Podbój Plassans/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Podbój Plassans
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Conquête de Plassans
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.

Doktór Porquier przybył dopiero około godziny w pół do pierwszej. Macquart bowiem nie zastał go w domu. Znalazł wszystkich zgromadzonych przy łóżku Marty, prócz pana Rougon, który nie ruszył się ze swego pokoju, mówiąc, że wzruszenia działają na niego zabójczo. Pani Felicya siedziała na krzesła obok chorej córki, a zobaczywszy wchodzącego doktora powstała i żałośnym głosem rzekła, podchodząc ku niemu:
— Ach, drogi doktorze, ratuj, jesteśmy w niewypowiedzianej trwodze! Moje chore biedactwo ani się ruszyło od czasu, gdyśmy ją ułożyli... Ręce ma już zimne, chciałam je ogrzać mojemi, lecz napróżno.
Doktór Porquier popatrzył uważnie na twarz Marty i, nie badając bliżej stanu chorej, przybrał minę pełną zwątpienia, machnął ręką na znak, że wszystko stracone i, odwróciwszy się do pani Rougon, szepnął:
— Niech droga pani uzbroi się w odwagę; tak, trzeba, żebyś pani na wszystko była przygotowaną.
Pani Felicya wybuchnęła spazmatycznym płaczem, doktór zaś dodał:
— Nie będę przed panią ukrywał prawdy. Życie jej niebawem zgaśnie. Od jakiegoś czasu już przewidywałem, że tak być musi. Biedna pani Mouret miała zaatakowane obadwa płuca. Prócz suchot trawiła ją choroba nerwów.
Usiadł, a pomimo słów wypowiadanych, łagodny, zwykły mu uśmiech okrążał jego usta; doktór Porquier nawet względem śmierci był człowiekiem grzecznym, dobrze wychowanym.
— Niech droga pani zechce się uspokoić rzekł znów do Felicyi. — Rozpacz pani ile może podziałać na własne jej zdrowie. Oczekująca nas katastrofa była nieuaiknioną i jakakolwiekbądź okoliczność mogła ją przyśpieszyć, uczynić natychmiastową. Pani Mouret musiała mieć skłonność do kaszlu, będąc jeszcze dzieckiem?... Wszak tak?.. Mam przekonanie, że choroba podkopywała jej organizm od lat wielu... Lecz była przyczajona... nie znajdowała okazyi do gwałtownego wybuchu... dopiero od lat trzech symptomaty zarysowały się zagrażająco... postępując szybko, trwożąc nas wszystkich... Szkoda tej świętej kobiety... jak ona wzruszająco była pobożną! Rzecby można, że przeczuwała przedwczesny swój zgon i przygotowywała się, by zejść świątobliwie z tego świata. Cóż począć!... Wyroki Opatrzności są niezbadane i wiedza musi przed nimi uchylić czoła...
Pani Rougon nie przestawała zalewać się łzami, doktór pocieszał ją jak mógł najwymowniej, wreszcie zaproponował, by napiła się lipowych ziółek, chciał sam je przyrządzić i nalegał coraz stanowczej.
— Błagam, niech się pani uspokoi — mówił. — Biedna, kochana córka pani nie zdaje sobie sprawy ze swego stanu, nie czuje żadnego bólu... śpi spokojnie, i zbudzi się dopiero na chwilę przed skonaniem... Ja z panią pozostanę do końca, nie ruszę się ztąd, jakkolwiek moja wiedza medyczna nic tu poradzić Di zaradzić nie może... Lecz pozostanę z panią jako wierny i życzliwy przyjaciel.
Obrał sobie fotel i zasiadł w nim wygodnie z postanowieniem spędzenia nocy przy łóżku chorej. Pani Felicya zaczynała się uspokajać. Zawiadomiona przez doktora, że Marta za parę godzin skona, postanowiła sprowadzić Sergiusza, seminaryum bowiem nie było zbyt oddalone od jej domu. Chciała posłać po niego Różę, lecz ta oparła się, mówiąc:
— Poco tu sprowadzać tego anioła... czyż państwo chcecie go tem zabić?... On taki delikatny, na pewno przypłaciłby zdrowiem a może życiem, gdyby go zbudzono wśród nocy, by szedł patrzeć na matkę konającą, albo już nieboszczkę... Nie pójdę po niego, nie chcę być jego katem.
Róża była do najwyższego stopnia rozjątrzona na swoją panią. Mruczała, kręcąc się koło łóżka konającej Marty, potrącała sprzęty, podawała ze złością kamionki z gorącą wodą, mszcząc się aa wszystkiem, czego tylko dotknęła.
