Podbój Plassans/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Podbój Plassans
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Conquête de Plassans
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Podczas procesyi w dzień Bożego Ciała zauważono, iż biskup, schodząc ze stopni ołtarza urządzonego z wielkim przepychem przez panią de Condamin obok pałacyku, który zamieszkiwała przy Placu podprefektury, odwrócił się z niechęcią plecami, ujrzawszy księdza Faujas.
Pani Rougon z okna swojego mieszkania patrzała na procesyę a dostrzegłszy ów giest biskupa, rzekła do pani Paloque, stojącej obok:
— Cóż to... pogniewali się znowu?...
— Pani o tem nie wie? — spytała pani Paloque. — Od wczoraj o tem tylko mówi całe miasto. Tak, tak, ksiądz Fenil znów wrócił do łask naszego biskupa.
Pan de Condamin, stojący z tyłu za rozmawiającemi z sobą paniami, wybuchnął głośnym śmiechem. Od godziny gościł już u „czarnuszki“, nie mogąc dziś wytrzymać u siebie w domu, gdzie, jak się wyraził, „wszystko trąciło kościołem“.
— Niewarto zważać na ich gniewy — rzekł, śmiejąc się dalej. — Biskup jest chorągiewką obracającą się za podmuchem księdza Faujas, to znów za podmuchem księdza Fenil. Dziś ufa jednemu a jutro lub za godzinę drugiemu. Już nie wiedzieć ile razy gniewali się z sobą i znów godzili. Zobaczycie panie, że trzy dni nie miną a ksiądz Faujas będzie na nowo ulubieńcem w pałacu biskupim.
— Nie myślę — przerwała pani Paloąue. — Tym razem pogniewali się na seryo. Podobno biskup doznał już niemało nieprzyjemności z powodu księdza Faujas, lecz nigdy dotkliwej nie bolał jak obecnie, doszły go bowiem wieści o kazaniach dawniej przez niego głoszonych a bardzo źle notowanych w Rzymie. Nie mogę państwu opowiedzieć szczegółów, lecz wiem, że to sprawa zawiła... biskup otrzymał listy ze Stolicy apostolskiej, w których robią mu ztamtąd wymówki za popieranie księdza Faujas... Wiem i to, że dostał kilka ostrzeżeń drogą prywatną, zaczynają nawet krążyć po głoski, że ksiądz Faujas jest agentem polityczuym.
— Któż to opowiada takie rzeczy? — spytała obojętnie pani Rougon, przypatrując się z lakiem zajęciem postępującej naprzód procesyi, że przymrużyła aż oczy.
— Kto?... tego już nie pamiętam — odpowiedziała jeszcze obojętniej pani Paloque.
To rzekłszy, odeszła, mówiąc, że z innego okna Da pewno lepiej będzie można widzieć procesję, postępującą ulicą de la Banne. Pan de Condamin zajął jej miejsce przy pani Rougon, szepcząc jej do ucha.
— Widziałem co najmniej dziesięć razy tę babę chyłkiem wychodzącą lub wchodzącą do księdza Fenil... Knują jakieś sprawy na spółkę... Ona nienawidzi księdza Faujas i łowi każdą sposobność by mu zaszkodzić... musiał kiedyś nastąpić na tę żmiję, któraby go wciąż kąsać chciała. Żeby nie była tak potwornie szpetną, tobym jej powiedział, za złą obrała drogę... jeżeli z niej nie zejdzie, to nigdy nie ujrzy swego męża na wyższym urzędzie.
— Dla czego?... Nie rozumiem znaczenia słów wyrzeczonych przez pana — szepnęła Felicya, przybrawszy minę naiwną i zadziwioną.
Pan de Condamin popatrzał na nią zaciekawiony, lecz ona wytrzymała wzrok jego zwycięzko. Roześmiał się więc i, nie dając bliższych objaśnień, potrząsnął głową na znak, iż wie, co o tem pytaniu mu sądzić należało.
Procesya znikła, zakręciwszy w aleję Sauvaire. Wówczas kilka osób, zaproszonych przez panią Rougon dla przypatrywania się uroczystości, odstąpiło od okien i zasiadło na fotelach zielonego salonu, rozmawiając o doznanych wrażeniach, o piękności ołtarza, urządzonego przez panią de Condamin, o nowych chorągwiach przeróżnych bractwa przedewszystkiem o dziewczątkach z ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, które, parami idąc w orszaku procesyjnym, zwracały ogólną uwagę. Panie zachwycały się tym widokiem, powtarzając przytem nazwisko księdza Faujas, czcigodnego założyciela pożytecznej instytucyi.
— Tak, to istny święty! — zawołała z przekąsem pani Paloque, zwracając się do pana de Condamin, który usiadł w pobliżu.
Przybrawszy minę tajemniczą, pochyliła się ku niemu, szepcząc:
— Nie chciałam dłużej rozmawiać o nim z matką. Ale pan musi wiedzieć, co mówią w mieście o jego stosunku z panią Mouret?... Otóż te wieści doszły obecnie do uszów naszego biskupa...
Pan de Condamin zadowolnił się, odpowiadając:
— Pani Mouret jest uroczą kobietą i niezmiernie pociągającą, pomimo swych lat czterdziestu.
— Uroczą, uroczą, czyż nie ma wtem przesady! — rzekła pani Paloque, zieleniejąc z zawiści.
— Tak, zapewniam panią, że jest uroczą... może nawet więcej niż kiedykolwiek... są kobiety, które właśnie w jej wieku są najbardziej ponętne... jest to wiek gwałtownych namiętności i rozkoszy... Lecz panie takich rzeczy nie umiecie oceniać i mylne o sobie wydajcie sądy.
Powiedziawszy to, opuścił salon, ciesząc się, że doprowadził do złości nienawidzącą ponętnych kobiet panią Poloque.
