Podbój Plassans/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Podbój Plassans
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Conquête de Plassans
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Wybory miały mieć miejsce w październiku. W połowie września biskup, odbywszy dłuższą naradę z księdzem Faujas, wyjechał do Paryża. Mówiono, że do nagłego wyjazdu przyczyniła się depesza z Wersalu, zawiadamiająca go o niebezpiecznej chorobie jego siostry. Po pięciu dniach nieobecności wrócił do Plassans i, zasiadłszy teraz w wygodnym fotelu, odpoczywał, słuchając głosu księdza Surin, który mu czytał greckie, liryczne poezye. Owinąwszy się w fałdzistą, fioletową szubę, pomimo iż dzień był pogodny i ciepły, biskup rozkoszował się powrotem do ulubionego swego pokoju i z uśmiechem wsłuchiwał się w piękno wierszy Anakreonta, czytanych dźwięcznym, prawie kobiecym głosem swego ulubionego, przybocznego sekretarza.
— Ślicznie, ślicznie czytasz, moje dziecko szepnął — widać, że do ciebie przemawia muzykalność pięknej greckiej mowy.
Tu i nagłym odcieniem niepokoju, spojrzał na zegar i zapytał:
— Czy ksiądz Faujas już był dzisiaj rano? Ach, moje dziecko, jak dobrze, iż się ta podróż wreszcie skończyła! Jeszcze mam szum w głowie, z powodu tego nieznośnego turkotu wagonów... w Paryżu, deszcz padał bezustannie... A miałem tyle wizyt do złożenia, że zdaje mi się, iż tylko błoto widziałam w Paryżu.
Ksiądz Sarin, widząc że biskup ma ochotę rozmawiać, złożył książkę i, położywszy ją na poblizkiej konsoli, spytał ze swobodą pieszczonego dziecka:
— Czy Wasza wielebność jest zadowolniona z rezultatów swej podróży?...
— Dowiedziałem się o wszystkiem, czego chciałem się dowiedzieć — odrzekł biskup ze zwykłym sobie wyszukanym i słodko przenikliwym uśmiechem. — Żałuję, że ciebie z sobą nie wziąłem. Byłbyś niemało rzeczy widział i niemało się nauczył, co dla ciebie jako młodzieniaszka, mającego być z czasem biskupem, byłoby bardzo pożyteczne. Tak, żałuję, żem cię nie powiózł do Paryża, bo przy twoich zdolnościach i koligacyach, jesteś przeznaczony do zajmowania wielkiego stanowiska.
— Wielebny Ojcze, zechciej mi powiedzieć coś o pobycie swoim w Paryżu! — prosił młody sekretarz tonem błagalnym.
Biskup wstrząsnął zlekka głową i rzekł:
— Nie mogę, tych rzeczy się nie opowiada... Lecz powiem ci tylko, że trzeba, abyś się starał podobać księdzu Faujas... on może ci być zczasem bardzo potrzebny. Wiem o nim niemało i na podstawie tego co wiem, daję ci tę radę.
Ksiądz Surin z pieszczotliwym uśmiechem, złożywszy ręce jak do modlitwy, prosił o bliższe objaśnienia. Biskup, nie chcąc mu robić przykrości, dodał:
— Miał on ciężkie chwile do przebycia w Besacçon... a przybywszy ztamtąd do Paryża, był w wielkiej biedzie i mieszkał w nędznej oberży... Chcąc popróbować szczęścia, poszedł gdzie trzeba i zaofiarował swoje usługi... Trafił w dobrą chwilę, gdy szukano księży dobrze usposobionych dla teraźniejszej formy rządu. W pierwszej chwili ksiądz Faujas przeraził nieco ministra swoją szorstkością w obejściu, oraz dziurami swej starej sutany. Pomimo to, minister przysłał go nam do Plassans... Względem mnie, muszę wyznać, że minister zachował się bardzo życzliwie i był bardzo uprzejmy...
Biskup wypowiadał zdania powoli, jakby dobierając wyrazów, nie chcąc zbyt wiele zdradzać tajemnic, lecz uniesiony przywiązaniem dla księdza Surin, przestał się hamować i dokończył z żywością:
— Tak, wierzaj mi, że dobrze zrobisz, starając się podobać księdzu Faujas. Teraz będzie on potrzebował jak największej ilości ludzi pożytecznych. Pamiętaj, że jest to człowiek, który potrafi ocenić życzliwość a stać się może strasznym względem niechętnych. Nie chciałbym wszakże, abyś z nim wchodził w stosunki przyjacielskie. Jest to osobiste moje przeczucie...
— Dla czego... czyż on źle skończy? — zapytał rozciekawiony ksiądz Surin.
— O, nie zaraz... Obecnie zaczyna on dopiero swój pochód tryumfalny. Lecz widzisz, moje dziecko, ja mam pewne doświadczenie, otóż mnie się niepodoba wyraz jego twarzy. Mam przekonanie, że ten człowiek skończy swój żywot tragicznie. Ale moje dziecko pamiętajże, iż ci to mówię w zaufaniu... nie wspominaj o tem nikomu. Ja chciałbym trzymać się zdaleka od wszystkich intrygi najwyżej cenię mój osobisty spokój.
Ksiądz Surin znów wziął książkę do ręki i chciał rozpocząć przerwane czytanie, gdy oznajmiono przybycie księdza Faujas. Biskup powstał na powitanie i, ściskając go za obiedwie ręce, rzekł do swego sekretarza:
— Moje dziecko, zostaw nas samych.
Gdy ksiądz Sarin wyszedł z pokoju, biskup zaczął opowiadać wrażenia z podróży. Siostrę swą zastał znacznie zdrowszą. Widział mnóstwo dawnych znajomych i przyjaciół.
— A cóż minister? — spytał ksiądz Faujas, patrząc bystro w oczy biskupa.
— Byłem i u niego — odpowiedział nieco zarumieniony. — Mówił mi wiele dobrego o tobie, kochany proboszczu.
— Przypuszczam zatem, że masz teraz do mnie zaufanie, Wielebny ojcze?
— Najzupełniejsze zaufanie, kochany proboszczu. Wreszcie nie znam się na polityce i oddaję ci tę sprawę, byś ją prowadził, jak zechcesz.
Rozmowa trwała parę godzin. Ksiądz Faujas. wymógł na biskupie przyrzeczenie, że puści się w objazd dyecezjalny, wziąwszy go za pomocnika i doradcę. Ksiądz Faujas zamierzał porozumieć się poprzednio z całem wyższem duchowieństwem dyecezyi, by wszyscy wiejscy proboszcze zostali na czas właściwy zawiadomieni. Organizacya była pod tym względem dobra a prócz tego z góry można było wiedzieć o absolutnem posłuszeństwie całego duchowieństwa. Daleko trudniej było pozyskać mieszkańców Plassans, zwłaszcza w dzielnicy św. Marka. Szlachta żyła tam w swoich pałacykach w głębi ogrodów i nie łączyła się z nikim po za obrębem swego kółka. Dotychczas ksiądz Faujas nie znał nikogo z rojalistów, prócz żądnych zdobycia korzystnych pozycyj, takich panów Rastoil, Maffre lub de Bourdeu. Biskup obiecał mu, że zbada usposobienie niektórych ze szlachty, chociaż nigdy się nie starał o liczne stosunki światowe. Wreszcie przypuściwszy nawet, że mieszkańcy dzielnicy św. Marka nie dadzą się pozyskać, nie przedstawia to żadnego niebezpieczeństwa, zważywszy na niewielką ich liczbę. Trzeba się będzie postarać, by od nich oderwać bogatsze mieszczaństwo, które z różnych względów przywykło głosować wraz z nimi.
— A teraz, kiedy wszystko już ułożone — rzekł, wstając biskup — chciałbym wiedzieć nazwisko kandydata, dla którego podejmujemy całą tę pracę.