— Sama sobie winna, że teraz umiera — gderała półgłosem. — Człowiek zdrowy na umyśle nie byłby w stanie urządzać takich historyj jak pani urządzała od jakiegoś czasu... A to, co zrobiła dzisiaj, przechodzi już wszelkie wyobrażenie. Pocóż się jej zachciało jechać do Tulettes i widzieć się z panem?... Czyż to nie było oczywiste biegnięcie na śmierć?... A któż pokutuje za to co zrobiła?... Chyba nie ona, kiedy już o niczem nie wie, tylko my wszyscy. Cały dom matki przewróciła do góry nogami i to wśród nocy... a teraz, zamiast spać, wszyscy muszą latać około niej i płakać z jej powodu... Nie, nie, stanowczo nie pójdę po Sergiusza, nie warto, by mi niebożątko budzono, przerażano...
Pomimo tych zarzekać się Róży, wysłano ją do seminaryum po Sergiusza. Doktór Porquier rozsiadł się wygodnie w fotelu przed sutym ogniem, płonącym na kominku i, przymknąwszy oczy, pocieszał panią Rougou. Marta zaczęła ciężej oddychać i śmiertelne charczenie dolatywało coraz wyraźniej od strony jej łóżka.
Macquart, którego tu nie było przynajmniej od dwóch godzin, wszedł na palcach, zwolna i ostrożnie drzwi uchyliwszy.
— Zkąd wracasz? — zapytała go pośpiesznie Felicya, odprowadziwszy w najodleglejszy kąt pokoju.
Odpowiedział, że poszedł alokować w oberży swego konia i wózek. Wszakże oczy błyszczały mu tak dziko, minę miał tak podstępnie szatańską, że Felicya drgnęła, czyniąc tysiączne przypuszczenia. Zapomniała o umierającej córce i, zebrawszy całą siłę w chęci odkrycia myśli Macquarta, patrzała na niego uważnie, przeczuwając, że spełnił coś ważnego i bezpośrednio z nią mającego łączność. Zauważywszy zabłocone jego ubranie, rzekła:
— Możnaby przypuścić, żeś na kogo czychał? W każdym razie, ukrywasz coś przedemną. Źle robisz, mój kochany. Jesteś zarazem niewdzięczny, bo wobec naszej hojności względem ciebie, powinieneś postępować szczerze, otwarcie... i natychmiast nas uwiadamiać o wszystkiem przy zdarzonej okazyi...
— Hojność wasza jest tylko w gadaniu — pochwycił Macquart z szyderczym swym śmiechem. — Rougon jest skąpcem. Czy załatwił ów interes z kupnem pola naprzeciwko mojego dworku?... Wszak nie... pomimo, że powracałem do tego już niewiedzieć ile razy... Gdzież jest Rougon?... Niema go... wyleguje się w łóżku... śpi sobie najspokojniej w świecie, chociaż inni niemały trud sobie zadają dla dobra rodziny...
Przy ostatnich słowach, Macquart przybrał tak dwuznaczny wyraz twarzy, iż pani Felicya nabrała pewności, że coś ważnego przed nią ukrywa. Spoglądając mu prosto w oczy, spytała:
— A jakiż ty trud zadałeś sobie dla dobra rodziny?... Czy wymawiasz mi, żeś przywiózł z Tulettes chorą moją Martę?... Ale nawet i to wygląda podejrzanie, nie wypowiedziałeś mi tego, co musisz wiedzieć w tej całej sprawie... Rozpytywałam Różę, chcąc dowiedzieć się coś bliższego, i okazuje się, żeś chciał wprost zajechać do mnie... Dziwi mnie również, żeś nie stukał mocniej do drzwi domu Marty, przecież byliby wam otworzyli... Tylko nie sądź z tego co mówię, że mam do ciebie urazę za przywiezienie do mnie mojego chorego dziecka... Owszem, wolę, że się tak stało... Przynajmniej biedactwo będzie otoczone swoimi w chwili zgonu... a tam niewiadomo jak by to było...
Macquart tak dalece się zadziwił, że przerwał mówiącej, pytając:
— Myślałem, że ksiądz Faujas jest z wami w jaknajlepszych stosunkach?...
Nie chcąc mu odpowiedzieć, zbliżyła się do Marty, która coraz ciężej oddychała. Po chwili znów się zwróciła w stronę Macquarta, który, stanąwszy przy oknie, ocierał ręką zapoconą szybę, spoglądając na niebo.
— Proszę, nie odjeżdżaj jutro zbyt rychło do siebie... muszę się z tobą rozmówić o tem wszystkiem.
— Dobrze. Ale doprawdy z tobą trudno trafić do ładu. Jednego dnia lubisz kogoś, wkrótce zaś ni z tego ni owego przestajesz być życzliwą. Mnie to wszystko jedno... ja się nikogo o nic nie pytam, na nikogo nie zważam, a robię tak, jak uważam za właściwe.
Był widocznie mocno niezadowolony, że państwo Rougon przestali iść ręka w rękę z księdzem Faujas. Bębnił palcami po szybie, nie spuszczając oczu z ciemnego nieba. Wtem odbiła się łuna wśród czarnej nocy.
— Co to takiego? — spytała Felicya.