Mieszkańcy Plassans z nieustannem zajęciem śledzili przebieg walki toczonej przez księdza Fenil z księdzem Faujas o zawładnięcie łaską biskupa. Walka bowiem nieustawała ani na chwilę; zdobywano biskupa podstępem lub szturmem, lecz z zawziętością chciwych kobiet, pragnących opanować wolę niedołężnego starca. Biskup zdawał sobie sprawę z tych manewrów i uśmiechał się, bawiąc temi starciami dwóch przeciwnych prądów. Śledził zapaśników zdaleka i wybierał zawsze tego, który brał górę, zapewniając sobie spokój przy boku zwycięzcy. Wynalazłszy ten wygodny dla siebie fortel, słuchał z najzupełniejszą obojętnością płotek, donoszonych mu o jednym lub drugim. Wiedział, co o nich sądzić, był pobłażliwy i przygotowany na wszelkie wzajemne oskarżenia. Uznawał ich za zdolnych do rzucania na siebie najpotworniejszych oszczerstw. Gdy czuł się usposobiony do zwierzeń mówił do księdza Surin:
— Niewiem, który z nich gorszy!.. Ale przypuszczam, że nadchodzą czasy, w których należy się trzymać Paryża a nie Rzymu... Pewności przecie nie mam jeszcze, więc czekając, by się rzeczy wyklarowały, pozwalam im na wzajemne zadawanie sobie guzów... Przecież musi któryś z nich pozostać panem placu... wtedy zobaczymy... Ale dajmy temu pokój... oto lepiej przeczytaj mi, moje dziecko, trzecią odę Horacyusza, lękam się, że jedno zdanie przetłomaczyłem z niej niejasno... trzeba to porównać i zastanowić się dokładniej.
W pierwszy wtorek po odbytej procesyi Bożego Ciała była prześliczna pogoda. Z ogrodu państwa Rastoil i z ogrodu podprefektury dolatywały wesołe śmiechy. Widocznie tak tu, jak i tam zebrało się liczne koło gości. W ogrodzie państwa Mouret przechadzał się jak zwykle o tej porze dnia ksiądz Faujas, czytając brewiarz i zatrzymując się chwilami. Od kilku dni przestał rozmawiać z sąsiadami i nie roztwierał furtki ogrodowej wychodzącej na zaułek. Może chciał w ten sposób wzbudzić za sobą tęsknotę u sąsiadów a może odczuł jakiś chłód z ich strony, okazywany sobie skutkiem pogniewania się z biskupem lub też z powodu krążących po mieście potwarzy, szerzonych zawzięcie przez garstkę nieprzyjaciół jeszcze dotychczas niczem nieprzejednanych.
Około godziny piątej, gdy słońce chylić się już zaczęło i mniej było skwarne, ksiądz Surin zaproponował pannom Rastoil partyę wolanta. Był on w tej grze niezrównanym mistrzem. Panna Aniela i panna Aurelia, pomimo iż zbliżały się do trzydziestki, niezmiernie lubiły gry tak zwane niewinne; wmawiała to w nie matka, która pragnęła, by je uważano za podlotki i chętnieby ubierała córki w krótkie sukienki. Gdy na rozkaz panien, służąca przyniosła przybory do gry, ksiądz Surin zaczął się rozglądać po ogrodzie, by upatrzyć najstosowniejsze miejsce, lecz wszędzie było słonecznie. Naraz przyszła mu myśl natychmiast z zapałem przyjęta przez panny.
— A gdybyśmy poszli grać w wolanta w zaułku Chevillottes? — rzekł — Tam bylibyśmy w cieniu drzew i będzie nam przestroniej.
Wyszli i rozpoczęli partyę, uszczęśliwieni ze zmiany miejsca. Panny Rastoil stanęły do gry, lecz gdy Aniela opóźniła się ze schwytaniem puszczonego w górę wolanta, zastąpił ją ksiądz Surin, który z niesłychaną zręcznością umiał kierować rakietą. Uniósłszy sutanę, biegał żwawo i z wdziękiem; podskakiwał i przysiadał w bok, w tył, naprzód, unosząc wolant na swej rakiecie, wpierw nim musnął ziemię piórami, to znów chwytał go wysoko i podrzucał następnie jak piłkę, by go wreszcie rzucić ku swej partnerce. Wolant, puszczony w bieg jego ręką, zakreślał łuki w powietrzu lub też wzbijał się wysoko, opadając wszakże na punkt właściwy, to jest na rakietę panny Aurelii, która też grała wprawnie i z niemałą umiejętnością. Ksiądz Surin utrzymywał, że lubi mieć gorszego od niej partnera, albowiem zbyt rytmiczne rzuty nie dozwalały mu nabywać wprawy w pokonywaniu trudności, rzeczywiście zaś nie dostarczały mu pola do popisania się z własną zręcznością. Panna Aurelia śmiała się głośno po każdem złapaniu lub rzuceniu wolanta, bawiąc się z młodzieńczą pustotą celowaniem w nos swego przeciwnika a gdy ten przez zemstę machnął wolantem nieco silniej, biegła w podrygach i skokach na jego spotkanie, chichocząc i szeleszcząc spódnicami, które unosiła, chcąc mieć większą swobodę ruchów. Zdarzyło się, że puszczony w lot wolant osiadł jej na głowie i wplątał się we włosy, wtedy wesołość trójki grających nie miała już granic, zaczęli się śmiać, mówić i wydawać okrzyki wszyscy równocześnie. Miejsce siostry zajęła teraz panna Aniela.
Ksiądz Faujas, chodząc wolnemi krokami po ogrodzie państwa Mouret i według zwyczaju czytając brewiarz, spoglądał od czasu do czasu w stronę muru wychodzącego na zaułek i widział w powietrzu łuki zakreślane przez wolant, szybujący w tę lub przeciwną stronę. Było to coś podobnego do lotu wielkiego, białego motyla.
— Księże proboszczu, proszę roztworzyć! — zawołała panna Aniela, stukając do furtki ogrodowej. — Wolant przeleciał przez mur na pańską stronę.
Proboszcz podniósł spadły wolant i roztworzył drzwi ogrodu.
— Dziękuję, najuprzejmiej dziękuję — rzekła panna Aurelia, stojąc przed księdzem i trzymając rakietę w ręku. — To Anielka taka niezgrabna... Któregoś dnia grałyśmy we dwie w naszym ogrodzie, otóż proszę sobie wyobrazić, że rzuciła wolantem tak nieszczęśliwie, iż wpadł do ucha papy przypatrującego się nam z daleka. Uderzenie było tak silne, że papa ogłuchł na dwadzieścia cztery godzin.
