Poczta (Tagore, 1922)/Akt pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rabindranath Tagore
Tytuł Poczta
Wydawca „Monsalvat”
Księgarnia Nowości
Data wyd. 1922
Druk A. Goldman
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Jan Stur
Tytuł orygin. ডাকঘর
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT PIERWSZY.
W domu Madhava. — Madhav, Lekarz.
Madhav:
Zanim się zjawił, nie zależało mi na tem; było mi tak swobodnie. Ale teraz, skoro przybył, niebiosa wiedzą skąd, jego ja ukochane przepełnia mi serce; kiedy pójdzie, dom mój przestanie być domem. Lekarzu, czy sądzicie —
Lekarz:
Skoro w gwiazdach i chmurach pisane mu żyć, będzie żył długo. Ale wedle tego, co powiadają księgi lekarskie, zdaje się —
Madhav:
Wielki Boże! Cóż?
Lekarz:
Uczeni twierdzą: „Żółć, czy też udar mózgowy, katar czy podagra, wszystko jednako się rodzi“.
Madhav:
Dajcie spokój, nie zawracajcie mi głowy waszemi księgami. Zwiększacie tylko mą bojaźń. Powiedzcie lepiej co robić.
Lekarz:
(zażywając tabaki:)
Należy jaknajstaranniej pielęgnować chorego.
Madhav:
Słusznie, ale powiedzcie mi w jaki sposób.
Lekarz:
Już wspomniałem. Nie śmie opuścić pokoju.
Madhav:
Biedne dziecko! Gdy pomyślę, że przez cały dzień będzie ślęczeć —
Lekarz:
Cóż innego możecie uczynić? Mgła jesienna i słońce, oto niebezpieczeństwo dla małego chłopaka. Wszak nauczyły mnie księgi: „Jeśli sapiesz lub mdlejesz, masz żółtaczkę, wysypkę, lub oczy przyćmione“...
Madhav:
Proszę, osławcie to! Więc zamknąć biedaczka? Czyż niema innego sposobu leczenia?
Lekarz:
Niema — „bo gdy wiatr wieje, a słońce“...
Madhav:
Cóż pomoże mi teraz „gdy tak, owak i siak“? Mówcie do rzeczy. Cóż robić? Wasz sposób jest bardzo przykry dla biednego chłopaka. Amal przecie tak spokojnie znosi chorobę. Serce mi pęka, ilekroć zadrży, biorąc wasze lekarstwo.
Lekarz:
Im więcej drży, tem pewniejszy skutek. Wszak zauważył już mądry Czyabana: „Lekarstwa i dobre rady: najlepsze są, które najgorzej smakują“. Ach tak! Muszę już odejść.
(Wychodzi. Wchodzi Ojczulek.)
Madhav:
Ojej, do kroćset, w sam raz przybywa ojczulek.
Ojczulek:
Ale, ale, nie kąsam przecie.
Madhav:
Jesteś diabłem, który dzieciom głowę zawraca.
Ojczulek:
Nie jesteś dzieckiem i w domu twym niema dzieci.
Madhav:
Więc nie wiesz jeszcze, że u mnie chowa się synek malutki? Nie pamiętasz, że żona moja pragnęła, byśmy sobie dziecko przybrali?
Ojczulek:
Stara to historja, której nawet słuchać nie chciałeś.
Madhav:
Przypominasz sobie pewnie, z jakim trudem zgarniałem zawsze przebrzydłe pieniądze. A oto, ni stąd, ni zowąd, miał się zjawić przybłęda, by przetrwonić mozolnie uciułany, luby grosz. Znienawidziłem tę myśl. Ale ten chłopak tak jakoś dziwnie przytulił się do mego serca...
Ojczulek:
Taki to więc ból! Puszczasz dla niego pieniądze, a brzęczące wesołki cieszą się swą wędrówką.
Madhav:
Przedtem gnała mnie tylko namiętność. Nie mogłem poprostu inaczej, musiałem pracować za grosz. Odkąd trudzę się dla dziecka, radość sprawia mi praca; ot, matka, która je żywi.
Ojczulek:
Dziwne powiadasz mi rzeczy. A gdzie znalazłeś chłopaka?
Madhav:
Jest to synek męża, który był druhem przysiężnym mej żony i pochodził z tej samej wsi, co i ona. Matkę stracił jeszcze jako dziecię małe, a niedawno odumarł go także ojciec.