Roztworzył okno i patrzał.
— Musiał wybuchnąć gdzieś pożar — szepnął spokojnie. — Sądząc z łuny, można przypuszczać, że się pali po drugiej stronie podprefektury.
Na placu przed oknami powstał ruch. Ludzie zbiegali się ze wszystkich ulic, a do pokoju wpadł służący, mówiąc, że pali się dom państwa Mouret. Opowiadał zdyszanym głosem, że widziano zięcia pani, tego, którego trzeba było zamknąć w domu zdrowia, jak biegał po swoim ogrodzie z płonącą głownią. Felicya zamyśliła się na chwilę, wreszcie podniosła oczy na stojącego przed nią Macquarta. Teraz zrozumiała już wszystko.
— Dlaczego to uczyniłeś? — rzekła przyciszonym głosem. — Przecież nam przyrzekłeś żyć spokojnie w dworka, który kupiliśmy dla ciebie. Masz zaspokojone wszystkie potrzeby swoje, myślałam żeś się ustatkował. Mógłbyś się wstydzić swego zaprzedawania się obcym ludziom... Ileż ci dał ksiądz Fenil za wypuszczenie mego zięcia z domu waryatów?...
Macquart zaczął się gniewać, lecz nakazała mu milczenie. Zdawało się, że nie tyle się oburza popełnieniem zbrodni, jak mogącemi ztąd wyniknąć następstwami.
— Urośnie z tego potworny skandal — szeptała dalej Felicya. — Czyś potrzebował pieniędzy?... Trzeba było nas poprosić, a nie uciekać się do kieszeni obcych ludzi... Czyśmy ci kiedy odmówili pieniędzy? Jutro muszę z tobą koniecznie pomówić, opowiesz mi warunki kupna owego pola, na które masz taką ochotę... Postaram się ukryć twój dzisiejszy postępek przed moim mężem... byłby to dla niego cios śmiertelny. Zamartwiłby się twoim brakiem przezorności...
Macquart nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Zaczął się zarazem wypierać, mówiąc, że o niczem nie wiedział, przysięgał, że nie wziął udziału w intrydze, o którą go posądzała. Ciekawością powodowany, nie odchodził od okna i patrzał na zwiększającą się łunę. Doktór Porquier zeszedł już przed chwilą na plac podpretektury. Macquart, nie mogąc dłużej wytrzymać, poszedł w ślad za nim, mówiąc:
— Pójdę zobaczyć...
Wieść o pożarze spadła na miasto z podprefektury, pan Péqueur des Saulais był bowiem pierwszym z mieszkańców Plassans, który zobaczył wznoszącą się łunę. Tego wieczoru było przyjęci w pałacu podprefektury. Pożegnawszy się i gośćmi pan Péqueur des Saulaies zaczął się rozbierać w swoim pokoju, gdy dostrzegł na suficie dziwny, czerwony odblask. Zbliżył się do okna i zdziwił się bardzo, zobaczywszy palący się stos w ogrodzie państwa Mouret, a dokoła tego ogniska biegał i pląsał jakiś cień dziwaczny z płonącą głownią w ręku. Prawie równocześnie jednak buchnęły płomienie z dolnych okien domu. Podprefekt zawołał coprędzej służącego i wysłał stróża po strażaków i władze miejskie. Wrócił następnie do swej sypialni, włożył napowrót zdjęte już ubranie i, stanąwszy przed lustrem, poprawił włosy i upewnił się o ile poprawnie nastawione miał wąsy. Dokończywszy przeglądu swej powierzchowności, wybiegł na miasto i pierwszy przybył na ulicą Balande, przed palący się dom państwa Mouret. Ulica była jeszcze zupełnie pusta, uciekały nią tylko dwa koty, spłoszone przez wytwornego pana podprefekta.
— Upieką się jak kotlety na ruszcie! — pomyślał pan Péqueur de Saulaies, patrząc na dom spokojnie drzemiący od ulicy. W oknach nie ukazywały się jeszcze żadne oznaki pożaru, z siłą wybuchającego od strony ogrodu.
Zaczął się dobijać do drzwi, ale odpowiadało mu tylko dudnienie ognia roznieconego w sieni pod klatką schodową. Poszedł kołatać we drzwi domu pana Rastoil. Tam rozlegały się piskliwe krzyki, bieganina, trzaskanie drzwiami, wołania.
— Aurelio, włóż co na siebie, zaziębisz się, wychodząc w koszuli! — wołał pan Rastoil prawie tuż pod drzwiami.
Niemal równocześnie wypadł z nich przerażony a razem z nim żona i młodsza córka, która jeszcze nie wyszła za mąż. W pośpiechu panna Aurelia zarzuciła na gołe ramiona paltot swego ojca; ujrzawszy pana Péqueur des Saulaies, mocno się zarumieniła.