Znów wszyscy parsknęli śmiechem. Zmęczony grą, ksiądz Surin stał rumiany i ładny jak panna, ocierając sobie czoło lekkiemi dotknięciami batystowej, woniejącej chusteczki Długie, puklowane blond włosy odrzucił w tył głowy i zaczął się wachlować rakietą, przeginając tors z wdziękiem, uśmiechnięty, zapłoniony, z połyskującemi oczami; nie zauważył nawet, iż rabat przekręcił mu się nieco ma szyi, tak dalece był rozbawiony i grą przejęty.
— Księże proboszczu — rzekł, stojąc na stanowisku — zechciej być naszym sędzią i licz nasze punkty!
Ksiądz Faujas uśmiechnął się z ojcowską pobłażliwością i wsunąwszy brewiarz pod pachę, stanął na progu furtki. Przez roztwartą bramę parku podprefektury, można było widzieć pana Péqueur des Saulaies, siedzącego w gronie znajomych przed stawem zdobiącym ogród. Ale proboszcz, nie patrząc w tamtą stronę, stał na obranem przez siebie miejscu na progu i znaczył punkty, chwaląc grę młodego księdza, oraz pocieszając mniej wprawne panny Rastoil.
— Wiesz co, mój kochany — szepnął pan de Condamin do podprefekta — źle robisz, nie zapraszając na wieczory tego ładnego kawalera, bo chociaż nosi sutanę, pewien jestem, że umie tańczyć, zwłaszcza walca a jak widzisz, potrafi bawić panny, niezawodnie i mężatkom prawi komplimenty...
Pan Péqueur des Saulaies, prowadząc ożywioną rozmowę z panem Delangre, udał że nie słyszy żarcików pana de Condamin i z przejęciem mówił dalej do mera:
— Doprawdy, nie wiem, mój drogi, gdzie i kiedy potrafiłeś go poznać tak dokładnie i tyle cnót i mądrości w nim dopatrzeć. Mojem zdaniem należy się raczej strzedz waszego księdza Faujas. O jego przeszłości krążą wcale nieciekawe rzeczy... Więc dla czegóż mam być na to głuchy i gwałtem wpra8zać się do jego przyjaźni?... tem więcej, że całe duchowieństwo w Plassans jest nam przeciwne... Stosunek z nim uważam za najzupełniej zbyteczny dla siebie, przydać mi się nie może w niczem a zaszkodzić z łatwością.
Pan Delangre zamienił spojrzenie z panem de Condamin. Ci panowie musieli wybornie się rozumieć, więc z uśmiechem ironicznym potrząsnęli głowami. Podprefekt ciągnął dalej:
— Tak, powtarzam, stosunek z księdzem Faujas uważam za bezpożyteczny. Mogę nawet powiedzieć, że mam pewne na to dane. Zmęczony bazustannem naleganiem o zawiązanie z nim znajomości, zniecierpliwiony hymnami pochwalnemi, które wszyscy na cześć jego wznoszą, napisałem do Paryża, pytając się, co on za jeden? Czy wiesz, jaką otrzymałem odpowiedź?... Oto, że nikt go tam nie zna; ostrzeżono mnie przytem poufnie, bym się nie zbliżał do duchowieństwa tutejszego, które bawi się w politykę... Rozumiesz zatem, że muszę się pilnować... Już i tak nie są ze mnie zadowoleni w Paryżu od czasu wyborów... doprawdy nie wiem, jak się to stało, że tego głupiego margrabiego de Lagrifoul obrano deputowanymi Wiedząc atoli o zachwianem zaufaniu, muszę je wzmocnić; nie teraz więc czas, abym zawierał przyjacielskie stosunki z protegowanym przez was księdzem Faujas, którego mylnie traktujecie, jakoby był wielkim człowiekiem.
Mer znów spojrzał na dozorcę wód i lasów, ruszył nawet ramionami i, zbliżywszy twarz do pięknie nastawionych wąsów pana Péqueur de Saulaies, spytał go z odcieniem politowania:
— Słuchaj... wszak chcesz zostać prefektem?...
Podprefekt się uśmiechnął i wyprostował na krześle, mer zaś dokończył po chwili:
— A zatem idź co żywo do księdza Faujas, który tam stoi, patrząc na grających w wolanta, i szczerze, najserdeczniej uściśnij mu rękę aa powitanie a potem skieruj tak rozmowę, byś go mógł zaprosić do siebie.
Pan Péqueur des Saulaies patrzał z osłupieniem ca mówiącego, nie rozumiejąc. Zwrócił potem oczy na pana de Condamin i spytał go z niepokojem:
— Czyż ty także jesteś tego zdania?
— Najzupełniej. Radzę ci, idź i podaj rękę księdzu Faujas — odpowiedział nadzorca wód i lasów.
Po chwili zaś dodał z pewnym cynizmem:
— Wreszcie zasięgnij rady mojej żony, do której masz nieograniczone zaufanie.
Pani de Condamin właśnie zbliżała się ku tym panom, wykwintnie ubrana w suknię szaro-różową z Paryża. Powiedziano jej, o co idzie.
— Nie masz pan racyi zaniedbywania się w obowiązkach religijnych — rzekła z przymileniem do podprefekta. — Już niejednokrotnie mówiłam panu o tem. Zaledwie od czasu do czasu można pana dostrzedz w kościele i to jedynie w dni świąteczne, albo czasem z powoda uroczystości oficjalnych. Przyznaję, że mnie to wielce martwi, lecz jeszcze nie zwątpiłam, że zdołam nawrócić pana. Cóż pan chce, aby myślano o rządzie, którego jesteś pan przedstawicielem w Plassans, jeżeli tak zły dajesz z siebie przykład pod względem pobożności?... Zostawcie nas panowie... muszę się rozmówić sam na sam z panem Péqueur.
Usiadła na krześle obok podprefekta i, robiąc wdzięczną minkę, patrzała na niego z uśmiechem figlarnym.
— Oktawio — szepnął do niej podprefekt, gdy pozostali sami — dla czego ty kpisz w ten sposób? Przecież nie uprawiałaś dewocyi, mieszkając w Paryżu przy ulicy du Helder. Wiesz, że robię, co mogę, by nie parsknąć śmiechem, patrząc na ciebie, modlącą się w kościele św. Saturnina.
