Podbój Plassans/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Podbój Plassans
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Conquête de Plassans
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Któregoś piątku, pani Paloąue, wszedłszy do kościoła św. Saturnina, zadziwiła się niezmiernie, ujrzawszy Martę klęczącą przód kaplicą św. Michała, gdzie właśnie o tej porze, spowiadał ksiądz Faujas.
— Zaszła coś nowego... zgwałciła proboszcza... bo kiedy tu klęczy, to zapewne będzie się spowiadała... Muszę się o tem przekonać. Gdyby teraz nadeszła pani de Condamin, miałabym prawdziwe widowisko.
Zajęła miejsce na jednam z krzesełek z tylu po za Martą i, osunąwszy się na klęcznik, ukryła twarz w dłoniach, pozornie zatopiona w żarliwej modlitwie, lecz w rzeczywistości zajęta patrzeniem przez rozsunięte w tym celu palce. W tej części kościoła panowała ponura ciemność. Postać Marty zarysowywała się czarną masą, odbijającą u białość kolumny, głowa jej opadła na roztwarte stronnice książki od nabożeństwa, sądzić było można, że zasnęła, gdyby nie drgnięcia ramion chwilowo falujących skutkiem głębokich westchnień rozmodlonej kobiety. Była ona tak dalece pogrążoną w rozmarzających ją do nieprzytomności modłach, że przepuszczała swoją kolej zbliżenia się do konfesjonału. Po każdem odprawieniu wyspowiadanej penitentki, ksiądz Faujas czekał chwilkę a widząc, że nikt się nie zbliża, chociaż klęczało kilka kobiet pragnących spowiedzi, stukał zniecierpliwiony, przyzywając je do konfesyonału. Widząc, że Marta modli się nieporuszona, korzystały z tego inne, nie przestrzegając jej, że opuszcza kolej, wreszcie pozostała już tylko sama jedna przed kaplicą św. Michała.
— Jak widzę, głębiej popadła, aniżeli przypuszczałam, mówiła do siebie pani Paloque... Doprawdy, że mogłaby załatwiać swe miłosne sprawy w domu a nie w kościele... Jest to wprost nieprzyzwoite... Ale cóż widzę, to naprawdę pani de Condamin weszła do kościoła!
Rzeczywiście tak było. Pani de Condamin zatrzymała się chwilkę przed kropielnicą, zdjęła rękawiczkę i ładnym giestem zakreśliła na sobie znak krzyża. Szeleszcząc jedwabną suknią, ocierającą się o rozstawione krzesła, dążyła w stronę kaplicy św. Michała. Poruszywszy parę krzeseł, obrała sobie klęcznik i z wdziękiem zajęła na nim miejsce, uśmiechając się zalotnie do ścian kościelnych i zapadającego zmroku. Za każdem poruszeniem zgrabnej jej postaci rozchodził się stłumiony, lekki szelest jedwabnych jej spódnic, rozlegając się daleko po pustej nawie kościelnej. Ostatnia penitentka księdza Faujas odeszła, pozostały więc tylko ona i Marta. Proboszcz stukał coraz gwałtowniej w drewniane ściany konfesyonału, widocznie gniewał się, że te panie każą mu czekać.
— Niechaj pani przerwie modlitwę, bo to pani kolej... ja przyszłam ostatnia — rzekła pani de Condamin do Marty, której nie poznała.
Ta zwróciła głowę i ukazała twarz nerwowo skurczoną, bladą skutkiem jakiegoś głębokiego wewnętrznego wzruszenia, zdawało się, że nie zrozumiała słów do siebie wyrzeczonych, nagle będąc zbudzoną z ekstazy. Patrzała z osłupieniem, mrugając silnie powiekami.
Ksiądz Faujas gwałtownie uchylił drzwiczki konfesyonału, powtarzając szorstkim głosem:
— Proszę, proszę prędzej...
Pani de Condamin wstała z właściwą sobie uprzejmą gracyą i pośpieszyła na to wezwanie; Marta, zobaczywszy, że to ona szybko powstała z miejsca i weszła za nią do kaplicy, rzucając się na kolana o parę kroków od konfesyonału.
Pani Paloque bawiła się wybornie, oczekiwała teraz, by te dwie penitentki zaczęły sobie przymawiać pomimo niewłaściwości chwili i otoczenia. Marta, klecząc tak blizko, musiała słyszeć spowiedź pani de Condamin, która miała głos cienki i donośny jak złoty dzwonek. Grzechy swe wypowiadała szybko, papląc prześlicznie, jakby dla zabawienia gościa przyjmowanego w buduarze, konfesyonał napełnił się jej głosem, ruchami a nawet stłumionym chichotem, który, dobiegłszy do uszów Marty, napełnił ją zgrozą. Spowiedź pani de Condamin trwała krótko, wysunęła się z konfesyonału, lecz odszedłszy parę kroków, coś musiała sobie przypomnieć, bo zagadawszy sama do siebie, przysunęła się powtórnie do kratki, szepcząc i śmiejąc się w dalszym ciągu, zapomniawszy nawet przyklęknąć.
— Ta dyablica naumyślnie takie hece wyprawia, żeby tamtej dokuczyć, bo sama nie wpadnie jak tamta! O nie, zbyt na to jest sprytna! — myślała pani Paloque, pilnie patrząc na wszystko, co się działo w kaplicy św. Michała.
Wreszcie pani de Condamin wyszła a Marta odprowadzała ją oczyma, dopóki nie znikła w bocznej nawie kościoła. Postąpiła teraz parę kroków i, wsparłszy się ręką o ścianę konfesyonału, padła na kolana z łoskotem. Pani Paloque zbliżyła się do drzwi kaplicy, wyciągnęła szyję, lecz nic, prócz sukni rozesłanej po za klęczący Martą dojrzeć nie mogła. Spowiedź trwała przeszło półgodziny. Wśród panującej ciszy od czasu do czasu wydostawał się z konfesyonału przygnębiający, tłumiony jęk lub szlochanie, przerywane lekkim suchym trzaskiem drzewa, ulegającego nerwowemu szarpnięciu się spowiednika. Pani Paloque zaczynała się już nudzić, lecz pragnęła zobaczyć twarz Marty po ukończonej spowiedzi, skutkiem tego szpiegowała dalej kaplicę, przytuliwszy się do samego muru.
Ksiądz Faujas wyszedł pierwszy z konfesyonału, zamykając gniewnie i hałaśliwie drzwi po za sobą. Pani Mouret długo jeszcze klęczała nieruchomie pochylona, przybita a gdy wstała, opuściła na twarz gęstą zasłonę i wyszła chwiejnym krokiem, zataczając się ze zbytecznego wzruszenia. Wstrząśniętą była tak silnie, iż zapomniała się przeżegnać, wychodząc z kościoła.
— Musieli się z sobą pogniewać... ksiądz musiał ją czemś zgnębić — szeptała do siebie pani Paloque, podążając za Martą aż do placu arsenału.
Tu przystanęła, obejrzała się na wszystkie strony a nie widząc nikogo ze znajomych, skręciła szybko w stronę narożnego domu, w którym zamieszkiwał ksiądz Fenil.