Ojczulek:
Biedaczek! tembardziej mnie potrzebuje.
Madhav:
Lekarz mówi, że wszystkie wnętrzności w jego ciałku szamocą się i że niema wiele nadziei, by go utrzymać przy życiu. Istnieje dlań tylko jedna możliwość ratunku: należy go strzedz przed słońcem i wiatrem jesiennym. Dlatego przerażasz mnie co się zowie! Doprawdy, zabawa taka nie przystoi twym latom. Wabić dzieci na wolne powietrze!
Ojczulek:
Boże, chroń moją duszę! Więc jestem równie szkodliwy jak wiatr jesienny i słońce? Ależ przyjacielu! Znam także inną zabawę. Wiem, jak się dziatki przytrzymuje w pokoju. Wieczorem po skończonej robocie, przyjdę i zaprzyjaźnię się z dzieciakiem.
(Wychodzi. Wchodzi Amal.)
Madhav:
Oho! To ty Amal?
Amal:
Nie wolno mi wyjść z dworka? Ani na chwilę?
Madhav:
Nie, nie kochanie!
Amal:
Patrz, tam gdzie ciotka soczewicę w młynku miele, siedzi wiewiórka, ogon podnosi, maciupeńkiemi rączkami ziarnka zbiera i rozgryza je. Nie wolno mi tam pobiedz?
Madhav:
Nie, kochanie, nie!
Amal:
Chciałbym być wiewiórką. Skakałbym po drzewach i cieszyłbym się bardzo. Wujaszku, czemu nie chcesz, bym tam pobiegł?
Madhav:
Lekarz mówi, że zabawa na dworze może ci zaszkodzić.
Amal:
Skąd lekarz wie o tem?
Madhav:
Dniami i nocami czyta przecie książki. A z nich dowiaduje się o wszystkiem. O pogodzie, która jutro będzie, o lekarstwach na ból głowy, kaszel, lub inne dolegliwości.
Amal:
(wzdychając)
Ach, jaki ja głupi! Nie umiem czytać książek!
Madhav:
A wiesz Ty, że ludzie uczeni nigdy z dworka nie wychodzą?
Amal:
Naprawdę?
Madhav:
Jakżeż-by mogli? Rankiem i wieczorem pracują i harują nad księgami. Tak i ty, gdy dorośniesz, będziesz wciąż siedzieć w domu i czytać bez ustanku. Zostaniesz uczonym.
Amal:
Nie, nie, wujaszku, proszę cię, bardzo cię proszę, ja nie chcę zostać uczonym. Doprawdy nie mam ochoty.
Madhav:
Gdybym był mógł się uczyć! Jesteś jeszcze mały, nie rozumiesz, że to popłaca.
Amal:
Wolę ot tak chodzić sobie i oglądać wszystko.
Madhav:
Cóż tu jest do oglądania? Poco wciąż się gapić?
Amal:
Popatrz na górę, którą widać z naszego okna. Chciałbym pójść dalej, daleko — daleko —
Madhav:
O, ty głuptasku! Wejść na szczyt i znowu zejść w dół. Jakgdyby nie było nic innego do czynienia! Widzisz przecie, że góra wyrasta prościuteńko, niby słup graniczny. To znaczy, że nie można pójść dalej. Nienapróżno wzniesiono ją z tylu grubych kamieni.
Amal:
Wujaszku, myślisz, że to znak, który mówi: zostańcie tutaj! A mnie się zdaje, że to ręce ziemi ku niebu wyciągnięte. Ludzie, siedzący przy oknie kochają te dłonie. Sądzę, że ludzie uczeni —
Madhav:
Nie, na takie sprawy nie mają czasu. Nie są głupcami, jak ty.
Amal:
Wiesz, wczoraj spotkałem człowieka, który był głupi jak ja.
Madhav:
Niemożliwe!
Amal:
Na barkach niósł kij bambusowy, u kija chwiał się z przodu tłumoczek, w lewej ręce trzymał garnek miedziany i szedł tak przez łąkę, w starych butach, jak wymierzył, prosto w góry. Spytałem go: „Dokąd idziesz?“ Odpowiedział: „Nie wiem“. Spytałem znów: „Po co idziesz?“ Rzekł: „Rozglądam się za pracą“.
Powiedz, wujaszku, czy ty także musisz rozglądać się za pracą?
Madhav:
Pewno, że muszę; wielu z nas rozgląda się po drodze.