— Cóż to za straszliwe nieszczęście! — wołał pan Rastoil, załamując dłonie. — Wszystko pójdzie z dymem! Ściana mojego pokoju już jest rozpalona! Te dwa domy prawie są z sobą złączone... Ach panie podprefekcie, ratuj, zarządzaj, by opanowano pożar!... Pomyśl tylko, kochany panie, nawet zegarów nie wyniosłem z mojego mieszkania! Trzeba temu zaradzić! Bądź energiczny, drogi panie podprefekcie!.. Wszystko od ciebie zależy! Przecież nie mogę tracić całego mego dobytku w przeciągu paru godzin.
Pani Rastoil na wpół tylko ubrana w krótki, rozpięty szlafrok, nanosiła się od płaczu nad utratą swego garnituru salonowych mebli, Które dopiero co zostały świeżo obite.
Zaczęto się schodzić s sąsiednich domów. Pan Rastoil zachęcił obecnych, by mu dopomogli wynosić sprzęty z zagrożonego domu, sam zaś ratował swoje zegary, które ustawiał wzdłuż przeciwległego chodnika. Gdy wyniesiono meble z salonu usadził na fotelach swoją żonę i córkę, przy których stał pan Péqueur des Saulaies, uspokajając strwożone panie.
— Niech się panie zechcą uspokoić — powtarzał. — Strażacy zaraz przybędą i zorganizujemy się tak, by pożar nie tknął domu szanownych państwa. Mogę panie zapewnić, że dom ocaleje.
Szyby w domu państwa Mouret pękały z łoskotem i z okien pierwszego piętra wysunęły się płomienie, oświetlając nagle ulicę jak w dzień biały. Z placu podprefektury dolatywał odgłos bębna, zwołującego na trwogę. Nadbiegali zewsząd mężczyźni, ustawiono z nich łańcuch, lecz nie było kubłów do wody, oczekiwano przyjazdu strażaków z pompą i drabinami. Wśród ogólnego zamięszania, popłochu i trwogi, pan Péqueur des Saulaies, nie tracąc przytomności, wydawał rozkazy. Stojąc przy fotelach, gdzie siedziały panie, krzyczał na całe gardło:
— Zostawcie swobodne przejście! Formujcie łańcuch. Nie tak blizko siebie! O dwie stopy je den od drugiego!
Poczem zwróciwszy się ku Aurelii, rzekł słodkim. zwykłym swym tonem
— Dziwię się, że pompa jeszcze nie przybyła. Dopiero co kupiona... Dziś ją spróbujemy po raz pierwszy... Nie rozumiem, dla czego nie ma jeszcze strażaków... Posłałem stróża natychmiast. Miał także iść do koszar żandarmów...
Żandarmi przybyli przed strażakami. Powstrzymali tłoczących się zewsząd ludzi, nie pozwalając im przekraczać wyznaczanego miejsca. Podprefekt poszedł osobiście ustawić regularnie ludzi tworzących łańcuch, łamali się bowiem w szyku, napierani z tyłu przez ulicznych widzów z przedmieścia. Z wieży kościoła św. Satrnina ozwał się głos dzwonu, rzucając alarm na całe miasto. Dolatywała gdzieś zdała pobudka, bębniona przez drugi bęben. Wreszcie nadjechała pompa, sycząc, dysząc, dzwoniąc i bucząc, z trzaskiem potrząsanego żelaztwa. Tłum się rozstępował przed końmi, chroniąc się na chodniki i przyciskając do murów. Po za pompą biegło piętnastu zdyszanych strażaków miasta Plassans. Pomimo energicznej działalności pana Péqueur des Saulaies, minął kwandrans czasu, zanim zdołano dojść do ładu z maszyneryą nowej, nieznanej strażakom pompy.
— Wałek się nie porusza! — wrzasnął kapitan strażaków do prefekta, który utrzymywał, że śruby nie są dość rozluźnione.
Gdy nareszcie wzniósł się w górę strumień wody, tłum zawrzał zadowoleniem, jakby już wszystko zostało uratowane. Dom płonął teraz jak pochodnia, palił się cały od parteru aż do stropu. Woda, przedostając się do rozpalonych murów syczała, a wśród tumanów kłębiącej się żółtej pary i dymu unosiły się wysokie u dołu szkarłatne promienie. Kilku strażaków stanęło na dachu sąsiedniego domu pana Rastoil i rozwalało dachówki i wiązanie długiemi pikami, chcąc uczynić przełom, zapobiegający szerzeniu się ognia.
Macquart stał po przeciwnej stronie ulicy i patrzał z najwyższem zajęciem na palący się dom państwa Mouret. Widząc, że płomienie ogarnęły całość budynku, szepnął:
— Cała buda obróci się w perzynę!...