Marta całemi dniami przesiadywała w kościele św. Saturnina, spełniając religijne obowiązki z egzaltowanem przejęciem. Ksiądz Faujas niejednokrotnie ją łajał aa zbyt gorączkową gorliwość. Nie dozwolił jej częściej przystępować do komunii jak raz na miesiąc, oznaczył jej ilość i jakość praktyk religijnych, wymagając, by ich nie przekraczała. Długo i uporczywie błagać go musiała, nim jej dozwolił na codzienne uczęszczanie na cichą mszę poranną a gdy pewnego dnia wyznała mu, że chcąc się skarcić za jakąś winę, położyła się na parę godzin na gołej, ceglanej posadzce, uniósł się gniewem, mówiąc, że tylko spowiednik ma prawo naznaczania pokuty. Przemawiał do niej ostro, grożąc jej często odesłaniem jej napowrót do konfesyonału księdza Bourette.
— Mocno żałuję, że pozwoliłem pani być moją penitentką i jeżeli chcesz nią pozostać, to trzeba w sobie wzbudzić więcej pokory. Żądam bezwarunkowego posłuszeństwa od dusz, któremi kieruję.
Marta wielbiła jego szorstkość. Czując żelazną jego dłoń po nad sobą, doznawała rozkoszy, to jego powstrzymywanie jej od zaprzepaszczenia się w ekstazie roznamiętniało ją ku niemu, rodząc coraz to silniejsze pokuszenie. Pozostawała neofitką, pragnącą zgłębić całą moc miłości, lecz pragnienia jej i żądze powstrzymywał on, przed którym drżała, nasycając się jego gniewem a zarazem odgadując siłę zabronionych jej rozkoszy. Nie znała, czem one być mogą, lecz pragnęła ich całem swem jestestwem, przebywając ku nim stacye upajającego rozmarzenia. Dawniej doznawana przez nią w kościele cicha, kojąca błogość zamieniła się w niej obecnie w coś rzeczywistszego, w jakieś szczęście, którego istnienie czuła, wywoływała. Żądzę ku podobnemu szczęściu, czuła w sobie od lat młodzieńczych, lecz dopiero teraz po skończonych latach czterdziestu, danem jej było zakosztować upragnionych uniesień. Doznawane szczęście wypełniło całą jej istotę, zapomniała o straconych na zawsze latach martwej swej młodości, zamknęła się w egoizmie swych uczuć, rozkoszując, się ich nowością, pobudzona namiętniej ku coraz silniejszej ekstazie, upieszczona temi marzeniami jak materyalnem miłosnem zetknięciem.
— Bądź dobrym dla mnie! — szeptała księdzu Faujas. — Bądź dobrym, ja tak bardzo potrzebuję twojej dobroci!
A gdy litując się nad jej prośbą, okazywał się względem niej nieco łagodniejszym, byłaby całowała ślady jego stóp w rozrzewnionej podzięce. Ksiądz Faujas w chwilach owej dobroci przemawiał do niej po ojcowsku, tłómacząc jej, że ma zbyt żywą imaginacyę. Mówił jej, że Bóg nie chciał, nie żądał tak gwałtownych wybuchów miłości od swych wiernych. Ona wtedy, płonąc, spuszczała oczy, piękniała i młodniała, przyrzekając, że będzie się hamowała, kiedy tego jest konieczna potrzeba. Lecz w chwilowej skrusze, padała na posadzkę kościoła i żarliwość jej modłów nie znała wtedy granic. Leżąc krzyżem, czołgała się ku świętym obrazom, śląc ku nim niedomówione słowa namiętnych uniesień, wreszcie milkła zupełnie i podniecając ogień swej miłości coraz zuchwałej, przyzywała pocałunku boskiego, w którymby zgorzeć mogła nazawsze. Czuła jego płomień, lecz dotrzeć doń nie mogła, omdlewając w wielkiem utęsknieniu swojem.
W życiu domowem Marta stała się opryskliwą. Dotychczas zadawalniała się lenistwem, obojętnością, radując się, gdy mąż pozostawiał ją w spokoju, lecz teraz Mouret rzadko kiedy wychodził na miasto, był posępny, małomówny, chudy i żółty, co razem wzięte niecierpliwiło ją i gniewało.
— Wszędzie go pełno, ruszyć się nie można, by go nie napotkać — mówiła do Róży.
— Robi pan na złość — odpowiadała kucharka — On za grosz nie ma serca. Oddawna to spostrzegłam. Albo te pogrzebowa miny, które teraz urządza, pani myśli, że to nie jest komedya?... Przecież lubi gadać a teraz milczy jak zaklęty... ale znamy cię, ptaszku... udaje takiego, żeby się nad nim litowano, żeby mu ustępowano... Ale niedoczekanie twoje; już dosyć nadokuczałeś się nam wszystkim i pani dobrze robi, nie zważając na te dziwactwa, które on z sobą teraz stroi.
Mouret zachował w domu pozory władzy, albowiem trzymał pieniądze w swoich rękach. Kłócić się nie chciał, bo się lękał, że straci tym sposobem resztki spokojnego, dawnego życia. Lecz nie kłócąc się, dokuczał obudwu kobietom bezustanną gderliwością, objawiającą się mniej w słowach a natomiast łajaniem ich na wydatkach drobiazgowych i nieładzie domowym. Dla załagodzenia własnego smutku, odmawiał im paru franków na konieczne sprawunki. Dawał miesięcznie sto franków do rozporządzenia Róży, utrzymując, że to aż nadto powinno wystarczyć na żywność, zważywszy, iż oliwa, wino i konserwy kupują się osobno. Zapowiedział kucharce, żeby nie liczyła na żadne dodatkowe pieniądze z jego strony a jeżeli jej owe sto franków nie starczą, to może dołożyć z własnej kieszeni. Marta nigdy nie miała grosza na osobiste swoje wydatki, musiała więc wejść w porozumienie z Różą, która dokładała wszelkich starań, by dać swojej pani jakie kilkanaście franków pod koniec każdego miesiąca. Zmuszona okolicznościami, Marta pożyczała u matki, by kupić sobie trzewiki lab suknię.
— Twój mąż najwidoczniej zwaryował — mawiała wtedy pani Rougon do córki. — Przecież nie możesz chodzić goła. Muszę z nim o tem pomówić.
— Mamo, błagam cię, byś tego nie robiła — prosiła wylękniona Marta. — On ciebie, mamo, nienawidzi, wszak dobrze wiesz o tem. Otóż gdyby się dowiedział, że ci się zwierzam z mojemi kłopotami, mściłby się na mnie i jeszcze byłby gorszy.
Rozpłakawszy się, skarżyła się dalej.
— Przez tyle lat ukrywałam szczegóły mojego domowego życia... lecz dziś nie mam już siły, by cierpieć dłużej. Pamiętasz, mamo, jak mnie zawsze zamykał w domu, nie pozwalając krokiem się ruszyć na miasto. Zawsze mi dokuczał a ja zawsze mu ulegałam dla okupienia odrobiny spokoju. Teraz jest dla mnie gorszy, niż kiedykolwiek, bo się mści, że się zbuntowałam i że nie chcę być dłużej jego najniższą sługą. Razi mnie swoim egoizmem, brakiem poczuć religijnych, brakiem serca.
— Spodziewam się, że cię nie bije?...