Amal:
Cudownie! Chciałbym wędrować jak oni, możebym przecie znalazł robotę.
Madhav:
A jeśli będziesz szukał i nie znajdziesz nic?
Amal:
Wówczas pójdę dalej i będę się cieszył.
Patrzyłem na człowieka, który w podartych butach powoli kroczył drogą. A kiedy przyszedł nad wodę, płynącą u stóp figowca, zatrzymał się i nogi obmył w strumieniu. Potem dobył z zawiniątka nieco mąki, utartej fasoli, zwilżył je wodą i począł spożywać. Potem związał węzełek, włożył go na plecy i przeszedł wbród rzeczułkę. Prosiłem ciotkę, by pozwoliła mi zjeść śniadanie, tak jak ten człowiek, nad brzegiem strumienia.
Madhav:
A cóż ciotka na to?
Amal:
Powiedziała: „Wpierw musisz być rumiany i silny. Gdy wyzdrowiejesz, będziesz mógł się bawić, gdzie ci się spodoba.“
Wujaszku, czy ja wnet wyzdrowieję?
Madhav:
Wkrótce, z pewnością, kochanie.
Amal:
Ale wtedy natychmiast pójdę sobie stąd.
Madhav:
A czy wiesz już, dokąd?
Amal:
Będę wędrować poprzez wiele rzek i będę wbród przechodzić strumienie. Upalny dzień, wszyscy śpią w dworkach, już zamknęli drzwi, a ja gościńcem idę —
Madhav:
Aha, rozumiem. No, no, — zobaczymy!
Amal:
Wujaszku, nie zostanę uczonym? Prawda, że nie?
Madhav:
A czem wolałbyś zostać?
Amal:
Nie wiem jeszcze. Zastanowię się nad tem. Powiem ci może jutro.
Madhav:
Jeźli nie będziesz wołał obcych ludzi —
Amal:
Ale ja tak lubię rozmawiać ze wszystkimi!
Madhav:
Ukradną cię! Zobaczysz!
Amal:
O! To byłoby cudownie! Czemu mnie nikt nie zabiera? Wszyscy chcą, bym tu został, bym wciąż siedział tutaj.
Madhav:
Czas iść do pracy. Amal, słyszysz? Nie wychodź z pokoju.
Amal:
Nie wyjdę, wujaszku! — (po chwili) Wolno mi patrzeć przez okno?
(Madhav wychodzi).
Głos:
Kwaśne mleko, kwaśne mleko, dobre świeże mleko!
Amal:
Człowieku, hej, człowieku!
Mleczarz:
Chcesz kupić nieco kwaśnego mleka?
Amal:
Gdybym mógł! Ale nie mam pieniędzy.
Mleczarz:
Poco więc wołasz? Tracę czas napróżno.
Amal:
Szkoda, że nie mogę pójść z Tobą.
Mleczarz:
Ze mną?
Amal:
Skoro słyszę twe wołanie w dali, tęsknię jakgdyby za domem ojca mego.
Mleczarz:
(Stawiając konwie na ziemi:)
Powiedz, malutki, dlaczego siedzisz zawsze przy oknie?
Amal:
Lekarz nie pozwala mi wyjść. W pokoju tak smutno. Więc patrzę na drogę.
Mleczarz:
Biedny dzieciaku, przeziębiłeś się pewnie.
Amal:
Być może. Nie jestem uczony, więc nie wiem, czemu choruję. Powiedz, mleczarzu, skąd idziesz?
Mleczarz:
Ze wsi naszej.
Amal:
Daleko to stąd?
Mleczarz:
Dworek mój stoi nad rzeką Szamli, u stóp Panczumarskich gór.
Amal:
Góry Panczumara! Rzeka Szamli! Zdaje mi się, że widziałem je kiedyś.
Mleczarz:
Jakto? Byłeś u stóp naszych gór?
Amal:
Nie byłem tam nigdy. A przecie pamiętam twą wieś. Dworki spoczywają w cieniu bardzo starych, grubych drzew, tuż obok czerwonego gościńca. Czy tak?
Mleczarz:
Tak jest, dziecko moje.
Amal:
Na stoku górskim pasą się krowy.
Mleczarz:
Rzeczywiście! We wsi naszej pasą się krowy.
Amal:
A kobiety wasze w swem czerwonem sari[1] czerpią dzbanami wodę z rzeki. Dzbany noszą na głowie ku domom.
