Pożegnanie jesieni/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Ignacy Witkiewicz
Tytuł Pożegnanie jesieni
Wydawca F. Hoesick
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa
w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VI

ZBRODNIE

Część I: Przygotowania.

Informacja

[Książę Prepudrech nie powiedział nic „księżnej“ o zwierzeniach Atanazego. Zaciął się w sobie z siłą, przerastającą jego dotychczasowe marzenia o sile. Wogóle postanowił zwyciężyć demona, uczyniwszy ze zdobytej od Atanazego tajemnicy nową broń w tej nierównej walce. Wiedział teraz napewno, że potęga, z którą miał się zmierzyć jest złą i złem postanowił ją pokonać. Pod wpływem nienormalnego stanu w związku z kokainą, wszystko to wydawało mu się łatwo wykonalnem i prostem. Nie wiedział jeszcze z jakiemi przeciwnościami przyjdzie mu się zmagać. W danej chwili chodziło przedewszystkiem o unieszkodliwienie zazdrości. Systematyczna zdrada i tworzenie przeciwwagi dla uczuć dodatnich miały być głównemi środkami w tym celu. Prepudrech naprawdę zdobył dla siebie coś nowego owego wieczoru. Psychicznie gruntownie zamaskowany wszedł o 9-tej rano do pałacu Bertzów, zdradziwszy uprzednio (na wszelki wypadek) Helę z jedną z dziewczynek Ziezia, z którym zawarł przyjaźń niezłomną. Ziezio zachwycony jego improwizacjami w stanie narkotycznym, wkraczającemi już w zakres zupełnego, ale posiadającego pewną intelektualną konstrukcję, muzycznego nonsensu, na który sam, jako już uznany i prawdziwy zresztą artysta pozwolić sobie nie mógł, postanowił, syt sławy, wychować go na nowy ostatni typ muzyka, w którymby ta, męcząca się w śmiertelnych drgawkach sztuka, znalazła wreszcie definitywne swoje zakończenie. To nadało nową zupełnie wartość życiu księcia. Wrócił obładowany specjalnemi książkami i zaraz po kąpieli i śniadaniu, nie kładąc się ani na chwilę, zabrał się do roboty, brząkając od czasu do czasu na pokrytem purpurową laką pianinie i pisząc z trudem jakieś dzikie muzyczne gryzmoły czerwonym atramentem — zdążył się już bowiem zarazić czerwonością domu Bertz. Poczuł się naraz artystą — co za szczęście! Błysnęła mu daleka perspektywa wolności i nieznanego mu dotąd psychicznego wyuzdania, tej możności pozwolenia sobie na wszystko, a nawet sławy. Znajdował się jeszcze pod działaniem narkotyku, a ponieważ zażywał dość umiarkowanie, czuł się, na razie przynajmniej, świetnie.]
Zdumiona tak wczesnem brząkaniem — Prepudrech wstawał zwykle około 1-szej — Hela, pobiegła natychmiast do pokojów męża. Rozstali się wczoraj bez żadnych przeżyć zmysłowych, ani umysłowych. Książę, mając obietnicę kokainowego posiedzenia u Jędrka, nie zgwałcił jej jak zwykle i po raz pierwszy od ślubu wyszedł z domu późnym wieczorem, nie pytając się o pozwolenie. To były objawy nienormalne. Gdy weszła księżna, ubrana w czarną ze srebrem piżamę (na pamiątkę tytułu wierszy Lechonia, którego, z całego „Skamandra“, uwielbiała jedynie naprawdę i dla jego pamięci tylko łamała czasem rano ogólną zasadę czerwoności, odziedziczoną jeszcze po prababce z domu Rotszyld, z tych gorszych) Prepudrech, zawinięty w wiśniowy aksamitny szlafrok, taki sam, w jakim widział kiedyś w dzieciństwie zgrzybiałego Szymanowskiego przy pracy, zerwał się (trochę przerażony) od pianina. Ale opanował się natychmiast: ostatnia zdrada dodała mu sił znakomicie. Spojrzeli sobie w oczy.