— Nie. Ale kto to wie, może i to nastąpi. Obecnie wszystkiego mi odmawia. Od pięciu lat nie kopiłam sobie koszul i wydarłam się ze wszystkiego a wczoraj, gdy mu pokazałam moją bieliznę pocerowaną, połataną, że aż wstyd mi nosić coś podobnego na sobie, popatrzył, wziął w rękę, przejrzał pod światło i powiedział, że mogę jeszcze rok poczekać na kupienie nowych koszul, bo te wystarczą. Grosza nigdy nie mam na bieżące wydatki... Któregoś dnia musiałam pożyczyć dwa susy od Róży, bo potrzebowałam nici do zeszycia rękawiczek poprutych na wszystkich palcach.
Rozpocząwszy zwierzenia, opowiadała matce tysiączne drobne a niemniej przykre okoliczności wydarzające się na każdym kroku, jak zeszywała sobie trzewiki kawałkiem dratwy, jak prała w herbacie wstążki, chcąc odświeżyć swój kapelusz, oraz od jak oddawna smaruje atramentem szwy swojej czarnej sukni, która popękała i poprzecierała się od zużycia. Pani Rougon litowała się nad córką i zachęcała ją do otwartszego buntu, względem męża, który, jak się okazuje, jest istnym potworem. Wszak Róża ręczyła, że widziała go nieraz liczącego gruszki w ogrodzie i kawałki cukru przechowywanego w szafie.
Marta przedewszystkiem cierpiała, nie mogąc brać udziału w składkach pieniężnych, zbieranych w kościele św. Saturnina, gdy czasami zdołała wydostać od Róży srebrny pieniążek, zawijała go starannie w bibułkę i kryła go jak skarb pomiędzy swojemi rzeczami, chcąc go zanieść na kwestę niedzielną podczas nabożeństwa w katedrze. Jakże nieznośnie czuta się upokorzoną, widząc, że panie należące do komitetu ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, robią pomiędzy sobą składkę, by zakupić nowy ornat, krzyż, kielich, lub inny sprzęt kościelny. Udawała, że tego nie widzi, że nic o składce nie wie. Koleżanki z komitetu musiały się wszakże domyślać prawdy i objawiały jej swoje współczucie. Brała ją ochotą okradzenia męża, by tylko módz coś kupić dla przyozdobienia kościoła św. Saturnina. Znosiła katusze, nie mogąc okazać swej miłości darami. Doznawała bólu doprowadzającego ją do szału zazdrości, widząc księdza Faujas posługującego się podczas mszy, sprzętami ofiarowanemi kościołowi przez panią de Condamin, podczas gdy w dnie, w które odprawiał mszę przy ołtarzu pokrytym obrusem wyhaftowanym przez nią, drżała ze wzruszenia, modliła się z uniesieniem gorączkowem, doznając wrażeń najżywszej rozkoszy, gdy ręce księdza dotykały kwiatów przez nią wyszytych. Czuła swą łączność z niemi, stawała się ich cząstką. Byłaby pragnęła wystawić swoim kosztem całą kaplicę! Marzyła o jej piękności i bogactwie. Byłaby życie w niej spędziła, oczekując i przyjmując Boga we własnym jego i jej domu.
Zwierzała się z tem wszystkiem przed Różą, która wyszukiwała sposobów dostarczenia swej pani trochę pieniędzy. Udało się jej wynieść z ogrodu najpiękniejsze owoce, wyprzątnęła strych z niepotrzebnie stojących tam starych mebli — wszystko to sprzedawszy, zebrała trzysta franków, które z tryumfującą miną złożyła przed nią. Marta rzuciła się jej na szyję, dziękując z wybuchami radości.
— Droga moja Różo, jakaś ty dobra, jaka poczciwa! Ale czy jesteś pewna, że pan się niczego nie domyśla?... Wiesz, co kupimy za te pieniądze? Widziałam temi dniami u złotnika prześliczne, srebrne ampułki — spytałam się o cenę... kosztują dwieście franków... Moja Różo, moja kochana, bądź jeszcze dalej taką dobrą dla mnie i pomóż mi je kupić. Nie chcę sama robić tego sprawunku, nie chcę nawet, aby mnie widziano, że tamtędy chodzę, więc poprosisz swoją siostrę, aby, się tego za mnie podjęła... Powiesz jej zarazem żeby je przyniosła podczas nocy, niech zastuka do okna kuchennego a ty je tamtędy od niej weźmiesz...
W ten sposób osnuwszy całą intrygę zakupu ampułek, Marta cieszyła się jak dziecko. Dostawszy je w ręce, oglądała jak wreszcie pozyskany a zakazany owoc i pokryjomu znalazła dla nich skrytkę w szafie z bielizną. Gdy po kilku dniach zdecydowała się zanieść swój dar do kościoła, drżała ze wzruszenia, stanąwszy przed księdzem Faujas który okazał pewne niezadowolenie i złajał ją po przyjacielsku. Wogóle bowiem nie lubił prezentów dla pieniędzy, miał pogardę człowieka upatrującego szczęście w posiadaniu władzy i dowolnem rządzeniu. W przeciągu dwóch pierwszych lat przebytych w Plassans, żył w biedzie, częstokroć po kilka dni z rzędu jadł suchy chleb, popijając go wodą, nigdy wszakże nie pomyślał o pożyczeniu chociażby dziesięciu franków.
Marta, z chciwością skąpca schowała pozostałe sto franków i w myśli bawiła się kupowaniem za te pieniądze coraz to innych przedmiotów. Tymczasowo pozostawata w niepewności co do ostatecznego wyboru, radując się myślą posiadania stu franków do osobistego rozporządzenia. W tem Róża zawiadomiła ją, że pani Trouche pragnie z nią pomówić na osobności.
Olimpia zaprzyjaźniła się z Różą i prawie codziennie spędzała przy niej w kuchni długie godziny na poufnych pogadankach. Pożyczała często od niej pieniędzy pod pozorem, że musi iść do miasta po sprawunki a nie chce się jej wchodzić na górę po zostawioną tam portmonetkę.
Róża, zbliżywszy się do Marty, rzekła do niej półgłosem:
— Niechaj pani pójdzie do mieszkania pani Trouche, tam swobodniej można rozmawiać aniżeli tutaj. Przekonałam się, że są oni bardzo poczciwi oboje, i że niezmiernie kochają księdza proboszcza. Przebyli niemało biedy w swojem życiu, aż na płacz się zbiera, gdy pani Olimpia zacznie opowiadać o nieszczęściach, jakie ich spotkały.
Marta zastała Olimpię płaczącą. Łkając, opowiadała, że całe życie pokutowała wraz z mężem w skutek zbytecznej dobroci serca... wszyscy ich wyzyskiwali w sposób najniegodziwszy. Oto i teraz dawny ich wspólnik stał się przyczyną nieszczęsnego ich położenia; chcąc mu pomódz, zaciągnęli długi, obecnie zaś wierzyciele dopominają się o pieniądze... Dopiero co otrzymała list z Besançon, w którym wymyślają jej, grożąc zarazem skargą do mera i do biskupa w Plassans.
— My osobiście gotowi jesteśmy cierpieć srogość naszego losu — mówiła z płaczem Olimpia — lecz życiebym oddała z ochotą, by nie martwić mojego brata... On taki zawsze był dobry dla nas!... Nie chcę mu mówić o tym nowo spadłym kłopocie, bo wiem, że nie ma pieniędzy, martwiłby się tylko bezpożytecznie... Boże mój! Cóż mam uczynić, by ów niegodziwy człowiek z Besançon chciał milczeć! Jego list mógłby zaszkodzić mojemu kochanemu bratu! Umarłabym z rozpaczy. Tak, i ze wstydu, gdyby napisał do mera i do biskupa! A nietylko jabym umarła, ale umarłby także mój brat... znam go... onby tego nie przeniósł...