Mleczarz:
W istocie! Kobiety z gór schodzą nad rzekę, by zaczerpnąć wody. Tylko nie każdą stać na czerwone sari. Ależ, dziecię drogie, musiałeś tam kiedyś być, choćby parę chwil. Może przechodziłeś tamtędy podczas jednej z twych wędrówek?
Amal:
Nie, naprawdę mleczarzu, nigdy, nigdy nie byłem w twojej wsi. Ale skoro lekarz pozwoli mi wyjść, zaprowadzisz mnie do niej. Dobrze?
Mleczarz:
Owszem, pokażę ci ją.
Amal:
I nauczysz mnie, jak się w głos mleko zachwala, na barkach ciężar dźwiga?
Mleczarz:
Ty miałbyś mleko sprzedawać? Ależ chłopcze! Zostaniesz przecie uczonym! Będziesz czytać książki!
Amal:
Nigdy nie będę uczonym. Chcę pełne konwie nosić ze wsi u stóp starego drzewa Banian[1] przy drodze czerwonej i przed każdą chatą, jak Ty śpiewać piosenkę. O, jak pięknie nucisz: „Kwaśne mleko, kwaśne mleko, świeże kwaśne mleko“. Naucz mnie tej melodji.
Mleczarz:
Melodji? Co za pomysł!
Amal:
Naucz mnie! Słucham jej tak chętnie! Nie mogę ci powiedzieć, co czuję, gdy dochodzi mnie twe wołanie z poza skrętu drogi. Skoro śpiew twój biegnie wzdłuż tej alei staje mi się słodko i dziwnie. Jak wtedy, gdym usłyszał straszny krzyk kani w górze, pod niebem.
Mleczarz:
Drogie dziecię, chcesz może trochę kwaśnego mleka? Weź, proszę.
Amal:
Ależ ja niemam pieniędzy!
Mleczarz:
Nie, nie, pocóż mówić o tem? Napij się, choć trochę. Sprawisz mi wielką radość.
Amal:
Już odchodzisz? Straciłeś pewnie dużo czasu, rozmawiając ze mną.
Mleczarz:
Nie, kochanie. Zarobiłem bardzo wiele. Nauczyłeś mnie, jak można być szczęśliwym, sprzedając kwaśne mleko.
(Odchodzi)
Amal:
(śpiewnie)
Kwaśne mleko, kwaśne mleko, dobre świeże kwaśne mleko z pięknej wsi, z kraju wśród panczumarskich gór, z ponad brzegu Szamli. Kwaśne mleko, świeże kwaśne mleko! Kobiety wczesnym rankiem pędzą krowy pod gałęzie drzew w jeden wielki rząd i doją je. Wieczorem zaś nastawiają mleko, by skwaśniało. Kwaśne mleko, świeże kwaśne mleko!
Oho, strażnik znów pola obchodzi! Hej! Chodź-że tu, strażniku, porozmawiaj trochę zemną!
Strażnik:
Co to za krzyk? Nie boisz się mnie?
Amal:
Nie. Czemu?
Strażnik:
A jeśli cię stąd zabiorę?
Amal:
Dokąd pójdziemy? Czy daleko? W góry?
Strażnik:
A jeźli cię zaprowadzę przed samego króla?
Amal:
Przed króla? Zrób to! Cóż, kiedy lekarz nie pozwala mi wyjść i nikt mnie stąd nie śmie ruszyć. Siedzę tu przez cały dzień, aż do zmierzchu.
Strażnik:
Bądź grzeczny i słuchaj lekarza. Twarz twoja blada i ciemne pierścienie masz pod oczyma. Ręce twe chude, a jak żyły na nich nabrzmiały!
Amal:
Kiedy uderzysz w gong, strażniku?
Strażnik:
Nie tak szybko, jeszcze nie nadszedł czas.
Amal:
Dziwne! Niekiedy mówią, że czas nie nadszedł jeszcze, a niekiedy, że już przeminął. Ale czas twój przyjdzie z pewnością, skoro tylko uderzysz w gong.
Strażnik:
Nie mogę spełnić twej prośby, nie mogę uderzyć w gong.
Amal:
Tak lubię jego dźwięk! W południe, gdyśmy już obiad spożyli, wuj idzie do pracy, ciotka w drzemkę wpada, czytając Ramajaną. Na podwórzu pod murem cienistym śpi pies, zwinięty w kłębuszek. A wówczas poczyna rozbrzmiewać Twój gong, z całej siły woła: dong, dong, dong!
