Podbój Plassans/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Podbój Plassans
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Conquête de Plassans
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

Mouret, każdej niedzieli po południu wychodził na spacer po mieście, zwyczaj ten zachował z lat dawnych, gdy mając sklep, musiał w nim być obecny w dni powszednie. Pomimo, że żył obecnie przeważnie zamknięty w swej kancelaryi na górze i ludzi zdawał się unikać, w niedzielę wszakże czynił wyjątek. Było w tem coś machinalnego. Od rana zabierał się do staranniejszego ogolenia, kładł najlepiej wyprasowaną świeżą koszulę, czyścił tużurek i kapelusz a zaraz po drugiem śniadaniu, sam nie wiedział jakim sposobem i dla czego, znajdował się na ulicy i szedł wolno drobnemi krokami, czysty, świąteczny z rękoma w tył założonemi.
Dzisiaj, jako w niedzielę, wyszedł na ulicę, lecz będąc jeszcze we drzwiach swego domu, spostrzegł na chodniku Różę, rozmawiającą z wielkiem ożywieniem ze służącą państwa Rastoil. Obie kobiety, ujrzawszy go, zamilkły i patrzały nań w tak dziwny sposób, że opatrzył tylne kieszenie, by się przekonać: czy czasami nie wygląda z nich chustka zbyt widocznie, lub czy która nie odwróciła się na zewnątrz. Uszedłszy kawałek drogi, obejrzał się i zobaczył obiedwie kobiety na temże samem miejscu, tylko Róża, patrząc za nim naśladowała kiwanie się pijanego człowieka, podczas gdy jej towarzyszka śmiała się do rozpuku.
— Widocznie idę za prędko i dla tego wyśmiewają się za mnie — pomyślał.
Zwolnił kroku, kierując się w stronę targu. W miarę jak mijał sklepy, kupcy i kupcowe wybiegali przed drzwi i patrzyli na niego z ciekawością. Kiwnął głową rzeźnikowi, który, nie skłoniwszy się, stał zapatrzony w niego z miną osłupiałą. Piekarce powiedział „dzień dobry“, lecz ta cofnęła się nagle w głąb sklepu, uciekając z przerażeniem. Zieleniarka, kupiec korzenny, cukiernik pokazywali go sobie palcami, stojąc na przeciwległej stronie ulicy. Nie oglądał się, jednak czuł iż po za jego plecami wszyscy ci ludzie coś o nim mówili, wiodąc za nim oczyma... Dolatywały go szyderskie ich głosy i śmiechy.
— Czy sąsiad widział, jaką on miał minę i jak chodzi pokracznie?
— Tak. Przecież kiedy chciał przejść przez rynsztok to o mało co się nie przewrócił.
— Podobno, że oni wszyscy zapominają chodzić, gdy ich to porwie...
— Prawdziwie się przeraziłem, kiedy koło mnie przechodził... Ale dla czego jemu pozwalają wychodzić?... Powinno być wzbronione puszczanie takich ludzi na miasto.
Mouret, domyślając się, że coś niekorzystnego o nim mówiono, niepokoił się, sam nie wiedząc, czemu to przypisać. Zaczął iść prędzej, machając swobodnie rękoma. Żałował, że dziś włożył stary, już niemodny tużurek jasno orzechowego koloru. Doszedłszy do targu, zawahał się chwilę, lecz postąpił śmiało naprzód między stragany z jarzyną. Lecz tu, widok jego wywołał prawdziwy popłoch między przekupkami i kupującymi.
Rozstawiono się rzędem, zbiegano się do szeregu, by nań patrzeć. Dalej siedzące przekupki powchodziły na ławki i, ująwszy się pud boki, wlepiały w niego wzrok rozciekawiony a zarazem groźny. Kobiety popychały się i wchodziły na skrzynie lub narożne kamienie chodników, by go zobaczyć. Śpieszył się, by wydostać się z targu, nie chcąc wierzyć przypuszczeniom, by to on miał wywoływać taką ogólną ciekawość tłumu.
— Możnaby myśleć, że to nie ręce, ale skrzydła wiatraka! — zawołała jakaś kobieta, sprzedająca owoce, naśladując go rubasznie.
— Ot, zwyczajnie półgłówek, o mało co nie przewrócił mojego kosza z sałatą — dorzuciła inna.
— Łapcie go! Łapcie co tchu! — wołali młynarze, śmiejąc się przeciągle.
Rozciekawiony przystanął i w naiwności myśli zaczął się wspinać na palce, chcąc też zobaczyć kogo mają łapać i co się takiego dzieje. Myślał, że złowiono złodzieja. Wtem rozległ się wybuch ogólnego śmiechu. Zaczęto gwizdać, wyć, naśladować głosy zwierząt.
— Zostawcie go w spokoju... jakoś przyzwoicie wygląda, więc się nie rzuci chyba na nikogo...
— O, takim ludziom nie można dowierzać... niewiadomo kiedy ich chwyci...
— On tylko po nocy ma chętkę duszenia ludzi?...
— Ale oczy to ma złe, temu nikt nie zaprzeczy!
— Więc nagle tak popadł?...
— Tak, nagle... Litość bierze patrzeć... bo na każdego może spaść takie dopuszczenie... Przecież nie tak dawno niktby nie był przypuszczał, że z nim tak będzie... Był zawsze bardzo łagodny. Idę już, bo nie mogę spokojnie patrzeć na takiego nieszczęśliwego. Oto proszę... płacę za brukiew, którą już mam w koszyku...
Pomiędzy kobietami, przy jednym ze straganów, Mouret poznał Olimpię. Kupowała najpiękniejsze brzoskwinie i wkładała do ładnego woreczka od roboty, by wyglądać jak pani a nie jak ktoś mogący chodzić z koszykiem kuchennym. Musiała opowiadać coś niezmiernie zajmującego, bo otaczające ją kumoszki przeciskały się i wychylały głowy, by lepiej słyszeć i półgłosem wyrażały oburzenie, to politowanie, za pomocą wykrzykników, składając przytem ręce.
— Chwycił ją za włosy, kończyła Olimpia i byłby jej poderżnął gardło brzytwą, którą sobie przy gotował na komodzie, lecz na szczęście nadbiegliśmy w porę i powstrzymali zbrodnię... Ale cicho, bo oto nadchodzi... nie trzeba nic mówić, bo mógłby się dopuścić czego niedobrego...
— Kto... i dla czego mógłby się dopuścić czego niedobrego? — zapytał Mouret, usłyszawszy ostatnie słowa Olimpii.
Kobiety cofnęły się w tył a Olimpia starała się stanąć po za niemi. Wtedy odpowiedziała:
— To nic ciekawego, panie Mouret; lepiej pan zrobi, gdy zamiast spacerować, wróci pan do domu.
Mouret, nie dopytując się dalej, poszedł teraz małą uliczką, wiodącą ku alei Sauvaire. Przez jakiś czas dolatywały go głosy ludzi, zgromadzonych na targu, rozmawiających z niezwykłem ożywieniem, z wybuchami nagłego śmiechu i wrzawy.
— Co im się dzisiaj stało? — pytał się znów sam siebie. A może, oni ze mnie szydzili? Jednakie nie słyszałem wymawianego mojego nazwiska... Zapewne musiał się wydarzyć jakiś wypadek...
Lecz znów zdjęty niepewnością, chwycił z głowy kapelusz, wyobrażając sobie, że może ulicznicy rzucili nań wapnem, lub przypięli latawca, lub coś podobnego. Ale nie. Uspokojony szedł dalej pustą uliczką i powolnym krokiem, jak przystało człowiekowi, używającemu niedzielnej przechadzki, doszedł do alei Sauraire. Emeryci i starzy przemysłowcy siedzieli jak zwykle na uprzywilejowanych swych ławkach i grzeli plecy na słońcu.
— Patrzcie panowie, Mouret idzie ku nam! — zawołał były kapitan z miną wielce zadziwioną.
Ospałe zwykle twarze starych jegomościów przybrały wyraz rozbudzonej ciekawości. Wyciągnęli szyje i spoglądali na przychodzącego kolegę a chociaż stanął już przed nimi, nikt go nie witał, natomiast badano go wzrokiem podejrzliwie a zarazem oględnie.
— Więc wybrałeś się dziś na spacer? — zapytał go wreszcie kapitan, chcący utrzymać się przy opinii człowieka nieustraszonej odwagi.
— Tak, wyszedłem trochę na spacer — odpowiedział Mouret prawie machinalnie. Mamy dziś tak ładną pogodę.
Emeryci spojrzeli po sobie znacząco. Już było zimno i niebo przysłoniło się chmurami.
