Przejdź do zawartości

Podróż do środka Ziemi/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

Rozdział XX Podróż do środka Ziemi
Rozdział XXI
Juliusz Verne
Rozdział XXII

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Nazajutrz rano bardzo wcześnie wybraliśmy się w powrotną drogę, która wedle mojego rachunku mogła trwać około pięciu dni.

Nie będę się silił na opisywanie trudów i męczarni, jakich doznaliśmy w tej podróży. Stryj niecierpliwił się i gniewał, że nie jest najsilniejszym i najwytrzymalszym z ludzi; Hans znosił wszystko z rezygnacyą swego obojętnego i spokojnego temperamentu; ja przyznam się, ze skargą na ustach i rozpaczą w duszy. Nie miałem odwagi znosić tylu przeciwności.

Jak przewidywałem, tak się też stało; wody nam zbrakło zaraz w końcu pierwszego dnia. Pozostała tylko jałówcówka; lecz ten piekielny płyn palił w gardle i zwiększał, zamiast gasić pragnienie. Temperatura zdawała mi się duszącą, byłem jakby sparaliżowany, nie mogłem się utrzymać na nogach i dla tego często musieliśmy robić przestanki; a wtedy stryj lub nasz przewodnik podtrzymywali mnie, abym nie upadł. Uważałem jednak, że profesor walczył ze znużeniem i doświadczał strasznych cierpień pragnienia.

Nareszcie we wtorek 8-go lipca, na czworakach, prawie nawpół umarli, dowlekliśmy się do punktu w którym się rozchodziły dwie drogi. Tu padłem na grunt lawinowy, jak massa bezwładna. Była dziesiąta godzina przed południem.

Islandczyk ze stryjem oparci o ścianę, próbowali zjeść kawałek suchara. Z moich warg spieczonych tylko się jęki wydobywały, aż nareszcie wpadłem w zupełne prawie omdlenie.

Stryj zbliżył się do mnie, wziął mnie w swe objęcia i podniósł do góry jak małe dziecię.

– Biedny chłopczyna! – wybąknął pocichu, ale z prawdziwem uczuciem.

Wzruszyły mnie te słowa litości, bo nie byłem przyzwyczajony do pieszczot surowego profesora. Pochwyciłem jego drżące ręce i okryłem je pocałunkami. Z oczami łez pełnemi stał przedemną ten dziki człowiek, zezwalając na wszystko. Wreszcie po chwili milczenia porwał flaszkę zawieszoną na szyi, i przysunąwszy ją do ust moich: – Pij, zawołał, pij prędzej! – I nie czekając odpowiedzi, gwałtem wlał mi w usta trochę wody, jaka się tam znajdowała.

O radości niezrównana! woda zwilżyła moje spalone usta! Ta resztka zbawczego napoju przywróciła mi na nowo uciekające już życie.

Złożyłem ręce i dziękczynnym wzrokiem wyrażałem mą wdzięczność stryjowi.

– Tak, moje dziecię! tak! była to ostatnia porcya! chowałem ją staraanie na ostatni wypadek. Sto razy już może wstrzymywałem się od picia, choć mnie okropne paliło pragnienie. Tak mój Axelu, kilka kropel dla ciebie chowałem!

Rzęsiste łzy polały mnie się z oczu; całowałem rękę stryja, nie mogąc się od niej oderwać.

– Tak mój biedny chłopczyno! wiedziałem, że przybywszy tu opadniesz z sił, że będziesz umierającym… zachowałem tę resztkę wody, aby cię do życia przywołać.

– Dzięki ci, dzięki drogi stryju!

Czułem że odzyskuję zwolna siły, że mogę mówić nareszcie.

– Teraz – rzekłem – gdy nam już wody brak zupełnie, sądzę że nic nam nie pozostaje, jak wrócić na powierzchnię ziemi.

Stryj widocznie unikał mego wzroku, spuszczał głowę, odwracał się i kręcił na wszystkie strony.

– Trzeba wracać na Sneffels – raz jeszcze zawołałem. Oby nam tylko Bóg dodał siły do wydobycia się na wierzch krateru.

– Wracać – rzekł stryj, jakby sobie samemu a nie mnie odpowiadając.

– Tak, wracać! wracać mój stryju i to bez straty czasu.

Nastąpiła chwila milczenia.

– Tak więc Axelu – rzekł stryj dziwnym jakimś tonem – tak więc te kilka kropel wody nie przywróciły ci odwagi i energii?

– Odwagi!

– Widzę cię jeszcze zwątpiałego jak przedtem, ciągle rozpaczającego…

– Więc nie chcesz stryju…

– Zrzec się zupełnie tej wyprawy, w chwili właśnie, gdy wszystko zapowiada że się udać może? Nie, nigdy!