Teraz i Marcie łzy nabiegły do oczu. Zbladła i ściskała ręce Olimpii, wreszcie chociaż ta o nic ją nie prosiła, sama zaofiarowała jej posiadane sto franków.
— Jest to bardzo mało — szepnęła — lecz więcej nie mam a może chwilowo sumka ta zaspokoi tego pana z Besançon...
— Sto franków... sto franków — powtarzała Olimpia — nie, on się nie zadowolni tak drobną kwotą...
Marta była zrozpaczona. Zaczęła przysięgać, że nie ma ani centyma więcej. Zapomniawszy się, opowiedziała o ampułkach. Gdyby nie była ich, kupiła, byłaby miała trzysta franków do rozporządzenia. Oczy pani Trouche błysnęły.
— Właśnie trzystu franków żądają odemnie z Besançon... Szkoda, że pani kupiła ampułki... wszak one pozostaną własnością kościoła, więc pożyteczniejszy prezent byłaby pani zrobiła mojemu bratu, dając mi pieniądze. On ma szczęście do niepotrzebnych prezentów... Żeby pani wiedziała, ile pięknych rzeczy znosiły mu najbogatsze kobiety w Besançon!... Lecz cóż mu z tego przybyło?... Przecież nie mógł uważać sprzętów kościelnych ze własność osobistą. Więc był i pozostał ubogim. Niech pani nie składa mu prezentów tego rodzaju. Lepiej naradzimy się przy podobnej sposobności... ja zawsze pani wskażę, co należy uczynić... Ale wracając do moich spraw osobistych, to rozpacz mnie ogarnia... bo naprawdę te sto franków złemu nie zaradzą...
Po półgodzinnych płaczach i narzekaniach, przekonawszy się, że Marta rzeczywiście nie posiada większej kwoty, Olimpia zdecydowała się przyjąć ofiarowane sto franków.
— Poślę je — szepnęła — lecz nie na długo zatknie to gębę temu chciwcowi... znów zacznie nas mordować swojemi listami... Ale przedewszystkiem błagam, aby pani słówka o tem wszystkiem nie powiedziała mojemu bratu... Zadałaby mu pani cios straszny a śmiertelny... Lepiej nawet, by mój mąż o niczem nie wiedział... on taki dumny!... gotówby popełnić jakie szaleństwo, byle pani oddać jak najprędzej... Niech to będzie tajemnicą pomiędzy nami... my, kobiety, zawsze się z sobą porozumiemy...
Marta była uszczęśliwiona myślą, że za cenę stu frauków oszczędziła zmartwienia księdzu Faujas. Pragnęła nadal czynić wysiłki w tym kierunku. Chodziła teraz często do mieszkania państwa Trouche i godzinami rozmawiała z Olimpią o sposobach spłacenia ciążących na nich długów. Dowiedziała się w największej tajemnicy, że weksle wystawione przez państwa Trouche były zarazem podpisane przez księdza Faujas. Jakiż więc wybuchnąłby skandal, gdyby owe weksle nadesłanemi zostały do wyegzekwowania w Plassans! Na nieszczęście ogólna suma długów była wielka, Olimpia nie miała odwagi jej wypowiedzieć a gdy Marta nagliła ją, chcąc się dowiedzieć, zanosiła się płaczem coraz głośniejszym. Wreszcie, któregoś dnia wymówiła cyfrę dwudziestu tysięcy franków. Marta zdrętwiała. Nie widziała sposobu zgromadzenia tak znacznej sumy. Zamyśliła się, obliczając, że chyba po śmierci męża będzie mogła rozporządzać taką wielką kwotą.
— Powiedziałam dwadzieścia tysięcy, chcąc oznaczyć ogólną ilość naszych długów — rzekła Olimpia, zaniepokojona rozpaczliwym wyrazem twarzy Marty. — Lecz będzie można się ułożyć z wierzycielami; przypuszczam, że zechcą się zgodzić na rozłożenie tych dwudziestu tysięcy na lat dziesięć... będziemy ich spłacać częściowo... Jestem pewna, że zgodzą się czekać, byle mogli mieć pewność co do regularnego płacenia oznaczonych rat... Na nieszczęście nie znamy nikogo, żyjemy zamknięci i tylko z sobą, więc cóż dziwnego, że żadna zacna osoba nie ratuje nas z przykrego położenia!... Nikt nie ratuje, bo nikt nie wie.
Rozmowy ich obracały się zawsze w około tego tematu. Wszakże Olimpia uznała za korzystne urozmaicać je opowiadaniami o bracie, którego udawała, że ubóstwia. Zwierzyła Marcie mnóstwo szczegółów odnoszących się do jego osoby a mianowicie, że jest niezmiernie wrażliwy na łechtanie, że nie może zasnąć, położywszy się na lewym boku, i że na prawem ramieniu ma duże znamię, podobne do poziomki, która w miesiącu maju rumieni się, czerwienieje, zupełnie jak naturalny owoc. Marta wsłuchiwała się w te opowiadania Olimpii, domagając się coraz to innych wspomnień z życia księdza, rozpytując się o ich wspólne lata dziecinne. Gdy po tych zwierzeniach, pani Trouche rozpoczynała mówić o potrzebnych jej pieniądzach, Marta wpadała w rozpacz, srodze bolejąc nad swą bezsilnością wobec grożącego zła. Wyrzekała na męża coraz mniej się hamując, wkrótce Olimpia nie nazywała pana Mouret inaczej jak: „starym sknerą“. Zdarzało się, że powracający z biura pan Trouche zastawał obiedwie kobiety zajęte rozmową, urywały natychmiast i zmieniały ton oraz przedmiot. Trouche zachowywał się poważnie. Panie opiekujące się ochronką pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, były z niego bardzo zadowolone, wiedząc, że nigdy nikt go nie spotkał w żadnej kawiarni.
Marta, pragnąc dopomódz Olimpii, która zaczynała coraz częściej grozić, że wyskoczy oknem, sprzedawała za pośrednictwem Róży, wszystkie sprzęty domowe i rzeczy, które nie służyły do codziennego użytku. Korzystając z chwilowej nieobecności pana domu, wybierały meble mające iść na sprzedaż; z początku wynosiły te rzeczy z wielką ostrożnością, z każdym dniem stawały się wszakże śmielsze i nie ograniczając się na starych i połamanych stołkach leżących na strychu, uprzątały kosztowności, porcelanę i zbywały to wszystko handlarzowi mieszkającemu w pobliżu targu. Uszczęśliwione powodzeniem, byłyby zaczęły sprzedawać meble służące do użytku, pozostawiając w mieszkaniu tylko gołe mury, gdyby nie był nastąpił nagły wybuch gniewu ze strony Moureta. Nazwał on Różę złodziejką i zagroził jej skargą do komisarza policyi.