— Dziś mamy piękną pogodę? — powtórzył z drwiącem spojrzeniem były właściciel garbarni. Jak dla kogo... Pewnie dlatego ubrałeś się już po zimowemu?... Dziwny masz tużurek... zkąd doszedłeś do posiadania takiej niedzielnej odzieży?...
Teraz już nie uśmiechano się już, lecz śmiano się głośno. Nagle, zrodziło się przypuszczenie w głowie Moureta i zapytał ich, obracając się bokiem:
— Proszę, zobaczcie, czy nie mam czego na plecach... może słońce?...
Zapytanie to wywołało jeszcze głośniejsze wybuchy śmiechu a kapitan, uchodzący nietylko za odważnego, lecz zarazem za niezwykle przedziwnego żartownisia, zmrużywszy oczy, zawołał:
— Słońce?... Zkądże mógłbyś mieć na plecach słońce... masz tylko księżyc!
Zebrane grono przyjaciół wynagrodziło dowcip kapitana nowemi wybuchami śmiechu.
— Księżyc? — powtórzył Mouret. — Kiedyż te smarkacze mogli mi to narysować... Proszę cię, mój drogi, strzepnij to ręką... bo miałem już nieprzyjemności z tego powodu.
Kapitan uderzył z lekka po plecach tużurka, mówiąc:
— Oto jest... już nie masz księżyca na plecach... musiało ci być bardzo z nim niewygodnie... Jesteś cierpiący?...
— Tak, od jakiegoś czasu trochę niedomagam, lecz to nic groźnego — rzekł Mouret głosem obojętnym.
Ponieważ zdawało mu się, że siedzący na ławce coś szeptali o nim, dodał:
— Wkrótce wyzdrowieję, bo żona robi, co może bym wrócił do sił, dogadza mi, rozpieszcza mnie... Przedewszystkiem potrzebuję spokojności i zupełnego wypoczynku. Właśnie z tego powodu rzadko teraz wychodzę na miasto a nawet nie przychodzę gawędzić z wami. Lecz najniezawodniej niedługo wrócę do zdrowia i zacznę się zajmować interesami.
— A wiesz, co na mieście gadają? — zapytał bez ogródek były garbarz. Oto wszyscy utrzymują, że nie ty, lecz że twoja żona jest chora!
— Moja żona chora! — zawołał z ożywieniem. — Ależ to wprost śmiesznie utrzymywać coś podobnego. Ludzie nie wiedzą, co wymyślić, byle się drugimi zajmować... a na nas zawzięli się ze szczególniejszą zaciętością, zapewne dla tego, że spokojnie siedzimy w domu i do cudzych spraw nie lubimy się wtrącać. Otóż wiedzcie, moi panowie, że moja żona jest najzupełniej zdrowa. Organizm ma silny i nawet głowa nigdy ją nie boli.
Mówił jeszcze długo, zacinając się i mrugając niespokojnie oczyma, jak człowiek, który kłamie, lecz chce przekonać o prawdzie słów wypowiadanych. Język mu się plątał, wciąż jednak zapewniał o nadzwyczajuem zdrowiu swej żony. Przyjaciele patrzyli na niego, kiwając głowami z widocznemi znakami politowania a kapitan uderzał się palcem po czole, dając do zrozumienia kolegom, co o tem sądzić należy. Były kupiec i właściciel magazynu z kapeluszami odbywał szczegółowy przegląd tualety mówiącego, wreszcie zapatrzył się uporczywie w jego obuwie. Rozwiązane sznurowadło przy lewym trzewiku Moureta wydało mu się widoczną oznaką czegoś niepokojącego. Zaczął łokciami trącać swych sąsiadów, zwracając ich uwagę na owe sznurowadło. Wkrótce wszyscy ci panowie skierowali oczy w tenże punkt i zaczęli ruszać ramionami na znak, że wobec tak oczywistych dowodów, nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż stan biednego Moureta, jest zatrważający.
Spojrzawszy po kolegach, kapitan rzekł tonem ojcowskim:
— Mój drogi, dla czego chodzisz z rozwiązanym trzewikiem?... Zawiąż go sobie!
Mouret spojrzał na swoje nogi, lecz jakby nic nie zauważywszy w nich szczególnego, mówił dalej. Nic mu jednak nie odpowiadano, więc zamilkł, postał jeszcze chwilkę, wreszcie odszedł zwolna w dalszą wędrówkę po mieście.
— Przewróci się, zobaczycie, że się przewróci — rzekł jeden z jegomościów, siedzących na ławce.
Znów wyciągnęli szyję, patrząc za odchodzącym, potem wstali, by dłużej go widzieć i znów któryś zauważył:
— Zupełnie jest nieprzytomny... biedne człeczysko... kupy się nie trzyma wszystko co plecie; najoczywiściej zwaryował.
Przy końcu alei Sauvaire, gdy Mouret przechodził koło klubu Młodzieży, znów powitały go szydercze śmiechy osób stojących przed drzwiami. Seweryn Rastoil pokazywał go giestem innym ludziom, szepcząc im coś na ucho. Moaret to spostrzegł i doszedł do przekonania, że to z niego szydziło dziś całe miasto. Spuścił głowę i ogarnięty strachem zaczął iść szybko, trzymając się, o ile możności pobliża domów. Pragnął, by go nie widziano, by go pozostawiono w spokoju, nie mogąc dociec, dla czego tak zawzięcie był dziś prześladowany. Skręcając w jedną z ulic, posłyszał za sobą jakieś głosy i, odwróciwszy głowę, zobaczył trzech uliczników, idących tuż blizko z widoczną chęcią wypłatania mu figla. Dwóch starszych śledziło jego ruchy a najmłodszy trzymał w ręku zgniłą pomarańczę podniesioną z rynsztoka. Przeprowadzili go przez kilka ulic, szydząc zeń bezustannie. Doszedłszy do ulicy de la Banne, Mouret odwrócił się niespodziewanie i wrzasnął na malców:
— Wynoście mi się zaraz, bo wam uszy poukręcam!
Chłopcy cofnęli się z głośnemi śmiechami, wyjąc i przewracając koziołki. Mouret zaczerwienił się i, niechcąc się wdawać w karcenie malców zapanował nad sobą, czuwając nad stawianemi krokami. Chciał wyglądać na człowieka spokojnie używającego przechadzki. Z pewną trwogą myślał, że będzie zmuszony przejść przez plac podprefektury, mimo domu państwa Rougon, którzy mogą być właśnie w oknie, a więc zobaczą go przeprowadzanego przez zgraję uliczników; zdawał sobie z tego sprawę, że do trzech owych chłopców, przyłączyła się cała czereda obszarpanych dzieciaków. Ośmieleni swą liczbą, ulicznicy stawali się zaczepnymi. Na placu Mouret dostrzegł panią Felicyę, powracającą z nieszporów wraz z panią de Condamin. Zwrócił się w przeciwną stronę, chcąc uniknąć spotkania.
Zgraja uliczników wrzeszczała właśnie:
— Wiłkołak, wiłkołak! Strzeżcie się wiłkołaka!
Czuł, iż mu pot występuje na czoło, nogi zaczęły mu wypowiadać posłuszeństwo, potykał się nieledwie za każdym krokiem. Pani Rougon dostrzegła go i rzekła do swej ładnej towarzyszki:
— Niech pani patrzy na tego nieszczęśliwego! Czy to nie wstyd mieć kogoś podobnego w swojej rodzinie! Przecież nie możemy pozwolić, by tak dłużej trwało.
Mouret usłyszał te słowa umyślnie głośno wypowiedziane i przerażony zaczął biedź, jakby przed grożącem mu nieszczęściem. Tracąc głowę, nie widząc, co się dokoła niego dzieje, wpadł kłusem w ulicę Balande a czereda z kilkunastu uliczników złożona, biegła tuż za nim, wrzeszcząc przeraźliwie. Zdawało mu się, że wszystkie straganiarki z targu, emeryci z alei Sauvaire, młodzież z klubu, sklepikarze, pani Rougon i pani de Condamin, biegną za nim, śmiejąc się i urągając mu, wytykając go palcami, oddając go na łup miejskiej gawiedzi. Hałas wzmagał się, dzieci przewracały się, biegnąc; cicha zazwyczaj ulica wrzała zgiełkiem, piskiem i hałaśliwem cwałowaniem malców wyjących:
— Łapcie go, łapcie!
— Nie uciekniesz nam, stary, zdejmuj swój cudaczny tużurek!
— Dalejże, prędzej, chwytajmy go.
— Prędzej, prędzej, zabiedz mu drogę!
