Pod sztandarami Sobieskiego/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pod sztandarami Sobieskiego
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo „Pobudka“
Data wyd. 1938
Druk J. Jankowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
W BITWACH Z IBRAHIMEM-DIABŁEM.

Dobre miejsce dla swego obozu wybrał Jan Sobieski.
Na północ od miasteczka Żurawna na polach ornych stanął król ze swoim szczupłym wojskiem. Broniły go z trzech stron bagnista dąbrowa, Dniestr, stawy i tylko z zachodniej strony leżała równina, przez którą przebiegało jak wąż koryto Krechówki, a dalej rzeki Świecy, aż horyzont zamykały lesiste wzgórza.
Gdyby nie upały tego lata, mogłoby wojsko polskie bezpiecznie się czuć w owym miejscu. Jednak woda w Dniestrze i Świecy tak opadła, że wszędzie się potworzyły łatwo dostępne brody, co osłabiło obronność upatrzonej przez wodza miejscowości.
W nocy na 25 września na wzgórzach za Świecą stanęli Gałga i Nuradyn z ordą Tatarów budziackich, oczakowskich i nogajskich. Szli w przedniej straży, za nimi zaś nadciągał sam chan z Krymcami.
Król, przewidując wszystko zawczasu, posłał ku dąbrowie za Świecą własną chorągiew pancerną, prowadzoną przez porucznika Jana Wronowskiego, dwie chorągwie dragonów Zbrożka i pułk kozaków generała Żebrowskiego. Wczesnym rankiem po krótkiej walce z Tatarami Polacy powrócili za rzekę i wtedy rozpoczęły się harce, które trwały przez cały piątek.
W sobotę nadciągnął Selim Girej i długo przyglądał się ze wzgórza obozowi królewskiemu otoczonemu pierścieniem wozów taborowych i stojącym w szyku bojowym chorągwiom na polu.
— Ałła! Czyż nie stratujemy tej garstki ludzi? — mruknął chan przebierając palcami rzadką, siwą brodę.
— Allah — sędzia! — westchnął świętobliwy muezin z Mekki. — On widzi, on rozsądza!
Selim Girej wysłał ordynansów z rozkazami.
Orda poczęła się przeprawiać przez Świecę i zbliżać do pułków polskich.
Trębacz królewski podniósł wtedy trąbkę do ust.
Pochylając kopie ruszyły natychmiast pancerne chorągwie hetmanów Jabłonowskiego, Wiśniowieckiego i Paca i niby potężnym taranem odrzuciły ordyńców za rzekę, chociaż na przeprawie trafiły w silny ogień i potraciły dużo koni.
Nad rzeką stanęły potem na straży chorągwie pancerne i usarskie, gdyż król, widząc słabą obronność terenu, inny już obmyślił plan.
— Niech sobie opasują nasz obóz, byle by się poza Świecę i Dniestr nie wyłaniali Tatarzy — mówił Sobieski do hetmana wielkiego koronnego marszcząc czoło, a w chwilę potem kazał wołać do siebie uczonego inżyniera Corazziego, którego lubił i cenił król-wojownik.
Po krótkiej z nim naradzie hetman Wiśniowiecki objeżdżać począł obóz i wydawać rozkazy.
Przez całą niedzielą i przez noc na poniedziałek od hetmanów począwszy aż do ostatniego ciury taborowego wszystko, co żyło w obozie, kopnęło się do gorączkowej pracy.
Sypano wały, szańce dla armat, budowano zasieki i ustawiano działa.
W tych pracach odznaczyła się chorągiew rotmistrza Berezowskiego, jako że służył w niej lud nawykły do rydla, walczący stale z kamienistą glebą górską. Toteż „krzyżacy“ piorunem wykonywali polecone im zadania, pomagali sąsiednim chorągwiom, aż widząc zwłokę na odcinku generała Kątskiego, gdzie kanonierom i wysłanym z pomocą kozakom niesporo szło na żwirowej płaszczyźnie, kopnęli się tam wierchowińscy, szańce obwałowali, podsypy dla dział i wyziory porobili, doły na prochy i kule wykopali z wymyślnymi nawisami dla obrony przed wybuchami pocisków nieprzyjacielskich. Przyglądali się ich robocie generałowie Kątski i Żebrowski, podziwiali szybkość i sprawność szlachty górskiej, chwaląc ochoczą brać rycerską i dziękując jej z duszy serca.