Ksiądz Faujas uśmiechnął się i rzekł łagodnie:
— Nie żądaj tego odemnie, Wielebny ojcze. Przedwczesne wyjawienie nazwiska jest zawsze rzeczą niebezpieczną. Byłoby to rzuceniem ofiary na pastwę. W kilka dni rozszarpanoby naszego kandydata zbyt wiele o nim gadając. Wysuniemy go naprzód dopiero w ostatniej chwili. Tymczasem któż może mieć nadzieję zostania deputowanym? Powtórne powierzenie mandatu margrabiemu de Lagrifoul jest nieprawdopodobne. Pan de Bourdeu chociaż marzy o tem, jest wprost niemożebnym. Niechaj więc ci dwaj ubiegają się o pozyskanie głosów, szkodząc sobie wzajemnie, my zaś przybędziemy później, gdy wyborcy szukać będą zbawcy... Tymczasem zechciej, Wielebny ojcze, mówić, że należy wybrać na deputowanego kogoś z ludzi stojących po za polityką. Człowieka nienależącego do żadnego obozu, lecz ceniącego spokój, jedność, miłującego swój departament, znającego potrzeby miasta i prowincyi. Daj do zrozumienia, Wielebny ojcze, że masz takiego człowieka, lecz na tem poprzestań...
Teraz biskup uśmiechnął się z roli, jaką przyjmował, a gdy proboszcz zaczął się z nim żegnać, zatrzymał go pytaniem:
— Cóż słychać o księdzu Fenil?...Czy nie lękasz się, mój drogi, by nie zaczął ci bruździć?
Ksiądz Faujas ruszył ramionami.
— Nie boję się. Nie o nim teraz nie słychać. Przyczaił się i siedzi cicho w swoim kącie.
— Właśnie to mnie zaczyna niepokoić. Znam go, więc się lękam, czy nam nie szkodzi pokryjomu. Nie uwierzysz, ile jest w nim zawiści! Bardzo być może, ii, cię uznał za silniejszego na drodze politycznej i pogodził się z tem faktem, lecz z pewnością zechce się mścić jako człowiek. On cię śledzi i nie spuszcza z oka. Jestem o tem najzupełniej przekonany.
— Mniejsza o to! — zawołał ksiądz Faujas, pokazując zdrowe i białe zęby. — Przecież żywcem mnie nie połknie...
Ostatnie to zdanie usłyszał ksiądz Surin. który, zastukawszy, wsunął głowę do pokoju. A gdy proboszcz, pożegnawszy się z biskupem, odszedł sekretarz szepnął wesoło:
— Najlepiej byłoby, żeby się wzajemnie zjedli, tak jak w twej bajce dwa lisy, z których tylko pozostały ogony.
W miarę zbliżania się wyborów, Plassans zwykle obojętne wobec spraw dotyczących polityki, zaczęło się ożywiać. Zdawało się, że jakieś utajone siły tchnęły rodzaj gorączki na spokojne miasto. Margrabia de Lagrifoul zjechał ze wsi i zamieszkał u krewnych, posiadających jeden z najpiękniejszych pałacyków w dzielnicy św. Marka. Spacerował po głównych ulicach i alejach, chcąc, by go wyborcy widzieli, bywał w kościele św. Saturnina, kłaniał się osobom wpływowym, nie wychodząc wszakże z roli pana, chcącego się trzymać zdaleka od pospólstwa. Grzeczności świadczone miastu przez margrabiego nie zyskiwały mu wszakże zwolenników; dziwił się, przypominając sobie, że to wystarczało w poprzedniej przedwyborczej epoce. Niewiadomo z jakiego źródła, lecz krążyły po mieście nieprzychylne dla niego wieści. Mówiono, że jest człowiekiem ograniczonym, niezaradnym. Zapewniano, że każdy inny deputowany, byłby się postarał i wykonał połączenie Plassans z główną linią kolei żelaznej, biegnącą z Paryża wprost do Nicei. Wreszcie wyliczano fakta, iż wyborcy niełatwo są wpuszczanymi do gabinetu pana margrabiego, przybywszy z Plassans do Paryża, jeśli chcą a niego znaleźć poparcie w przeprowadzeniu jakiej sprawy; a przecież jako wysadzony przez nich na deputowanego powinienby się poczuwać do obowiązku ułatwiania im interesów w stolicy. Tak więc na pewno szanse margrabiego słabły, lecz nie wymieniono jeszcze nazwiska nowego kandydata, mającego go zastąpić. Prawda, że wspominano niekiedy nazwisko pana de Bourdeu, lecz każdy wątpił, by dawny prefekt króla Ludwika mógł zebrać dostateczną ilość głosów. Powstawał zamęt, nie wiedziano na kogo głosować, wynikła nawet niezgoda pomiędzy legitymistami i republikanami, łączącymi się dla wybrania kandydata, będącego w opozycyi z rządem. Kłopotano się, wahano i jedno tylko było wyraźne życzenie a mianowicie: by wybory odbyły się i minęły.
— Nie ma większości! Głosy się rozstrzeliły! Kogóż wynaleźć dla zgrupowania większości? powtarzali głębocy politycy miasta.
Wtem rozeszła się pogłoska, że republikanie chcą mieć własnego kandydata i na takiego obrali sobie kapelusznika, pana Maurin, bardzo lubionego wśród robotników. Trouche, spędzający wieczory a często i noce w różnych kawiarniach, znajdował, że kapelusznik nie miał dość skrajnych opinij, na jego miejsce proponował cieślę z Tulettes, który cierpiał jut prześladowanie jako gorący republikanin. Lecz cieśla stanowczo odmówił postawienia swej kandydatury. Od jakiegoś czasu Trouche mienił się być krańcowym republikaninem. Zaręczał, że samby pragnął być kandydatem skrajnego stronnictwa, lecz na nieszczęście miał klechę w rodzie, rodzonego szwagra, brata swej żony. Czuł się nieszczęśliwym, z powodu braku środków materyalnych, bo to go zmuszało żyć w pewnej zależności i styczności z kastą ludzi trzymających się kościoła. Robił więc wysiłki dla podtrzymania ducha u ludzi tych samych co on zapatrywań i w tym celu objaśniał ich o konieczności zerwania z legitymistami i z ich margrabią de Lagrifoul, człowiekiem nieposiadającym żadnej wartości. Był to najpewniejszy sposób uczynienia republikanów nieszkodliwymi; w połączeniu z legitymistami bowiem stacowili oni większość, sami zaś musieli przepaść, bo liczba ich była niewielka.
Pewnego wieczoru, Trouche zaczął miotać przekleństwa na bandę z podprefektury, oraz na bandę tego legitymisty Rastoil; wzaak to oni, zmówiwszy się potajemnie, pozbawili demokratów naczelnego ich przywódcy, tego niepospolitego człowieka, ja kim był Mouret, który obecnie znikł za staraniem tamtych. Grono ludzi, przed którymi Trouche to wypowiedział, spojrzało na niego z pewnem niedowierzaniem. Wszak całe miasto było przekonane, iż ksiądz Faujas chciał pozbyć się męża, którego obecność była mu zawadą. Lecz Trouche, uderzywszy pięścią w stół, zapewnił raz jeszcze o prawdzie tego, co mówił. Jakto, więc dla tego, że jest szwagrem tego księdza, koledzy mu niedowierzają?... Od tej pory codziennie powtarzał swoje twierdzenie, nastając przedewszystkiem na poniżającą rolę, jaką odegrał w tej sprawie pan Péqueur de Saulaies: Wytworzyło się nowe rozdwojenie, Mouret bowiem, wyrósłszy teraz na ofiarę pierwotnej polityki podprefekta, zyskał licznych zwolenników, chcących za nim głosować. Popularność pana Moureta wzrastała, mówiono bowiem na przedmieściach: potężna to musiała być głowa, kiedy rząd się jej uląkł i dla własnej pewności osadził w domu obłąkanych.