Przerażony, rozdrażniony tą uliczną sceną, Mouret pędził coraz szybciej, chcąc wpaść w drzwi swego domu. Wtem noga mu się osunęła i przewrócił się jak długi; nie mógł się zaraz podnieść. Ulicznicy, lękając się, by ich nie kopał, okrążyli go zdaleka, wrzeszcząc tryumfująco, a najmniejszy z nich podszedł bliżej i rzucił mu w twarz ową zgniłą pomarańczę, która rozmiażdżyła się, zalepiając mu lewe oko. Powstał z trudem z ziemi i wszedł do siebie do domu, nie ocierając twarzy. Czereda uliczników, zbiwszy się w gromadę, stanęła przed domem, wrzeszcząc w dalszym ciągu, dopiero Róża rozpędziła ich, wypadłszy z sieni z olbrzymią miotłą podniesioną w górę.
Od pamiętnej owej niedzieli wszyscy mieszkańcy w Plassans, najmocniej byli przekonanymi, że Mouret jest waryatem. Opowiadano sobie zadziwiające fakta. Mówiono między innemi, że przesiaduje całe dnia w pokoju, w którym nie sprzątano już od roku, a że tak było, wiedziano na pewno od kucharki państwa Mouret, kobiety bardzo do ich domu przywiązanej. Co mógł on robić w tym brudnym i pustym pokoju. Pod tym względem zdania były różne. Kucharka twierdziła, że udaje umarłego. Wieść ta przerażała całe miasto. Przekupki na targu utrzymywały, że na środku pokoju, stała otwarta trumna, w którą się kładł z wytrzeszczonemi oczyma, złożywszy ręce na piersi i leżał tak od rana do późnej nocy dla przyjemności.
Olimpia zaś powtarzała we wszystkich sklepikach;
— Od dawna można było przewidzieć, co teraz nastąpiło. Waryacya rozwijała się u niego stopniowo. Najpierw wpadł w smutek, do nikogo nie chciał nie mówić, krył się po najciemniejszych kątach zupełnie jak zwierzę przed ostatecznym paroksyzmem wścieklizny. Gdy go tylko zobaczyłam, przyjechawszy do Plassans, zaraz powiedziałam do męża: „Zobaczysz, że z naszym gospodarzem, wydarzy się nieszczęście“. Oczy zrobiły mu się żółte, patrzył z podełba, unikał każdego. I stało się, jak przepowiedziałam... Jesteśmy w bezustannej obawie. A jakie to on miewał zachcenia! Jaki był dokuczliwy! Gdy kupiono cukru, przeliczał kawałki, wszystko zamykał, nawet chleb ukrywał po szafach. Zwłaszcza żonie dokuczał swojem skąpstwem... biedna kobieta chodziła obdarta jak żebraczka... nie mogła nigdzie wyjść, bo nie miała trzewików... Z całej duszy współczuję tej świętej kobiecie... Ile ona wycierpiała — to niepodobna wypowiedzieć! Drażnił ją, bezustannie udawał, że nie umie zachowywać się przyzwoicie przy stole... rzucał serwetą po stole, to znów się zrywał i uciekał podczas obiadu.. Nie jadł podanego sobie jedzenia, tylko rozwłóczył je po talerzu... A przytem był kłótliwy, nieznośny, że aż strach wspomnieć! Wpadał w szalony gniew z najmniejszego powodu... naprzykład, zobaczywszy musztardniczkę nie w tem miejscu, gdzie chciał, aby zawsze stawała... Teraz mniej gada... czasami przez kilka dni milczy jak niemy... Ale za to jakie ma przerażające spojrzenie! I rzuca się on ludzi jak dziki zwierz... chwyta za gardło milczkiem... taki waryat jest najniebezpieczniejszy... Ach, jakże straszne rzeczy jestem zmuszona widzieć w tym domu! Lecz nie chcę o tem mówić...
Rozciekawione kumoszki poczynały wtedy nalegać i prosić, by wyjawiła im, chociażby część widzianych okropności a Olimpia, po długich wzdraganiach mówiła tonem tajemniczego zwierzenia:
— Nie, nie... proszę wierzyć, że nie po winnam tego mówić... Wreszcie są to nie moje sprawy... A pani Mouret, ta święta kobieta, która z pokorą chrześciańską znosi swoje pożycie męczeńskie z takim mężem, nie chce, by mówiono o tem w mieście... Chciałaby wszystko zataić... trzeba jej wolę uszanować... Lecz jak ten niegodziwiec śmie rzucać się z brzytwą na taką jak ona bogobojną kobietę!...
Olimpia, niezmiennie opowiadając zawsze o scenie nocnej napaści na Martę z brzytwą, która leżała przygotowana na komodzie, wrażenie wywierała olbrzymie, kumoszki zaciskały pięści i sposobiły się napaść na pana Moureta i zdusić go rękoma... Jeżeli ktoś się odważył wątpić w okrucieństwo tego człowieka, znanego z łagodności, przyskakiwały mu do oczu, wymagając, by wytłomaczył w takim razie krzyki, odbywające się każdej nocy w sypialni państwa Mouret. Owe tajemnicze sceny nocne przyczyniły się do mnożenia coraz to straszliwszych szczegółów o objawach obłąkania męża Marty. Trwało to przeszło przez miesiąc. W rzeczywistości zaś, pomimo opowiadań Olimpii, w domu państwa Mouret noce mijały teraz spokojnie. Marta zawsze nie lubiła, gdy ją badano w tym przedmiocie i niecierpliwiła się, gdy bliżej z nią żyjące osoby, zalecały jej ostrożność.
— Pani nie chce nas słuchać — powtarzała jej Róża — a potem będzie zapóźno, gdy nieszczęście już się stanie. On znów rozpocznie swoje hece... Tylko chwilowo się przyczaił... ale jestem pewna, że którego ranka znajdziemy panią trupem...
Pani Rougon przybiegała teraz co drugi dzień do córki. Wchodziła z twarzą zbolałą i drżącym od wzruszenia głosem pytała się Róży zaraz na wstępie:
— Cóż słychać?... Nie było jakiego nieszczęścia?
Ujrzawszy Martę, chwytała ją w objęcia i całowała z przesadzoną czułością, jakby radując się, że raz jeszcze może ją uścisnąć. Opowiadała, że nie sypia teraz po nocach, w obawie o nią, wyobrażając sobie, że lada chwila ozwie się gwałtowne szarpnięcie dzwonka, zwiastujące jej straszną nowinę. Życie jej było męczarnią, pędziła je bowiem w nieustającej trwodze o córkę. A gdy Marta ją uspakajała, mówiąc, że niczego się nie lęka i nie widzi żadnego grożącego jej niebezpieczeństwa, pani Felicya, popatrzywszy na nią z uwielbieniem, wołała:
— Jesteś aniołem, kochana moja córeczko! Należy jednak, abyś wiedziała, że czuwam nad tobą i nie dozwolę, by ci wciąż groziło niebezpieczeństwo. Gdyby nie ja, dałabyś się zamordować bez jęku, lecz masz kochającą cię matkę. Za pierwszym nowym objawem szaleństwa z jego strony, uwolnię cię od niego i odetchniesz swobodniej.
Pani Felicya nie opowiadała córce w jaki sposób zamierza to uczynić. Wiadomem wszakże było, iż składała teraz wizyty wszystkim wpływowem osobom w Plassans. Opowiedziała nieszczęścia swej córki merowi, podprefektowi, prezydentowi trybunału, lecz wymagała od nich dochowania tego w tajemnicy, aż do wiadomej im chwili. Ze łzą w oku szeptała tym panom:
— Proszę we mnie widzieć zrozpaczoną matcę, drżącą o życie swej córki a zarazem dbałą o honor nazwiska, które ona nosi. Mój mąż umarłby ze wstydu. gdyby ta cała rzecz stała się powszechnie znaną a jednak, czyż ja mogę spokojnie czekać, by mój zięć dokonał zbrodni na mej córce?... Panowie! błagam was, radźcie mi, powiedzcie, jak mam postąpić w tej nieszczęsnej sprawie!
Dygnitarze, którym się zwierzała, okazywali jej wiele życzliwego współczucia. Obiecali jej, że będą czuwać nad bezpieczeństwem pani Mouret, trzymając się na boku, dla uniknięcia niepotrzebnego rozgłosu. Pani Felicya dziękowała im, polecając Martę przedewszystkiem pieczołowitości pana Rastoil i pana Péqueur des Saulaies, jako najbliższych jej sąsiadów, mogących wystąpić z doraźną pomocą w razie nieszczęścia.
