Poczciwości człowiek

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Poczciwości człowiek
Pochodzenie Koszałki Opałki
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1905
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Poczciwości człowiek.


Ten także znowu panie z pretensją wyjechał...

Osądźcie sami tylko:
Naczelnik naszego biura jest człowiekiem, który, prócz sześciu tysięcy rocznej pensji i pleców — posiada jeszcze... humory. To znaczy: dobry humor, albo zły humor.
Jeżeli jest w dobrym humorze — chwali, jeżeli w złym — gani. Jest to zupełnie zrozumiałe, albowiem sam najmniejszego nie ma pojęcia o rzeczy i ocenić pracy nie potrafi. Czemże się więc ma kierować? A przecież musi chwalić i ganić na przemian: od tego właśnie jest zwierzchnikiem i pobiera pensję.
Więc kieruje się humorem.
No: racja czy nie?
Posłuchajcie tylko dalej:
Przychodzi raz do biura w złym humorze. Temu nawymyślał, tamtemu nawymyślał — idzie do mnie.
Ja jestem poczciwości człowiek. Każdy może zaświadczyć. Robię swoje, w drogę nikomu nie wejdę, wody nikomu nie zamącę.
Przychodzi do mnie: zajrzał do jednej książki, do drugiej — i zaczyna, rzecz naturalna, wymyślać:
— Pan nie umiesz pisać — powiada — pan jesteś niedołęgą — powiada — pan nic nigdy porządnie nie zrobisz — powiada; — pan darmo tylko pensję bierzesz.
— Ależ, panie naczelniku — powiadam.
— Kiedy ja mówię, to pan milcz — powiada. — Pan mi nie przerywaj — powiada. — Pan nie wiesz nawet, jak się względem mnie zachowywać.
I cóż ja miałem robić?
Nawymyślał mi, za przeproszeniem, od durniów, błaznów i nieuków — i poszedł do swego gabinetu na cygaro i gazetę.
Nie powiem, żeby mi podobnie niesprawiedliwa ocena moich kwalifikacji i osoby była miłą. Toć pracuję już nie pierwszy rok, toć nie jestem pierwszy lepszy chłystek, którym można bezkarnie pomiatać.
Oburzyło mnie to, ale myślę sobie tak:
Co ja tam będę z nim zaczynał? Przyszedł dziś w złym humorze, więc musiał na kimś wywrzeć swą złość. Ja mu się akurat nawinąłem, więc się do mnie najbardziej przyczepił. No trudno.
Ja wogóle jestem z gruntu poczciwości człowiek.
No: racja czy nie?
Ale w naszem biurze, proszę was, pracuje jeden młodzik. Pracuje, to i pracuje, Ja tam nikomu w drogę nie wchodzę, mnie tam nic nie obchodzi, kto pracuje, kto nie pracuje. Dla mnie tam wszyscy mogą choćby na głowie chodzić, byle się znowu do mnie nie wtrącali.
A on, panie, ten gołowąs, wstaje nagle i powiada:
— Panowie, jak wy się zapatrujecie na zachowanie naszego kolegi?
A że on siedzi akurat obok mnie, więc ot tak sobie zapytałem:
— Jakiego kolegi?
— Bo myślałem, że on ma na myśli naczelnika, więc ździwiło mnie to nagłe koleżeństwo.
— Pan się jeszcze pytasz, jakiego kolegi? — odpowiada. — Ja właśnie pytam, czy tu się znajdzie kto taki, co panu po tem wszystkiem zechce podać rękę.
— A cóż ja takiego zrobiłem? — pytam zdumiony.
Myślałem na razie, że może rzeczywiście powiedziałem coś niestosownego, tak mnie to znienacka zaskoczyło.
— A cóż ja, u licha, powiedziałem?
— Właśnie to źle, żeś pan nic nie zrobił i nic nie powiedział.
— A cóż ja miałem robić?
— Reagować na zniewagę, na obelgi...
— O, ta... ta... ta... Reagować!... Byłby mnie jeszcze więcej zwymyślał... Przecież chciałem mu odpowiedzieć, to odpowiedział, że się nie umiem zachowywać.
A ten, panie, chłystek, gołowąs, panie:
— Ja do pana nie mówię.
Dopiero jeden wstał i mówi:
— Panu się zdaje, że to tak można. U nas o dymisję nie tak znowu trudno, a o nową posadę za to — to trudno.
— Więc, zdaniem pana, należy sobie pozwolić w gębę pluć?
— Pluć nie pluć, ale jak kto ma żonę i dzieci...
— Tembardziej, jak kto ma dzieci — powiada młokos.
Słyszane to rzeczy?
— Jakto: tembardziej? — pyta ten rozsądny kolega. — To dzieci mają potem z głodu zdechnąć?
— A niech zdechną — powiada.
Słowo wam honoru daję — ja jestem sobie poczciwości człowiek i nikomu wody nie zamącę, ale chciałem go zbesztać od ostatnich.
Moje dzieci mają z głodu zdychać? Taki chłystek, co to nie ma pojęcia, czem jest zrodzone z prawego łoża dziecko; taki, panie, smarkacz, śmie mi mówić, z czego moje dzieci mają zdychać. On mi będzie nauki dawał. Dlatego, że mi tam ktoś coś przykrego powiedział, to ja mam... kiedy to i gadać nie warto.
— Mój panie — powiadam do niego — pan jeszcze własną pracą dzieci nie karmił.
A on:
— Ale pan je karmisz nie tylko pracą, ale upodleniem. A dzieci, wychowane kosztem upodlenia ojca, wyrosną na szubrawców, i pan sam nawet nie będziesz miał z nich pociechy. Połajdaczą się panu.
No wiecie: żem go za to nie trzasnął w pysk to doprawdy chyba — że jestem poczciwości człowiekiem.
Racja, czy nie?
— Mój panie — mówię — jeżeli mi mój zwierzchnik tam co powie, to chociaż ja mogę się z nim niezupełnie zgadzać, chociaż moje zapatrywania pod niektóremi względami mogą być różne, to ja muszę słuchać — i basta! — bo na to jest, mój panie — zwierzchność — i już! Ale pan nie ma prawa mi ubliżać, bo nie jestem od pana zależny, bo pan jest na to za młody, żeby mi rad udzielać — i już.
I usiadłem na krześle.
Myślicie, że po tej odprawie on dał za wygranę?
— Ja raz jeszcze — powiada — pytam, co panowie myślicie w tej nad wyraz smutnej sprawie przedsięwziąć?
— Mój panie — powiadam — ja tam nie jestem denuncjantem, ale ostrzegam pana, że o tem naczelnik może się dowiedzieć i wylecisz pan z biura.
— A pan myśli, że ja będę pracował w takiem biurze, gdzie panują podobnie świńskie stosunki... Ja tu i godziny nie będę dłużej.
— Ach tak, to rozumiem — powiedziałem. — To pan jest pewnie radykał?
— A tak, radykał.
— Trzeba mi to było odrazu powiedzieć.
I poco ja dopiero z takim zacząłem gadać?
No: racja czy nie?
I wyobraźcie sobie państwo, teraz żyjemy ze sobą w najlepsze. Bo ja tam nikomu w drogę nie wchodzę, tylko nie lubię, żeby się kto do mnie wtrącał...
Jedno mi tylko dziwne:
Dlaczego naczelnik, jak jest w złym humorze, to najchętniej ze mną rozmawia, a z nim — to nigdy?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.