— Może nadejdzie chwila — wrzeszczał Trouche w gronie zaufanych w kawiarniach, że będę mógł się wyzwolić i otrząsnąć z tej całej zakrystyjnej kliki Wtedy opowiem wam niemało ciekawych rzeczy. Zwłaszcza o ich ochronce pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. Dziś powiem wam to tylko, że panie, zajmujące się tą pobożną fundacyą mają tam swoje pokoje służące na ułatwianie im miłosnych schadzek!
Ksiądz Faujas rozwinął teraz całą swoją działalność. Wszędzie go było pełno. Nałożył na twarz uprzejmy uśmiech a oczom dał wyraz łagodny. Spuszczał powieki, gdy czuł zniecierpliwienie i gniew ogarniający go, z powodu drobiazgowości walki, którą prowadził, zmuszonym będąc traktować z ludźmi zosobna i wysilać się na spokojne wysłuchiwanie każdego. Gdy wracał do nagich ścian pokoju, oddychał swobodniej, tutaj bowiem nie hamował ponurego płomienia swych oczów, zaciskał pięści i naprężał muskuły, pragnąć wziąść się za bary z jakim siłaczem, by dać ujście bezpożytecznie rozsadzającej go energii.
W tych trudnych chwilach pani Rougon była dla niego dobrym, opiekuńczym duchem. Widywał ją teraz często, ale zawsze pokryjomu. Dostrzegłszy bunt na jego twarzy, pani Felicya hamowała go i władała nim dowolnie. Usadziwszy go przed sobą na nizkiem, wytwornem krzesełku, powtarzała nakazująco, że powinien wszystkim się podobać, bo głupio byłoby, z powodu jakiegoś uniesienia, popsuć dobrze idącą robotę. Później gdy podbój Plassans będzie dokonany, wolno mu będzie chwycić miasto za gardło i dławić, jeżeli w tem znajdować będzie przyjemność i zadowolnienie swej atletycznej siły. Przecież i ona nie jest czule usposobiona dla tego miasta, w którem przez lat blizko czterdzieści cierpiała niedostatek. Mściła się, za to obecnie dając poczuć swą władzę, którą pozyskała od czasu zamachu stanu, od chwili gdy jej syn jest wszechpotężnym ministrem w Paryżu.
— Lecz mszczę się z uśmiechem na ustach — mówiła. — Mnieby przystało nosić sutanę, a ty, mój kochany proboszczu, więcej na żandarma wyglądasz, aniżeli na księdza.
Ksiądz Faujas dłużej obecnie przesiadywał w lokalu klubu młodzieży. Przysłuchiwał się rozmowom członków klubu, rozprawiającym o polityce, a zapytany o zdanie twierdził, że uczciwość jest najważniejszym przymiotem deputowanego. Popularność proboszcza wzmagała się pomiędzy młodzieżą. Uszczęśliwił ich któregoś wieczora, grając z nimi w bilard. Okazało, się, że gra wyśmienicie. Czasami, od najżyczliwszych przyjmował papierosa, skoro go o to bardzo proszono. Podbiwszy w ten sposób serca młodzieży, wiedział, iż nikt kroku nie zrobi, nie naradziwszy się z nim poprzednio. Ostatecznie ujął ich sobie, wstawiając się za przyjęciem na członka klubu Wilhelma Porquier, który znów zrobił o to podanie.
— Widziałem go, był u mnie — mówił ksiądz — i po wysłuchaniu szczegółowej i długiej spowiedzi Wilhelma, dałem mu rozgrzeszenie. Każdy grzech może zyskać przebaczenie... A cóż on tak zdrożnego uczynił?... Trochę za głośno chodził nocami po Plassans, narobił trochę długów w Paryżu... nie są to czyny chwalebne, lecz nie widzę potrzeby stronienia od człowieka, mającego na sumieniu tylko tego rodzaju młodzieńcze wybryki...
Zostawszy członkiem klubu młodzieży, Wilhelm ozwał się do młodych panów Maffre:
— Moi drodzy, przypominam, żeście przegrali zakład, stawiajcie zatem dwie butelki szampana. Mówiłem wam, że teraz zrobię ze starymi, co tylko zechcę. Jak tylko zaczną się na mnie srożyć, przypomnę im coś, i natychmiast poczną się do mnie uśmiechać i patrzeć przez szpary na to, co nazywają mojemi wybrykami.
— Jednakże nie tchną znów do ciebie czułością — zauważył jeden z dwóch braci Maffre. — Patrzą z ukosa i z niedowierzaniem.
— Mniejsza o to, byle dali mi spokój! Leci postaram się nie przypominać im zbyt często tego, co wiem, a wtedy zakwitnie pomiędzy nami nawet i czułość.
Wkrótce potem, Wilhelm rzeczywiście pozyskał łaski księdza Faujas, który o nim mówił, że jest dobrym, a nawet posłusznym chłopcem, byle tylko nad nim nie ciążyła dłoń szorstka i twarda. Wilhelm stał się ulubieńcem kolegów w klubie. Bez niego nie było zabawy, on jeden umiał wynajdywać coraz to inne gry, nauczał jak przyrządzać poncz z kirszem, gorszył swemi opowiadaniami młodzieniaszków świeżo wyszłych z gimnazyum. Podczas gdy ponad głowami członków kluba jęczały organy w górnym kościele, Wilhelm zgromadzał ich dokoła siebie i, pijąc niezliczone kufle piwa, opowiadał anegdotki i własne wspomnienia, pobudzając wszystkich do śmiechu. Charakter zebrań młodzieży zmienił się zupełnie. Szeptano po kątach, układano plany nocnych hulanek. Lecz ksiądz Faujas nie dostrzegał niczego, a Wilhelm utrzymywał, że „jest to łeb, w którym przewracają się potężne myśli”.
— On będzie biskupem, gdy tylko tego zechce — mówił Wilhelm. — Temi czasy odmówił zostania proboszczem jednej z najbogatszych parafij Paryża. Pokochał Plassans i nie chce się ztąd ruszyć... gdybym miał więcej wpływu w mieście, poradziłbym, aby go obrano na deputowanego. Ten przynajmniej nie zrobiłby nam wstydu... i umiałby dbać o dobro ogółu.. Ale znam go... na pewnoby tego nie zechciał... i nie pozwoliłby stawiać swego nazwiska na liście kandydatów... Dla czegóż jednak nie mamy go wybadać pod tym względem?... Doprawdy nie możnaby znaleźć lepszego kandydata...
Najpoważniejszym z członków klubu młodzieży był Lucyan Delangre. Okazywał wielkie uszanowanie księdzu Faujas i zyskiwał mu przychylność grupy najzdolniejszych i najpracowitszych pomiędzy młodzieżą w Plassans. Widocznie ksiądz Faujas lubił z nim rozmawiać, bo często można była spotkać ich razem, kiedy jednak ktoś obcy zbliżał się ku nim, natychmiast milkli.
Ksiądz Faujas prawie codziennie odwiedzał ochronkę pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. W czasie rekreacyi, odbywającej się zwykle na podwórzu a wysadzonem drzewami, ukazywał się na wereadzie, uśmiechając 3ię do dziewczątek. Przybiegały do niego, a on je obdzielał przyniesionemi dla nich medalikami, obrazkami świętych lub poświęcanemi koronkami. Każda z nich uważana za łaskę, jeżeli do niej przemówił, lub ją po twarzy pogłaskał. Zalecał im, aby były grzeczne i rozsądne. Przyrzekały mu wszystkie, lecz starsze śmiały się przebiegle, udając skromne minki. Zakonice, dozorujące w ochronce, skarżyły się przed nim na niesforność tych rozpuszczonych, hardych dziewczyn, które kłóciły się i biły pomiędzy sobą, uprawiając przytem gorsze jeszcze nałogi. Proboszcz zachowywał się z wielką pobłażliwości, tłomacząc zakonicom, że trudno jest wymagać powagi i rozsądku od dzieci, a gdy czasami zgodził się na wyłajanie której z najniesforniejszych dziewczątek, prowadził ją do kaplicy i po łagodnem upomnieniu wypuszczał ztamtąd poddaną, skruszoną. Zdarzało się, że skutkiem jakiegoś ważniejszego przewinienia, kazał wołać rodziców. Po rozmowie z nim odchodzili ujęci, rozczuleni jego nadzwyczajną dobrocią i prostotą. Dzięki wychowankom ochronki, ksiądz Faujas pozyskał całą roboczą ludność Plassans. Wieczorem, wracając do rodziców, dziewczęta opowiadały z uwielbieniem o dobroci księdza proboszcza. Niejednokrotnie wyzywały się na rękę i potajemnie, prawie nocą, biegły we dwie w oddalony punkt miasta, najczęściej pod okopy i staczały z sobą walki, chcąc dowieść, która goręcej kocha proboszcza. Zwycięztwo rozstrzygało kwestyę.