Powiedz mi, czemu tak dźwięczy Twój gong?
Strażnik:
Przypomina ludziom, że czas na nikogo nie czeka. Coraz dalej idzie, w dziwny kraj.
Amal:
Dokąd? Którą drogą?
Strażnik:
Tego nikt nie wie.
Amal:
Więc kiedyś, gdy zechcę, pomyślę sobie: nigdy nikogo nie było. O gdybym, jak czas szedł drogą, której nikt nie zna!
Strażnik:
Wszyscy nią kiedyś pójdziemy.
Amal:
I ja?
Strażnik:
I ty.
Amal:
Zobaczysz. Lekarz przyjdzie i powie, żebym został tutaj.
Strażnik:
Pewnego dnia sam weźmie cię za rękę i wyprowadzi cię stąd.
Amal:
Nie znasz go. On mnie zawsze zamyka!
Strażnik:
Ktoś, kto większy jest i mądrzejszy, niż on, przychodzi i uwalnia nas.
Amal:
Kiedyż przyjdzie do mnie ten wielki lekarz? Nie mogę wciąż siedzieć w pokoju.
Strażnik:
Nie mów tak, jeszcze nie czas.
(do siebie).
Biedne dziecko!
Amal:
Gniewasz się? — Strażniku! — Popatrz! — Nie ruszyłem się nawet. Jestem przy oknie. Jak zawsze. Od rana do wieczora. Uśmiechasz się? Już nie gniewasz się na mnie? — Powiedz mi, co to za dom, taki wielki, z chorągwią na dachu, tam, po drugiej stronie?
Strażnik:
To poczta, którą niedawno zbudowano.
Amal:
Poczta? Czyja poczta?
Strażnik:
No chybaże! Króla!
Amal:
Przychodzą na nią listy królewskie?
Strażnik:
Naturalnie! Pewnego ranka może i do ciebie przyjść królewski list.
Amal:
Do mnie? Przecie jestem jeszcze maleńkim chłopczykiem.
Strażnik:
Małym chłopczykom posyła król maleńkie liściki.
Amal:
Wspaniale! Kiedy go dostanę? Skąd wiesz, że król pośle mi list?
Strażnik:
A poco stawiałby pocztę naprzeciwko twego okna? A naco kazałby złotej chorągwi powiewać?
Amal:
Kto przyniesie mi pismo królewskie?
Strażnik:
Posłaniec. Król ma ich wielu na swoje rozkazy. Noszą na piersiach złote, krągłe tabliczki. Musiałeś nieraz widzieć, jak śpieszą.
Amal:
Czemu? Dokąd?
Strażnik:
Przebiegają kraj cały, wzdłuż i wszerz, od drzwi do drzwi.
Amal:
Gdy będę duży, zostanę posłańcem królewskim.
Strażnik:
Hahaha! Posłańcem, naprawdę! Czy słońce świeci, czy deszcz pada, biednym, bogatym, z domu w dom zanosić listy — ho! to trudna rzecz!
Amal:
Ty też pracujesz i wędrujesz bez ustanku. W dzień, gdy gorąco i cicho, gong twój krzyczy: dong, dong, dong! A w nocy, gdy się budzę, jest już ciemno, nawet lampa się nie świeci, wtem słyszę: gong twój tak jak muszka brzęczy: dong, dong, dong!
Strażnik:
Ojej, wójt! Muszę cię czemprędzej pożegnać. Jeźli mnie chwyci na gadaniu, już nigdy nie przestanie terkotać.
Amal:
Wójt? Nie widzę go.
Strażnik:
Patrz przed siebie, prościuteńko! Na gościńcu podskakuje żaba nadęta, zielona ze złości. A nad nią chwieje się olbrzymi parasol z liści palmowych. To on.
Amal:
Nie śmiej się z niego. Pewnie król kazał mu zostać naszym wójtem.
Strażnik:
Nasz pan nie zna ryczącego zadrzyjnosa. Gdyby wiedział, jak pyszałek ten wszystkim dokucza, z pewnością wygnałby go z kraju.
Pa, malutki! Jutro rano znów tu zaglądnę. Opowiem ci wszystko, com zobaczył w mieście.
(Wychodzi).