— Mój drogi, mówmy po ważnie — odpowiedziała pani de Condamin. — Bądź przekonany, że jestem niespokojna o ciebie, znałam cię kiedyś daleko rozsądniejszym. Straciłeś już dawną bystrość, a nawet resztę może inteligencyi, jeżeli nie widzisz, że z tobą krucho. Nie straciłeś jeszcze posady, lecz czy wiesz dla czego?... Bo osoby kierujące rządem pragną uśpić czujność legitymistów a zatem po wyborach, któremi nie umiałeś pokierować, nie chcą ci dać natychmiastowej dymisyi, by nie zwracać tem uwagi przeciwnego obozu. Obecnie ów obóz tryumfuje w Plassans a widząc cię w dalszym ciągu podprefektem, cieszy się trwałością swego zwycięztwa, obliczając już głosy do przyszłych wyborów. Nie jest to bynajmniej dla ciebie pochlebne, zwłaszcza że legitymiści działają po za twemi plecami, wcale się o ciebie nie troszcząc, licząc na twoje niedołęztwo... Czy słyszysz?... Chyba teraz widzisz jasno swoje położenie?... Lada dzień wylecisz z posady, jeżeli nie rozbudzisz w sobie energii, by ją skierować tam, gdzie trzeba. Jeżeli nie znasz właściwego kierunku, to go odgadnij, bo inaczej jesteś stracony.
Spojrzał na nią szczerze przerażony i z niepokojem spytał:
— Zkąd wiesz to wszystko?... Czy „on“ pisał do ciebie?...
Słowo „on’‘ powiedział z naciskiem. Była to aluzya do pewnej osobistości, którą w ten sposób nazywali, rozmawiając z sobą, mianując ją również „wielkim człowiekiem“.
— Nie, nie pisał, bo stosunek nasz zerwał się. Ja pierwsza spostrzegłam konieczność tego zerwania. Ale postąpił „on“ zemną dobrze, bardzo nawet dobrze. Wyszukał mi męża, dał różne objaśnienia, rady, według których postępuję i jest mi z tem dobrze. Zachowałam mnóstwo stosunków pożytecznych w Paryżu i zawsze wiem, zkąd wiatr wieje. Otóż powiadam ci, mój drogi, że ostatnia nastąpiła chwila dla ciebie... jeżeli chcesz się ratować, to się ratuj, chwytając się tych, którzy mocniej od ciebie stoją... Teraz więc idź i powitaj uprzejmie księdza Faujas. Jeżeli nie rozumiesz dla czego, mniejsza z tem, dowiesz się później i wdzięczny mi będziesz, że cię do tego popycham.
Pan Péqueur des Saulaies spuścił głowę trochę zawstydzony lekcyą daną mu przez różowe usta ładnej pani de Condamin, a chcąc znaleźć jakikolwiek punkt wyjścia, ratujący go we własnem mniemaniu, uśmiechnął się, pokazując białe zęby, z których był niezmiernie dumny i szepnął z czułością:
— Oktawio, gdybyś była chciała, bylibyśmy razem we dwoje rządzili w Plassans! Pamiętasz, ja ci proponowałem odnowienie naszego stosunku słodkiego...
— Jak widzę, jesteś głupszy, aniżeli myślałam! — zawołała dość gniewnie. — Najpierw proszę cię na przyszłość, byś zapomniał, że mi na imię Oktawia. Drażnisz mnie swojemi niewczesnemi czułościami... Jestem panią de Condamin tak dla wszystkich jak i dla ciebie. Proszę o tem nie zapominać! Jestem żoną pana de Condamin, nadzorcy wód i lasów, posiadam trzydzieści tysięcy franków rocznego dochodu i jestem rodzajem królowej w podprefekturze w Plassaus. Bywam u najwybitniejszych rodzin, gdzie mnie szanują, kochają i cenią. Ci, którzy się domyślają mojej przeszłości, starają się być uprzejmniejszymi od innych. Jestem bardzo kontenta, zupełnie szczęśliwa, więc cóżbym poczęła z taką figurą jak ty?... Byłbyś mi we wszystkiem zawadą. Jestem i pozostanę kobietą uczciwą, wierną żoną i szanowaną panią de Condamin. A tobie radzę, abyś skorzystał i stosował się do nauczki, jaka ci dałam przez prostą życzliwość.
Rzekłszy to, wstała, a ujrzawszy wchodzącego do parku doktora Porquier, podbiegła ku niemu i z minką uroczą zaczęła się skarżyć:
— Drogi doktorze, ratuj, mam migrenę, ale to straszliwą migrenę! Oto tutaj mnie boli w lewej skroni...
Doktór Porquier spędzał codziennie godzinę w parku podprefektury, wypoczywając po odbytych wizytach u chorych i pragnąc zarazem podtrzymać stosunki z wpływowemi osobami z otoczenia pana Péqueur des Saulaies. Skłonił się więc z wyszukaną galanteryą przed ładną i wdzięczącą się panią de Condamin, mówiąc:
— Migrena ustąpi, by nie dokuczać tak pięknej główce.
Pani de Condamin uśmiechnęła się i nie zasięgając dłuższej porady lekarskiej odeszła. Pani Paloque, która często przyprowadzała swego męża do podprefektury, sądząc że tym sposobem uzyska szybszy dla niego awans, pochyliła się ku niemu, mówiąc:
— Czyś słyszał, co jej doktór powiedział? Oto w ten sposób leczy je wszystkie...
Pan Péqueur des Saulaies, zbliżywszy się do pana Delangre i pana de Condamin, zaczął z nimi rozmawiać, manewrując zręcznie, by stanąć przy bramie otwartej na zaułek. Doszedłszy tam, zatrzymał się, niby patrząc na grę w wolanta. Ksiądz Surin, rozochocony ulubioną swoją zabawą, śmiał się i biegał, podkasawszy jeszcze wyżej sutanę, włosy miał rozwiane, zawinięte rękawy, a z tych wysuwały się prawie do łokci gołe ręce, białe, drobne i kształtne jakby kobiece. Oznaczył dalszą odległość pomiędzy grającymi; panna Aurelia stała obecnie o dwadzieścia kroków od niego, pomimo to gra szła wybornie. Widząc, że tyle osób go podziwia, ksiądz Surin dokonywał cudów zręczności a panna Aurelia, pociągnięta jego mistrzowstwem grała także lepiej aniżeli kiedykolwiek. Rzucany przez nich wolant latał mięko, zakreślając półkoliste linie i to z taką nadzwyczajną regularnością, że patrzącym zdawać się mogło, iż niewidzialna nić łączy jedną rakietę z drugą i po niej sunie skrzydlata piłeczka. Partnerzy nie poruszali się nawet z miejsca, pewni celności rzucanych pocisków. Ksiądz Surin z przechylonym w tył torsem ukazywał piękność linij wysmukłego ciała swego.