W kole bliższych znajomych państwa Rougon, Mouret uchodził za szaleńca mającego pozory zdrowego na umyśle człowieka, lecz ulegającego atakom nocną porą, około północy. Tajemnicze, zagadkowe objawy jego choroby stały się zwykłym tematem rozmów na wtorkowych zebraniach u księdza Faujas w ogrodzie państwa Mouret. Około godziny czwartej po południu, schodził on do ogrodu i, zasiadłszy w altanie w głębi drzew, oczekiwał gości. Przyjmował ich z wielką uprzejmością, mówił mało, lecz umiał innych zachęcić do wesołej, ożywionej rozmowy. Gdy go pytano o nowiny dotyczące państwa Mouret, potrząsał tylko głową, nie chcąc zdradzać cudzych tajemnic. Szanowano tę jego oględność, lecz pan Maffre, popatrzywszy razu jednego na fasadę domu i ukazując giestem jedno z okien na pierwszem piętrze, zapytał znienacka:
— Wszak to okno ich sypialni?...
Wtedy znów zaczęli sobie wszyscy opowiadać o smutnych wieściach, krążących po mieście. Mówiono przyciszonemi głosami, prawie szeptem. Ksiądz Faujas po raz pierwszy dał kilka ogólnych wyjaśnień: tak, wielkie nieszczęście zawisło nad tym domem; wprawiało go to w wielki smutek, współczuł im serdecznie.
— Lecz pan, jako lekarz domowy państwa Mouret, cóż sądzisz o tem wszystkiem? — zapytała pani de Condamin, zwróciwszy się w stronę doktora Porquier.
Doktór z lekka kołysał głową przed daniem odpowiedzi, chciał bowiem uchodzić za bardzo dyskretnego, wreszcie szepnął:
— Są to sprawy bardzo drażliwe... Pani Mouret jest słabego zdrowia... co zaś do pana Mouret — trudno to określić...
— Widziałem dziś panią Rougon — przerwał pan Péqueur des Saulaies. — Jest niezmiernie zaniepokojona.
— Pani Rougon zawsze nienawidziła swego zięcia! — zawołał stanowczym głosem pan de Condamin. — Powiem tylko państwu, że temi dniami spotkałem pana Mouret w klubie i grałem z nim w pikietę. Otóż grał z całą przytomnością umysłu i wygrał partyę. Ręczę, że nie zaszła w nim żadna zmiana. Zacny ten człowiek nigdy nie był orłem, więc nie jest nim i dzisiaj... ale nie mamy powodu uważać go za waryata.
— Ja go bynajmniej nie nazwałem waryatem — bronił się doktór Péqueur, przypuszczając, że słowa nadzorcy wód i lasów były ku niemu zwrócone. — Wszakże nie sądzę, by go można pozostawiać bez ścisłego dozoru i opieki.
Słowa te wywarły wrażenie. Pan Rastoil mimowolnie zaczął patrzeć na wysokość muru, oddzielającego jego ogród od posiadłości państwa Mouret. Wszyscy zwrócili się ku doktorowi Porquier, czekając dalszych objaśnień, który, widząc to, zabrał głos ponownie:
— Przed laty znałem pewną damę bardzo światową i uchodzącą za niezmiernie miłą w towarzyskich zebraniach. Była bardzo namiętna, wydawała proszone obiady, przyjmowała w swym salonie mnóstwo osób, należących do najwykwintniejszego towarzystwa. Otóż owa dama, gdy tylko znalazła się sama w swoim pokoju, zamykała się na klucz i po kilka godzin chodziła na czworakach, bezustannie szczekając. Przez długi czas służba była przekonana, iż pani ich ukrywała psa w swojej sypialni... Tymczasem zaś biedaczka ulegała chorobie, którą my doktorzy nazywamy przytomnym obłędem.
Ksiądz Surin, przyłożywszy do ust chusteczkę, powstrzymywał się od parsknięcia śmiechem, widząc, że równie jak jego rozśmieszyło opowiadanie doktora i obiedwie panny Rastoil. Spoglądając ku sobie, bawili się wybornie na myśl o owej pani, chodzącej na czworaku i szczekającej jak pies. Doktór Porquier zamilkł na chwilę, potem z wielką powagą wytarł nos i, spojrzawszy po obecnych, mówił dalej:
— Mógłbym przytoczyć nieskończoną ilość tego rodzaju przykładów. Mnóstwo jest ludzi, uchodzących za rozumnych, którzy, znalazłszy się bez świadków, dopuszczają się najdziwaczniejszych wybryków. Obecny tutaj pan de Bourdeu znał równie dobrze jak ja pewnego margrabiego, którego nazwiska nie chcę wymienić...
— Tak, tak, wiem o kim doktór chcesz mówić — przerwał pan de Bourdeu. — Znałem go wybornie. Bywał u mnie często na obiedzie, gdy byłem prefektem. Objawy jego obłędu były powszechnie znane.
— Cóż to takiego?... Czy nie można wiedzieć? — zapytała pani de Condamin, widząc, że doktór i były prefekt zamilkli.
— Jest to rzecz dość trudna do opowiedzenia! — zawołał pan de Bourdeu, głośno się śmiejąc. — Margrabia był człowiekiem dość ograniczonym, wszakże całemi dniami zamykał się w swojej kancelaryi, utrzymując, że jest niezmiernie zajęty pisaniem dzieła treści ekonomiczno-politycznej. Dopiero po upływie dziesięciu lat odkryto, że od rana do wieczora zajmował się wyłącznie robieniem gałek... i to gałek równej wielkości.
— A przytem z czego!... — dokończył doktór głosem tak poważnym, że nikt się nie roześmiał i panie nie potrzebowały się zarumienić.
Ksiądz Bourette, słuchając tych opowiadań, bawił się jak dziecko, wsłuchujące się w bajki pełne cudownych wydarzeń. Teraz i on zapragnął opowiedzieć coś zajmującego.
— Miałem kiedyś bardzo dziwną penitentkę — rzekł nieco zarumieniony. — Miała pasyę zabijania much. Skoro tylko dostrzegła którą, natychmiast rzucała się ku niej, by ją łapać. Wszystkie te swoje ofiary nawlekała na druty. Spowiadając się, wyznawała żal za popełnione mordy na niewinnych stworzeniach, opłakiwała ich śmierć i lękała się wiekuistego potępienia duszy... Pomimo licznych moich perswazyj, nie mogłem w niej wykorzenić tej dziwnej skłonności...
Opowiadanie księdza Bourette niezmiernie się podobało całemu towarzystwu. Nawet pan Péqueur des Saulaies i pan Rastoil raczyli się uśmiechnąć.
— Gdy się zabija muchy, to jeszcze półbiedy — zauważył doktór — lecz ludzie dotknięci przytomnym obłędem niezawsze zadawalniają się w sposób tak niewinny. Są tacy, którzy unieszczęśliwiają swoje rodziny straszliwemi nałogami, zmieniającemi się w manię nie do wykorzenienia. Piją bez upamiętania, oddają się wyuzdanej rozwiązłości obyczajów, kradną dla przyjemności kradzenia, zdolni są popełnić zbrodnię dla dogodzenia ambicyi, zazdrości lub obrażonej dumie. Wyrabia się w nich zadziwiająca przebiegłość, czuwają bowiem nadzwyczaj, by nie zdradzić się w niczem przy przeprowadzaniu raz powziętego celu, panują nad doborem swych słów, by ich nie brano za waryatów. Zrzucają dopiero maskę, znalazłszy się sam na sam z obraną przez siebie ofiarą, wtedy, popuściwszy sobie cugli, stają się katami i pastwią się z zaciekłością równoważącą się poprzedniemu skrępowaniu. Nie popełniają oni zbrodni brutalnie, lecz rozkoszują się nią, zwolna wydzierając życie...
— Czyż by pan Mouret? — zaczęła pytać pani de Condamin.
— Pan Mouret — mówił dalej doktór — był zawsze złośliwego, despotycznego usposobienia. To drobne zboczenie umysłowe spotęgowało się z wiekiem, tak iż dzisiaj zaliczam go do kategoryi ludzi cierpiących na obłąkanie manifestujące się chęcią szkodzenia innym. Tego rodzaju chorzy są bardzo niebezpieczni; zbrodnicze ich popędy mogą się stać powodem najstraszniejszych katastrof. Miałem kiedyś klientkę, która również jak on zamykała się w pustym pokoju, by układać plany najwystępniejszych czynów.
— Ależ kochany doktorze, jeżeli masz rzeczywiście takie przekonanie o panu Mouret, powinieneś zapobiedz mogącemu ztąd wyniknąć nieszczęściu! — zawołał z przejęciem pan Rastoil. Powinieneś złożyć raport władzy i to nie odkładając.
Doktór zmięszał się nieco, wreszcie rzekł z miną medyka przekładającego leczenie migreny u ładnych kobiet:
— To co powiedziałem, zwierzyłem tylko moim tu zebranym przyjaciołom. Lecz wierzcie mi państwo, że gdy zostanę wezwany do wypowiedzenia mego zdania przez rodzinę chorego, potrafię spełnić chociażby najcięższy obowiązek.