— Widzę, że zażywałeś jakieś świństwa: masz zupełnie niesamowite źrenice. —
— Nie zażywałem — to twórczość — odpowiedział takim tonem, że Hela zmarszczyła brwi i odwróciła głowę. Jako objekt dla celów małżeńsko-pokutnych Azio dobrym być mógł jedynie w stanie zupełnej potulności, zakończonej codziennie bezprzytomnym gwałtem, który ostatecznie, gdyby nie jej poczucie chrześcijańskiego obowiązku żony, każdorazowo z łatwością odeprzećby mogła, przy pomocy systemu czysto intelektualnych „speszeń“. Połączenie intensywności erotycznych przeżyć ze spełnianiem tego obowiązku, było ostatnim życiowym tworem Heli, z którego w cichości była bardzo dumna. Zgłębiwszy oczy męża poczuła, że coś się zmieniło. Czyżby nawet ten biedny Prepudrech zdolnym mógł być do jakichś głębszych transformacji? — Zaczynam zajmować się muzyką na serjo — mówił dalej książę, z odcieniem pewnej, nie zaobserwowanej jeszcze nigdy dotąd, wyższości. — Oto wszystko. Mam dosyć tego bezczynnego życia. Ziezio Smorski przepowiada mi świetną przyszłość, o ile nie zanadto wiele się nauczę. Pewne podstawy trzeba jednak mieć: tyle, co nauki kaligrafji i ortografji, aby móc pisać poezje. Za parę tygodni będę mógł już zapisywać to, co dotąd tylko grałem i zapominałem natychmiast po zagraniu. Jako środek pomocniczy kupuję sobie maszynę do zapisywania improwizacji: kramerograf — już wypisałem z Berlina. — Zadzwonił. Wszedł lokaj. — Piotrze: zanieś to zaraz na pocztę: ekspres. —
Hela patrzyła na niego z wzrastającem zdumieniem i nieukrywanem niezadowoleniem. Ofiara wymykała się, katolicka równowaga domu była zachwiana i to nie z jej strony. Powiało na nią jakiemś obcem jej znudzeniem: była, jak nazywają to słusznie francuzi: „contrariée“. Postanowiła „speszyć“ męża na innym punkcie, znając już teraz dobrze jego tchórzostwo. Podziwiała w nim tylko zdolność przezwyciężania tego stanu, kosztem jednak szalonej ilości zużytej psychicznej energji. „Może to rzeczywiście prawdziwa odwaga na tem polega“, myślała wtedy, gdy pożądane było w danej chwili usprawiedliwienie przed sobą swego upadku i nadanie pogardzanemu w głębi duszy mężowi wyższej jakiejś wartości.
— Ty nie wiesz, co się dzieje. Nie czytasz gazet i nic cię nie obchodzi. Papa jest jak oszalały — robi tytaniczne wprost wysiłki, żeby się ostać w tym nadchodzącym przewrocie i zdobyć stanowiska ministra rolnictwa, ale wszystko wisi na włosku. Jeśli ta rewolucja się nie uda, może być skazany na śmierć przez tych, co rządą teraz. Zaangażował się zanadto po stronie chłopomanów — cofnąć się nie może.
— A cóż to mnie obchodzić może. Ja jestem artystą, Helu: teraz nie będziesz się mnie już wstydzić i nazywać niczem. Usprawiedliwię moje istnienie sam: bez twojej pomocy i twego sztucznego Boga, który mnie znudził ostatecznie tem, że w niego nie wierzysz. Ja jestem naprawdę religijny: au fond byłem takim zawsze. Tylko twoje nawrócenie uświadomiło mnie katalicznie.
Katalicznie! To już była bezczelność. Ostatnim wysiłkiem woli opanowała Hela wybuch. „I jakich „to“ wyrazów używa! To takie coś śmie.....“ Nie mogła przecież zapytać, tego Prepudrecha czy nie przestał kochać jej przypadkiem, albo czy jej czasem nie zdradził — to byłoby już zbyt śmieszne.
— Mego Boga, jak mówisz — raczej jak ośmielasz się mówić — zostaw proszę poza dyskusją. Ale natomiast.... —
— Tu niema żadnej dyskusji. Jest tylko stwierdzenie faktu. Stosunek twój do religji jest pragmatyczny: uwierzyłaś, aby ci było lepiej, a nie z wewnętrznego musu.
— Pragmatyczny! On śmie używać wobec mnie takich wyrazów. Z pewnością nie wiesz nawet co to jest.
— Wiem: nauczył mnie Bazakbal. On jest bardziej twórczy w swoich myślach, niż ty — semici wogóle zdolni są tylko do reprodukcji i przeróbek. — Biała mgła wściekłości zasłoniła Heli wzrok. Zbladła i niebieskie jej oczy błysnęły czystem, niepohamowanem złem. Była szatańsko piękna. Książe zmięszał się lekko. „Psiakrew, jeszcze nie mam na nią dość siły, ale poczekaj!“
— Sam jesteś pragmatysta. Twój stosunek do muzyki jest taki. Nie mając talentu, chcesz gwałtem zrobić z siebie artystę, aby ci było z tem lepiej.
Jestem artystą i koniec. Skończyły się czasy pogardzania mną bez powodu. Sztuka to nie religja. Artystą można zostać zupełnie przypadkowo — à propos czegokolwiekbądź — można i pragmatycznie. Nic to nikomu nie ubliża. Ale z religją inna rzecz: tam niema żartów. Bóg ścierpieć pragmatystów nie może. Chyba, że może ten twój, sam jest pragmatystą. Ha, ha!
— Ależ mój Bóg jest też twoim Bogiem, Aziu, jedynym Bogiem jedynego Istnienia. Poza Nim niema zbawienia.