Tymczasem na wzgórza za Świecą wciąż napływali Tatarzy, a niebawem już i Turcy poczęli się tam rozkładać obozem.
Wieczorem wszystkie góry okoliczne rozjarzyły się ogniami wzdłuż olbrzymiego łuku nieprzyjacielskich pozycji.
— Właśnie taki bywa grób Zbawiciela robiony w Wielki Piątek u Bernardynów — opisywał to widowisko bohaterski król w liście do swej Marysieńki, ukochanej małżonki wciąż porzucanej dla spraw bojowych i rycerskich, gdy wszystko tonęło i znikało w trosce i pracy dla Ojczyzny.
W poniedziałek Selim Girej dowiedziawszy się, że serdar stanął już w Tomaszówce, raz jeszcze zapragnął wyrwać mu z rąk sławę zwycięstwa nad Sobieskim.
Ponieważ chan był najstarszym w tym dniu wodzem, zarządził natarcie na polski obóz.
Pasza Abdul Hamid, spełniając rozkaz chana, posłał piechotę turecką na zdobycie wysuniętych naprzód przedmości, lecz broniący ich łanowi, szczególnie jednak artyleria Kątskiego zdziesiątkowali pułki askerów i odparli je z wielkimi stratami.
Chorągwie hetmana litewskiego w szyku konnym zmiotły ordę, która jednocześnie z atakiem Turków rwała ku obozowi.
Nuradyn myśląc, że wszystkie siły polskie zostały wprowadzone do bitwy, gdyż o szczupłości wojsk polskich Turcy i Tatarzy od dawna przez szpiegów swoich byli powiadomieni, przeprawił się wraz ze swymi Tatarami przez Dniestr i tam, gdzie obóz pod Żurawnem nie miał jeszcze wałów i osłony, próbował wpaść niespodziewanie na tyły.
Skoczył natychmiast przeciwko nim strażnik wojskowy ze wszystkimi swymi chorągwiami, lecz pancernych i dragonów wyprzedzili „krzyżacy“ rotmistrza Berezowskiego, jako że na śmiglejszych, u Tatarów pobranych bachmatach siedzieli.
Pan Zbrożek po bitwie meldował w kwaterze królewskiej, że Tatarzy „zmacali wszystkie kąciki obozu“ i poznali słabe jego odcinki, a nie pominął sposobności wspomnieć o pięknej szarży wierchowińców.
— Miłościwy panie — mówił wzruszonym głosem — usarze nie przebiliby sobie lepiej drogi przez nieprzyjaciół zastępy jak owa szalona chorągiew rotmistrza Berezowskiego! I jacyż tam ludzie służą! Osiłki, niedźwiedzie, wilki, rysie wściekłe i bystre! Oglądałem ich szlak i dziwowałem się, miłościwy panie! Wydało mi się, że jadę przez bór, na który trzysta na raz spadło gromów! Ludzie posiekani okrutnie, konie bez łbów lub na wskroś włócznią przebite, rozwalone łby, odrąbane ramiona... aż nijako patrzeć było na takowe jatki!
Król słuchał w milczeniu i wydymał wargi.
Nic nie powiedział jednak, gdyż inne, ważniejsze miał troski, a jednak zapamiętał sobie meldunek pana Zbrożka, którego miłował sercem rycerskim i w chwilach dobrego humoru i krótkiego wypoczynku swoim „sokołem łowczym“ nazywał.
Przed wieczorem król rozpoczął nowe natarcie, by ostatecznie spędzić z pola siły nieprzyjacielskie.
Ruszyły więc pułki kozackie pod generałami Żebrowskim i Łąckim, za nimi szła artyleria i doszedłszy rzeki poczęła ziać celnym ogniem, szerząc klęskę.
Poruszone wreszcie ciężkie chorągwie przerzuciły cofających się w popłochu Tatarów i Turków poza Świecę, gdzie generał Kątski długo jeszcze ścigał swymi armatami ostatnie, osłaniające całe wojsko oddziały spahów.
Ledwie się skończyła ta bitwa, gdy się pojawił król przed Zbrożkowymi chorągwiami i wydał rozkaz, by wyparły Tatarów z Żurawna i zajęły miasteczko i zamek.
Stanął wonczas Sobieski nad stawem Krzywym i przyglądać się począł robocie swego „sokoła łowczego“.
Zgrane nad podziw miał chorągwie pan Zbrożek, znamienity zagończyk a wódz doświadczony i rozważny! Chorągwie jego wspierały się wzajemnie i rozumiały dokładnie cel każdego zadania.