— Zachwycająco, zachwycająco! — zawołał na głos podprefekt. Nie wiedziałem, że jesteś tak niezrównanym graczem, księże Surin! Winszuję, szczerze winszuję!
Rzekłszy to, zwrócił się do reszty towarzystwa pozostałego w parku, przyzywając swych gości słowami:
— Chodźcie państwo i podziwiajcie! Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego... Wszak pozwalasz, księże Surin, byśmy podziwiali twoją zręczność?
Całe towarzystwo zebrane w parku podprefektury skupiło się teraz koło pana Péqueur des Saulaies, stojącego już po za bramą, lecz w samej głębi zaułka. Ksiądz Faujas, nie ruszywszy się z miejsca, powitał lekkiem skinieniem głowy uprzejmie kłaniających się mu panów Delangre i de Condamin. Stojąc na progu furtki ogrodowej, zapisywał w dalszym ciągu zdobyte przez grających punkty. Naraz panna Aurelia nie podstawiła na czas rakiety, rzekł więc do niej:
— Masz pani trzysta dziesięć punktów. Mówię o tych ostatnich, po zmienionym dystansie. Siostra pani ma zaledwie czterdzieści siedm.
Jakkolwiek ksiądz Faujas zdawał się być wyłącznie zajęty grą w wolanta, której był widzem a zarazem sędzią, wszakże co jakiś czas rzucał szybkie spojrzenia w stronę ogrodu państwa Rastoii, którego drzwi pozostawały otwarte. Dotąd tylko pan Maffre ukazał się w nich na chwilę, lecz został odwołany przez osoby, siedzące przy kaskadzie.
— Z czego się oni tak cieszą i śmieją? — zapytał go pan Rastoil, przerywając sobie rozmowę prowadzoną z panem de Bourdeu.
— Wszyscy podziwiają zręczność księdza Surin — odpowiedział pan Maffre. — Rzeczywiście gra on w wolanta po mistrzowsku... mnóstwo osób patrzy i zachwyca się... Nasz proboszcz jest też po między nimi...
Pan de Bourdeu, zażywszy obfitą szczyptę tabaki, szepnął:
— Czyż być może?... I ksiądz Faujas jest pomiędzy patrzącymi?...
Tu oczy jego spotkały się ze wzrokiem pana Rastoil i obadwaj się tem zmięszali.
— Mówiono mi — rzekł pan Rastoil — że proboszcz pogodził się z waszym biskupem.
— Tak, tak, dziś rano pogodzili się z sobą, podchwycił pan Maffre. Zgoda nastąpiła jak najzupełniejsza. Znam wszystkie szczegóły... zaszły tam okoliczności bardzo wzruszające. Biskup płakał z rozrzewnienia... Przyznać należy, że ksiądz Fenil nieco zawinił...
— Myślałem, że pan jesteś przyjacielem wielkiego wikaryusza? — rzucił pan de Bourdeu.
— Tak, jestem nim — odpowiedział sędzia — lecz jestem zarazem przyjacielem proboszcza. Każdy, kto pozna bliżej tego człowieka, musi uchylić czoło przed wielką jego pobożnością.. Dziwić się należy ludziom mającym odwagę rzucania na niego potwarzy. Boże mój, o cóż go nieprzyjaciele nie posądzają! Wszak szerzą nawet oszczerstwa o moralności tego świętego księdza... Z oburzeniem przychodzi słuchać podobnej obmowy. Wstyd mi za nich, doprawdy, wstyd wielki.
Pan de Bourdeu popatrzył w jakiś szczególniejszy sposób na pana Rastoil. A pan Maffre mówił dalej z wielkiem oburzeniem:
— Przecież ci bezczelni ludzie usiłowali rzucić na proboszcza podejrzenie, iż zajmuje się polityką! Puszczali pogłoski o skrytych jego zamiarach zburzenia wszystkiego w Plassans, usunięcia od urzędów ludzi dotychczas je piastujących i obsadzenia posad swomi poplecznikami, składającymi się z wielbicieli nowego porządku rzeczy... Miał on zapewnić Paryżowi przejednanie Plassans aa korzyść rządzącej tam szajki... Słowem suchej nitki nie pozostawiają na biednym proboszczu... znęcają się nad jego opinią, jak gdyby był zbójcą, podżegaczem mordów... Na szczęście coraz jaśniej się widzi bezczelność podobnych kłamstw i oszczerstw...
Pan de Bourdeu, słuchając tych słów, zaczął laską rysować na piasku profil jakiejś głowy, wreszcie rzekł od niechcenia:
— Tak, słyszałem coś o tem... lecz wątpię, by kapłan, sługa boży, mógł mięszać się w podobne sprawki,.. Wreszcie, zbyt dobre mam przekonanie o mieszkańcach naszego miasta, bym mógł przypuszczać możliwość powodzenia jakichkolwiek matactw... W Plassans nie ma ludzi dość zepsutych, by dali się uwieść podobnym intrygom, nie ma ludzi wystawiających sumienia na sprzedaż...
— Jestem także przekonany o bezpodstawności plotek szerzonych na księdza Faujas — rzekł pan Rastoil, ruszywszy ramionami. — Wreszcie przekonania ludzkie nie zmieniają się z dnia na dzień.. Czem było nasze miasto, tem i pozostanie... Chociażby Paryż nasłał nam całą zgraję swoich agentów, Plassans pozostanie wierne dobrej sprawie... My, legitymiści, będziemy zawsze tu mieli większość po nasiej stronie... Inni muszą się ugiąć... Mamy tego przykład na podprefekcie... Odrazu poddał się, bo spostrzegł, że nam nie podoła... Doprawdy sensu nie mają ci ludzie, opowiadający ze strachem o tajnych agentach rządowych, przekupujących sumienia... Czyż można nawet wyobrazić sobie coś podobnego! Stado agentów przebiega ich zdaniem miasta i miasteczka prowincyonalne, ofiarując urzędy i synekury, byle pozyskać zwolenników dla swoich pryncypałów! Przyznam się, że niezmierniebym się ucieszył, gdybym te zadziwiające osobistości mógł ujrzeć!