— Nie wiem kto z nas będzie jeszcze zbawiony, a kto nie. Takiego demona jak ty, Hela, zbawić, to bardzo trudne jest zadanie. A artysta zawsze się jakoś dopcha do tronu Przedwiecznego. Religja i sztuka mają to samo źródło w bezpośrednio danej samotności indywiduum we Wszechświecie — z którego powstaje lęk metafizyczny. Sztuka ten lęk pokrywa konstrukcjami działającemi bezpośrednio, religja jest systemem pojęciowym ujmującym uczucia, które z tego lęku płyną. Tak mówił mi Atanazy, który jest moim prawdziwym przyjacielem. — Patrzył na nią uważnie. Ani drgnęła. Mimo wszystko, co postanawiał, poczuł z tego powodu szalone szczęście. „Trzeba się trzymać, gra jest niebezpieczna“, pomyślał. — A teraz nie przeszkadzaj mi — powiedział głośno sztucznie ważnym tonem. — Mam świetny pomysł na mały prelud. Do widzenia — i odwrócił się do pianina. Hela skręciła się cała w bezsilnej pasji. Chwilkę stała jeszcze, podczas kiedy książę brząkał swoją biedną muzyczną bzdurę, poczem wolno odwróciła się, niosąc jakby samą siebie ostrożnie, niby niebezpieczną bombę i cicho wyszła, mruknąwszy pod nosem słowo: „dureń“. Ten akt woli drogo kosztował Prepudrecha. Szybko poniechał brząkania, a wszystkie dawne uczucia dla żony, rzuciły się na niego, jak rozjuszone charty na zająca. Ale zdławił łzy i po chwili pisał już bezczelne, bezecne i beznadziejne dysonanse w zupełnie nieortograficzny sposób. A to co u djabła? Nagle znowu weszła Hela. Wyraz jej twarzy był łagodny, a krwawe, okrutne, pełne usta jej „zdobił“ pobłażliwy uśmiech. Prepudrech patrzył na nią zdumiony, nie wstając od instrumentu.
— Przepraszam cię, Aziu, że ci przeszkadzam. Chciałam tylko powiedzieć, że pojutrze jedziemy w góry. Nie chcę być tu podczas drugiego przewrotu. Zdaleka mniej będę niespokojna o papę. Przygotuj się i namów Atanazego. Ja też namówię Zosię. Ona koniecznie potrzebuje zmiany. Zdecydowałam się zaprosić ich do siebie. Z pieniędzmi jest u nich trochę niewyraźnie na tle obecnych komplikacji. Zosia zgodzi się napewno, ale ten ambitny improduktyw może robić jakieś wstręty. Namów go od siebie. A do tego nawet sam papa żąda stanowczo, żebym nie była tu w czasie tej awantury. Twierdzi, że toby krępowało jego inwencję. Te dwa dni przed wyjazdem muszę przeżyć w skupieniu. Do widzenia pojutrze w nocy. Każ przygotować wagon. — Pogładziła go po głowie i wyszła. Prepudrech chciał się zerwać i paść jej do nóg, ale nie mógł się ruszyć, jak sparaliżowany. Imię Atanazego, wymówione przez jej usta, zapiekło go jak kwas siarczany w oku, (dopóki sam o nim do niej mówił, było to nic). Fala potwornej miłości razem z już na pożądanie przetransformowaną zazdrością zalała jego umęczone kokainą serce. „Łzy ciekły po jego zielonkawo-bronzowej, arystokratycznej twarzy zakokainowanego persa, gdy tłumiąc okrutne drgawki swoich książęcych wewnętrznych organów, zabrał się znowu do pisania, połączonego z okrutnem brząkaniem“, tak nieomal pomyślał o sobie. Wszystko to ujął w formę muzyki i bezsensowne preludjum, zdobywszy drugi temat w cis-moll, którego mu brakowało, nabierać zaczęło nieuchwytnego polotu młodzieńczych utworów Szymanowskiego, którego Ziezio był jedynym godnym uczniem. Takim alembikiem szło natchnienie Azalina Prepudrech. „Muszę mieć maskę, inaczej zginąłem. Kocham ją jeszcze, psia-krew kocham“, mruczał, przemieniając to jednocześnie na wcale ładny temacik o zmięszanym rytmie nieregularnych synkop. „Takto stany uczuciowe stają się tylko dynamicznem napięciem i indywidualnem zabarwieniem kompleksów dźwiękowych, przetwarzając się na wartości czysto formalne, o ile nie chce się uczynić z muzyki, właśnie programowo, ilustracji wewnętrznych życiowych perypetji“, przypomniało mu się, zdanie genjalnego Ziezia. Zabrał się do ujęcia tego tematu w oprawę harmonji dzikiej, a perwersyjnej, bo ta, która sama „wyszła“ mu z pod palców, nie nasyciła jego ambicji. W szalonym, jak na jego bezmyślny dotąd łebek, intelektualnym trudzie zatopił resztki żalu i zamknął się, jak w zbroi, w fali wytworzonych przez siebie sztucznie konstrukcji dźwiękowych.