Trouche, patrząc z za firanki swego biura na proboszcza, uśmiechającego się do dziewczątek, mówił sam do siebie:
— Dalibóg mądry, bo za pomocą tych ulicznic kupuje dla siebie kilka tysięcy głosów podczas wyborów!..
Kiedyś, podczas rozmowy z księdzem Faujas, Trouche ofiarował się pozyskać dla niego wszystkie te „niewinne serduszka“. Lecz ksiądz, który niejednokrotnie dostrzegł jakim połyskującem okiem patrzył jego szwagier na dziewczątka z ochronki, wzbronił im surowo starań w tym względzie, nie pozwalając mu nigdy pokazywać się na podwórzu. Trouche zadawalniał się więc rzucaniem cukierków „niewinnym serduszkom“, gdy bawiły się na podwórzu, tak jak się rzuca garść ziarna zgłodniałemu ptactwu. Strzegł się, by zakonice tego nie dostrzegły, zwłaszcza gdy rzucał paczki słodyczy z przeznaczeniem dla jasnowłosej, trzynastoletniej córki rymarza, która pomimo lat dziecinnych, wyglądała na dorosłą i bujnie rozwiniętą dziewczynę.
Wracając z ochronki do siebie, ksiądz Faujas składał krótkie wizyty znajomym damom. Pani Rastoil i pani Delangre przyjmowały go uradowane, wsłuchiwały się w wyrzeczone przez niego słowa, by je następnie przez cały tydzień powtarzać, bywającym u nich przyjaciółkom.
Najgorliwszą z wielbicielek proboszcza była pani de Condamin. Przyjmowała go najponętniejszym ze swoich uśmiechów i nie zapominała ani na chwilę jak potężną może być władza uroczej, ładnej kobiety. Szeptała z nim o rzeczach tajemniczych, zamieniała spojrzenia i uśmiechy, świadczące, że istnieje pomiędzy nimi szczere przymierze, o którem nie chcą, aby wiedziano. Gdy tylko stanęła przed nią postać proboszcza, rzucała spojrzenie na męża, który, wiedząc, co ono miało znaczyć, wychodził natychmiast i, wsiadłszy na konia, przypominał sobie swoje obowiązki nadzorcy lasów i wód, żegnał ich słowami: „niechaj rząd obraduje” i ze spokojem męża, znającego usposobienie żony, pozostawiał ich sam na sam.
Bywając sam często i zawierając przymierze z panią de Condamin, zastosował się ksiądz Faujas w tem do wyraźnego żądania pani Rougon, która mu taką objawiła wolę, mówiąc:
— Ją wszyscy tutaj lobią, lecz nie mogą jej zapomnieć przeszłości. Ona zaś tego tylko pragnie. Jest to kobieta niezwykle inteligentna, stanowcza, lecz ukrywająca te zalety pod maską trzpiotowatej zawsze wesołej kokietki. Możesz z nią być zupełnie szczery. Dopomoże ci ona niemało, pracując bowiem dla ciebie, będzie zarazem pracowała dla siebie samej, upatrując z pewną słusznością swój tryumf w twoim tryumfie. Będzie to dla niej wyborna sposobność ostatecznego narzucenia się kółkom towarzyskim w naszem cnotliwem Plassans. Pamiętaj, kochany proboszczu, że przez nią będziesz mógł szafować urzędami, oraz legią honorową. Zachowała bowiem w Paryżu pewien blizki stosunek, pozwalający jej mieć tyle czerwonych wstążeczek, ile tylko zapragnie...
Pani Rougon, jakkolwiek wszystkiem kierowała w Plassans, starała się z wielką ostrożnością nigdy nie wysunąć a cienia. Inni, podsunięci przez nią działali, ona zaś zadawalniała się śledzeniem ich ruchów. Teraz więc, z jej namowy, pani de Condamin stała się najczynniejszą agentką księdza Faujas. Zdobywała dla niego swoich przyjaciół, oraz przyjaciół tychże przyjaciół. Prawie ciągle była teraz po za domem, wiedząc, iż wielu pozyska uśmiechem, łaskawem lub uprzejmem skinieniem głowy, uściskiem ręki, paru słowami zręcznie i w porę wyrzeczonemi. Postanowiła ująć zwłaszcza kobiety. Ksiądz Faujas wiedział, jak potężnemi sojusznikami są kobiety, zwłaszcza w prowincyonalnem mieście jak Plassans, lecz lękał się ciasnoty ich pojęć, nie śmiał się ku nim zbliżyć, czując się z góry już ich towarzystwem zmęczony Pani de Condamin postanowiła go wyręczyć. W tym celu rzekła z uśmiechem do pani Paloque, wciąż szerzącej najohydniejsze obmowy na dom państwa Mouret — Dla czego tak rzadko panią widujemy?... Dla czego droga pani stroni tak od swoich przyjaciół? Mogę jednak zdradzić ich przed panią... sposobią oni dla państwa miłą niespodziankę...
— Miłą niespodziankę... nie wierzę! — zawołała kwaśnym głosem pani Paloque. — Ale nie damy sobie dokuczać dłużej... postanowiliśmy siedzieć u siebie i nikogo nie widywać... tak będzie najbezpieczniej...
Pani de Condamin uśmiechnęła się i, słodko patrząc na potwornie brzydką twarz pani sędziny, spytała:
— Cóżby pani na to powiedziała, gdyby pan Paloque otrzymał order legii honorowej?...
Żona pana sędziego oniemiała ze wzruszenia a szpetna jej twarz zsiniała, co było u niej oznaką zarumienienia się. Po chwili, opanowawszy się nieco, zaczęła, jąkając:
— Pani żartuje z nas... jest to dalszy ciąg kpin, jakiemi ludzie zwykli nam dokuczać... Wolę panią uprzedzić, że jeżeli są to żarty, będziesz pani miała we mnie nieprzejednaną nieprzyjaciółkę.
— Albo dozgonną przyjaciółkę? — szepnęła piękna Oktawia.
Wobec niedowierzania pani Paloque, ładna pani de Condamin zaczęła ją zapewniać o prawdzie powiedzianej nowiny. Należało tylko nieco poczekać, albowiem nominacya pana Paloque ogłoszoną zostanie w dzienniku urzędowym dopiero po wyborach, rząd nie chce, by ludzie mu niechętni mogli rzucać podejrzenia, i ż przekupuje głosy i wpływy magistratury. Wtrąciła również, że pan Paloque zawdzięczać będzie swój order księdzu Faujas, który, oceniając jego zasługi, wymógł to odznaczenie a raczej przyśpieszył je, mówiąc o tem z podprefektem.
— Jak widzę, nie ja, lecz mój mąż miał racyę — zawołała rozpromieniona pani Paloque. — Od jakiegoś czasu coraz natarczywiej nalegał, abym przeprosiła naszego proboszcza. Lecz jestem uparta i wołałabym dać się porąbać na sztuki, aniżeli ukorzyć się przed kimkolwiek. Ale teraz, kiedy proboszcz pierwsze czyni kroki ku pogodzeniu się z nami, to co innego... Przecież drogiej pani wiadomo, ze jesteśmy ludzie spokojni, pragnący żyć w zgodzie z każdym... Jutro wybierzemy się do podprefektury.