Pan Rastoil w miarę, jak mówił, poczynał się tak srożyć, że aż zaniepokojony tem pan Maffre, poczuł się w obowiązku wyświetlenia słów poprzednio przez siebie wyrzeczonych:
— Za pozwoleniem, przecież ja nie powiedziałem, aby ksiądz Faujas był bonapartystą. Przeciwnie, znajduję, iż podobne posądzenie ubliża mu i jest wprost niedorzeczne.
— Proszę nie przekręcać znaczenia słów przazemnie wyrzeczonych. Ja nie mówiłem o księdzu Faujas, ale w ogólności. Oburzam się przeciwko posądzeniu miasta Plassans o sprzedajność. Co zaś do księdza Faujas, to zgadzam się, że jest człowiekiem, którego żadna potwarz nie jest w stanie dosięgnąć.
Zapadło milczenie. Pan de Bourdeu w dalszym ciągu kreśląc laską po alei ogrodowej, wykończał głowę, dodając jej brodę spiczasto-przystrzyżoną.
— Ksiądz Faujas jest przedewszystkiem sługą bożym, kapłanem a jako taki nie posiada żadnych opinij politycznych — rzekł sucho, jakby dla zakończenia rozmowy.
— Ja też jestem tego zdania o naszym proboszczu — oświadczył pan Rastoil. — W pierwszych czasach, gdy się pomiędzy nami ukazał, czyniliśmy mu zarzut z jego obojętności w sprawach polityki, lecz teraz rozumiem go i najzupełniej pochwalam jego wstrzemięźliwość. Wiecie dobrze, jak żyje, jak czas spędza i doprawdy nic nie można mu zarzucić. Wszystko jest jasne, proste, każdemu wiadome. Czy kto go widział w podprefekturze?... Noga jego tam nie postała. Zachowuje się taktownie i ze wszech miar zasługuje na uznanie... Gdyby był bonapartystą, nie miałby żadnej racy i tego ukrywać.
— Tak, nie miałby żadnej racyi... wszak oni dziś rządzą.
— Prócz tego, sposób życia księdza Faujas zasługuje na bezwarunkowe uwielbienie. Moja żona i mój syn, codziennie mi o nim opowiadają rzeczy budujące... czasami bywam tem wzruszony aż do głębi serca.
W tej właśnie chwili doleciały z zaułka głośniejsze jeszcze śmiechy i słychać było wyraźnie głos księdza Faujas, składającego powinszowania pannie Aurelii za niezrównaną zręczność okazaną przy ostatniem pochwyceniu wolanta. Pan Rastoil, który sobie przerwał opowiadanie, by się przekonać o przyczynie wesołości grających w wolanta, rzekł z uśmiechem:
— Czy słyszycie?... To się bawią! Zazdrość aż bierze nas starych i smutno się robi na myśl minionej na zawsze młodości.
A następnie, wracając do poprzedniego wątku rozmowy, rzekł głosem poważnym:
— Tak, moi panowie... dzięki opowiadaniom mojej żony i mojego syna, pokochałem księdza Faujas. Wyznaję, że szczerze żałuję, widząc krańcową jego powściągliwość zawierania stosunków towarzyskich, bo pragnąłbym go mieć jak najczęstszym gościem.
Pan de Bourdeu potakiwał, kiwając głową, gdy w zaułku rozległo się klaskanie w dłonie, okrzyki, podziwienia, śmiechy i słowa krzyżujące się w powietrzu i przyśpieszone bieganie. Można było przypuszczać, że tam bawią się i swawolą dzieci, wypuszczone z klasy na chwilowy odpoczynek. Pan Rastoil powstał nagle z krzesła, mówiąc:
— Chodźmy zobaczyć... dalibóg nie mogę już dłużej siedzieć z ciekawości.
Poszedł, pociągając za swoim przykładem obu swych przyjaciół. Wszyscy trzej zatrzymali się we drzwiach, wychodzących na zaułek, zauważywszy, że po raz pierwszy odeszli tak daleko od zwykłego miejsca swych posiedzeń w ogrodzie. Spostrzegłszy na przeciwnym krańcu zaułka grupę osób, otaczających podprefekta, przybrali surowo poważny wyraz twarzy. Ze swej strony pan Péqueur des Saulaies wyprostował się, starając się nadać swej postawie wygląd należny oficyalnemu stanowisku przedstawiciela władzy w mieście Plassans. Pani de Condamin, rozśmieszona, wesoła, trzpiotała się bezustannie i, szeleszcząc strojną różowo-szarą suknią paryzką, przesuwała się wzdłuż muru w tę lub drugą stronę, napełniając wdziękiem i światowem ożywieniem cichy i pusty zwykle zaułek. Jedno i drugie towarzystwo przyglądało się sobie nawzajem, rzucając ku sobie powściągliwe, baczne spojrzenia, stojąc na stanowiskach neutralnych, tuż przy drzwiach przynależnych ogrodów, podczas gdy ksiądz Faujas pozostawał niewzruszenie na progu furtki, to jest w pośrodku. Wciąż niby zajęty liczeniem punktów, udawał; że nie spostrzega stojących na przeciwnych krańcach dwóch towarzystw nieprzyjaznych, lecz bawił się kłopotliwem ich położeniem, porywając wewnętrzną uciechę udaną nieświadomością drażliwości chwili obecnej.