Hela szła do swoich pokoi krokiem pantery, gwiżdżąc zasłyszany poprzednio pod drzwiami pierwszy motyw preludjum. Jednem przekręceniem maniwelki od głównego transformatora uczuć zdobyła dwie rzeczy: demoniczną postawę nowego typu wobec męża i chrześcijańskie zadowolenie z siebie, z powodu niepoddania się pierwszemu atakowi złości. Jak na wczesne rano było to wcale nieźle. Ale co dalej? Coraz częściej uczuwała gniotącą pustkę, którą starała się zgnębić modlitwami i drobnemi umartwieniami. W głębi narastał jakiś złowieszczy psychiczny guz, wrzód, czy nowotwór i groził lekkiemi uciskami i niewyraźnem ujemnem zabarwieniem wewnętrznych uczuć, groził że nadejdzie ten czas, w którym przejdzie on w stan złośliwy i, rozprzestrzeniając się w tkankach zdrowych organów, zniszczy cały, z trudem, z drobnych klocków zbudowany gmach wyrzeczenia się życia. Co było ośrodkiem tych niszczących potęg, nie zdawała sobie i nawet nie chciała zdawać sobie sprawy. We wszystkiem, czem chciała zająć się i oderwać od tej ssącej od wewnątrz pustki, czaiła się nawpół świadoma pogarda dla samej siebie z powodu kompromisowego załatwienia ogólnożyciowego problemu. Nie pomagała też prawdziwa, choć nieco wyrozumowana wiara, którą podsycał w rozmowach z nią ksiądz Wyprztyk, używając dawnej djalektycznej metody i przykładów nicości dyskursywnej filozofji. Na myśl jednak jakie męki upokorzenia musiałaby znosić (choćby będąc aż tak bardzo bogatą) w razie wyjścia za mąż za włoskiego, czy francuskiego, a zwłaszcza za krajowego prawdziwego arystokratę, wdzięczna była przeznaczeniu i swojej intuicji, że mężem jej jest skromny, perski, „nie całkiem już tak znowu“ do ostatka wylegitymowany książę, nad którym przynajmniej pastwić się było można bez skrępowania. Bo kto tam wierzyć może w perski jakiś almanach — sama nazwa jest już śmieszna. Tak: innego wyjścia nie było — było tak, jak być musiało — jedyna kombinacja możliwa, nawet najdoskonalsza. Jeden Atanazy, który bądźcobądź przy idealnych danych fizycznych, zadawalniał jej wyższe, istotne, intelektualne ambicje, budził pewne wątpliwości na temat doskonałości rozwiązania problemu. Ale ten nie miał znowu nawet perskiego tytułu. A zresztą w każdej chwili może mieć go za kochanka... Nieznacznie zagłębiła się w dawny sposób myślenia, zapomniawszy zupełnie o Bogu księdza Hieronima; bo takim był właściwie dla niej w istocie katolicki Bóg: prywatnym fetyszem tego magnetyzera w sutannie, jedynego zresztą człowieka, który miał w stosunku do niej pewną władzę duchową. Tej władzy, co on, nie zdobył nad nią jeszcze żaden „płciowy“ mężczyzna. Coprawda co za hołota wstrętna byli ci dzisiejsi tak zwani „panowie“! Może jeszcze w sferze polityki zdarzały się jakieś silniejsze jednostki, ale i to nie bardzo... „Atanazy jest poza konkursem, bo jego poprostu kocham“, — powiedziała sobie lekko — jakby nic. Ale przeraziła się tej myśli już w następnej sekundzie. „Drop this subject please. Ale nie mogłam przecież zostać kochanką starego generała Bruizora, twórcy przewrotu Nr. 1, albo jakiegoś niwelisty, nawet Tempego, przed ich zwycięstwem: nie mogłabym być przecie z pokonanymi. Zresztą zobaczymy jakie typy wypłyną w rewolucji Nr. 3-ci“, myślała patrząc w wyobraźni w niespokojne, czarne oczy Sajetana Tempe. W tym niepozornym blondynie kryła się jakaś „niewiadoma siła“ — miał konsekwencję pocisku — i w czynie i w djalektyce. Ale był za to brudny i nie widać było po nim już zupełnie jego duńskiego szlachectwa. Tak: jedynie Atanazy... I nagle przestraszyła się — naprawdę tym razem: przecież On to słyszy. On widzi ją w tej chwili — o jakże trudno jest oszukać Boga! On tu jest — ale gdzie? O — może czai się tam za purpurowym klęcznikiem... Widziała Go, groźnego starca z błękitną brodą, jak w pewnej kapliczce na Podhalu, straszliwego samotnika, wśród nieskończoności wirujących światów. „Że też jemu w głowie się nie kręci! Chyba dla odpoczynku siada na jakąś planetę i ma złudzenie spokoju, jak my.