— Najczęściej zdarza się, iż osądzonymi za waryatów są nie ci, którzy na to zasługują — rzekł z szyderczym uśmiechem pan de Condanin. — Ostatecznie zdaniem doktora... nie ma zdrowego mózgu pomiędzy ludźmi... Wszystko, co dziś słyszałem w tej kwestyi, jest bardzo zajmujące, lecz niczego nie dowodzi.
Ksiądz Faujas nie brał udziału w rozmowie, chociaż przysłuchiwał się jej z wielką ciekawością. Lecz gdy nastąpiło chwilowe milczenie, zauważył, iż należy zmienić temat rozmowy, albowiem te opowiadania o chorobach umysłowych, czy innych — nie mogą być zajmującemi dla pań tutaj obecnych. Pomimo to, wszyscy tak dalece przejęli się nieszczęściem rodziny Mouret, ii rozmowa toczyła się dalej w tymże kierunku.
Mouret rzadko schodził do ogrodu. Zaledwie godzinę dziennie w nim przebywał zaraz po drugiem śniadaniu, podcza3 gdy państwo Faujas pozostawali w pokoju stołowym, przy czarnej kawie, wraz z Martą. Gdy tylko ukazał się w ogrodzie, państwo Rastoil z jedne, strony a przyjaciele podprefekta z drugiej — przyglądali mu się uważnie, śledząc każde jego poruszenie. Cokolwiekbądź wtedy uczynił, czy to spojrzał na zagony z jarzyną, czy też zatrzymał się przed jaką rośliną, komentowano natychmiast w sąsiednich ogrodach, tłomacząc wszystko na udowodnienie jego obłąkania. Jeden pan de Condamin silnie go bronił, obstając przy zdaniu, że nie widzi żadnej zmiany w usposobieniu pana Mouret. Atoli pewnego dnia ładna żonka rzekła do niego przy śniadaniu:
— Cóż ci to szkodzi, że oni wszyscy chcą uważać pana Mouret za waryata?...
— Mnie to nic a nic nie obchodzi — powiedział, patrząc na nią z pewnem zadziwieniem.
— A więc proszę cię, mój drogi, żebyś nie przeczył, gdy wszyscy mówią, że on jest waryatem. Najpierw pozwól sobie zwrócić uwagę, że jesteś wtedy wręcz przeciwnego zdania ze mną, to jest z twoją żoną, a wiesz, że taka sprzeczność poglądów stawała się już nieraz przyczyną różnych nieprzyjemności dla ciebie... Bądź więc na tyle dowcipny w Plassans, byś się wyrzekł... za dowcipnego uchodzić...
Pan de Condamin uśmiechnął się i rzekł z wyszukaną galanteryą:
— Masz racyę, tak jak zawsze. Lecz bądź przekonana, że nie zapominam naszego układu... oddałem się najzupełniej w ładne twoje rączki... kieruj więc moim losem jak uznasz za najwłaściwsze. Za chwilę pojadę konno aż do Saint-Eutrope, muszę tam obejrzeć świeże poręby. Wrócę zapewne późno... nie czekaj więc mnie z obiadem.
Wkrótce dosiadł konia i odjechał, machinalnie gryząc cygaro.
Pani de Condamin wybornie wiedziała, co sądzić o dłuższych konnych wycieczkach męża. Obecnie w Saint-Eutrope wynalazł sobie wiejską dziewczynę, przypadającą mu do gustu. Okazywała się nadzwyczaj pobłażliwą na te jego zachcianki a nawet dwukrotnie wyratowała go od bardzo nieprzyjemnych następstw. Co zaś do niego, był on spokojny o cnotę swej żony, wiedział bowiem, że jest zbyt rozsądną, by się wdać w miłosną intrygę w Plassans.
Gdy na drugi dzień po owej rozmowie z żoną pan de Condamin siadł w ogrodzie podprefekta na zwykłą popołudniową pogadankę, rzekł:
— Czy wiecie państwo, co Mouret robi po całych dniach w swojej kancelaryi?... Otóż liczy, ile jest s w biblii. Obecnie rozpoczął tę robotę po raz trzeci, bo mu się zdaje, że się pomylił przy poprzednich obliczeniach. Wobec tego widzę, żeście państwo słusznie orzekli, iż biedak zwaryował...
Począwszy od tej chwili, nikt tak gwałtownie nie napadał na Moureta jak nadzorca wód i lasów. Bawił się wymyślaniem najniemożliwszych dykteryek na ten temat, przerażając niemi całą rodzinę państwa Rastoil a zwłaszcza dobrodusznego pana Maffre. Pewnego dnia zwierzył się temu ostatniemu, że zobaczył w oknie od ulicy pana Mouret zupełnie gołego, z kobiecym czepkiem na głowie i dygającego z wielką powagą, chociaż nikogo nie było na chodniku. Innym razem twierdził, że spotkał go w lesie o trzy mile od Plassans, tańczącego na polance w stroju dzikiego człowieka. A gdy ktoś temu przeczył, gniewał się, zapewniając, iż waryat tego rodzaju co Mouret może się dopuścić rzeczy jeszcze dziwniejszych. Towarzystwo zebrane u podprefekta uśmiechało się wtedy, lecz zaraz nazajutrz służba puszczała w obieg po mieście wymyśloną anegdotkę i legenda o człowieka bijącym swoją żonę codziennie o północy przybierała potworne rozmiary.
Wtem pewnego popołudnia, panna Aurelia, starsza córka państwa Rastoil, wyznała, silnie się zarumieniwszy, iż stanąwszy przy oknie około północy, ujrzała pana Mouret, chodzącego po swoim ogrodzie z zapaloną gromnicą w ręku. Pan de Condamin przypuszczał, że panna Aurelia żartuje, naśladując jego własne opowiadania. Lecz zaprzeczyła temu i na dowód prawdziwości widzianej przez siebie sceny, powiedziała:
— Trzymał gromnicę w lewej ręce. Pochodziwszy po ogrodzie tam i napowrót, zatrzymał się, ukląkł i płakał, czołgając się na kolanach.
— Może kogo zabił i chciał zakopać trupa w ogrodzie — zawołał pan Maffre, pobladłszy z przerażenia.
Wówczas towarzyskie kółko, zbierające się u państwa Rastoil, oraz znajomi podprefekta wspólnie uradzili, że należy doczekać się północy, by sprawdzić rzecz całą. Zaraz następnego wieczoru postanowiono czatować na pana Mouret tak w jednym jak i w drugim ogrodzie. Lecz Mouret nie ukazał się. Zmarnowano w ten sposób trzy wieczory z rzędu. Towarzystwo z podprefektury postanowiło zaniechać dalszego czatowania. Pani de Condamin utrzymywała, że zbyt jest ciemno na tarasie pod rozłożystemi drzewami. Lecz właśnie czwartej nocy, czarnej jak atrament, ukazało się słabe, drżące światełko przed domem państwa Mouret. Uwiadomiony o tem pan Péqueur de Saulaies osobiście pobiegł do państwa Rastoil przez zaułek pomiędzy ogrodami i zaprosił ich, by zechcieli przyjść na jego taras, zkąd lepiej będzie można widzieć odegrać się mającą scenę.
Pan Rastoil zawahał się przez chwilę; z powodu politycznych względów, lękał się iść do pod prefekta, reprezentanta nieprzyjaznego obozu. Lecz noc była taka ciemna, przytem córki tak bardzo prosiły, zwłaszcza panna Aurelia, pragnąca dowieść prawdziwości swego opowiadania. Powziął więc decyzyę i poszedł za panem Péqueur des Saulaies, trzymając się muru i na palcach, cichaczem. Stał się tedy fakt, iż po raz pierwszy legitymiści z Plassans w osobie jednego ze swych przedstawicieli weszli po za próg przybytku zamieszkanego przez urzędnika, mianowanego przez władzę cesarską.
— Zachowujmy się spokojnie, by go nie spłoszyć — szepnął podprefekt, wprowadzając gości na taras.
Pan i panny Rastoil zastali tam doktora Porquier i panią de Condamin z mężem. Noe była tak ciemna, iż kłaniano się, nie widząc si ęwzajemnie. W milczeniu i z ciekawością patrzono na pana Mouret, który stał na tarasie przed swoim domem, trzymając zapaloną świecę, oprawną w duży kuchenny świecznik.
— Widzicie państwo, że trzyma w ręku gromnicę — szepnęła panna Aurelia.
Nikt nie zaprzeczył, stało się więc prawdą, że Mouret trzymał gromnicę. Spuścił się do ogrodu i, zwolna idąc, zakręcił na lewo, wreszcie zatrzymał się przed zagonami z sałatą. Gdy się pochylił, światło padło mu wprost na twarz i zauważono, że jest podobny do figury woskowej.