Rzeczywiście państwo Paloque zjawili się w o grodzie podprefekta zaraz nazajutrz. Bardzo byli pokorni a sędzina, chcąc pozyskać łaski przyjaciół, dających order jej mężowi — zaczęła obmawiać księdza Fenil. Z niezrównaną bezczelnością przyznała się, że będąc raz z wizytą u wielkiego wikaryusza, słyszała na własne uszy, jak powiedział: „muszę oczyścić Plassans z całej kliki księdza Faujas“.
— Jeżeli ksiądz proboszcz, a nasz wielki dobrodziej, życzy sobie — rzekła mu szeptem — to mogę ma dostarczyć notatkę podyktowaną przez wielkiego wikaryusza. W tej notatce jest właśnie mowa o panu. Są to jakieś wstrętne plotki, które chciał wydrukować w dzienniku, wychodzącym w Plassans.
— Jakim sposobem ta notatka dostała się w ręce pani? — zapytał proboszcz.
— Mam ją... to rzecz najważniejsza — odpowiedziała, bynajmniej niezmieszana.
Lecz po chwili uznała za stosowne dodać:
— Znalazłam ją... Przypominam sobie teraz, że na owej notatce są poprawki, zrobione własnoręcznie przez księdza Fenil. Lecz oddam ją pomimo to... i zawierzę swój honor szanownemu proboszczowi... Bo tacy spokojni ludzie, jak my, nie lubią być mieszanymi do intryg.
Minęły już trzy dni a pani Paloque nie przynosiła notatki, udając że ma skrupuły. Dopiero gdy pani de Condamin upewniła ją, że wkrótce mąż jej dostanie wyższą posadę w sądownictwie, wydała rzeczony papier. Ksiądz Faujas nie chciał go mieć u siebie i zaniósł go zaraz pani Rougon, by mogła go spożytkować w razie potrzeby, naprzykład, gdyby wielki wikaryusz chciał się mieszać do kierowania wyborami.
Pani de Condamin zwierzyła się panu Maffre, że cesarz od jakiegoś czasu szuka okazyi, by go mianować kawalerem legii honorowej. Prócz tego obiecała doktorowi Porquier, że wynajdzie jaki możliwy urząd dla jego marnotrawnego syna. Uprzejmość pani de Condamin nie miała teraz granic, szczególniej uroczą bywała podczas wtorkowych zebrań w altanie ogrodowej państwa Mouret. Jakkolwiek: lato już się kończyło, ubierała się w lekkie, jasne suknie i narażając się na przeziębienie, ukazywała toczone, kształtne ramiona, wiedząc, że się często wiele zawdzięcza podobnym drobnostkom. Chodziło jej teraz o zwalczenie ostatnich skrupułów państwa Rastoil, oraz ich przyjaciół. Dzięki jej zabiegom, cała przedwyborcza kampania zdecydowaną została w altanie, pod okiem proboszcza.
Któregoś wtorku, gdy obadwa towarzystwa zasiadły w altanie, rzekł ksiądz Faujas, zwracając się do podprefekta:
— Dzień walnej bitwy już jest blizki... musisz pan mieć sporo zajęcia?...
Pani de Condamin rzuciła bystre spojrzenie na podprefekta, który, skłoniwszy się ze swobodą światowca, zaczął mówić jednym tchem, jakby wydawał nauczoną lekcyę:
— Postanowiłem nie wtrącać się do tegorocznych wyborów. Na szczęście bowiem udało mi się przekonać ministra, że rząd powinien pozostawić miastu wybór deputowanego. Otóż Plassans wybierze kogo zechce... bo nie będzie kandydata oficyalnego...
Pan de Bourdeu pobladł z radości. Powieki nieco przymknął a ręce drżały mu ze wzruszenia.
— Nie będzie oficyalnego kandydata! — powtórzył pan Rastoil, silnie wzburzony tą nowiną.
— Nie, nie będzie — potwierdził pan Péqueur des Saulaies. — Miasto posiada niemało ludzi zacnych i rozumnych, pomiędzy którymi poszuka sobie przedstawiciela do Izby.
Domawiając tych słów, podprefekt zwrócił się w stronę pana de Bourdeu, który, nie mogąc dłużej usiedzieć, wstał i drżącym od wzruszenia głosem wyrzekł z przekonaniem:
— Zapewne. Najniezawodniej.
Ksiądz Surin zaproponował młodszej części towarzystwa grę „w gorejącą ścierkę”. W tym celu ukrył swą chustkę zwiniętą w węzełek a panny Rastoil, synowie pana Maffre, Seweryn oraz kilku innych młodych ludzi, poszukiwało jej z zapałem. Gdy się zbliżyli ku altanie, w której zasiadało poważne grono osób, rozmawiających o polityce, ksiądz Surin począł wołać dźwięcznym swoim głosem:
— Gore! gore! Panna Aniela pierwsza dostrzegła ową „ścierkę“ wyglądającą z rozchylonej kieszeni tużurka doktora Porquier, gdzie ją zręcznie, niepostrzeżenie wsunął ksiądz Surin. Powstał śmiech ogólny, wszyscy zauważyli, iż ten wybór doktorskiej kieszeni był bardzo dowcipny.
Pan Rastoil, korzystając z przerwy w ogólnej rozmowie, odprowadził nieco na stronę księdza Faujas, by mu powiedzieć:
— Bourdeu ma szanse być wybranym. Lecz prawdziwie jestem zakłopotany, bo nasze stronnictwo nie da mu swoich głosów. Jest on zanadto skompromitowany jako orleanista.
Wtem nadbiegła pani de Condamin i, przerywając rozmowę tych panów, rzekła z miną rozbawionej młodej kobietki:
— Panie Rastoil, ma pan nieocenionego syna! Wie pan co on zrobił?... Otóż ten trzpiot schował „ścierkę“ pod kapelusz księdza Bourrette!
A zniżywszy głos, dodała:
— Przy tej sposobności składam panu moje serdeczne powinszowania. Bo otrzymałam właśnie list z Paryża, w którym mi donoszą, że widziano nazwisko pańskiego syna na liście świeżo mianowanych prawników. Okazuje się, że będzie zastępcą prokuratora przy trybunale w Faverolles.
Prezydent trybunału miasta Plassans skłonił się nizko, zaczerwieniwszy się z radości. Albowiem od czasu, gdy się przyczynił do wyboru margr. de Lagrifoul na deputowanego, popadł w niełaskę u rządu. Nie mógł otrzymać żadnej posady dla syna i tej to fatalności przypisywał brak starających się o córki. Nie skarżył się nigdy głośno, lecz uśmiech zwątpienia osiadł na jego ustach. Otóż teraz postać rzeczy nagle się zmieniła. Ta ładna pani zwiastowała mu pogodniejszą przyszłość. Skłonił się jej powtórnie, a chcąc ukryć zbytek swej radości, mówił dalej do księdza Faujas:
— Tak, Bourdeu jest teraz człowiekiem niebezpiecznym. Lecz proszę zauważyć, że on jako nietutejszy, nie może znać dokładnie potrzeb naszego miasta. Lepiej już byłoby oddać powtórnie mandat margrabiemu de Lagrifoul.
Jeżeli pan de Bourdeu zechce stawić swoją kandydaturę, to republikanie zbiorą dość poważną liczbę głosów dla swojej partyi, co będzie bardzo smutnym objawem — rzekł proboszcz.