– Zatem musimy przygotować się na śmierć niechybną,

– Nie, Axelu, nie! ja nie chcę twej śmierci; Hans wyprowadzi cię na ziemię. Zostawcie mnie samego.

– Jakto stryju, jabym cię miał opuścić?

– Zostaw mnie, zostaw powtarzam ci! Zacząłem tę podróż i doprowadzę ją do końca, lub zginę. Idź, idź Axelu! wracaj na ziemię!…

Profesor był w stanie nadzwyczajnego rozdrażnienia. Głos jego na chwilę wzruszony i łagodniejszy, stawał się znowu ostrym i groźnym. Z dziką energią walczył on przeciw niebezpieczeństwu. Nie chciałem go porzucić w głębi tej przepaści, a z drugiej znowu strony, instykt zachowawczy kazał mi uciekać od niego.

Przewodnik nasz przysłuchiwał się tej scenie ze zwykłą sobie obojętnością; rozumiał jednak o co rzecz idzie, z samych gestów naszych mógł się domyśleć, przy jakiej każdy z nas drodze obstaje. Lecz Hans mało do tego wszystkiego przywiązywał wagi; gotów był iść dalej, lub wracać na skinienie swego pana.

Czemuż w tej chwili nie umiałem się z nim rozmówić? Możebym słowami, jękiem, prośbą nareszcie, zdołał wzruszyć tę zimną figurę, pokazać mu grożące niebezpieczeństwo. We dwóch możebyśmy łatwiej zdołali przekonać szalonego profesora; w ostatnim razie zmusilibyśmy go do powrotu na Sneffels.

Zbliżyłem się do Hansa, ująłem go za rękę – nie poruszył się wcale: wskazałem mu palcem drogę krateru – Islandczyk stał jak posąg. Na twarzy mojej mógł wyczytać straszne cierpienia: ściskałem mu rękę konwulsyjnie; poruszył się nareszcie, potrząsnął z lekka głową i najspokojniej wskazując na mego stryja, rzekł:

– „Master.

– Pan! – zawołałem – szaleńcze, co mówisz? Nie jest przecie panem twego życia! trzeba uciekać! Trzeba uciekać! trzeba go zabrać ze sobą gwałtem, przemocą gdy nie można inaczej… czy słyszysz? Czy mnie rozumiesz?

Porwałem Hansa za ramię, chciałem go zmusić aby powstał z siedzenia i szedł ze mną. lecz napróżno! Stryj tymczasem wdał się pomiędzy nas.

– Uspokój się Axelu – rzekł do mnie łagodnie – bądź pewnym, że nic nie wskórasz z tym człowiekiem. Oto lepiej posłuchaj mojej propozycyi.

Słuchałem w milczeniu, z założonemi na piersi rękami.

– Brak wody – mówił stryj – jest jedyną przeszkodą do wypełnienia mych zamiarów. W galeryi wschodniej, z której wychodzimy, pomiędzy pokładami ławy iłołupku i węgla, nie napotkaliśmy ani jednej kropelki wody. Jest podobnem do prawdy, że szczęśliwsi będziemy w tunelu zachodnim.

Potrząsnąłem głową z niezadowoleniem.

Wysłuchaj mnie do końca – rzekł profesor silniejszym głosem. – Gdyś ty tam leżał prawie bez życia, ja badałem skład geologiczny tego podziemia i przekonałem się, że prowadzi ono wprost do wnętrza globu. Niewiele czasu upłynie, a dostaniemy się do pokładów granitowych, w których musimy napotkać obfite źródła; natura skały przemawia tu za mojem twierdzeniem, a prócz tego poczucie moje zgadza się najzupełniej z logiką. Otóż co ci chcę proponować: gdy Kolumb domagał się od swego ekwipażu trzech dni dla wynalezienia ziem nowych, ludzie z nim będący choć wynędzniali, chorzy i przestraszeni, wyrozumieli jednak jego prośbę i… Kolumb odkrył Świat Nowy. Ja, nowoczesny Kolumb tych krain podziemnych, błagam cię tylko o dzień jeden, w ciągu którego jeśli nie znajdę brakującej nam wody, to przysięgam ci że powrócimy na powierzchnię ziemi.

Przy całem rozdrażnieniu mojem, przyznam się że zdziwiła mnie niepomału taka mowa, dla tego mianowicie, że słyszałem ją z ust surowego profesora Lidenbrocka.

– Dobrze – zawołałem – niech będzie tak jak ty chcesz stryju, i niech Bóg wynagrodzi twa nadludzką, energię i rezygnacyę, twe wzniosłe poświęcenie się dla nauki. Nie mamy ani chwili do stracenia; każda upływająca minuta jest nazbyt kosztowną. A więc w drogę w imię Boże!