— Jaki on straszny, jaki żółty! — rzekła pani de Condamin. — Nie będę mogła spać z przerażenia... Doktorze, czy on jest na jawie?...
— Tak, jest na jawie... on nigdy nie był lunatykiem... Proszę zauważyć jego wzrok... jak uporczywie się wpatruje w punkt obrany... i patrzcie państwo uważnie na jego ruchy... są automatyczne... porusza się jakby za naciśnięciem sprężyny...
— Doktorze... daj pokój... później zrobisz nam naukowy wykład... a teraz zachowujmy się cicho, by nas nie słyszał — rzekł pan Péqueur des Saulaies.
Zapanowało głębokie milczenie. Mouret przykląkł pomiędzy zagonami sałaty i, pochyliwszy świecę tuż przy ziemi, szukał czegoś wzdłuż bruzd i pod liśćmi. Od czasu do czasu, coś mruczał, to znów miażdżył coś i zagrzebywał w ziemi. Już przynajmniej od półgodziny spełniał tę czynność z wielką systematycznością.
— Płacze... mówiłam państwu, że wtedy płakał zupełnie jak teraz — szeptała cichutko panna Aurelia.
— Nie mogę już dłużej wytrzymać — rzekła pani de Condamin. — Zbyt nieprzyjemnie patrzeć na takie okropności... Chodźmy... proszę... chodźmy już ztąd... ja mam dosyć...
Właśnie w tej chwili a może skutkiem posłyszanego szmeru słów, Mouret upuścił świecę na ziemię i światło zgasło. Mrucząc i gniewając się wracać musiał do domu, bo wkrótce usłyszano, jak się potykał, wchodząc na schodki wiodące na taras. Obiedwie panny Rastoil krzyknęły z przerażenia i uspokoiły się dopiero w saloniku pana Péqueur des Saulaies, albowiem tam się teraz zebrano, nie mogąc się wymówić od uprzejmych zaprosin podprefekta. Zastano salonik jasno oświetlony a na stolikach stały filiżanki z herbatą i tacki z biszkoptami.
Pani de Condamin wciąż jeszcze drżała, wciskając się w kącik wytwornej kanapki i z rozmarzonym uśmiechem i spojrzeniem mówiła, że nigdy nie doznała bardziej wstrząsającego wrażenia, nawet w owym pamiętnym dniu, gdy koniecznie się uparła widzieć ścięcie głowy na gilotynie.
— To rzecz szczególna — rzekł pan Rastoil po głębokiem zastanowieniu — lecz Mouret wyglądał na człowieka, zbierającego ślimaki na sałacie. Właśnie teraz mnóstwo jest ślimaków w ogrodach a słyszałem, że je najłatwiej zbierać i wytępiać nocą... więc może...
— Ślimaki! — przerwał brutalnie pan de Condamin. — Pan sobie wyobraża, iż Mouret wie teraz cośkolwiek o ślimakach! Nie chodziłby z gromnicą na połów ślimaków! Przypuszczam raczej zgodnie z panem Maffre, iż zbrodnia jest przyczyną tych spacerów w nocy i z gromnicą. A może kiedy zabił którą ze swoich służących?... Czyście państwo nie słyszeli o nagłem zniknięciu dziewczyny, która u nich służyła?... Warto byłoby przeprowadzić śledztwo w tym kierunku...
Podprefekt zrozumiał, iż pan nadzorca wód i lasów zbyt daleko domysły swe posuwa, więc popiwszy trochę herbaty, zaprzeczył:
— Nie, mój drogi... o tem nikt z nas nie słyszał. W ogóle nie przypuszczam, by on był zdolny do czegoś podobnego... Miewa straszne widzenia, jest waryatem... lecz na tem koniec; znajduję, że i tak cała ta sprawa jest smutna.
Rzekłszy to, powstał z krzesła i, wziąwszy do rąk tackę z ciastami, częstował panny Rastoil, prostując się i popisując ze swą kształtną figurą ładnego oficera. Postawiwszy napowrót ciastka, mówił dalej:
— Lecz co jest śmieszne, to myśl, iż tak niedawno ten nieszczęśliwy człowiek zajmował się polityką! W obecności pana Rastoil nie chcę krytykować połączenia się legitymistów z republikanami w celu zwalczenia nas, lecz wyznać należy, że pan margrabia de Lagrifoul dziwnego miał sprzymierzeńca w osobie pana Moureta.
Pan Rastoil przybrał teraz majestatyczny wyraz twarzy. Uczynił tylko lekki ruch ręką, lecz nic nie odpowiedział. Zaś pani de Condamin, już nieco weselsza, otarła usta dotknięciem serwetki i rzekła szczebiocząc:
— Pan Mouret nie przestał się zajmować polityką nawet obecnie. A może z tego powodu zwaryował?... Podobno z namiętnością zajmuje się przyszłemi wyborami... Wszak ty mi o tem mówiłeś, mój drogi?...
Tu zwróciła głowę w stronę męża, rzucając nań wymowne spojrzenie. Pan de Condamin zrozumiał i zawołał z wielką energią:
— Tak, naperno zajmuje się przyszłemi wyborami! I licho go porwie do reszty przy tej robocie. W każdym razie nie przestaje głosić, że jest panem wyborów i że dla odmiany chce, aby po margrabim, szewc był deputowanym! Utrzymuje, iż to najzupełniej od niego zależy.
— Jest w tem wiele przesady — rzekł doktór Porquier. — Mouret już nie jest tem, czem był... stracił znaczną część swoich wpływów... obecnie całe miasto wyśmiewa się z niego.
— Mylisz się, kochany doktorze! Całe stare miasto jest w jego rękach, przytem posiada on olbrzymie stosunki pomiędzy chłopstwem. Prawda, że jest waryatem, lecz wobec ludzi, z którymi ma do czynienia, nic to nie szkodzi... nawet przeciwnie. Jak na republikanina, znajduję, że właśnie obecnie jest w samą miarę... a może nawet jeszcze nadto przytomny...
Ten dowcip dość płytkiego rodzaju podobał się ogólnie. Nawet panny Rastoil zachichotały jak pensyonarki a poważny ich ojciec kiwnął zwolna głową na znak twierdzenia; wreszcie dał się wciągnąć w rozmowę, oświadczając:
— Margrabia de Lagrifoul zawiódł po części nasze nadzieje... lecz cokolwiekby uczynił, mniejszy będzie wstyd, aniżeli w chwili, gdy Plassans okryje się hańbą, wybierając na deputowanego prostego szewca!
Rzekłszy to, przeraził się własnej odwagi a zarazem nieoględności. Wszak wyraził swój polityczny pogląd w salonie bonapartysty, reprezentanta obecnej formy rządu! Powstał więc szybko z fotela i zawołał na córki:
— Moje panny, już jest niezmiernie późno, godzina w pół do drugiej! Uciekajmy... dość tej hulanki... Panie podprefekcie, składam najuprzejmiejsze podziękowania...
Pani de Condamin też powstała i zarzucając koronkowy szal na włosy i ramiona — rzekła na zakończenie posiedzenia:
— Jednakże nie można pozwolić, by kierował wyborami człowiek, który po północy klęka i modli się do zagonów z sałatą...
Owa noc stała się legendową. Pan de Condamin, korzystając z tego, iż na własne oczy widział pana Mouret, chodzącego po ogrodzie z gromnicą w ręku, opowiadał znajomym jeszcze potworniejsze niż poprzednio fantastyczne anegdotki. Kumoszki na mieście przerabiały je na swój sposób, zaręczając, że Mouret chodzi po mieście całemi nocami, zarzuciwszy całun na gołe ciało.
Goście, zbierający się w ogrodowej altanie u księdza Faujas, zajmowali się teraz przeważnie możliwością kandydatury szewca, popieranego wpływami pana Moureta. Śmieli się, mówiąc o tem, lecz zarazem badali się wzajemnie, nabierając pewności co do siły swych politycznych przekonań. Pan de Bourdeu zaczął przypuszczać, że mogłoby zajść porozumienie co do własnej jego kandydatury. Dla czego nie miałaby jej postawić podprefektura w cichej zmowie ze stronnictwem umiarkowanem? Wszak jedyny to był sposób zwyciężenia republikańskiego stronnictwa. Rojąc na ten temat pan de Bourdeu stał się sarkastycznym w wyrażaniu opinii o margrabim de Lagrifoul. Czytywał uważnie sprawozdania z posiedzeń Izby deputowanych i notował ze szczególniejszym upodobaniem każde niewłaściwe odezwanie się margrabiego. Pan Delangre, który rzadko ukazywał się na wtorkowych zebraniach, narzekając, iż urzędowe zajęcia pochłaniają mu czas i nie dozwalają na osobiste przyjemności, uśmiechał się znacząco, przysłuchując się drwinkom głoszonym przez byłego prefekta.