Pani de Condamin uśmiechała się, zaręczając, że nie rozumie jak można znajdować przyjemność w rozmowie o polityce i chwyciwszy w rękę fałdy swej wytwornej sukni, uciekła śpiesznie, jakby spłoszona powagą tych panów. Oni zaś spacerowali czas jakiś, szepcząc z sobą pocichu, a na zakończenie rozmowy pan Rastoil powiedział:
— Pan masz najzupełniejszą racyę. To będzie najstosowniejszy kandydat... nie należy do żadnego stronnictwa, więc wszystkie głosy zbierze około swego nazwiska. Równie jak pan nie jestem zwolennikiem cesarstwa. Lecz doprawdy raz już należałoby zakończyć ten nieszczęsny żart, wysyłania do Izby ludzi z poleceniem brużdżenia i sprzeciwiania się rządowi. Plassans ucierpiało niemało na tego rodzaju polityce. Nasze miasto potrzebuje na deputowanego — człowieka, znającego się na interesach, a przytem szczerze miłującego swój departament, dbałego o dobro swoich wyborców i umiejącego ich bronić w razie potrzeby...
— Gore, gore! — wołała cieniutkiem głosikiem panna Aurelia.
Rozbawiona młodzież wpadła do altany, szukając i przepatrując kąty.
— Na pewno jest koło wody! — znów ozwał się głos jednej z panien.
Lecz młodszy syn pana Maffre, uniósłszy doniczkę stojącą na ziemi, znalazł pod nią chustkę księdza Surin.
— Aurelia mogła była schować chustkę do ust, bo ma dość szerokie — rzekła do męża pani Paloque.
Sędzia spojrzał na żonę wzrokiem piorunującym, nie chciał bowiem, by obmawiała ludzi od chwili, gdy z ich łaski będzie kawalerem legii honorowej i zląkłszy się że pan de Condamin usłyszał złośliwą uwagę o pannie Aurelii, rzekł z prze jęciem:
— Jakież to śliczne grono młodzieży!
Prawie równocześnie nadzorca wód i lasów szepnął do pana de Bourdeu:
— Na pewno będziesz pan wybrany! Lecz gdy pan pojedziesz do Paryża w roli deputowanego, radzę zachowanie wielkiej ostrożności. Wiem z pewnego źródła, że rząd postanowił postąpić z całą surowością względem opozycyi... usunąć jej nie może, lecz ma środki ku temu, by ją obezwładnić...
Pan de Bourdeu spojrzał z niepokojem na mówiącego, chcąc zarazem odgadnąć, czy nie żartuje. Pan Péqueur des Saulaies musiał coś usłyszeć, albowiem gładził wąsy z dziwnem zajęciem. Rozmowa stała się teraz ogólną, lecz pan de Bourdeu zauważył, że oczy obeccych często były ku niemu zwrócone i każdy zdawał się składać powinszowania jemu, jako tryumfatorowi przyszłych wyborów. W tem mniemaniu przeżył rozkosznie parę godzin, czując przedsmak przyszłej popularności.
Ksiądz Bourrette, który dotychczas spokojnie siedział oparty o poręcz krzesła, rzekł, rozglądając się po winie, oplatającem altanę:
— Zadziwiająca rzecz, o ile winogrona prędzej dojrzewają na słońcu aniżeli w cieniu!
Skutkiem tego spostrzeżenia, zaczął objaśniać doktór Porquier:
— Właściciele winnic w północnych departametach obrywają liście, rosnące w pobliżu zawiązków na winogrona. W wielu razach, tylko dzięki temu, winogrona dojrzewają.
Zaczęto obszerniej poruszać ten temat rozmowy, gdy Seweryn, ukrywszy z kolei chustkę, zaczął wołać:
— Gore, gore! Lecz zawiesił ją w tak widocznem miejscu około ogrodowej furtki, że ksiądz Surin spostrzegł ją natychmiast. Teraz on ją musiał ukryć i uczynił to tak zręcznie, że młodzież szukała jej przeszło pół godziny po całym ogrodzie, nie mogąc znaleźć, pomimo wszelkich usiłowań. Wobec tego ksiądz Surin ukazał ją leżącą wśród kwietnika w widocznem bardzo miejscu, lecz tak umiejętnie zwiniętą, że zupełnie wyglądała jak biały, zwyczajny kamień. Zanim poruszono ją z miejsca, wszyscy przyszli podziwiać zręczny pomysł ładnego, wesołego sekretarza biskupa.
Wiadomość, że rząd nie ma zamiaru postawienia oficyalnego kandydata w czasie wyborów, obiegła zaraz miasto, wywołując wielkie wrażenie. Polityczne grupy, na jakie się dzielili wyborcy, liczyły na oficyalnego kandydata, który, gromadząc pewną ilość głosów z każdego stronnictwa, mógł spowodować zmiany, osłabiając jednych a dając zwycięztwo drugim. Lecz obecnie, każdy z trzech kandydatów mógł prawie na pewno obliczyć swoje głosy, padały one mniej więcej równo na margrabiego do Lagrifoul, pana de Bourdeu i kapelusznika, popieranego przez republikanów. A zatem będzie trzeba głosować raz wtóry i niewiadomo kto odniesie ostateczne zwycięztwo. Prawda, że zaczynano mówić o czwartym kandydacie, lecz niewiadomo kto puszczał te pogłoski, jak również nieznano nazwiska tej nowej osobistości. Coraz głośniej poczęto wszakże utrzymywać, iż jest to człowiek dobrej woli, przez wszystkich znany i ceniony, a zatem prawdopodobnie na niego padnie wybór, który pomyślnie zakończy te uciążliwe kłopoty, coraz dokuczliwiej czuć się dające mieszkańcom Plassans. Wyborcy, pozostawieni sobie i nie lękający się nacisku ze strony rządu, zamierzali w skrytości ducha głosować za tym nieznanym kandydatem, mającym wszystkich zadowolić.
— Rząd chce nas ukarać, nie stawiając swego kandydata — mówili biegli politycy miejscowi. — Lecz pokażemy, iż umiemy sami wynaleźć odpowiedniego dla nas człowieka! Wykażemy tym sposobem, że nasze miasto nie potrzebuje niańki i dość posiada rozumu, by się rządzić ku największemu dobru ogółu.
Zaczęto robić przypuszczenia, kim mógł być ów czwarty, tajemnicą otoczony kandydat? W przeciągu tygodnia ze dwadzieścia nazwisk wysunięto naprzód, lecz nikt nie wierzył, by którekolwiek było właściwe. Gorączkowy niepokój wzrastał, miasto tylko o tem obecnie mówiło. Pani Rougon zniecierpliwiona tem położeniem i niewtajemniczona w szczegóły planu, zawezwała księdza Faujas i poczęła przed nim wyrzekać na podprefekta. Już raz źle poprowadził wybory, czyż znów po raz drugi skompromituje rząd swoją niedołężną ospałością?... Dla czego nie przygotował oficyalnej kandydatury?
— Niech się pani uspokoi — rzekł proboszcz z uśmiechem. — Pan Péquer des Saulaies zachowuje się bardzo przykładnie, bo jest mi posłuszny, najzupełniej posłuszny. Ręczyć pani mogę, że odniesiemy zwycięztwo, wszystko jest obmyślone, gotowe.
— Jakto gotowe... więc macie swojego kandydata?...
Opowiedział jej teraz wszystko. Pochwaliła go, znajdując, że nie można było lepiej obstawić pozycji. Lecz nazwisko kandydata bardzo ją zadziwiło.
— Więc to jego naprzód wysuwacie? — rzekła. — Wyznaję, że się tego niespodziewałam, a tem mniej nie spodziewają się tego inni.
— Właśnie tego pragnąłem — rzekł ksiądz z uśmiechem zadowolenia. — Nazwisko wypowiedziane zostanie dopiero w ostatniej chwili, a w ten sposób zaskoczeni wyborcy, rzucą się nać jak na ponętną nowość.