Cieszyły się przeto oczy wojennego pana, widząc ich animusz[1] i dzielną robotę bojową.
W pewnej chwili jednak nawet taki wódz, jakim był król Jan III Sobieski, nawykły do bohaterstwa i porywu wojska, w dłonie klasnął i zakrzyknął do towarzyszącego mu kapelana polnego:
— A to ci, panie bracie, rarogi!
Gdy pan Zbrożek z chorągwiami był już przy stawach, z boku wyłoniła się nagle liczna wataha ordyńców i z tyłu zamierzała wsiąść na karki Polakom.
Tatarzy już rozpuścili konie, gdy nagle biegnąca na lewym skrzydle Zbrożkowym chorągiew, której w zmroku król rozpoznać nie mógł, niemal z miejsca zawróciła i w szyku zwykłym dla usarzy rwała już ku ordyńcom.
Szeregi pędzących jeźdźców zderzyły się z Tatarami z takim łoskotem, że nawet huk grzmiących jeszcze armat Kątskiego nie mógł go zagłuszyć. Chorągiew zgarnęła Tatarów, odrzuciła ich nad potoczek, za którym na małym pagórku stał król z oddziałem pancernych Wronowskiego, i po chwili otoczyła nieprzyjaciół ruchomym pierścieniem.
— Na miły Bóg, chciałbym z bliska widzieć tę robotę! — wołał król, lecz oddany mu i na zdrowie wodza baczny porucznik Wronowski błagać jął króla o pohamowanie niebezpiecznej ochoty.
Istotnie, było na co popatrzeć!
„Krzyżacy“ na swoją modłę rozsadziwszy szyki tatarskie stłoczyli je znowu w jeden zwał i poczęli siec ordyńców przerażonych strasznymi skutkami pierwszego zderzenia.
Rotmistrz Berezowski, mając przy sobie Olka Czarneckiego i Hieronima Spólnickiego, wdzierał się w gąszcz tatarski, jak się wdziera płomień w zarośla suchej świerczyny. Nic nie mogło powstrzymać tej groźnej trójki, co jak kosa śmierci gasiła życia ludzkie.
Za nią, rozszerzając błyskawicznie krwawą przesiekę, szli wierchowińcy, a między nimi chciwy sławy, cięty jak szerszeń pan Błażej Berezowski-Symczycz, Wojciech Drzewiecki z Zamuliniec, Szczepan Jurecki z Kniażdworu i Maksymilian Januszewski z Żabiego — chłopy ciężkie, straszne i mrukliwe, jak samotne kudłacze z Czarnohory.
Z drugiego boku przerąbywał się pan Stefan Baczyński-Sas wspierany z obu stron przez Jana Potopińskiego z Siemakowic, Pawła Drozdowskiego z Załucza Dolnego, Ambrożego Firleja z Obertyna i jednookiego Szymona Piotrowskiego z Prokurawy, którego namiestnik niedawno wachmistrzem mianował, gdyż szlachtę umiał pan Szymon trzymać w posłuchu, bo nawykli u siebie na Wierchowinie jednookiego pilnie słuchać, jako że rozważny był i jak o nim powszechnie mówiono — wszystko wiedział i wszystko umiał.
Z innych stron nacierali rąbiąc zamaszyście wachmistrz Gruszczyński z Utoropów, Bigalski z Szeszor i rożniowski Daniel Sienkiewicz, za którymi, prześcigając się wzajemnie, wdzierali się coraz to głębiej w czarne kłębowisko bisurmanów towarzysze wierchowińscy, nie zważając, że któryś tam osunął się z siodła i potoczył pod kopyta końskie lub sam coś oberwał krzywą szablą tatarską.
Dłużej głodna zgraja wilków rozprawia się z napadniętym w koszarze[2] kierdelem niż „krzyżacy“ wykończali watahę, pozostawiając za sobą trupy i kałuże krwi, i doganiać poczęli niewidzialne już w ciemności chorągwie strażnika wojskowego.
Późno w nocy, gdy pan Jerzy rozmieścił już był ludzi po domach Żurawna, do miasteczka raczył przybyć król z hetmanem Wiśniowieckim, inżynierem Carozzim, księdzem biskupem polowym i generałem Łąckim. Długo oglądali teren i widniejący na małym pagórku zameczek.