“ Przerażenie jej wzrastało, a tu, jak na złość, narzucały się myśli świętokradcze, przymusowe, nie do odparcia. Mimo, że pokój zalewało żółtawe od mgły miejskiej, ranne słońce, ogarnął ją dziki strach. „Czy ja zwarjowałam już? Boże! Ratuj mnie“ — krzyknęła, padając z zamkniętemi ze strachu oczami, obok wspaniałego klęcznika, wykonanego z jarzębowego drzewa przez najzdolniejszych uczniów Karola Stryjeńskiego z Zakopanego, na specjalne zamówienie starego Bertza. „A czy Bóg, gdyby chciał, mógłby stworzyć drugiego Boga, takiego samego — przecież jest wszechmocny. Wtedyby się nie nudził“, przemknęła nowego typu blasfemja przez rozdwojoną świadomość. „A czy mógł stworzyć świat bez zła? Gdyby chciał, wszystko byłoby dobrze“, szeptał szatański głos tuż przy uchu. Najwyraźniej ktoś stał za nią. Nie śmiała się obejrzeć i zatopiła się w modlitwie prawie bezsensownej, niewiadomo o co, może o łaskę. Otworzyła oczy i wpiła się w obraz Zofji Stryjeńskiej, wiszący nad klęcznikiem, a przedstawiający Boga Ojca w stylu ogólno-słowiańskim, pijącego miód z niedźwiedziem, symbolem siły i płodności i czegoś tam jeszcze, na podwórzu starej gontyny — małe aniołki bawiły się piaskiem, w towarzystwie rudej kotki z młodemi, jeszcze ślepemi kociakami. Hela powtarzała w myśli wszystkie argumenty księdza Wyprztyka o zasłudze, pokucie i zbawieniu, ale nic nie mogło rozproszyć tej okropnej wątpliwości: „przecież gdyby On chciał nie byłoby zła na świecie. Ale wtenczas nie byłoby nic — wieczność zbawienia straciłaby swoją wartość. A więc, zło jest konieczne, aby coś wogóle było, jest integralną częścią Istnienia. A więc Bóg nie mógłby...“ Straszliwa pustka bezdusznego pozornie dogmatu, kryjąca jeszcze straszliwszą, absolutnie niezgłębioną tajemnicę, otworzyła się gdzieś z boku, tam, gdzie niktby się jej nie spodziewał. „Nierozwiązalna zagadka może być postawiona w sposób różny, mniej lub więcej doskonały. Gdzież znajdziesz lepsze ujęcie tajemnicy świata jak nie w katolickim kościele?“ — tak mówił niedawno ksiądz Hieronim. „A on wiedział o wszystkiem zawczasu, bo jest wszechwiedzący“, zaszeptał znowu szatański głos. „Ukórz się przed doskonałością tajemnicy, a nie przed niedoskonałem rozwiązaniem“, przypomniały się znowu słowa natchnionego księdza. „Tak — o, gdybym mogła, byłoby to przecież najwyższem szczęściem“, szeptała ze łzami. Między życiową, a metafizyczną sprzecznością stała, szarpana najstraszliwszem ze zwątpień, zwątpieniem w ostateczny sens świata. I znowu zaczął ją owiewać, zlekka na razie, powiew śmierci, mogący lada chwila przekształcić się w ten „huragan“ z niedawnych, a tak jednak psychicznie odległych czasów, z przed dwóch miesięcy zaledwie.

INFORMACJA 1.

[Wszystko, co robiła Hela dotąd (nawrócenie, pokuta, małżeństwo), aby przebić skorupę, otaczającą jej życie, okazywało się tylko nędznym paljatywem. Skorupa nie pękła, tylko się rozszerzyła, jakby była zrobiona z gumy. Obiecywana, przez nią samą sobie i przez Wyprztyka, wolność nie przychodziła. Dawne problemy stały przed nią nierozwiązane, jak gromada natrętnych żebraków, proszących choćby o jakieś ochłapy. Resztkami już karmiła, wiecznie głodną przepaść własnej swej tajemnicy. Mściła się na niej połowiczność życiowego zadowolenia: nigdy całą swoją istotą nie rzuciła się o nieprzebity mur zagadnień ostatecznych, nigdy nie zrobiła ostatecznego porządku z chaosem swego pozornie usystematyzowanego życia. Nad całym światem unosił się złowrogi cień dawnego, dziecinnego Boga, żydowskiego Jehowy, którego wtórną emanacją tylko zdawał się być katolicki Bóg Ojca Hieronima. Życie płynęło obok, coraz dalszem korytem, zostawiając ją, jak beznadziejnie osadzony na mieliźnie okręt. Upokarzało ją w najdotkliwszy sposób to, że istnienie jej mogłoby być zgodne z jej istotą, tylko jako funkcja niezależnego od niej erotycznego przypadku. A gdyby wogóle Atanazy nie istniał? To co? Nigdyby nie wiedziała nawet o tem szczęściu, o tym wymiarze zgody ze sobą. Okropne. A jeśli teraz już jej nie zechce! „Musi, musi“, syczała przez zaciśnięte zęby, a skoszone oczy jej, utkwione w nieskończoność z natężeniem zdolnem zabić porządne stadko amerykańskich bizunów, powlekały się mgłą erotycznej potęgi. Samicza, wstrętna dla niej samej siła, prężyła się w niej jak obce, pozornie obłaskawione zwierzę. Dumna, zuchwała i samodzielna w myślach, nie chciała się przed sobą przyznać, że tak jest w istocie, jak czuła, a nie mogąc z życiowych kontyngencji uczynić czegoś koniecznego, absolutnego, szarpała się w sprzeczności