Wprawna gra oraz wytworna zręczność ładnego księdza Surin zachwycała wszystkich obecnych. On zaś, czując zwróconą na siebie uwagę, popisywał się z prawdziwem roznamiętnieniem aktora pragnącego oklasków. Wymyślał coraz to nowe utrudnienia w grze, okręcał się przed podchwyceniem wolanta, chwytał go na rakietę, nie patrząc, odgadując lot jego z ruchów panny Aurelii, podrzucał go, trzymając ręce po za swemi plecami i trafnie, mimo to, celując. Wszystkie te ruchy wykonywał harmonijne, obliczając je z matematyczną ścisłością. Zaczerwieniony, spojony, z włosem rozwianym, z rabatem na prawem ramieniu, upojony był swym tryumfem, zachowując przytem słodki i pociągający śmiech na ustach, piękny młodością całej swej postaci. Pochłonięci jego widokiem, panowie i panie, zapominając o dzielącej ich różnicy opinij, klaskali równocześnie po każdym zręczniejszym popisie a pani de Condamin powstrzymywała te oznaki uznania, gdy wybuchały przedwcześnie, powiewając koronkową chusteczką, którą unosiła wysoko po nad głowę. Ksiądz Surin wpadł na nowy pomysł, podskakując z miejsca w górę, zmieniał pozę i, przechylony, coraz to inaczej, chwytał w lot frunący ku sobie wolant. Ruchy jego stawały się coraz szybsze, wirujące, błyskawiczne, lecz zawsze trafne dla odbicia na czas rakietą piłki, gdy wtem stąpił nieopatrznie i o mało co nie padł w objęcia pani de Condamin, która mimowolnym giestem wyciągnęła ramiona, chcąc go powstrzymać od upadku. Krzyknęła wystraszona, powstał ogólny popłoch i zamęt, każdy był w obawie, że coś złego wydarzyć się mogło świetnemu graczowi, któremu wszyscy poskoczyli na ratunek. Lecz on gibkiemi ruchami ramion i kolan utrzymał się na nogach i wysiłkiem woli, zdołał dać zręcznego susa, chwytając na rakietę wolant taż blizko ziemi będący i odbijając go w stronę panny Aurelii. Dokonawszy tego, wyprostował się jak struna, unosząc w górę tryumfującą swą rakietę.
— Brawo, brawo! — krzyknął na znak uwielbienia pan Péqueur de Saulaies, zbliżając się ku niemu.
— Brawo, winszuję! Popisałeś się pan przepysznie! — wołał pan Rastoil, ruszywszy się od drzwi w stronę młodego księdza.
Dalsza gra w wolanta została zawieszoną. Jedno i drugie towarzystwo wkroczyło w zaułek, zmięszało się, otaczając księdza Surin, który stał wsparty o mur w pobliżu proboszcza. Blady był i z trudnością oddychał, wszyscy zadawali mu pytania, wypływające z troskliwości, wszyscy mówili równocześnie, napełniając wrzawą to spokojne zwykle ustronie...
— Myślałem, że złamał sobie nogę — mówił doktór do pana Maffre.
— Wszystkie zabawy smutno się kończą — rzekł poważnie pan de Bourdeu, zwracając się do pana Delangre i do państwa Paloque, podając przytem rękę panu de Condamin, którego zwykł był na ulicy omijać jak najśpieszniej, by się z nim nie witać.
Pani de Condamin robiła, co mogła, by złączyć owe dwa nieprzyjazne sobie obozy, biegała roztrzpiotana od jednych do drugich, pragnąc zbliżenia pomiędzy podprefektem i panem Rastoil.
— Chciejcie mi wierzyć, panowie — rzekła, zwracając się do obydwóch, że jestem silniej wzruszona i przestraszona od niego... Myślałam, że on padnie na ziemię i że mnie pociągnie zarazem... Widzieliście panowie, iż niewiele do tego brakowało... A całe złe wynikło oto z powodu tego kamienia...
— Tak, tak — zapewniał pan Rastoil — musiał stąpnąć na ten kamień i noga mu się ześlizgnęła...
— Pan przypuszcza, że ten kamień jest sprawcą tego co zaszło? — spytał pan Péqueur des Saulaies, podnosząc niewielki, okrągły kamyk.
W kółku prywatnem zamienili ci panowie po raz pierwszy ze sobą kilka słów, dotychczas bowiem tylko w czasie występów oficyalnych, zmuszonymi byli zwracać się ku sobie z racyi piastowanych urzędów. Stanąwszy teraz obok siebie, oglądali ów kamień, podawali go sobie, czyniąc nad nim spostrzeżenia. Z jednego bok a był nieco ostry, mógł był przeciąć skórę na obuwiu księdza Surin. Pani de Condamin, stojąc naprzeciwko nich, uśmiechała się zalotnie do każdego i, przymrużywszy oczy, zapewniała dźwięcznym głosikiem, że czuje się znacznie lepiej, prawie dobrze.
— Ksiądz Surin mdleje! — zawołały równocześnie panny Rastoil.
Słysząc o niebezpieczeństwie, jakiemu o mało co nie uległ, ksiądz Sarin pobladł i prawie bezwładnie, opierając się plecami o mur, byłby się osunął na ziemię, lecz ksiądz Faujas pochwycił go na czas w potężne swe ramiona i zaniósł jak chore dziecko do ogrodu państwa Mouret, gdzie posadził go na krześle.
Wszyscy obecni, już najzupełniej zapomniawszy o dzielącej ich przepaści pod względem politycznych przekonań, tłumnie weszli do ogrodu. Ksiądz Surin zemdlał.
— Różo, wody, octu! — wołał ksiądz Faujas, biegnąc ku domowi.
Mouret znajdował się w pokoju stołowym, na odgłos powstałego zamięszania, zbliżył się do okna a zobaczywszy tłum osób zgromadzonych w głębi ogrodu, cofnął się szybko, ogarnięty dziwnem przerażeniem. Skrył się z zamiarem niewychodzenia ze swojej kryjówki. Róża zaś zebrawszy na prędce najrozmaitsze leki, podążyła nieść ratunek choremu, mamrocząc pod nosem:
— Żeby chociaż pani była w domu... ale właśnie poszła odwiedzić panicza w seminaryum... Jestem sama... więc niewiele mogę pomódz... A pan, zwyczajnie po swojemu, ani nawet pomyśli o ruszeniu się z miejsca. Możnaby umrzeć koło niego a on patrzałby na to obojętnie. Przecież jest teraz w pokoju stołowym, mógłby przyjść, ale gdzie tam... woli siedzieć jak lis w norze... Szklanki wody nie podałby bliźniemu... już taką ma naturę...