Król kazał Źurawno wałem otoczyć i piechotą obsadzić stary, lecz mocny jeszcze zamek, a potem rzekł do strażnika:
— Lekkie chorągwie zostawisz na obronę miasteczka, z ciężkimi zaś na moje stawisz się rozkazy.
Pan Zbrożek słuchał w postawie zasadniczej.
Sobieski tymczasem ciągnął dalej:
— Radowało się serce moje widząc, jakeś dziś prowadził chorągiew!...
— Miłościwy panie... — zaczął rycerz, lecz król przerwał mu.
— Widziałem takoż jakowąś chorągiew twoją, która na tyłach zgniotła Tatarów! — powiedział z uśmiechem. — Jakaż to była? Po nocy ino niby cienie od mroku czarniejsze w oczach mi migotała!
— Chorągiew z Wierchowiny, szlachta zagrodowa z Czarnohory i Beskidu, Wasza Królewska Mość. Prowadził ją rotmistrz Jerzy Berezowski.
— Hę? To oni właśnie?! — ucieszył się król. — Pragnąłbym w oczy dziś jeszcze zajrzeć tym „wilkołakom“ okrutnym.
— Rozkaz, miłościwy panie! — zawołał strażnik i wybiegł, by wydać natychmiast rozkazy.
Tym razem król był zmuszony jednak długo czekać, ludzie z chorągwi pana Berezowskiego bowiem pracowali już przy sypaniu wałów i dopiero po pewnym czasie udało się ich wszystkich ściągnąć, jako tako oporządzić i w konnym szyku przyprowadzić przed oczy wodza.
Za to Wierchowińcy stanęli z płonącymi pochodniami, oświetlając wspaniale orszak królewski.
Wielki wódz lubował się w ludziach wojennych, więc ujrzawszy chorągiew szlachty górskiej w mig zrozumiał, jaki lud ma przed sobą i orle oczy zapłonęły mu radością.
— Widziałem robotę waszmościów wczoraj wieczorem — mówił, objeżdżając szeregi „krzyżaków“ — i podziwiałem, zaiste — podziwiałem! Tak przypuszczam i mam w Bogu nadzieję, że nadarzy się wam niejedna jeszcze sposobność sławą się okryć i ojczyźnie dobrze się zasłużyć! Ze szczerego serca dziękuję waszmościom, panowie szlachta, mili rycerze z Czarnohory, Czywczynu, Beskidu i wysokich połonin zielonych!
Na wspomnienie króla i umiłowanego wodza o ich rodzinnym kraju, o którym snadź Sobieski dobrze wiedział, Wierchowińcy poczęli wiwatować na cześć swojego pana, a tak hucznie i długo, że na wysokim brzegu Dniestrowym poczęli się tłoczyć strwożeni ordyńcy myśląc, że „lew Lechistanu“ jakąś nową zsyła na nich klęskę.
Król tymczasem zwrócił się do stojącego bokiem do chorągwi rotmistrza i powiedział:
— A waść jutro po mszy, jeżeli spokój mieć będziemy, wraz z panem strażnikiem wojskowym zameldujesz się w moim namiocie!
Ręką żegnając wiwatującą brać rycerską król, mówiąc coś do hetmana, skierował się ku obozowi. Tuż przed nim jechał pan Jerzy Berezowski z Olkiem i Spólnickim, by pochodniami oświecać drogę.
Rano po skończonej mszy świętej pan Zbrożek z rotmistrzem Berezowskim prosili porucznika Wronowskiego, żeby oznajmił królowi, że stawili się na rozkaz.
Wkrótce wprowadzono obu do namiotu.
Król siedział na ławie obitej skórą końską i podpisywał papiery, marszcząc czoło i niecierpliwie tupiąc nogą.
Ujrzawszy obu rycerzy powitał ich uprzejmym uśmiechem i jak gdyby ciągnąc dawno już rozpoczętą rozmowę, mówił:
— Tedy z tym się już załatwiłem... Tak... tak... hetman polny koło moczarów... litewscy hetmani... na lewym skrzydle... Ty, Zbrożek, będziesz tyłów strzegł, a rotmistrza Berezowskiego z jego wilkołakami pod samą dąbrową umieścisz, bo nie inaczej, tylko tam spróbuje Ibrahim odciąć nas od obozu, gdy od wałów odejdziemy...
— Rozkaz, miłościwy panie! — w jeden głos odpowiedzieli obaj rycerze, chwytając każde słowo wodza.