bez wyjścia. I to wściekało Helę najbardziej, że takie potulne cielątko jak Zosia, używało na codzień, jakby jakiegoś fizycznego instrumentu, tego przeklętego Atanazego, który mógłby być dla niej wszystkiem, tak wszystkiem: tym właśnie, jedynym: przeintelektualizowanem, wspaniałem, nawet w upadku, bydlęciem, zdolnem zapłodnić jej mózg nowemi myślami, dać bezpłodnej, głodnej djalektycznej maszynie żer dla czysto pojęciowych koncepcji. Nasyciwszy ciało jego pięknością, a umysł krwawą, żywą miazgą jego myślowych odpadków, mogłaby wtedy dopiero oddać się temu, co najbardziej lubiła: tworzeniu nieodpowiedzialnych wobec jakiegoś wielkiego systemu, częściowych rozwiązań różnych filozoficznych „ciekawostek“. Ale bez niego ani rusz: pustka w życiu i pustka bezpłodnego, świetnie skonstruowanego intelektu. Tak dalej być nie może. Ale tem wszystkiem stał się dla niej dopiero teraz, kiedy go straciła.]

INFORMACJA 2.

[Ślub jest dziwną ceremonją: pozornie nie zmienia się nic, a jednak momentalnie, jakby pod działaniem zaklęcia, wyrastają zupełnie nieznane problemy: specjalnego poczucia własności, honoru, specjalnej zupełnie zazdrości, domu i tego, co jest domowi obcem i wrogiem, zdrady i niewoli — wszystko to w innym, niepojętym w swej inności, wymiarze. Zosia, jako urodzona niewolnica poddała się temu nowemu układowi zupełnie i nie widziała już szczęścia poza Atanazym i domem, do którego, jako jeden ze sprzętów i on należał. Antanazy, mimo całego przywiązania do Zosi, czuł się trochę w tem wszystkiem, jak w wygodnie urządzonem więzieniu. Wycieczka w zakazany kraj narkotyków i wstrętnej mu do głębi inwersji, mimo reakcji znowu w kierunku domu i Zosi, powiększyła w nim jeszcze to poczucie beznadziejnego uwięzienia. Ale w tym stanie, w jakim obudził się po owej okropnej nocy, uczucie to miało nawet posmak przyjemny: bezpieczeństwa i swojskości. Zaszył się w swoją norę, jak zaszczute zwierzę. Rozkosznie wkręcał się ze specyficznem domowem zadowoleniem w psychiczne zakamarki, wyłapując w nich resztki „Wielkiej Miłości“ i chłonąc je z niezdrowym apetytem, a jednocześnie powoli przesuwał się na „tamtą“ pochyłość, którą symbolizowała Hela, jedyne wcielenie istotnego zniszczenia. Zosia, złudzona temi objawami, biorąc je za ostateczne nawrócenie się męża na wiarę w bóstwa domowe, poddała się swoim uczuciom ostatecznie. Zakochała się w Atanazym definitywnie, bezwyjściowo. To, co dla niego było tylko wahnięciem się na prawo, po silnem wytrąceniu z równowagi w lewo, dla niej było najistotniejszym celem jej życia. Szczególniej na tle zbliżającej się 2-giej rewolucji, stan ten był dla obojga przyjemnym. Pragnienie dziwności i niezwykłości zadowalniał w Atanazym wiszący nad głowami wszystkich przewrót. Ale poco zbliska to oglądać — na to żeby dostać kulą w łeb od „rodaka“ bez żadnego widocznego powodu? Wobec tej perspektywy Atanazy przyjął bez oporu zaproszenie Heli, tembardziej, że oprócz nich zaproszeni zostali także i inni znajomi: Smorski, Łohoyski i Chwazdrygiel. Jędrek wahał się jeszcze i Atanazy postanowił pójść do niego i namówić go ostatecznie. Miał w tem też jeszcze inny cel dodatkowy. Mimo szalonego wstrętu do wspomnień tamtej nocy, jakiś cień współczucia dla dawnego przyjaciela wałęsał się po zakamarkach jego spłowiałej, wyliniałej i pokrytej drobnemi rankami duszy. Żal mu było tego wesołego i głupiego czasem po psiemu, rasowego dryblasa. Czemu tak wstrętnie kończyć tę przyjaźń — obowiązkiem jego było nawet wpłynąć na niego dobrze. Ale kiedy usłyszał w telefonie ten głos, będący symbolem okropnych przeżyć w pałacu Łohoyskich, wstrząsnął nim dreszcz zabobonnej trwogi. Głos ten zdawał się wychodzić z tego piekła, z tego zaklętego, zjeżonego przeciw niemu, niewyobrażalnego w normalnym stanie miasta, przez które jechał wtedy z wstrętnym jak pluskwa fagasem. Pokonał jednak strach i obrzydzenie i udał się do pałacu Jędrusia. Przed samem wyjściem dowiedział się, że Zosia pożyczyła od Heli znaczną sumę. Nie było już na to żadnej rady i Atanazy wściekał się, czując w tem jakąś wędkę. Miał wrażenie, że popełnia coś nieuczciwego, pozwalając na to, nie widzącej i nie chcącej (jak mu się zdawało) nic widzieć, żonie. A przeciwdziałać temu nie było sposobu — w imię czego?]