Przeżuwając te słowa, doszła do krzesełka, na którem leżał zemdlony ksiądz Surin a zobaczywszy go — rzekła z miną pobożnej kumoszki:
— O Jezusku ty mój! Jakiż ty słodki i piękny!
Ksiądz Surin leżał z zamkniętemi oczami, z twarzą bladą, okoloną długiemi blond włosami, podobny do młodego męczennika na świętym obrazku wymodelowanym z tkliwą gracyą. Starsza panna Rastoil podtrzymywała mu głowę, chwiejącą się na białej, delikatnej szyi. Pani de Condamin, zwilżywszy brzeg serwetki octem, nacierała mu skronie. Wszyscy stali strwożeni, z oczami utkwionemi w chorego. Otworzył oczy i prawie natychmiast przymknął je powtórnie. Zemdlenia nastąpiły jeszcze kilkakrotnie.
— Toż nabawiłeś nas pan stracha! — zawołał doktór Porquier, gdy złe już minęło, raz jeszcze sprawdzając puls u ręki, którą trzymał dotychczas.
Ksiądz Surin siedział już prosto o własnych siłach i, zarumieniwszy się, dziękował za okazaną życzliwość i kłopot sprawiony obecnym. Zapewniał, że nic mu nie będzie. Wtem spostrzegł, że mu rozpięto sutanę i obnażono szyję. Uśmiechnął się i zaczął doprowadzić do porządku nieład swej tualety. Proszono go, by się nie męczył, by odpoczął, lecz uparł się, twierdząc, że czuje się zupełnie na siłach, by dokończyć rozpoczętą partyę wolanta. Mówiąc to, wstał i wyszedł z ogrodu na zaułek.
— Bardzo miły masz pan zakątek — rzekł pan Rastoil do księdza Faujas, rozglądając się po ogrodzie.
— W tej części miasta powietrze jest wyborne, zauważył pan Péqueur des Saulaies z grzecznym uśmiechem.
Osoby tak jednego jak drugiego towarzystwa patrzały z ciekawością na dom państwa Mouret.
— Jeżeli państwu podoba się nasz ogród — zawołała Róża — to proszę spocząć... ja zaraz przyniosę więcej krzeseł... ksiądz proboszcz jest tutaj zupełnie u siebie...
Pomimo, że się temu opierano, Róża trzykrotnie podążyła ku domowi, znosząc za każdym razem po kilka krzesełek. Spojrzawszy po sobie, towarzystwa przyjęły uprzejme zaprosiny Róży i przez grzeczność wszyscy usiedli. Ksiądz Faujas znalazł się pomiędzy podprefektem i panem Rastoil. Rozmowa toczyła się z ożywieniem i wyszukaną grzecznością!
— Raadko się zdarza mieć tak spokonego sąsiada, jakim pan jesteś, księże proboszczu — rzekł pan Péqueur des Saulaies. — Niewymowną mam przyjemność, widząc pana codziennie, zawsze o jednakowej godzinie, wśród zieloności tego rozkosznego ogrodu. Widok pana jest dla mnie wypoczynkiem po trudach, uspokaja mnie i pokrzepia.
— Dobrzy sąsiedzi są prawdziwą rzadkością — dodał ze swej strony pan Rastoil.
— Tak, są rzadkością — wtrącił pan de Bourdeu. — Trzeba przyznać, że szanowny ksiądz proboszcz nadał temu ogrodowi charakter klasztornego zacisza.
Ksiądz Faujas milczał, kłaniając się tym panom za prawione przez nich grzeczności a pan de Condamin, nie zająwszy miejsca na krześle, zbliżył się do pana Delangre i szepnął mu do ucha:
— Patrz na mine pana Rastoil. Dalibóg, że on już marzy o pozyskaniu korzystnej posady dla syna. Oblicza korzyści, jakie będzie mógł wyciągnąć z tego niespodziewanego spotkania się z nami.
Pan Delangre rzucił piorunujące spojrzenie na mówiącego, zląkł się bowiem, że ten nieuleczalny gaduła gotów jest powiedzieć głośno coś mogącego popsuć ten zawiązek ściślejszych stosunków pomiędzy dwoma towarzystwami. Spojrzenie wszakże nie podziałało i dozorca wód i lasów dodał:
— A Bourdeu jest przekonany, że zdoła odzyskać posiadaną kiedyś prefekturę.
Pani de Condamin wywarła ogólnie miłe zdziwienie, rzekłszy, podkreślając słowa:.
— Znajduję, że ten ogród jest uroczy. Wydaje mi się być podobnym do kawałka raju, czemś odosobnionem od świata i niedostępnem dla wszelkich uczuć ujemnych. Nawet Kain z Ablem żyli by tu w zgodzie, pojednawszy się pod wpływem tajemniczego wdzięku tego ogrodu.
Mówiąc, to, spoglądała z filuternym uśmieszkiem na grupę utworzoną przez proboszcza, pana Rastoil i podprefekta. Wszyscy obecni kiwali głowami potakująco, jedni tylko państwo Paloque spoglądali na siebie z zaniepokojeniem, z obawą wyrzeczenia słowa, nie chcąc, by je wytłomaczono w sposób niekorzystny i mogący zaszkodzić zawsze wyczekiwanemu awansowi.
Po kwadransie ogólnej rozmowy, pan Rastoil wstał, mówiąc:
— Czas, bym wrócił do domu, bo żona gotowa się niepokoić o mnie. Ani przypuszcza, że oddaję ci, księże proboszczu, sąsiedzką wizytę.
Reszta osób ruszyła się też z miejsca, zaczęto się żegnać a ksiądz Faujas, ściskając ręce gości, powtarzał z najuprzejmiejszym uśmiechem:
— Furtka tego ogrodu jest zawsze otwarta, zechciejcie państwo o tem nie zapominać.
Pan Rastoil obiecał, że skorzysta w przyszłości z tych zaprosin, podprefekt oświadczył, że też nie omieszka odwiedzać tak blizkiego sąsiada. Pożegnanie nacechowane życzliwą uprzejmością, trwało co najmniej dziesięć minut, podczas gdy z zaułka dolatywały znów śmiechy panien Rastoil i młodego księdza, grających nową partyę wolanta.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.