Koło państwa Rastoil zebrało się całe kółko znajomych. Ustawiono fotele w półkole po nad rynsztokiem i, siedząc wygodnie, patrzono na pożar, jak na widowisko. Państwo de Condamin mówili, że zaledwie doszli do domu, wracając z podprefektury, gdzie spędzili wieczór, gdy posłyszeli odgłos bębna alarmującego miasto. Pan de Bourdeu, pan Maffre, doktór Porquier, pan Delangre w towarzystwie kilku radców miejskich pośpieszyli na miejsce katastrofy. Wszyscy otaczali te biedne panie Rastoil, pocieszali je i uspakajali, witając się z okrzykami ubolewania nad wydarzeniem tak strasznem i niespodziewanem. Gwarzono, siedząc na garniturze mebli świeżo odnowionego salonu pani Rastoil, o kilkanaście kroków od pompy, dyszącej rytmicznie i zalewającej pożar palącego się domu, w którym pękały mury, i z trzaskiem waliły się beki, rozżarzone jak olbrzymie węgle.
— Mój drogi — spytała męża pani Rastoil czyś wziął mój zegarek?... Leżał na kominku wraz z łańcuszkiem.
— Tak. Mam go w kieszeni — odpowiedział prezydent, ocierając pot z nabrzękłej twarzy i chwiejąc się z nadmiaru wzruszenia. Mam także nasze srebra... Byłbym chciał wszystko wynieść, ale strażacy nie pozwolili, mówiąc, że to byłoby śmieszne.
Pan Péqueur des Saulaies, przychylając się do opinii wyrażonej przez strażaków, rzekł grzecznie.
— Ręczę państwu, że ogień nie grozi ich domowi. Jesteśmy już panami pożaru. Może pan iść do swojego pokoju stołowego i położyć srebra na miejsce.
Lecz prezydent oparł się, mówiąc, że woli mieć srebra przy sobie i poprawił trzymany pod pachą pakiet, owinięty w stare dzienniki.
— Jeżeli nie pożaru, to ludzi się boję — rzekł przyciszonym głosem. — Spotkałem w pokojach mnóstwo nieznajomych twarzy... Już i tak wyrządzili mi krzywdę, niszcząc mi część dachu. Żeby tę dziurę załatać, trzeba będzie wydać niemało pieniędzy!...
— Ależ to okropne! — zawołała głośno pani de Condamin, która od chwili rozpytywała się o coś podprefekta. — Myślałam, że wszyscy mieszkańcy tego domu zdołali ocalić życie!... Więc nikomu niewiadomo, co się stało z księdzem Faujas?
— Sam stukałem, wołając by mi otworzono — mówił pan Péqueur des Saulaies. — Nikt mi nie odpowiedział, nikt się nie odezwał. Gdy przybyli strażacy, kazałem wywalić drzwi, oraz przystawić drabiny do okien. Ale wszystko napróżno. Jeden z żandarmów poświęcił się i, okrywszy sobie głowę mokrym kocem, wszedł do sieni, lecz padł, odurzony dymem i czadem, ledwie go żywego ztamtąd wydostano.
— Więc ksiądz Faujas?... Ach, jakże okrutną śmiercią zginął! — zawołała znów piękna pani Oktawia, wstrząsnąwszy się cała dreszczem przerażenia.
Całe towarzystwo zgrupowane na meblach państwa Rastoil, spojrzało po sobie, w świetle drgających w dymie płomieni. Doktór Porquier rozpoczął wykład, że śmierć w pożarze nie jest bynajmniej tak straszną jak ludzie wogóle przypuszczają.
— Przytomność traci się natychmiast — mówił spokojnie. — Przypuszczam, że jest to kwestya sekund a nie minut. Prawda, że trzeba brać pod uwagę, siłę i rozmiary pożaru.
Pan de Condamin liczył coś na palcach, wreszcie rzekł:
— Jeżeli pani Mouret jest u swoich rodziców, tak jak to ktoś utrzymuje, to w każdym razie, upiekło się ich czworo: ksiądz Faujas, jego matka, siostra i szwagier... Wcale ładnie!
W tejże chwili pani Rastoil szepnęła do męża:
— Mój drogi, oddaj mi zegarek... Jestem niespokojna. Ruszasz się bezustannie. Jeszcze gotów jesteś usiąść na moim zegarku.
Nagle głos jakiś zawołał, że wiatr pędzi płomienie w stronę podprefektury. Pan Péqueur des Saulaies skłonił się przed paniami i, przepraszając je, pobiegł, by się osobiście o tem przekonać a w razie potrzeby zorganizować pomoc odpowiednią.
Pan Delangre chciał, by spróbowano jeszcze raz zajrzeć w głąb palącego się domu dla ratowania ofiar pożaru. Lecz kapitan ofuknął go brutalnie, mówiąc, że jeżeli chce, niech sam tam idzie, on jednak swoich ludzi nie pośle na śmierć niechybną bez żadnej korzyści dla ofiar, które dawno już żyć przestały. Twierdził, że nigdy jeszcze nie widział pożaru w tak niezwykle straszliwych warunkach. Chyba dyabli rozniecili ogień w tym domu, by gorzał tak na raz ze wszystkich stron i na wszystkich piętrach.