— Pan powiada, że jestem złodziejką! — wrzasnęła Róża, przeskakując do niego z miną zaperzoną. — Lepiej byłoby trzymać język za zębami, niż gadać takie głupstwa! Ja złodziejką jestem nazwana przez pana, bo mnie pan widział sprzedającą pierścionek pani!... A zkądże pan wie, że pani mi go nie podarowała?... Nie każdy jest takim sknerą jak pan! Nie każdy, mając taki majątek, miałby sumienie pozostawiać swoją żonę bez grosza, na łasce własnej sługi... Niedalej jak dzisiaj, opłaciłam z moich pieniędzy mleczarkę... pani nie ma trzewików, chodzi obdarta jak nędzarka i pan myśli, że wobec tego ja będę jej przeszkadzała sprzedawać co jej pod rękę podpadnie?... Otóż niech pan wie, że będę jej pomagała, chociażby chciała dom po kawałku rozebrać i spieniężyć! Mając takiego jak pan męża, na wszystko może sobie pozwolić i dobrze robi, że przestała na pana zważać...
Mouret postanowił strzedz domu przed rabunkiem obu kobiet. Pozamykał szafy i klucze nosił przy sobie. Gdy Róża wychodziła na miasto, patrzał na nią z podejrzeniem, ocierał się o jej kieszenie lub wprost zaglądał do nich, gdy wydały mu się nieco zbyt pełne. Kilka rzeczy sprzedanych przez Różę odkupił i z wielką powagą postawił na miejscu, oglądając je z zajęciem, okurzając, ciesząc się głośno w obecności Marty, że „pokradzione przez kucharkę“ przedmioty zdołał odszukać, odzyskać i chociaż za drogie pieniądze, powrócił domowi. Wprost nigdy nie obwiniał żony, znajdując uciechę w dręczeniu jej w sposób pośredni. Obecnie dokuczał jej od jakiegoś czasu, z powodu kryształowej, rżniętej karafki, którą Róża sprzedała za franka. Odkupił ją, przyniósł i zmuszał Różę, by mu codziennie podczas śniadania i obiadu przynosiła wodę w tej a nie w innej karafce. Rozdrażniona tą męczarnią, Róża upuściła ją naumyślnie tuż przy nim.
— Chyba teraz pan widzi że naprawdę się rozbiła? — zawołała Róża z wybuchem śmiechu.
Mouret schwytał ją kilkakrotnie na kłamstwie; zapytana o karafkę — Róża odpowiedziała, że ją zbiła, chociaż wczoraj właśnie sprzedała ją handlarzowi. Uniósł się tem zuchwałem przypominaniem bezczelności, z jaką dom ogołacała ze wszystkiego i rzucił jej klątwę, wypędzając ze służby.
— Doprawdy! — zaśmiała się Róża. — Chwała Bogu już dwadzieścia pięć lat państwu służę... i gdybym dziś ztąd odeszła, to pani pójdzie ze mną a pan sam jak wilk tutaj zostanie...
Rozdrażniona temi scenami, popychana do tego przez Różę i przez Olimpię, Marta zbuntowała się otwarcie. Oświadczyła, że koniecznie potrzebuje pięciuset franków. Zdobyła się na tę energię z powodu wyrzekań i płaczów Olimpii, która zawiadomiła ją, że jeżeli nie zapłaci w końcu miesiąca pięciuset frankowego wekslu, podpisanego przez księdza Faujas, rzecz cała zostanie ogłoszoną w dzienniku wychodzącym w Plassans. Podobnie groźna zapowiedź, której doniosłości Marta dobrze nie znała, przeraziła ją, do najwyższego stopnia i dodała odwagi do stanowczego wystąpienia przeciwko oburzającej oszczędności męża. Wieczorem więc zażądała owych pięciuset franków. A gdy Mouret spojrzał na nią osłupiałym wzrokiem, zaczęła mówić o pierwszych piętnastu latach wspólnego ich pożycia, gdy zajmując się handlem w Marsylii, całe dnie spędzała w sklepie, bezustannie zapisując i obliczając w regestrach, które utrzymywała w porządku, oszczędzając mężowi kosztów utrzymania specyalnego urzędnika.
— Majątek uzbieraliśmy wspólną pracą, zatem na równi do nas należy... Powtarzam, potrzebuję pięciuset franków.
Wyprowadzony z cierpliwości, Mouret uniósł się gniewem, odzyskawszy dawną wielomówność na wyrażenie swej złości.
— Pięćset franków! Ona potrzebuje pięciuset franków! Zapewne chcesz je podarować swojemu księdzu?... Cóż ty sobie myślisz, że ja się niczego nie domyślam, dla tego, że ci wprost tego nigdy dotąd nie mówiłem?... Udaję głupca i milczę, bo za wiele miałbym do gadania. Lecz radzę ci: nie wyobrażaj sobie, że jesteś tyle zręczną, byś wszystko zdołała ukryć przedemną! Pięćset franków! Dla czegóż nie żądasz więcej?... Dla czego nie ofiarujesz mu domu, w którym mieszkamy?... Prawda i to, że jest on tutaj zupełnie jak u siebie... Ale teraz zachciało mu się czegoś więcej: chce od ciebie pieniędzy? Okazuje się, że dom mój staje się łupem opryszków! Lada dzień a okradną mnie z odzienia, które noszę. Mógłbym się założyć, że w szufladach jego pokoju znalazłbym mnóstwo rzeczy, które do mnie należą. Brakuje mi sporo bielizny, nie doliczyłem się pięciu koszul, siedmiu par skarpetek, trzech par innych... wczoraj właśnie porządkowałem moją bieliznę i wiem czego mi brakuje... Wszystko ginie, wszystko przepada i niczego pewnym być nie mogę... Pięćset franków! Teraz potrzeba mu pięciuset franków! Nie, nie! Nie dam ani grosza!
— Powiedziałam ci, że potrzebuję pięciuset franków — rzekła spokojnie. — Domagam się tych pieniędzy na zasadzie, że połowa naszego majątku, jest moją własnością.
Burzliwa ta rozmowa trwała przeszło godzinę. Mouret powtarzał wciąż te same zarzuty a Marta nie odstępowała od postawionego przez siebie żądania. Nie poznawał teraz swojej żony. Przed przybyciem księdza Faujas do Plassans kochała męża, dzieci, troszczyła się o dom, była dbałą gospodynią i matką. Mieli to widać ludzie, z którymi teraz przestaje, skoro ją zdołali odwieść od spełniania najświętszych obowiązków. Wdała się w stosunki z szubrawcami, którzy zburzyli całe ich szczęście domowe! Głosu mu nie stawało, słowa się zaczęły plątać i bezwładnie osunął się na fotel, słaby jak dziecko i niedołężny jako dziecko.
— Daj mi klucz od biurka — zażądała Marta.
Zebrał ostatki sił, by zawołać:
— Chcesz więc wszystko zabrać?... chcesz by dzieci twoje poszły z torbami? Chcesz, abyśmy z głodu pomarli? Bierz więc, zabieraj! — przywołaj Różę, by ci wtem pomogła! Masz klucz, bierz!
Mówiąc, to rzucił jej klucz, który Marta chwyciła i schowała pod poduszkę. Blada była i drżąca, poraź to pierwszy bowiem sprzeczała się w ten sposób z mężem. Rozebrała się i położyła do łóżka, on zaś nieruchomie pozostał w fotelu. Nad ranem doleciało ją szlochanie. Poczęła się nad nim litować i chciała ma oddać klucz, lecz on zerwał się i jak szalony wybiegł do ogrodu, chociaż było jeszcze zupełnie ciemno.