Atanazy szedł przez oświetlone popołudniowem słońcem ulice. Było ciepło i woda lała się z dachów, a powietrze przepojone było nie dającym się zdefinjować zapachem wiosny. Często spotykał patrole sennych, zniechęconych żołnierzy. Publiczność była cicha i zalękniona: czuć było w powietrzu rzeź. „Że też im się chce zaczynać znowu taką robotę. Ale kto wie, cobym robił ja, gdyby chodziło tu o moje życie. Trzebaby mnie tylko postawić w odpowiednie warunki. Wszyscy mają rację — to jest najgorsze.“ Nie było po czyjej stronie stanąć. Obojętność, głucha i zimna, walczyła w nim z jakiemś nienormalnem, starczem, a zarazem dziecinnem przywiązaniem do życia. Tak wszystko mogłoby być jeszcze dobrze! Takie chwile tylko trochę rozciągnąć, rozbełtać między ludzi, przyprawić przy pomocy jakiegoś mistycznego sosu i wszyscyby się zgodzili, że warto żyć, nie walcząc o nic, w spokoju cieszyć się każdą chwilką istnienia samego w sobie, a przytem, tak troszkę z boku, doskonalić się wewnętrznie w wolnych chwilach, dla korzyści tamtych, co ich tego sposobu nauczyli. W Ameryce podobno już tak jest, — czyż zatrzyma to jednak pragnienia tłumu na pewnym poziomie, wygodnym dla pewnych ginących już klas ludzi? Ale czy taki oto brudny, spracowany jak bydlę, robociarz, który szedł teraz naprzeciw niego, mógł sobie pozwolić na ten luksus? „To nie jest człowiek“ — tak się mówi w pewnych sferach. A może on jest człowiek — on, Atanazy, który... ach, zbyt dobrze znał siebie — niema o czem myśleć. A iluż jest dzisiaj takich pospolitych draniów jak on — to jest podstawa przeciętności na której się wspiera tak zwana demokratyczna władza. Zielone, złe, zrozpaczone, a jednak pełne dzikiej nadziei młode oczy przechodnia obślizgnęły się po jego eleganckiem futrze, jakby zdejmując je z niego, rozbierając go dalej, aż do wymytego, najedzonego, sytego rozkoszy ciała. Uczuł ohydne łaskotki — zrobiło mu się nagle wstyd za siebie i żal tego człowieka. Wstrętną zmieszaną falą, podpłynęły mu te uczucia, tuż pod serce. „Ach — gdybym mógł czuć tak zawsze, tak poprostu i to nie w stosunku do tego jednego człowieka, ale do wszystkich, to poświęciłbym im to marne życie z przyjemnością. Ach — cóżbym dał za to, aby mieć w tej chwili jakiekolwiek przekonania!“ Miał tam na dnie jakąś niby-wiarę w mityczny prawie dla niego syndykalizm i nie wierzył, aby zwycięstwo niwelistów mogło przynieść komukolwiek szczęście. Z drugiej strony widział, jak faszyzm przejmuje w rozwoju swym syndykalistyczne maniery. Czyżby tą drogą miało iść zbawienie ludzkości? „Wszystko jest blaga. Nie wierzę w nic. Jestem typem nihilistycznego pseudo-burżuja.“
Wchodził do pałacu Łohoyskich, jak do domu, widzianego w koszmarnym śnie. Fizyczna nierzeczywistość tamtej nocy małą była pociechą. Moralna odpowiedzialność za okropny sen — przecież to nonsens. A jednak było to faktem. Jako odkupienie win postanowił nawrócić na dobrą drogę Jędrka mimo, że sam błądził po fatalnych bezdrożach. Zastał go w stanie opłakanym. Widocznie wzmożone dawki trucizny zabiły w nim wszelki, nawet inwersyjny erotyzm. Siedział ogłupiały, wpatrzony w jeden punkt i nie podniósł się nawet na powitanie swojej dawnej miłości. Powoli wciągnął się w rozmowę.