Mer, zebrawszy kilku ochotników, postanowił zajść z tyłu przez zaułek des Chevillottes, od strony ogrodu. Może tamtędy będzie można przystawić drabiny do okien.
— Jakieżby to było piękne, gdyby nie było takie smutne! — zawołała pani de Condamin, już znacznie spokojniejsza teraz.
Rzeczywiście pożar przedstawiał wspaniały widok. Snopy iskier strzelały jak race pod nad szerokie płomienie niebieskiej barwy. W głębi wypadłych okien migotały jaskrawo czerwone przepaście ognia a zewsząd powiewały i kłębiły się chmury żółtawego lub fioletowego dymu, strojącego w draperye zmieniający się co chwila obraz pożogi.
Panowie i panie, zagłębiwszy się w fotele, patrzyli na to widowisko, przechylając się, wyciągając głowy. Chwilami milkli, by znów wydać okrzyk podziwu, gdy gwałtowniejszy buchnął płomień i zakotłował, przysiadłszy w oparzę, stłumiony strumieniem wody, kierowanej przez strażaków, zmieniających się przy pompie. Ulica wypełniona była ludzkiemi twarzami. Jasność pożaru padała na nie migotliwie, zmieniając się w tonach. Wrzawa tłumu wzrastała stopniowo, wartko biegnąc jak rozhukane fale potoku. Chwilami ludzie ci podobni byli do topielców. Żandarmi trzymali ich w odległości kilkunastu kroków od pompy, która dyszała rytmicznie, plując wodą wydobywającą się jakoby z gardzieli potwornej bestyi zakutej w pancerz żelazny.
— Proszę patrzeć na trzecie okno na drugiem piętrze! — zawołał pan Maffre, zachwycony swojem odkryciem. Doskonale widać palące się łóżko. Firanki są żółte. Płoną jak papier!
Pan Péqueur des Saulaies przybiegł kłusem ze strony podprefektury, by uspokoić znajomych. Nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Był to popłoch bez żadnej podstawy.
— Prawda, że płomyki gnane wiatrem kierowały się zlekka ku podprefekturze — mówił, staną wszy przed paniami, lecz gasły w powietrzu. Można być zupełnie pewnym, że pożar nie rozszerzy się dalej.
— Czy wiadomo już, skutkiem czego dom się zapalił? — spytała pani de Cordamin.
Pan de Bourdeu utrzymywał, że dym ukazał się najpierw z okien kuchni. Pan Maffre zaś twierdził równie stanowczo, że pierwsze płomienie buchnęły z pierwszego piętra. Podprefekt potrząsał głową, zamykając swój pogląd w chłodnej przezorności oficyalnego swego stanowiska, lecz zapytywany zewsząd odpowiedział półgłosem:
— Zdaje mi się, że wydarzone nieszczęście przypisać należy podpalenia. Wydałem już rozkazy, by zarządzono śledztwo.
Zniżywszy głos, dodał, że na własne oczy widział człowieka biegającego po ogrodzie państwa Mouret z zapaloną głownią.
— Ja także to widziałam — odezwała się panna Aurelia. Poznałam nawet, kto był ten człowiek. To był pan Mouret.
Wszyscy oniemieli ze zdziwienia. Rzecz wydała się nieprawdopodobną. Pan Mouret mógłże uciec z domu obłąkanych i przybiedz do Plassans dla spalenia własnego gniazda?... Wszakże zasypano Aurelię pytaniami. Rumieniła się a matka rzucała na nią surowe, pełne wyrzutów spojrzenia. Czyż wypadało bowiem, by młoda, dobrze wychowana panna, tak często stawała nocami w oknie, jakkolwiek wychodziło ono na puste o tej porze ogrody?...
— Ręczę państwu, że wybornie poznałam, iż to był pan Mouret a nie kto inny — mówiła Aurelia. — Jeszcze nie spałam, więc zobaczywszy nagłą jasność zbliżyłam się do okna... Pan Mouret tańczył wśród płomieni.
Podprefekt poparł to twierdzenie.
— Pani ma najzupełniejszą słuszność. Teraz i ja poznaję, że to był ten nieszczęśliwy. Taki był zmieniony, że się wahałem niepewny, chociaż byłem przekonany, iż gdzieś widziałem tego człowieka. Lecz jest to szczegół niezmiernie ważny. Przepraszam, muszę znów biedź, by wydać rozkazy.
Po oddaleniu się podprefekta, całe towarzystwo zaczęło rozważać grozę zdarzenia, nigdy nie słyszano o właścicielu kamienicy, podpalającym ją dla spalenia swoich lokatorów. Pan de Bourdeu napadał na brak nadzoru w domach zdrowia. Gniewał się srodze, albowiem drżał, że wraz z tym pożarem znika dla niego nadzieja posady prefekta, którą mu obiecał ksiądz Faujas.