W pożyciu ich zapanowała pozorna cisza i spokój. Klucz od biurka wisiał na gwoździu koło lustra. Marta, nie będąc przyzwyczajoną do posiadania pieniędzy, czuła się onieśmieloną, mając je do swego rozporządzenia. Widok pieniędzy trwożył ją i napełniał szacunkiem. Roztwierała szufladę biurka, patrzała na stosy banknotów, wiedziała, że ich cyfra przenosi dziesięć tysięcy franków, lecz brała z nich niewiele, tylko na rzeczy nieodzownie potrzebne. Owemi dziesięcioma tysiącami franków, Mouret obracał, zakupując transporty wina, migdałów i oliwy, lecz teraz przestał się tem zajmować i nie ruszył pieniędzy od kilku miesięcy.
Olimpia, dowiedziawszy się, że Marta jest w posiadaniu klucza od kasy, dawała jej przyjacielskie rady, zachęcając do oszczędności. Widząc jak dalece Marta jest strwożona otrzymanem zwycięstwem, przestała jej mówić o długach i gwałtownych terminach weksli.
Mouret był pochmurniejszy i bardziej w sobie zamknięty. Zajście, jakie miał z żoną jeszcze więcej go przybiło, aniżeli wstąpienie Sergiusza do seminaryum. Przyjaciele jego, drobni kapitaliści i właściciele zakładów przemysłowych w Plassans, z którymi zwykle spędzał parę godzin przed przyjściem na obiad, zauważyli tę nową, niekorzystną zmianę w usposobieniu i w wyglądzie swego dawniej tak wesołego towarzysza. Skoro zjawiał się teraz pomiędzy nimi około godziny czwartej w alei Sauvaire, szedł, zataczając się z rękoma bezwładnie zwisłemi, jakby nieprzytomny a zapytany o zdrowie, ledwie coś odbąknął, opanowany dziwną, nieuleczalną niemocą.
— Źle z nim... źle zupełnie — powtarzali przyjaciele, znacząco potrząsając głowami. — Przecież on jeszcze młody... ma dopiero czterdzieści cztery lata a wygląda o dwadzieścia lat starzej... I z głową jego nietęgo, możnaby przypuszczać, że nie wie, co się dokoła niego dzieje...
Rzeczywiście udawał, że nie słyszy co przy nim mówiono, chociaż niejednokrotnie pozwalano sobie w jego obecności na dość wyraźne i złośliwe aluzye. Gdy go wprost zapytywano o księdza Faujas, rumienił się, odpowiadając przytem, że jest bardzo dobrym lokatorem, płacącym akuratnie komorne. Wtedy greno przyjaciół z alei Sauvaire uśmiechało się z drwiącem spojrzeniem i rozważało jego słowa, skoro tylko się oddalił.
— Ma to, na co zasłużył, prawił hurtowy kupiec migdałów. Czy pamiętacie, moi panowie, jak on to zawsze gorąco popierał i wychwalał tego księdza? Latał po całem Plassans, głosząc cnoty swojego lokatora! Dziś jednak musi myśleć inaczej, bo głupio wygląda, gdy mu o tem wspomnieć.
Wówczas panowie ci zaczynali sobie szeptać na ucho o skandalicznych plotkach obiegających miasto, urozmaicając je swojemi uwagami.
— Mojem zdaniem — oświadczał właściciel firmy białoskórniczej, — Mouret jest safanduła. Na jego miejscu wziąłbym za kark proboszcza i wyrzucił za próg mojego domu.
Na ten pogląd zgadzało się całe kółko zebranych przyjaciół, uznając jednogłośnie pana Mouret za typowego safandułę. I śmieli się, wspominając, jak to on niegdyś szydził z mężów dających się powodować żonom, zapewniając, że nigdy nie będzie pod pantoflem.
Plotki o pożyciu domowem państwa Mouret, jakkolwiek złośliwie były szerzone w Plassans przez ukrywające się w cieniu osobistości, nie wybiegały wszakże po za grono ludzi, zajmujących się niemi specyalnie. Wogóle zaś udawano zupełną o nich nieświadomość, mówiąc głośno, że nic dziwnego, iż nowy proboszcz nie wprowadził się do plebanii, albowiem nie miałby przy niej tak obszernego ogrodu jak obecnie a brewiarz swój najlepiej lubi przecież odczytywać, chodząc wśród kwiatów i pośród zieloności. Wielka jego pobożność, skromny sposób życia, stronienie od towarzyskich stosunków, broniły go od pokątnie czynionych oskarżeń. Członkowie klubu Młodzieży zarzucali księdzu Fenil chęć szkodzenia proboszczowi przez szerzenie oszczerstw. Cała nowa dzielnica Plassans oświadczała się stanowczo za księdzem Faujas. Nie zdołał tylko jeszcze przełamać stawianego mu oparu i nieufności mieszkańców dzielnicy Saint Marc, to jest szlachty, której przedstawiciele, spotykając go w salonie biskupa, spoglądali na niego z góry i traktowali lekceważąco. Wiedząc o tem, potrząsał przecząco głową, gdy pani Rougon wmawiała w niego, że już trzyma miasto w swoich dłoniach.
— Nie, nie, jeszcze nic nie ma pewnego, jeszcze nikogo nie trzymam tak jak tego pragnę. Byle drobnostka a wszystko może mi się wysunąć z ręki.
Od jakiegoś czasu bardzo był niezadowolniony z Marty. Czuł swą bezsilność w zapobieżeniu i uspokojeniu jej gorączkowej, religijnej egzaltacyi. Wszelkie usiłowania jakie czynił w tym kierunku, okazywały się bezskutecznemi, coraz namiętniej brnęła w szał bigoteryi. Gniewało go to, albowiem zdawał sobie sprawę, że ta kobieta, tak wielce im pożyteczna w pierwszych czasach osiedlenia się w Plassans, mogła mu być teraz zawadą, mogła nawet stać się jego zgubą. Z niepokojem więc patrzał na zachodzące zmiany w powierzchowności Marty. Pożerający ją wewnętrzny ogień wyniszczał jej ciało, cerę miała bladą, oczy zapadłe i mocno podsiniałe. Zły stan jej zdrowia pogorszał się z dniem każdym. Ulegała szaleństwu ogarniającemu całą jej istotę. Twarz jej przybrała wyraz ekstazy a ręce drżały, wyciągając się nerwowo. Porywał ją coraz częściej suchy, straszliwy kaszel, wstrząsający nią od stóp do głów a pomimo to nie skarżyła się, zdając się nawet nie spostrzegać swego stanu grożącego chorobą. Ksiądz Faujas, widząc to wszystko, stawał się dla niej coraz surowszym, odpychał tę wielką miłość ścielącą mu się pod stopy i pod pozorem troskliwości o jej zdrowie, zabronił jej uczęszczania do kościoła św. Saturnina.
— W katedrze jest zimno i wilgotno — mówił jej — a pani teraz kaszle. Nie chcę, aby zdrowie pani się pogorszało.