Ksiądz Faujas, chcąc załagodzić okazany brak zaufania, rzekł tonem człowieka, znającego swoją siłę, lecz pragnącego nie zrażać tych, którzy mu okazali życzliwość w ciężkich do przeżycia chwilach:
— Ja bardzo wiele pani zawdzięczam... pani mnie powstrzymałaś od popełnienia niejednego błędu. Miałem przed sobą cel wyraźnie wytknięty i do niego wprost dążąc, byłbym mógł wszystko zgubić, zaplątawszy się w sieci drobnych intryg, które snuto na mojej drodze... Lecz teraz, dzięki Bogu, wszystkie te marne zabiegi są już przebyte... mogę postępować śmiało i niczego się nie obawiać... Co do wyboru, jaki uczyniłem, jest on dobry. Niech pani będzie o to najzupełniej spokojna. Od czasu mego przyjazdu do Plassans upatrywałem człowieka i tego jednego tylko znalazłem. Jest on zręczny, łatwy, umiejący się stosować, a zarazem inteligentny i czynny. Wszak dotychczas z nikim się nie kłócił, nikomu się nie naraził. Przyzna pani, że jest to dowodem jego wyższości. Rodzaj jego ambicyi nie jest małostkowy, co jest wielką zasługą w moich oczach. Wiem, że pani go nie lubi i jest to jedyny wzgląd dla czego nie zwierzyłem się dotąd przed panią. Lecz nie lubiąc go, pani nie chce oceniać go sprawiedliwie i w tem nie ma pani słuszności. Raz gdy włoży nogę w strzemię pojedzie on daleko, a na starość zostanie senatorem. Ostatecznie zdecydowałem się na niego, gdym się dowiedział, w jaki sposób zrobił majątek. Trzykrotnie złapał swoją żonę na gorącym uczynku i trzy razy jej przebaczył, za każdym razem zgarnąwszy po sto tysięcy franków. Jeżeli jego pobłażliwość sięga tak daleko, będzie on bardzo pożytecznym w wielu okolicznościach w Paryżu... Tak, powtarzam pani, jest to jedyny inteligentny człowiek w Plassans. Po za nim pozostaje tylko gromada głupców!
— Więc według twego zdania, kochany proboszczu, składasz pożyteczny podarek rządowi? — zapytała, śmiejąc się pani Felicya.
Ksiądz Faujas przekonał ją o tem jak najzupełniej. Zaraz nazajutrz nazwisko pana Delangre zaczęło obiegać po całem mieście. Mówiono, że nie chciał się zdecydować na postawienie swej kandydatury, lecz zgodził się wreszcie, uproszony przez przyjaciół. Opierał się przez skromność, zapewniając, że nigdy nie zajmował się polityką, wymieniając przytem nazwiska margrabiego de Lagrifoul i pana de Bourdeu, jako ludzi godniejszych tego zaszczytu, przytem obeznanych ze sprawami publicznemi i doświadczonych. A gdy przyjaciele przysięgali mu, że Plassans potrzebuje właśnie takiego jak on człowieka, nienależącego do żadnego stronnictwa politycznego, uległ błaganiom, zastrzegając się, iż nie odstąpi od własnych swoich przekonań. Nie chce, by go wysłano do Izby z misyą popierania, lub obalania rządu, przyjmie mandat poświęcając się dla dobra miasta i jego interesów strzedz będzie wyłącznie. W Izbie głosować będzie zawsze za wolnością porządku i za porządkiem wolności. Wreszcie oświadczył, że chce pozostać merem w Plassans, nie zrzekając się tego urzędu jako deputowany, wyraźnie zaznaczy tem samem swoją rolę czysto administracyjną i będzie wyrazem łączności dobra departamentu, z dobrem ogóinem całego państwa.
To wyznanie wiary pana Delangre podobało się niezmiernie i ogólnie. Głębocy politycy miasta Plassans mówili tegoż wieczoru:
— Zawsze byliśmy zdania, że Delangre jest najodpowiedniejszym kandydatem... Właśnie takiego człowieka nam potrzeba. Co też powiedzą w podprefekturze, gdy nazwisko mera wyjdzie zwycięzkie z urny?... Przekonamy pod prefekturę, że umiemy się obejść bez rad oficyalnych i że umiemy wybierać ludzi. Przytem postawimy się należycie, jako ludzie wolni od wszelkich wpływów i nieumiejący się korzyć pod żadnym rządem. Gdyby tak postępowano w innych miejscowościach, kraj zakwitłby dobrobytem i wolnością...
Z zadziwiającą zgodnością wszyscy wychwalali pana Delangre. Nazwisko jego zajaśniało w chwili zwątpienia i zniechęcenia, gdy niewiedziano co począć, za kim głosować. Stał się on upragnionym mesjaszem, niosącym radość i spokój, był zbawcą wczoraj nieznanym a dzisiaj objawionym i wielbionym ze czcią należną.
We wszystkich trzech dzielnicach Plassaus powtarzano nazwisko pana Delangre od rana do nocy. Szeptano je w zakrystyach i konfesyonałach. Głosiło je echo z pod kościelnych sklepień, rozbrzmiewało z kazalnic, wymawiano je z nabożeństwem i w pobożnem skupieniu ducha. Stało się ono rodzajem sakramentu, którym obdzielano się wzajemnie. Księża nieśli je w fałdach kościelnych swych ubrań. Ksiądz Bourrette dodawał mu dobroduszności okrągłego swego brzucha, ksiądz Surin uroku swego młodzieńczego uśmiechu, a biskup słodyczy swego pasterskiego błogosławieństwa. Panie unosiły się nad szlachetnością charakteru pana Delangre, nad wyrazem jego inteligentnej twarzy. Pani Rastoil poczęła się rumienić i spuszczać oczy, gdy mówiono o panu Delangre jako o tryumfatorze i ulubieńcu dnia, a pani Paloque zdołała być mniej brzydką mocą egzaltacyi, w którą wpadała, głosząc jego cnoty. Pani de Condamin byłaby wyzwała na pojedynek chociażby na wachlarze, gdyby ktokolwiek śmiał zachować się chłodno względem przyszłego deputowanego a ściskała czule ręce tych, którzy ją zapewniali co do swoich głosów rzuconych do urny w dniu wyborów. W klubie młodzieży przyjęto z najżywszym zapałem wieść o tej kandydaturze. Seweryn porównywał pana Delangre z historycznymi bohaterami a Wilhelm i młodzi panowie Maffre, wyrabiali mu popularność w nocnych kawiarniach i w domach rozpusty. Nawet dziewczynki z ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, tylko o nim mówiły, włócząc się i zaprawiając do gier rozmaitych z terminatorami fabryk, z którymi miewały wieczorne schadzki w pustych zaułkach pod okopami.
W dniu naznaczonym na wybory, jeszcze przed obliczeniem głosów, tryumf pana Delangre stał się tak oczywistym, że margrabia de Lagrifoul i pan de Bourdeu wycofali się z listy kandydatów, wyrzekając na zdradę, przeniewierstwo, szacherki. Pozostał więc na liście pan Delangre i kapelusznik Maurin. Ten ostatni miał za sobą półtora tysiąca głosów republikańskich, podczas gdy mer pociągnął ku sobie resztę, to jest prowincyę, bonapartystów, klerykalne mieszczaństwo, tchórzliwych drobnych przemysłowców ze starego miasta, a nawet część szlachty z dzielnicy św. Marka. Po obliczeniu kartek wyborczych okazało się, że został deputowanym z woli trzydziestu trzech tysięcy wyborców.
Był to rezultat nadspodziewany. Gdy się ta wieść rozniosła wieczorem po mieście, zapanowało ogólne zdumienie. Mieszkańcy Plassans nie domyślali się, że ich łączy taka jedność przekonań. Duma napełniła im serca, zdawało się im, że wkroczyli w bohaterski peryod historyi swego miasta.