— Zdaje się, że nie pozostaje nic, jak odprawić żałobne nabożeństwo za margrabiego, jako deputowany przepadł on w opinii swych wyborców szepnął mer, pochyliwszy się do ucha księdza Faujas.
Siedząca tuż obok pani de Condamin, usłyszawszy te słowa, spojrzała na mera i położyła paluszek na usta z rozkosznie figlarną minką.
Ksiądz Faujas pozwalał obecnie mówić o polityce w swojej obecności. Czasami sam głos zabierał w tej kwestyi, oświadczając, że pragnie łączności pomiędzy ludźmi, stawiającymi uczciwość i religię na czele swoich zasad. Hasła te tymczasowo zjednoczyły w jedno stronnictwo wszystkich mężczyzn, bywających w altanie ogrodowej. Twierdzili, że wyznając te dwie wielkie zasady, łatwo jest porozumieć się w innych, podrzędniejszej wagi zapatrywaniach, ludzie uczciwi, oraz religijni zawsze pójdą ręka w rękę, by wspólnie pracować dla dobra ogółu, to jest dołożą usilności dla wzmocnienia i utrwalenia swoich przewodnich idei, bez których żaden naród nie może mieć zapewnionego bytu i przyszłości. Podstawą społeczeństwa jest uczciwość i religia — powtarzali jednogłośnie. Wszystkie rozmowy toczyły się około pracy nad temi podstawami. Wyjawiano wzajemnie swoje zapatrywania na prawa własności i znaczenie rodziny.
Zajęci tak ważnemi kwestyami goście mniej mówili o państwu Mouret, jednakże nazwisko to wymawiane było kilkakrotnie przy każdem nowem zebraniu. Pan de Condamin wyznał ostatniego wtorku:
— Z prawdziwym strachem pozwalam żonie na przychodzenie do tego ogrodu!... Sam nie wiem, jak to kreślić, lecz lękam się jakiej katastrofy... Mogą się wydarzyć rzeczy straszne, jeżeli dłużej pozostanie bez nadzoru... zwłaszcza z powodu zbliżających się wyborów należałoby go zamknąć tam, gdzie się zwykle zamyka waryatów.
Trouche, odbywający każdego ranka tajemne narady z księdzem Faujas, straszył go wieściami, że robotnicy ze Starego miasta zbyt gorliwie zajmują się domem państwa Mouret. Pragnęli oni przekonać się osobiście o stanie zdrowia swojego dawnego przywódcy i zasięgnąć jego rady co do zachowania się w czasie wyborów.
Ksiądz niewiele przywiązywał wagi do tych regularnie powtarzających się słów swego szwagra, pewnego wszakże razu zachował się inaczej, albowiem Trouche wypadł od niego z twarzą uszczęśliwioną i, całując żonę, zawołał:
— Pozwolił... stało się!
— Jakto... pozwolił ci działać? — spytała.
— Tak. Kiedy uznam za właściwe. Toż będziemy szczęśliwi, pozbywszy się tego szaleńca!
Olimpia leżała w łóżku a z wiadomości udzielonej jej przez męża ucieszyła się tak dalece, że zaczęła rzucać się w pościeli, śmiejąc się i wywracając koziołki jak radością uniesione dziecko.
— Więc wszystko będzie nasze! — wołała wśród wybuchów śmiechu. Przeprowadzę się do innego pokoju! Będę miała ogród na własny użytek i do własnego rozporządzenia. W kuchni rozgospodaruję się jak u siebie! Przecież w nagrodę twoich zasług brat nie odmówi mi tego wszystkiego!
Tego wieczora Trouche zjawił się dopiero około godziny dziesiątej w owej kawiarni za więzieniami, w której spotykał się z Wilhelmem Porquier i jego towarzyszami nocnych hulanek. Żartowano z niego, że przychodzi tak późno, bo pewnie odbył jaką miłosną wycieczkę, z którą z wychowanek ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. Tego rodzaju posądzenia zwykle pochlebiały miłości własnej pana Trouche, lecz dziś zachował się względem tych żartów obojętnie, nawet poważnie. Powiedział, że nie przyszedł o zwykłej porze, albowiem był niezmiernie zajęty bardzo ważnemi interesami. Dopiero około północy, po wypiciu większej niż zwykle ilości trunków, stał się uczuciowym i wylanym wobec przyjaciół. Zaczął mówić ty do Wilhelma, zacinał się, mówiąc i wsparty plecami o ścianę, zapałał wciąż gasnącą fajkę.
— Widziałem dziś twojego ojca. Wydał mi się zacnym człowiekiem... Potrzebowałem od niego pewnego papieru... Dobrze się zachował... zrobił jak chciałem... Dał mi świadectwo... Mam je tutaj w kieszeni... tak mam je przy sobie.. Z początku wzdragał się, utrzymując, że może wydać takie świadectwo tylko na żądanie rodziny. Ale mu powiedziałem: „Ja jestem jego rodziną... bo mnie jego matka a raczej matka jego żony upoważniła..“ Musisz znać przecież tę zacną panią?... wszakże u niej bywasz. Bardzo ją szanuję Okazała mi wiele życzliwości, gdym przyszedł jej opowiedzieć, co zamierzam uczynić... Więc skoro twój ojciec o tem się dowiedział, natychmiast dał mi papier, o który przyszedłem go prosić. Możesz pomacać. Mam go w kieszeni... przy sobie... bo to rzecz ważna, bardzo ważna.
Wilhelm patrzał na mówiącego z coraz większą ciekawością, lecz nie chcąc, by Trouche to zauważył, zaczął się śmiać i wyraził swoje powątpiewanie.
— Co... myślisz, że łżę? — zaczął bełkotać zupełnie pijany Trouche. — Nie, mój kochany... mam papier w kieszeni i powiadam ci, że możesz go pomacać... A co.. czyś go się nie dotknął?...
— To jakiś stary dziennik! — zawołał Wilhelm.
Obrażony Trouche wyjął z kieszeni tużurka wielką kopertę i położył na stole, pomiędzy filiżankami i szklankami niedopitych trunków. Gdy Wilhelm sięgnął ręką ku kopercie, powstrzymał go przez chwilę, wreszcie przestał bronić owego papieru i, położywszy się w pół na stole a w pół na kanapie, zaniósł się śmiechem, jakby go łechtano. W kopercie znajdował się szczegółowy raport doktora Porquier o stanie umysłowej choroby Franciszka Mouret, właściciela kamienicy w Plassans.
— Więc go zamkniecie w domu obłąkanych? — zapytał Wilhelm, przeczytawszy świadectwo wystawione przez swego ojca.
— To nie twoja już sprawa, mój miły przyjacielu — rzekł Trouche, nieco przytomniejąc pod wrażeniem nieoględności swego postępku. — Ja widzisz, jestem człowiekiem, lubiącym oddawać przysługi ludziom, których szanuję... Teraz będzie mogła robić ze swoim waryatem, co tylko sama zechce. Rozumiesz, że nie mogę dopuścić, by ten szaleniec zamordował swoją żonę... Rzecz jasna i zrozumiała dla każdego.
Trouche tak był pijany, że nie mógł się utrzymać na nogach, więc gdy ich wyrzucono z kawiarni, z powodu późnej już godziny, Wilhelm postanowił odprowadzić go do domu. Po drodze Trouche chciał się kłaść spać na każdej spotkanej ławce. Przybywszy zaś na plac podprefektury, rozpłakał się, mówiąc:
— Przyjaciele mnie opuścili... nie poszli ze mną, bo nie jestem bogaczem... więc mną pogardzają... Ty jeden pozostałeś mi, wierny drogi mój przyjacielu... Liczę też na ciebie... i ciebie zapraszam do nas, gdy już wszystko zagarniemy... A jeżeli ten klecha będzie nam przeszkadzał, to chociaż jest moim szwagrem, wyprawię go tam, gdzie teraz osadzę naszego gospodarza... Czy wiesz... ten klecha nie jest taki straszny jak się wydaje... umiem go zażyć z mańki... Ale ty jeden jesteś mój szczery przyjaciel, wszak tak?... Gdy Mouret będzie już siedział zamknięty w norze, pomożesz nam pić wino z jego piwnicy...
Odprowadziwszy pana Trouche, Wilhelm przeszedł kilka pustych, uśpionych ulic i, stanąwszy przed domem sędziego pokoju, zlekka zagwizdał. Był to umówiony sygnał. W tejże chwili dwaj synowie pana Maffre, których ojciec własnoręcznie zamykał na klucz każego wieczoru, roztworzywszy okno na pierwszem piętrze, zaczęli się spuszczać na dół, pomagając sobie sznurami i żelazną kratą barykadującą okna na dole. Nabyli w tej gimnastyce wielkiej wprawy, albowiem codziennie spuszczali się w ten sposób na ulicę, by w towarzystwie Wilhelma hulać po nocnych szynkowniach.