Bolejąc nad tym zakazem, Marta zapewniała, że czuje się zupełnie zdrową a jeżeli trochę kaszle, to pochodzi z chwilowej chrypki i lekkiego zapalenia gardła. Wreszcie ulegając jego woli, poddała się i przyrzekła, że nie będzie chodziła na mszę do kościoła św. Saturnina, a równocześnie wzmagała żarliwość swych modłów, ofiarując się odbyć tę pokutę jako skruchę za grzechy. Zdawało się jej, że zamknięto przed nią podwoje raju. Zalewała się łzami, uważała się za wyklętą, życie traciło dla niej urok i wszelkie znaczenie. W piątki, nie mogąc się opanować, biegła do kościoła, przekradała się przez drzwi jak zbrodniarka i chyłkiem, z nieśmiałością dążyła do kaplicy św. Michała, by orzeźwić rozgorączkowane czoło, wspierając się o ścianę konfesyonału. Nie miała siły mówić, klęczała wzruszona i drżąca a ksiądz Faujas łajał ją z niehamowaną surowością, nazywając ją zbuntowaną i niegodną łaski rozgrzeszenia. Nakazywał, by powstała i natychmiast wracała do domu. Posłuszna, czyniła jak kazał i z wielką ulgą, prawie szczęśliwa, wychodziła z kościoła.
Przypuszczając, że na podniecenie gorączkowego usposobienia Marty, wpływa ciemność, panująca w kaplicy św. Michała, proboszcz powiedział, co uznał za stosowne doktorowi Porquier a ten skłonił Martę, by się spowiadała w kaplicy przy ochronce pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. Ksiądz Faujas obiecał jej, że będzie ją tam oczekiwał w sobotę co dwa tygodnie. Kaplica w ochronce została urządzona w wielkiej sali o ścianach bielonych wapnem a cztery olbrzymie okna czyniły ją jasną, słoneczną, wesołą. Ksiądz Faujas bardzo liczył na tę jasność i wesołość. Był przekonany, że to mu dopomoże do przywrócenia równowagi w usposobieniu zbuntowanej jego penitentki, która tutaj mniejszy stawiać będzie opór jego woli i stanie się posłuszną, jak tego żądał. Wiedząc o plotkach, krążących po mieście, postanowił, żeby Marta przychodziła do ochronki w towarzystwie jego matki. Podczas spowiedzi pani Faujas siadała przed drzwiami kaplicy a nie lubiąc tracić czasu na próżno, przynosiła z sobą druty i rozpoczętą pończochę.
Gdy razem wracały do domu — pani Faujas mówiła:
— Moje dziecko, dla czego nie postępujesz podług woli Owida?... Znów dziś słyszałam, że się na ciebie gniewał... Czy ty jego nie kochasz, że go ciągle wyprowadzasz z cierpliwości?... Nie oceniasz swojego szczęścia! Ja na twojem miejscu nie posiadałabym się z radości... nogibym jego całowała... Skończy się na tem, że cię znienawidzę... bo dla czegóż ciągle go martwisz?...
Marta słuchała w milczeniu i ze spuszczoną głową. Ogarniał ją wielki wstyd przed starą kobietą. Nie lubiła jej, zazdrosną o nią będąc a przytem złą, że ją wiecznie spotyka pomiędzy sobą a jej synem. Niepokoiła się niezrozumiałą dwuznacznością słów pani Faujas, jej dziwnemi zaleceniami, które były podkreślane spojrzeniem przenikliwem, nakazującem.
Zły stan zdrowia Marty usprawiedliwiał jej zniknięcie z kościoła św. Saturnina. Doktór Porquier głośno rozpowiadał, że pani Mouret spowiada się w kaplicy przy ochronce skutkiem wyraźnego jego zalecenia. Lecz ów przepis lekarski wywoływał złośliwe uśmiechy wśród grona przyjaciół, zbierających się około godziny czwartej w alei Sauraire. A pani Paloque, widząc Martę wychodzącą z domu w towarzystwie pani Faujas, mówiła do męża:
— Wiesz, byłabym ciekawa wiedzieć, co oni robią, zamknąwszy się we dwoje w kaplicy?... Żeby tak było można być ukrytą w jakim kąciku, to przypuszczam, że możnaby się ubawić, patrząc na tę czułą parę... Lepiejby zrobiła, gdyby przynajmniej nie rozpowiadała, że tam chodzi, z powodu swego kaszlu... Kto temu uwierzy?... Czy to kto słyszał, aby kaszel komu przeszkadzał spowiadać się w kościele?... Ja także bywam zakatarzona i zakaszlana a pomimo to nie latam do osobnej kaplicy i nie zamykam się sam na sam z młodymi księżmi...
— Źle robisz, moja droga — odpowiedział sędzia — że tak bardzo się zajmujesz prywatnemi sprawami księdza Faujas. Ostrzegano mnie, że to rzecz niebezpieczna. Jego należy obchodzić z daleka i starać się pozyskać... Ty go nie lubisz i bawisz się szerzeniem o nim niekorzystnych wieści... otóż ta twoja zabawa może nas drogo kosztować...
— Chciałbyś, żebym puściła w niepamięć ich postępowanie, ich bezczelną względem mnie niegrzeczność?! O nie, mój kochany, tego się nie doczekas! Dopiekać im będę przy każdej sposobności... Popamiętają mnie! Twój ksiądz Faujas jest pospolitym szubrawcem! Od niego nigdy nic nie uzyskamy! A czy myślisz, że ksiądz Fenil nie okazałby nam wdzięczności, gdybym tak przydybała na gorącym uczynku proboszcza z czułą jego penitentką?... Bądź przekonany, że warto się postarać o należyte wykrycie skandalów, odbywających się w kaplicy przy ochronce. Moja w tem rzecz... Ty, bo jesteś niezdolny do spraw tego rodzaju... Ale poczekaj... zobaczysz...
W dwa tygodnie później w sobotę, pani Paloque czatowała na wyjście dwóch swych sąsiadek. Gotowa do wyjścia, w kapeluszu, patrzała na drzwi domu państwa Mouret, ukrywszy się po za firanką. Gdy je ujrzała przez dziurę w muślinie, rozjaśniły się jej oczy a potwornie brzydka jej twarz jeszcze się stała szpetniejszą, skutkiem złośliwie zadowolnionego uśmiechu. Nie śpiesząc się, wyszła za niemi i ostrożnie stąpała po ostrym bruku zwolna, nakładając rękawiczki. Mijając pałacyk pani de Condamin przyszła jej ochota wejść tam i namówić ją do pójścia razem. Przystanęła, namyślając się, lecz ostatecznie ruszyła naprzód sama, lękając się odmowy z jej strony. Wreszcie lepiej nie mieć świadków, gdy się ma zamiar spełnić rzecz, mogącą nie zasługiwać na ogólne uznanie. Postanowiła poczekać jeszcze kwadrans i w tym celu poszła dalszą drogą ku ochronce.
— Przypuszczam, że teraz właśnie najstosowniejsza pora — pomyślała. — Dałam im czas dojścia do najcięższych grzechów...
To mówiąc, przyśpieszyła kroku. Pani Paloque często bywała w ochronce jako jedna z jej opiekunek, oraz jako doglądająca czynności biurowych pana Trouche. Dziś wszakże, zamiast iść do pokoju przeznaczonego na biuro, poszła korytarzem wprost do kaplicy. Ale przed drzwiami zastała siedzącą na krześle panią Faujas z pończochą w ręku. Z daleka spostrzegłszy ten rodzaj zapory, udała zamyśloną i poszła przez korytarz szybko, jak osoba mająca coś pilnego do spełnienia, z postanowieniem wpadnięcia do kaplicy raptownie. Wszakże wpierwej, nim zdążyła chwycić za klamkę, pani Faujas stanęła pomiędzy nią a drzwiami, odpychając ją z niepoślednią siłą jak na kobietę tak wiekową.