We wtorek po raz pierwszy sam serdar Ibrahim Szejtan, zwycięski dotychczas we wszystkich bitwach wojownik, spróbował szczęścia w bitwie ze „lwem Lechistanu“.
Ostrożny jednak był to wódz, nie lubiący sławy swej narażać. Nie śmiał on natrzeć od czoła na Polaków w wałach opatrzonych w celnie strzelające działa i bronionych przez piechotę, o której w całym cesarstwie otomańskim opowiadano sobie cuda.
Nie wiedział Ibrahim-Diabeł, że król od dwu dni już, śledząc ruchy Tatarów, pojął, co ma na myśli jego przeciwnik, stary, wytrawny dowódca.
Nie podejrzewając tego, przyglądał się serdar trzem liniom wojsk polskich ustawionych za Krechówką poza wałami, już w polu, zacierał ręce i był prawie pewien zwycięstwa.
Po chwili janczarowie uderzyli na wojska litewskie i, cofnąwszy się po krótkiej walce, pociągnęli je za sobą poza przeprawę. Król widząc to posunął naprzód środek wojska, żeby nie przerwać łączności z lewym skrzydłem. Między wojskiem polskim a wałami obozu utworzyła się przeto szeroka luka.
Wtedy to od strony dąbrowy i moczarów ruszyła do bitwy orda.
Miała ona rozkaz spaść na prawe skrzydło, gdzie dowodził hetman polny Jabłonowski, odrzucić go i wdzierać się w utworzoną poprzednio lukę, aby się znaleźć na tyłach sił królewskich.
Manewr ten zrozumieli znajdujący się w pobliżu pułkownik Polanowski i rotmistrz Berezowski i zamknęli natychmiast wszystkie luki. Hetman polny mógł już całą siłą oprzeć się nacierającej ordzie, którą też powoli zaczął spychać z pola, wyglądając chwili, w której by mógł wypuścić usarzy i pancernych.
W tych zmaganiach zbrojnych zmierzch zaskoczył walczących przeciwników.
Tatarzy i Turcy poczęli się cofać, a wtedy król wysłał dziesięć lekkich chorągwi za nimi.
Przed rotmistrzem Berezowskim, walczącym koło dąbrowy, jak spod ziemi wyrósł ordynans hetmana koronnego z rozkazem wzięcia udziału w pościgu.
Pan Jerzy wycofał się na chwilę, ustąpiwszy miejsca kozakom generała Żebrowskiego, sprawił swoją chorągiew i poprowadził ją w pole.
Próżno usiłowały powstrzymać „krzyżaków“ wyborowe setnie tatarskie. Szlachta górska rwała naprzód, wysforowawszy się przed innymi chorągwiami, które uczestniczyły w pościgu.
W pewnej chwili, dopadając już koryta Świecy, spostrzegł rotmistrz wspaniałego Tatara na białym arabskim ogierze. Powiewały nad nim zielone i czerwone buńczuki, świta w jedwabnych chałatach i połyskujących złotem zbrojach otaczała tego młodego dostojnika o dumnej, drapieżnej twarzy.
— Hej, chyba to sam Gałga albo Nuradyn? — mignęła rycerzowi myśl i nie zastanawiając się nad tym, co czyni, poprowadził chorągiew za Świecę, pędząc w stronę pagórka, gdzie wiatr igrał barwnymi buńczukami.
Spostrzeżono tam zuchwalców, a gdy ci, nie zatrzymując się na chwilę, przejechali przez setnię usiłującą przegrodzić im drogę, Tatar na białym arabie i cała jego świta rzuciła się do ucieczki rozpuściwszy konie.
Rotmistrz mknął ze wzrokiem utkwionym w młodego Tatara, wbijając ostrogi w boki bachmata.
W zapamiętaniu nie spostrzegł pan Jerzy, że zapędził się zbyt daleko. Dopiero, gdy z jakiejś baterii dano do jego chorągwi dwa strzały, rotmistrz rozejrzał się i oprzytomniał. Zaczął hamować bachmata i zawracać chorągiew. Uchodzili teraz ku rzece, ścigani przez Tatarów. Przebrnął pan Jerzy Świecę, tracąc na przeprawie kilku ludzi, a między nimi Błażeja Berezowskiego-Symczycza, jednookiego wachmistrza Szymona Piotrowskiego i Jana Potopińskiego.
Późnym już wieczorem powróciła chorągiew do Żurawna.





  1. Odwaga, duch.
  2. Zagroda dla owiec.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.