Kampania przedwyborcza poprowadzoną została z mistrzowską zręcznością. Nikt nie poczuł potężnej prawicy, która, objąwszy miasto w skryte władanie, uzyskała bez nacisku to, czego zapragnęła. Nie przypuszczano, by Plassan3 mogło wystawić tak liczną armię wyborców, jednozgodnie myślących, było w tem coś przerażającego, nigdy niebywałą nadzwyczajnością. Wielcy politycy miasta spoglądali na siebie z wzajemnym podziwem, jak ludzie zaskoczeni niespodziewanem zwycięztwem.
Późnym wieczorem tego pamiętnego dnia, towarzystwo, bywające u państwa Rastoil, zebrało się w jednym z małych salonów w podprefekturze, po zapewnieniu pana Péqueur des Saulaies, iż okna wychodzą nie na ulicę lecz na ogrody. Przybyli wszyscy i, pijąc herbatę, bawiąc się ożywioną rozmową, stwierdzali ostateczną łączność i jedność szczęśliwego miasta. Owe dwa towarzyskie kółka, tak wrogo niegdyś usposobione względem siebie, zlały się dziś w jedno, dzięki polityce, która ich tak niedawno dzieliła na nieprzyjacielskie obozy.
— Nigdy się nie zajmowałem stawianiem systematycznej opozycyi jakiemubądź rządowi — rzekł z zwykłą sobie powagą pan Rastoil, kłaniając się równocześnie przed panem Péqueur des Saulaies, który go częstował podawanemi przez siebie paryzkiemi biszkopcikami. A wziąwszy kilka ciastek dodał:
— Magistratura, w ogóle prawnicy nie powinni się mieszać do politycznych utarczek. Chętnie przyznaję, że zaczynam podziwiać rządy naszego cesarza... dokonał on już rzeczy wielkiej doniosłości a dokona jeszcze większych, jeżeli zawsze kierować się będzie zasadami sprawiedliwości i rzeczywistej wolności.
Podprefekt ukłonił się, jakby te pochwały były osobiście do niego skierowane. Wszak był przedstawicielem rządu w Plassans i sam dostarczył panu Rastoil, nie dalej jak wczoraj numeru gazety oficyalnej, gdzie była wydrukowana nominacya Seweryna na posadę pomocnika i zastępcę prokuratora przy trybunale w Faverolles.
Zaczęto teraz mówić o projektowanem małżeństwie Lucyana Delangre ze starszą z panien Rastoil. Pan de Condamin rzekł nieco zniżonym głosem do pani Paloque:
— Tak, małżeństwo to zostało stanowczo zdecydowane, chociaż Lucyan byłby wolał ożenić się z młodszą. Lecz wytłumaczono mu, że nie wypada by młodsza siostra wychodziła za mąż, gdy starsza jeszcze nikogo nie znalazła.
— Czy na pewno?... więc żeni się z Anielą, chociaż prawdopodobnie jest ona... przecież podobieństwo ich twarzy wyraźnie o tem świadczy — szeptała syczącym głosem pani Delangre.
Nadzorca wód i lasów położył palec na ustach, zalecając milczenie, lecz ona, na to nie zważając, czyniła dalsze uwagi:
— Wreszcie któż wiedzieć może, która z panien Rastoil jest mu tak blizka?... Prawdopodobnie nikt tego nie wie... Małżeństwo to zacieśni węzły, łączące te dwie rodziny... Cieszę się ich szczęściem... teraz jestem dla nich wszystkich dobrze usposobiona... mój mąż będzie mianowany kawalerem legii honorowej.
Pan Delangre przybył do podprefektury o bardzo późnej godzinie. Powitano go prawdziwą owacyą, zręcznie przygotowaną przez panią de Condamin, która z niewyczerpaną hojnością darzyła każdego, nietylko uroczym uśmiechem i spojrzeniem, lecz pomyślną, niespodziewaną wiadomością. Doktór Porquier był uszczęśliwiony, albowiem szepnęła mu, że Wilhelm zostanie naczelnikiem biura pocztowego. Ksiądz Bourette błogo się uśmiechał, słysząc, że w przyszłym roku zostanie mianowany wielkim wikaryuszem. Panu Maffre obiecała legię honorową a księdzu Suriu ręczyła, że przed czterdziestym rokiem zostanie biskupem.
— Biedny, zapomniany mój przyjaciel Bourdeu! — westchnął głęboko pan Rastoil, trapiony trochę sumieniem.
— O niechaj się pan nad nim nie lituje! — zawołała wesoło pani de Condamin. — Mam dla niego gotowe pocieszenie. Byłby nudził się w Izbie.. jemu potrzeba czegoś innego, czegoś upragnionego... Otóż powiedz mu pan odemnie, że wkrótce będzie znów prefektem...
Uszczęśliwieni, uradowani goście podprefekta, otoczyli kołem piękną Oktawię, która z wdziękiem, i czarująeym uśmiechem starała się zadowolić każdego. Wszyscy byli zachwyceni tą ładną i dobrą kobietą, która jak wszechwładna monarchini obsypywała ich łaskami i dobrodziejstwami.
Wziąwszy na stronę pana Delangre dała mu praktyczne wskazówki, jakie powinien zająć stanowisko w Izbie deputowanych, ofiarując mu zarazem polecające listy do wpływowych osób w Paryżu. Mer, przejęty wdzięcznością, dziękował jej szczerze uradowany.
Około godziny jedenastej pan de Condamin zaproponował urządzenie iluminacyi, lecz żona powstrzymała go, mówiąc, że nie należy zwracać uwagi miasta i że trzeba zadowolić się cichym tryumfem z odniesionego pad niem zwycięztwa. Iluminacya wyglądałaby aa zbyt wyraźne kpiny. Wyrzekłszy to, odbiegła w stronę księdza Faujas i odprowadziwszy go ku oknu, spytała:
A ksiądz Fenil?.. Teraz dopiero przypomniałam sobie o jego istnieniu... Cóż on mówi o tem wszystkiem?...
— Ksiądz Fenil jest inteligentnym człowiekiem — odrzekł proboszcz z nieco szyderczym uśmiechem. — Wytłomaczono mu, że w danej chwili nie powinien zajmować się polityką.
Wśród ogólnej wesołości w salonie podprefekta, ksiądz Faujas zachował zwykłą powagę i surowe oblicze. On, sprawca i kierownik całej kampanii, zadawalał się wewnętrznem ukontentowaniem! Nie rozpraszał swego zadowolenia zewnętrznemi oznakami. Radość tych wszystkich ludzi o drobnych ambicyach napełniała go pogardą a trzpiotowata paplanina pani de Condamin nużyła i nudziła. Stał, wsparłszy się o marmurowy blat komina i myślał z oczami zapatrzonemi gdzieś daleko. Czuł się teraz władcą i zdobywcą, nie silił się więc dłużej na uciążliwe zastosowywanie się do upodobań tych ludzi. Trzymał ich w swojej dłoni i mógł kazać im drżeć, gdy ku temu wolę poczuje. Wysoka, czarna jego postać zapełniała salon bijącą cd niej siłą. Zwolna, niepostrzeżenie, krzesła i fotele kierowały się ku niemu i otoczyły go wreszcie kołem, nad którem panował. Mężczyźni pragnęli słyszeć słowo zadowolenia z ust jego. Kobiety były w niego wpatrzone i żebrały łaski jego wzroku, jak na niewolnice przystało. Lecz on, rzuciwszy suche słowo pożegnania, wyszedł z salonu, opuszczając ich wszystkich z niehamującą się brutalnością, która stanowiła rzeczywistą podstawę jego charakteru.
Wrócił do domu przez ogrody, a zobaczywszy światło w pokoju stołowym państwa Mouret, wstąpił tam i ujrzał Martę, siedzącą z głową opartą o ścianę i zapatrzoną w płomień dymiącej się lampy. Z drugiego piętra dolatywały odgłosy hulanki. Trouche śpiewał jakąś wyuzdaną pieśń, której się nauczył podczas swych nocnych wycieczek a Olimpia i goście wtórowali mu szczękiem noży, uderzając niemi o szklanki i butelki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.