— Gdzież to pani chcesz iść? — spytała z chłopską rubasznością.
— Idę tam, gdzie potrzebuję — odpowiedziała pani Paloque, chwytając się za ramię, które ją zabolało po doznanem odepchnięciu. A po chwili dodała z twarzą nabrzmiałą od złości:
— Jak pani śmiesz zadawać mi pytania?... Jak pani śmiesz być tak rubaszną i napastniczą?... Proszę mnie puścić... Jestem opiekunką ochronki i mam prawo a nawet obowiązek wglądania tu wszędzie.
Pani Faujas stała oparta plecami o drzwi a poprawiwszy na nosie okulary, zaczęła najspokojniej w świecie dalej robić pończochę. Wreszcie rzekła stanowczo:
— Niech pani ztąd idzie... bo ja do tych drzwi nie dopuszczę.
— A to dla czego?...
— Bo nie chcę.
Widząc, że osnuty plan nie dojdzie do skutku, pani Paloque zatrzęsła się z gniewu i ciskając groźne spojrzenia, zaperzona, dysząca, wrzasnęła:
— Nie wiem, kto pani jesteś! Nie wiem, dla czego pani się tu wdarła! Mogłabym kazać panią aresztować... bo mnie pani uderzyłaś!... Muszą się dziać ładne rzeczy za temi drzwiami, kiedy tak są strzeżone!... Bo i cóż to za bezczelności nie pozwalać wchodzić do kaplicy osobom, należącym do zarządu ochronki! Czy pani nie wiesz, kto ja jestem? Proszę ztąd odejść, jeżeli pani nie chcesz, bym przywołała ludzi i kazała tę nieproszoną odźwierną wyrzucić na ulicę!
— A niech sobie pani woła, kogo się jej podoba. — odpowiedziała pani Faujas, spokojnie, bez gniewu ruszywszy ramionami. Powiedziałam, że nie puszczę, więc nie puszczę... zdaje mi się, że mówię jasno i wyraźnie. Zkądże ja mogę wiedzieć, czy naprawdę pani jest jedną z opiekunek ochronki?... A chociażby tak było, to rzeczy nie zmienia... Nikt nie wejdzie teraz do kaplicy... A dla czego?... To nikomu nic do tego.
Pani Paloque, tracąc wszelkie pomiarkowanie, wrzasnęła jeszcze głośniej niż poprzednio:
— Dobrze, nie będę się upierać dłużej, aby tam wejść... Ale teraz wiem, dla czego te drzwi są tak strzeżone... Tak, wiem... Pani jesteś matką księdza Faujas... Winszuję roli, jaką pani podejmujesz się odgrywać!... Nie chcę przeszkadzać... może pani spokojnie drzwi pilnować... nie chcę się kalać patrzeniem na obrzydliwości dokonywane po za temi drzwiami...
Pani Faujas odłożyła robotę na krzesło i spoglądając z po nad okularów na mówiącą, szykowała pięści, by ją zmusić do milczenia. Miała się już rzucić na przeciwniczkę, gdy we drzwiach kaplicy stanął ksiądz Faujas. Przybrany był w komżę i twarz miał surową.
— Matko — zapytał — co się tutaj dzieje?...
Pani Faujas spuściła głowę i cofnęła się jak pies ofuknięty przez swego pana.
— Witam panią — mówił dalej ksiądz, zwróciwszy się do pani Paloque. Czem mogę służyć?...
Pani sędzina zapanowała nad gniewem i z uśmiechem zjadliwie szyderczym rzekła:
— Ach to ksiądz proboszcz był w kaplicy! Gdyby mnie o tem uprzedzono, nie byłabym usiłowała tam wejść! Chciałam zobaczyć obrus na ołtarzu, który, o ile mi się zdaje, potrzebuje być mieniony. Pan wie, że jestem dobrą gospodynią i dbam, aby wszystko było w należytym porządku w naszej ochronce. Lecz mogę poczekać, nie chcę przeszkadzać panu w zajęciu w kaplicy... Wszak pan jesteś tutaj u siebie. Ta pani mogła mi powiedzieć, dla czego drzwi strzeże, byłabym uszanowała wydany jej rozkaz.
Pani Faujas coś gniewnie mruknęła, lecz syn uspokoił ją wymownem spojrzeniem.
— Proszę, niechaj pani wejdzie — rzekł spokojnie. — I ja z mojej strony nie chcę przeszkadzać w spełnianiu obowiązków dobrej gospodyni... Skończyłem właśnie spowiadać panią Mouret, która od jakiegoś czasu jest cierpiąca... Ale teraz można już wejść... proszę... niechaj pani obejrzy obrus...
— Nie, nie... innym razem — odrzekła. Doprawdy, jest mi niewymownie przykro, że księdzu przeszkodziłam... Proszę mi wybaczyć...
Mówiąc, to przysunęła się do drzwi, wreszcie wsunęła się do kaplicy. Podczas gdy tam oglądała ów obrus wraz z panią Mouret, ksiądz pozostał na korytarzu i zaczął łajać matkę, zniżywszy głos, aby nikt nie dosłyszał, co do niej mówił.
— Matko, dla czego zatrzymałaś tę kobietę? Przecież nie powiedziałem ci, abyś nikogo nie wpuszczała do kaplicy?...
Popatrzała na niego przenikliwie i rzekła:
— Mogłeś być zupełnie spokojny, że tam ani jej, ani nikogo innego nie wpuszczę. Chyba po moim trupie byłaby przestąpiła próg kaplicy.
— Dla czego?...
— Bo myślałam, że tak powinnam postąpić dla twojego bezpieczeństwa... Owidzie... nie gniewaj się, że ci to mówię, ale sam mnie do tego zmuszasz... Przecież kazałeś mi, abym ci przyprowadzała ją tutaj, więc przypuszczałam, że chcesz, aby wszystko odbywało się pod moją osłoną... myślałam, że chcesz się w ten sposób zabezpieczyć od ludzkich domysłów... Więc siadałam przy drzwiach i strzegłam ich. Bądź przekonany, że nie byłabym nigdy nikogo puściła... mogłeś więc robić, co tylko chciałeś, ja stałam na straży...
Zrozumiawszy, czego nie dopowiadała, chwycił ją za ręce i ściskając je aż do bólu zawołał:
— Matko, jak mogłaś mnie posądzać o coś podobnego!...
— Ja ciebie o nie nie posądzałam — odrzekła spokojnie. Jesteś panem swej woli i możesz robić, co ci się podoba a wszystko co zrobisz, jest doskonałem, wszak wiesz, że cię ubóstwiam, moje najdroższe dziecko! I dla miłości twojej, dla dogodzenia tobie, stać się mogę złodziejką, zbrodniarką...
Lecz on już jej nie słuchał. Puścił ręce matki i głęboko się zamyślił. Twarz jego przybrała wyraz niezwykle surowy i poważny. Wreszcie spojrzawszy na matkę zimnemi jak głaz oczyma — rzekł z dumą człowieka, który oddawna zwalczył wszelkie pokusy ciała:
— Myliłaś się, moja matko... Nigdy nie czyń podobnych przypuszczeń względem twego syna. Tylko nieskazitelni ciałem posiadają moc ducha...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.