Amal:
Codziennie listy dostawać od króla, siedząc przy oknie! Jak cudnie! Szkoda tylko, że nie umiem czytać. Poproszę ciotkę, aby mi pomogła. A jeśli nie zechce, schowam listy i poczekam, aż wyrosnę. Gdy będę duży, sam je przeczytam.
(Wchodzi Wójt).
Amal:
Wójcie! Panie wójcie! Masz chwileczkę czasu?
Wójt:
Co za nicpoń śmie wrzeszczyć, odnosząc się do mnie?
Amal:
Jesteś wójtem, słuchają cię wszyscy.
Wójt:
(gładząc się po brzuchu)
Tak, o tak! Boją się, słuchają.
Amal:
Nawet posłańcy królewscy?
Wójt:
Głupie pytanie! Chciałbym widzieć do pioruna! — Rzecz prosta!
Amal:
Bądź tak dobry i powiedz posłańcom, że to Amal siedzi przy oknie.
Wójt:
Co to? Po co?
Amal:
Może przyjdzie na pocztę list do mnie.
Wójt:
Któż na bożym świecie pisałby do przybłędy?
Amal:
A gdyby tak król napisał?
Wójt:
Haha! Udałeś mi się, chłopcze! Nadzwyczaj! Haha! Król? Zaiste! Jesteś jego przyjacielem. Hę? Zbyt długo nie widzieliście się i królowi z pewnością markotno za tobą. Pyszałku jeden! Dostaniesz ty list jutro!
Amal:
Dziwnie mówisz do mnie.
Wójt:
W istocie! Dziwnie! Taki żółtodziób, jak ty, miałby otrzymać list królewski! Madhav od niedawna znów puszy się, jak djabli. Dwa grosze oszczędności wyskrobał z za pazuchy i przeto z jego ludźmi rozmawiają królowie, sułtanowie! Już ja go chwycę! Zatańczy, nieboże! O, ty — rzezimieszku! postaram się, postaram, by list królewski przyszedł w wasz dom.
Amal:
Nie, nie! Nie trudź się, proszę.
Wójt:
I czemu nie, jeźli łaska? Wszak trzeba z wszystkiego zdawać sprawę królowi. Jego służba rozpyta się, i to wnet, o ciebie. Bezczelność Madhava przekracza wszelkie granice. Gdy król się o niej dowie, przytrze mu nieco rogów.
(Wychodzi).
Amal:
(wychylając się przez okno):
Dziewczynko wędrująca, kim jesteś? Sprzączki brzęczą u Twoich nóg. Zbliż się, przyjdź do mnie.
(Wchodzi Dziewczyna).
Dziewczyna:
Nie mam czasu, dziecię. Jest już późno.
Amal:
Rozumiem. Chciałabyś jaknajprędzej stąd odejść.
Dziewczyna:
Wyglądasz, jak gwiazda spóźniona nad ranem. Co Tobie?
Amal:
Nie wiem.
Dziewczyna:
Jesteś pewnie zmęczony. Wciąż wypatrujesz, czekasz. Przymknę okno na chwilę.
Amal:
Nie, nie czyń tego. Tylko to jedno jest jeszcze otwarte. Wszystkie inne zabito deskami. Powiedz mi tylko, kim jesteś. Zdaje mi się, że znam ciebie.
Dziewczyna:
Jestem Sudha.
Amal:
Co za Sudha?
Sudha:
Nie wiesz? Córka handlarza kwiatów.
Amal:
A cóż ty robisz?
Sudha:
Zrywam kwiaty do mego koszyka.
Amal:
Przeto tak wesoło lśnią twoje stopy i tak radośnie brzęczą sprzączki twoje. Chciałbym z Tobą pójść. Z najwyższych gałęzi, których nikt nie dojrzy, zniósłbym ci białe kwiecie.
Sudha:
Naprawdę? Znasz się na kwiatach, jak ja?
Amal:
Tak jest. Zupełnie tak samo. Wiem też wszystko o Czampie z bajki i jego sześciu braciach. Gdybym mógł, poszedłbym zaraz w gęsty las. I tam, gdzie niema ścieżek, gdzie kolibri na gałęzi pije miód, rozkwitłbym w biały pąk, jak Czampa. Chciałabyś zostać siostrą moją, Parul?
Sudha:
Jakżeż mogę być twoją siostrą Parul, kiedy nazywam się Sudha, a matką moją jest handlarka kwiatów, Sasi? Tyle wieńców muszę w jeden dzień uwić. Dobrzeby było próżnować, jak Ty.