— Szaleńcy są mściwi, wybornie pamiętają urazy, jakie mają do osób — rzekł z prostotą pan de Condamin.
Słowa te wprawiły wszystkich w zakłopotanie. Zapadło nagłe milczenie. Panie wzdrygnęły się, przejęte lekkim dreszczem a panowie zamieniali z sobą dwuznaczne spojrzenia. Płonący dom stał się teraz o wiele ponętniejszym. Znano sprawcę katastrofy. Oczy całego towarzystwa ćmiły się pod wrażeniem dramatu, jaki każdy z osobna tworzył w myśli, patrząc na dogasający już pożar.
— Jeżeli pan Mouret też zgorzał wraz z nimi, to liczba osób dochodzi do pięciu! — rzekł znów pan de Condamin, lecz panie z oburzeniem na niego spojrzały, nazywając go okrutnikiem.
Państwo Paloque, zbudzeni uliczną wrzawą patrzyli od początku na pożar z okien swego jadalnego pokoju. Byli oni wprost po nad głowami osób siedzących na fotelach państwa Rastoil. Pani sędzina zeszła na dół i grzecznie zaprosiła całe towarzystwo do swojego mieszkania.
— Wybornie wszystko widać z naszych okien — zapewniała zachęcająco.
Lecz panie, dziękując jej, wymawiały się.
— Lepiej będzie państwu w naszem mieszkaniu, aniżeli tutaj na ulicy. O zaziębienie nietrudno a noce teraz bywają chłodne — nalegała pani Paloque z niezwykłą dawniej uprzejmością.
Pani de Condamin uśmiechnęła się i, wyciągnąwszy przed siebie ładne i zgrabne swoje nóżki — odpowiedziała za siebie i za innych:
— O, niech się droga pani o to nie obawia! Mam nogi rozpalone... Mnie jest wybornie w tym fotelu. Czy pani chłodno, panno Aurelio?...
— Mnie jest za gorąco — zapewniła Aurelia. — Możnaby myśleć, że siedzimy wśród ciepłej a nawet skwarnej nocy. Ten ogień grzeje wyśmienicie.
Ponieważ wszyscy podzielali to zdanie, pani Paloque pozostała na dole i, przyłączywszy się do towarzystwa, zajęła jeden z wolnych foteli. Pan Maffre zerwał się nagle i zniknął w tłumie, zobaczywszy obu swoich synów w towarzystwie Wilhelma Porquier. Byli bez kapeluszy i bez krawatów, przybiegli wpół rozebrani z jednego z tajemniczych domów przedmieścia, by zobaczyć pożar. Pan Maffre był najmocniej przekonany, że wychodząc z domu, zamknął synów na dwa spusty w sypialni, gdzie zaraz mieli się położyć. Chwycił ich teraz za uszy i wiódł winowajców do siebie.
— A może byłoby najlepiej, gdybyśmy poszli spać? — zauważył pan de Bourdeu, coraz głębiej zapadając w przykre dumania o przyobiecanej posadzie prefekta.
Pan Péqueur des Saulaies wrócił przed chwilą i oświadczał, że jest gotowym na rozkazy pań, gdy spostrzegł pana Delangre, powracającego z próby podejścia do domu państwa Mouret od strony ogrodu. Podprefekt zbliżył się do niego i zaczęli z sobą mówić cicho, stanąwszy na boku. Mer musiał widzieć okropną jakąś scenę, albowiem przykładał sobie rękę do oczu, jakby chcąc zatrzeć widmo straszliwego jakiegoś obrazu. Panie posłyszały tylko, jak szepnął: „Przybyliśmy za późno... okropność... okropność...“ Lecz na stawiane pytania nie chciał rzec ani słowa.
— Tylko Delangre i de Bourdeu żałują księdza Faujas — szepnął pan de Condamin na ucho pani Paloque.
— Tak, bo mieli z nim różne niepokończone sprawy — odpowiedziała spokojnie. — Ale patrz pan na księdza Bourrette! Płacze szczerze jak dziecko!
Ksiądz Bourrette, który stał dotychczas w szeregu z innymi i podawał kubły w łańcuchu, zanosił się od płaczu. Był niepocieszony. Chciano go usadzić w fotelu pomiędzy paniami, lecz nie słyszał, co do niego mówiono, patrząc zmęczonemi od łez oczyma na dogorywające zgliszcza domu państwa Mouret.
Ksiądz Surin pokazał się tylko na chwilę, wysłuchał krążących opowiadań i pobiegł szybko z powrotem do pałacu biskupiego.
— Chodźmy spać — powtórzył ponownie pan de Bourdeu. — Nic nowego nie zobaczymy...
Całe towarzystwo powstało z miejsc. Rodzina Rastoil przyjęła zaproszenie na nocleg w domu państwa Paloque. Pani de Condamin ręką strzepywała fałdy swej wytwornej, paryzkiej sukni, która nieco się zgniotła. Odstawiono fotele do ściany i przez chwilę rozmawiano stojąc, przy wzajemnych pożegnalnych życzeniach dobrej i spokojnej nocy.