Oddaliwszy się od domu sędziego pokoju i dążąc w stronę okopów, Wilhelm rzekł do swoich młodych towarzyszów:
— Wiecie, co?... Będziemy mieli więcej swobody, tak, dziś niczego się nie boję! Gdy ojciec będzie mi groził zamknięciem w jakiej odludnej wiejskiej dziurze, powstrzymam go w tych umoralniających zamiarach, bo mam teraz broń w ręku przeciwko szanownemu mojemu rodzicowi... Chcecie, założę się z wami, że skoro tylko zechcę, wstąpię na członka waszego sławnego klubu...
Młodzi panowie Maffre, nie dowierzając, by tak być mogło, założyli się, mówiąc, że chętnie zgodzą się przegrać, byle klub zyskał takiego członka jak Wilhelm. Wkrótce stanęli przed nędznym, żółtym domem o zielonych okiennicach i wszyscy trzej, wsunęli się przez uchyloną furtkę.
Następnej nocy Marta miała atak silniejszy od wszystkich poprzednich. Całe rano modliła się w kościele a następnie, celem towarzyszenia Olimpii, która ją o to prosiła, pozostała na długiej ceremonii religijnej. Resztę dnia czuła się niezwykle rozdrażniona i zmęczona a gdy nocą na odgłos przeraźliwych krzyków, zbiegli się lokatorzy do sypialni państwa Mouret, zastali Martę leżącą na ziemi z przeciętem czołem, podczas gdy jej mąż, wylękły i blady, siedział na łóżku owinięty w kołdrę i drżał na całem ciele.
— Tym razem zabił ją ten morderca! — krzyknęła Róża.
Chwyciła go w silne dłonie i wypchnęła z pokoju do kancelaryi położonej po drugiej stronie schodów, po chwili zaś wbiegła z powrotem, by rzucić mu tam materac i kołdrę. Trouche, nawpół rozebrany, poszedł, by sprowadzić doktora Porquier, który, opatrzywszy przecięte czoło Marty, powiedział, iż niewiele brakowało, by padła nieżywa pod tak silnem uderzeniem. Dwa milimetry niżej a byłaby już trupem. Wychodząc od chorej i widząc, że go wszyscy odprowadzają do sieni, oświadczył, że czas byłoby postanowić coś zapobiegającego, albowiem nie należy narażać pani Mouret na niebezpieczne obcowanie z furyatem.
Nazajutrz Marta była jeszcze chora i pozostała w łóżku. Podczas gorączki mówiła o żelaznej dłoni, zbrojnej w ognisty miecz przecinający jej czaszkę. Róża nie wpuszczała do sypialni pana Moureta pragnącego zobaczyć chorą. Podała mu śniadanie w kancelaryi na stole nieścieranym z kurzu od paru miesięcy. Nie miał apetytu i wzrokiem osłupiałym wpatrzył się w talerz przed sobą stojący. Naraz Róża wprowadziła do kancelaryi trzech panów czarno ubranych.
— Panowie jesteście lekarzami? — spytał. — Cóż jej jest... czy to co groźnego?...
— Obecnie jest jej lepiej... — odpowiedział jeden z przybyłych.
Mouret machinalnie rozłamał kawałek chleba, jakby chcąc się zabrać do jedzenia śniadania. Po chwili milczenia, rzekł:
— Szkoda, że dzieci niema w domu... pilnowaliby matkę w czasie choroby... i byłoby mniej pusto i mniej smutno. Zaczęła biedna podupadać na zdrowiu od czasu wyjazdu dzieci... Ja też jestem niezdrów, sam nie wiem, co mi jest, lecz mi niedobrze.
Chcąc opanować wzrastające wzruszenie, poniósł do ust odłamany kęsek chleba, lecz łez nie zdołał powstrzymać. Ciężkie łzy staczały mu się wzdłuż policzków. Panowie czarno ubrani spojrzeli po sobie i ten, który już raz głos zabierał — zapytał:
— Jeżeli pan chce, to pojedziemy razem i przywieziemy pańskie dzieci?
— I owszem! — zawołał Mouret, wstając. Jedźmy natychmiast.
Wyszli. Mouret zajęty myślą o dzieciach, nie widział przechylonych przez poręcz głów państwa Trouche, którzy z pałającemi oczyma śledzili każde jego stąpnienie po schodach, a gdy drzwi sieni zamknęły się na dole, Olimpia zbiegła do kuchni, gdzie zasiała Różę, patrzącą przez oku o na odjeżdżającego. Wsiadł z towarzyszami do powozu stojącego przed domem. Gdy konie ruszyły, Olimpia, nie mogąc ustać na miejscu z radości, znów pobiegła na górę i, chwyciwszy męża za obie ręce, zaczęła z nim wirowy, szalony taniec, zanosząc się od śmiechu, wyjąc i pokrzykując z nadmiaru szczęścia.
Marta jeszcze cały tydzień przeleżała w łóżku, pani Rougon odwiedzała ją codziennie, okazując córce skarby pieszczotliwej czułości. Państwo Faujas i państwo Trouche czuwali bezustannie przy chorej, zmieniając się kolejno. Nawet pani de Condamin przyszła ją parokrotnie odwiedzić. Nikt jej nie wspominał o mężu, a gdy sama zapytała się o niego, Róża rzekła: że pan musiał wyjechać do Marsylii za pilnemi interesami. Wszakże zszedłszy po raz pierwszy po chorobie do pokoju stołowego, Marta zaniepokoiła się i z pewną trwogą znów zapytała się o męża.
— Niech droga pani wypocznie... proszę się przestać niepokoić... — mówiła pani Faujas. — Przecież jesteś pani otoczona przyjaciółmi... byliśmy zmuszeni przedsięwziąść środki, zapewniające pani spokojne życie. Zrobiło się to rozważnie za wspólną naradą i tylko dla dobra pani.
— Dla czego pani się o niego kłopocze? — zawołała Róża. — Nie trzeba być taką dobrą, on tego niewart! Czy to pani już zapomniała, że on rozciął pani głowę kijem? Od czasu jak go nieama, mamy wszyscy spokój i to nietylko, my domowi, lecz całe miasto. Każdy się bał, że on gotów podpalić dom, albo wylecieć na ulicę z nożem w ręku. Ja się przyznam, że od jakiegoś czasu chowałam wszystkie noże, tak żeby nie mógł ich odszukać, służąca państwa Rastoil robiła tak samo za moją radą... A pani Rougon o ileż będzie teraz spokojniejsza... toż przykro było na nią patrzeć tak się wymizerowała biedaczka, martwiąc się i płacząc bezustannie... Nie ma człowieka, któryby nie przyznał, że należało go zamknąć, żeby ludziom nie szkodził... Wszyscy państwo, którzy panią odwiedzali w czasie choroby, mówili, że dobrze się stało, iż został z domu usunięty, bo nietylko myśmy byli w ciągłym strachu, ale całe Plassans drżało by nie wyrządził jakiego nieszczęścia...
Marta, słuchając tej paplaniny, bladła i coraz szerzej otwierając oczy, wpatrywała się w twarz mówiącej. Upuściła łyżkę trzymaną w ręku i zapatrzyła się teraz w ogród przez otwarte okno pokoju. Coraz widoczniejsze przerażenie odbijało się na bladej jej twarzy, jakby ukazywały się jej straszne widziadła po nad drzwiami i zielenią ogrodową. Wreszcie zakryła twarz drżącemi rękoma, wołając z przerażeniem:
— On jest w Tulettes, w Tulettes, w domu obłąkanych!
Przechyliła się w tył i drgając na poręczy krzesła, sztywniała już w ataku nerwowym, gdy ksiądz Faujas, który właśnie dokończył jeść zupę i złożył łyżkę na talerzu, pochylił się nad nią, ścisnął ją mocno za ręce i szepnął najłagodniejszym swoim głosem:
— Bądź pani mężną wobec doświadczeń, jakie Bóg na ciebie zsyła. Ześle ci on i pocieszenie, jeżeli nie będziesz się buntować przeciwko jego woli. Posiądziesz z jego łaski szczęście, na jakie sobie zasłużysz.
Silny uścisk dłoni księdza uspokoił Martę a słowa te wyrzeczone z tkliwością uzdrowiły ją natychmiast. Wyprostowała się i, jakby naraz wskrzeszona, spojrzała na księdza pałającemi oczami. Blada jej twarz pokryła się gorejącym rumieńcem. Po chwili rozpłakała się, mówiąc do niego:
— Ach, ja tak bardzo spragniona jestem szczęscia! Ojcze, przyrzeknij mi, że będę szczęśliwą!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.