Amal:
Cóżbyś robiła od ranka do wieczora?
Sudha:
Bawiłabym się lalką. To byłaby moja narzeczona. A kotka Meni — Ale już późno. Muszę iść. Potem nie znajdę żadnego kwiatka. Słuchaj! Bądź grzeczny, siądź spokojnie, cicho. Gdy będę wracać, przejdę tędy i znów porozmawiamy.
Amal:
Darujesz mi paproć, która szczęście daje?
Sudha:
Nie mogę. Wiesz przecie, że za wszystko trzeba płacić.
Amal:
Zapłacę, gdy będę duży. Zanim stąd pójdę, by z tamtej strony rzeki rozglądnąć się za pracą.
Sudha:
Dobrze, zgoda.
Amal:
Przyjdziesz z pewnością?
Sudha:
Tak, przyjdę,
Amal:
I nie zapomnisz o mnie? Jestem Amal. Pamiętaj!
Sudha:
Nie zapomnę.
Nigdy.
Mój braciszku!
(Odchodzi. Wchodzi gromadka chłopców).
Amal:
Dokąd idziecie? Zaczekajcie chwilę!
Chłopiec:
Idziemy nad strumień, bawić się w orkę.
Drugi chłopiec:
(pokazując Amalowi kijek)
Widzisz? To nasz pług.
Trzeci chłopiec:
A ja jestem wołem w zaprzęgu.
Amal:
Aż do wieczora będziecie się tam bawić?
Chłopiec:
Tak, przez cały dzień.
Amal:
A potem wracać będziecie brzegiem rzeczułki?
Chłopiec:
Tak.
Amal:
Przejdziecie koło mego okna?
Drugi chłopiec:
Chodź z nami. Tam tak ładnie.
Amal:
Lekarz nie pozwala mi wyjść.
Drugi chłopiec:
E, lekarz. Nigdy go nie słucham.
Amal:
Zostańcie tutaj. Będę się wam przypatrywał.
Trzeci chłopiec:
Orać można tylko nad rzeką.
Amal:
Daruję wam moje zabawki. Oto wszystkie, weźcie! Po kątach leżą, tyle prochu na nich!
Chłopiec:
Patrzaj-że, statek!
Drugi chłopiec:
Jaki ładny Sepoy!
Trzeci chłopiec:
Pokaż-no, cóż to?
Amal:
Czarownica Jataj!
Chłopiec:
Nie żal ci? Nie odbierzesz nam zabawek?
Amal:
Nie, nie potrzebuję ich. Dzisiaj po raz pierwszy bawię się niemi.
Chłopiec:
Ustawcie żołnierzy w szereg. Wojna już się zaczęła!
Drugi chłopiec:
Nie mam jeszcze strzelby.
Trzeci chłopiec:
Weź tę trzcinę. Nadaje się wspaniale —
Chłopiec:
Cóż to? Amal?! Zasypiasz?
Amal:
W samo południe? Gong wydzwania dopiero koniec pierwszej straży!
Amal:
Tak, dong, dong, dong. Kołysze mnie do snu.
Chłopiec:
Wypocznij, prześpij się trochę. Nie będziemy ci przeszkadzać. Już idziemy.
Amal:
Chciałbym was jeszcze spytać. — Czy znacie posłańców królewskich?
Chłopiec: — Drugi chłopiec:
Tak, znamy.
Amal:
Wiecie jak się nazywają?
Chłopiec:
Jeden z nich nazywa się Badal.
Drugi chłopiec:
A ja znam Sarata.
Trzeci chłopiec:
Jest ich tak wielu!
Amal:
Czy znajdą dworek, w którym mieszkam, gdy na pocztę przyjdzie list do mnie?
Chłopiec:
Jeźli na liście będzie twe imię, odszukają cię z pewnością.
Amal:
Przyprowadźcie jutro Badala i Sarata. Chciałbym się z nimi zapoznać.
Chłopiec:
Dobrze, przyjdziemy jutro z nimi.
Amal:
{Przymykając znów oczy):
Dziękuję wam.
Chłopiec:
Dobranoc ci.
Amal:
W oczach mych tyle, tyle gwiazd.
(Koniec aktu pierwszego).





  1. 1,0 1,1 Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku – odwołanie do przypisu, który nie został w tym wydaniu zamieszczony.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rabindranath Tagore i tłumacza: Hersz Feingold.