Pompa pracowała wciąż, chrapliwie sycząc i ziewając wodą gasnące ognisko. Dym coraz ciemniejszy tłukł się nizko pomiędzy zgliszczami a tłum rozchodził się zwolna, klapiąc nogami. Gdzieś wysoko, na dachu domostwa państwa Rastoil, strażak rąbał siekierą zatloną belkę.
— Wszystko skończone — pomyślał Macquart, stojąc na tem samem miejscu po drugiej stronie ulicy.
Chciał już odejść, ale zatrzymał się, by wysłuchać słów pana de Condamin, rozmawiającego z panią Paloque, która mu odpowiedziała:
— Nikt go nie będzie żałował! Chyba ten biedny ksiądz Bourrette, którego naiwność przechodzi wszelkie granice. Tak, teraz wszyscy odetchniemy swobodniej. Czyś pan zauważył do jakiego stopnia był on nieznośny od czasu wyborów?... Traktował nas jak swoich niewolników. Biskup odmłodnieje i wyzdrowieje po tem co zaszło... Nakoniec Plassans odzyskało swobodę!
— Kto się musiał ucieszyć to państwo Rougon — zauważył pan de Condamin.
— Naturalnie, że się ucieszyli, jeżeli już wiedzą o szczęściu, jakie ich spotyka! Zagarną Plassans w dziedzictwie po nieboszczyku. Dla nich to prawdziwa gratka! Byliby hojnie zapłacili temu, kto podłożył ogień.. Teraz staną się wszechwładną potęgą w Plassans podbitem przez księdza Faujas!
Macquart odszedł, niezadowolony z tego co usłyszał. Zaczął się obawiać, że się przerachował. Owa radość państwa Rougon przygnębiała go, bo nie znał wyraźnej jej przyczyny. Doszedł do przekonania, że państwo Rougon zwykli są postępować obłudnie, i że każdy mający z nimi do czynienia, wyjdzie źle, odarty jakby przez opryszków, zaczajonych przy rozstajnych drogach. Idąc zwolna przez plac podprefektury, Macquart poprzysiągł sobie, że nigdy już nie będzie pracował tak na oślep.
Wszedłszy na schody domu państwa Rougon, by zobaczyć co się dzieje z umierającą Martą, spotkał Różę siedzącą przed drzwiami pokoju chorej. Na zapytanie dla czego jest tutaj a nie przy umierającej, rzekła z wybuchem szalonego gniewu:
— Nie pójdę tam! nie chcę jej widzieć!... Niech sobie zdycha bezemnie, niech zdycha jak pies! Nienawidzę jej... i wszystkich nienawidzę!... Kazali mi iść po chłopca do seminaryum — po co?... Żeby i jego zgładzić z tej ziemi?... A ja głupia poszłam, sprowadziłam go... nigdy sobie tego nie daruję... Był blady jak chusta... jeszcze mi się rozchoruje moje niebożątko... Omdlewał z przerażenia... musiałam go nieść prawie na rękach z seminaryum aż tutaj. Myślałam, że umrze, że mu serce pęknie tak szlochał okropnie... Skałaby się wzruszyła, patrząc na jego rozpacz. Teraz jest; przy jej łóżku i całuje ją, chociaż go nie poznała.. Drżę cała na samą myśl o tych wszystkich okropnościach. Uciekłam ztamtąd, bo nie mogłam patrzeć... Ot najlepiej byłoby, żeby się dom zawalił i nas pozabijał, przynajmniej raz byłby koniec wszystkiemu... Zaraz jutro wynoszę się z Plassans... zagrzebię się w jakim kącie na wsi, będę mieszkała sama i nigdy, nikogo nie chcę znać, ani spotykać.. Tak, nigdy... nikogo... Po cóż my żyjemy na świecie... doprawdy życie niewiele jest warte. Tylko zły albo złość...
Wysłuchawszy narzekań Róży, Macquart wszedł do pokoju Marty. Pani Rougon, klęcząc przed łóżkiem, ukryła twarz w dłonie. Sergiusz zaś, pochylony nad umierającą, podtrzymywał jej głowę. Twarz miał zalaną łzami, cicho spływającemi mu wzdłuż policzków. Marta leżała bezwładnie, nie powracając do przytomności. Ostatnie blaski łuny, bijącej od dopalającego się jej domu, oświetlały pokój czerwonym refleksem.
Przedśmiertna czkawka wstrząsnęła ciałem konającej. Otworzyła oczy, popatrzała z zadziwieniem, siadłszy na łóżku. Po chwili złożyła ręce z bezmiernem przerażeniem i wydała ostatnie tchnienie, ujrzawszy sutanę Sergiusza, zarysowaną na tle krwawo-ognistej łuny.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.