— ...musisz, dziś — rozumiesz? Inaczej jesteś zgubiony. Gdybym nie miał dla ciebie tej głębokiej sympatji, jaką mam — może to nie jest ta przyjaźń, o której marzyłeś — tu głos Atanazego nabrzmiał gorzką ironją — ale w każdym razie coś jest — otóż gdybym nie uznawał ciebie za normalnego w gruncie rzeczy człowieka, nie przyszedłbym dziś do ciebie. Ty nie jesteś taki z urodzenia. To tylko nowotwór, wyrosły na tle przesytu i tego świństwa — wskazał na słoiki na stole. — Musisz zerwać ze wszystkiem, a nadewszystko z kokainą. A propos chciałem cię prosić — mówił dalej z trochę niewyraźną miną — o jakie kilkadziesiąt gramów. (Łohoyski uśmiechnął się bladawo po raz pierwszy). Na wszelki wypadek. Teraz nie mam ani cienia zamiaru. Ale gdybym miał umierać — rozumiesz... —
— Tak — to mocne jest jednak to świństwo. Kto raz skosztował — co? — rzekł z taką dumą, jakby to on właśnie był wynalazcą tej zabawki, a nie indjanie w puszczach Południowej Ameryki.
— Nie myśl, że mam zamiar to kontynuować. Jest to jeszcze poniżej mego upadku. Chcę mieć na ten wypadek, kiedy trzeba będzie skończyć z tem... — zrobił kolisty ruch ręką. — Ale ty wiedząc o tem jak mogłeś... No mniejsza o to. Ja cię rozumiem: chciałeś, abym ja także był w tym twoim raju jako drugi Adam... —
— To już przestaje być rajem. Mam potworne halucynacje... —
— Oddaj mi wszystko, co masz i od dziś koniec. Wyjedziesz z nami dziś jeszcze. Ja cię będę trzymał, będę naprawdę twoim przyjacielem, o ile nigdy niczego podobnego nawet mi nie zaproponujesz.
— Bez ciebie niema chwilowo dla mnie życia. Ale skoro nie — to nie — rzekł Łohoyski, patrząc na niego tak zrozpaczonym wzrokiem, że Atanazy nie wytrzymał i zaśmiał się dziwnym śmiechem: miał przez chwilę wrażenie, że jest demoniczną kobietą. „Nie rozumiem jak one mogą nas brać na serjo w takich chwilach, jeśli wyglądamy tak, jak ten kretyn teraz.“ — Śmiej się — to wcale nie jest zabawne dla mnie — wyszeptał Łohoyski i zakrył twarz rękami.
— A więc koniec i dziś zabieram cię ze sobą na kurację — powiedział twardo Atanazy, tak jakby conajmniej zapraszał Jędrusia do swoich dóbr własnych. — Na jutro obiecuję awanturę wyższej marki, a ja w tem udziału brać nie mogę — no nie mogę. To jest za obce, za cząstkowe, za małe — ja nie wiem. Może wszystko tak właśnie musi się zaczynać, ale ja nie mogę, nie będę i koniec. No? Przyrzekasz? — W oczach Łohoyskiego błysnął jakiś zdrowy blask. Ale postanowienie, nikłe jak iskierka, rozwiało się zaraz w ciemnych zwałach abulji.
— Mogę zresztą wyjechać. I tak nie mam pieniędzy, a od jutra pewno koniec zupełny. Niech płaci sobie pani Prepudrechowa za snobizm. Ale dziś muszę jeszcze. Bez tego nie wyjadę. Zupełny brak woli. Dziś i jutro na miejscu. A od pojutrza rób ze mną co chcesz. O, jakże ja będę cierpieć! Ale może masz rację. Chociaż niewiadomo czy warto... —
— Warto, napewno warto. Ja chcę też uwierzyć w jedność, jedyność życia. Zrobimy to razem. Musimy zrobić, inaczej lepiej skończyć odrazu. —
— Weźcie się do jakiej pożytecznej pracy, jak mówiła ta twoja ciotka. To klasyczne! — rzekł Łohoyski zażył dużą, po dziesięćkroć śmiertelną dawkę „coco“. Poczem wstał i zaczął „przewracać coś między rzeczami“. — Widzisz: chciałem dziś nie i nie mogę. Ty nie wiesz co to jest ta szarość i ten strach, bezprzedmiotowy strach, który mnie opanowuje. W tym stanie nie potrafiłbym zrobić najmniejszej rzeczy, a cóż dopiero pakować się i wyjechać. A zagranicą mam tyle, żeby nie zdechnąć z głodu. Nie usłuchałem psiakrew w porę... Alfred, Alfred! Pakować! — krzyknął już dawnym głosem rozradowanego ludzkiego byka, jakim był w niedawnej przeszłości. „To jednak prędko idzie. Czy można poznać w nim tego człowieka, który kilka miesięcy temu zaczynał dopiero tę zabawę“, pomyślał Atanazy i umocnił się w swojem postanowieniu użycia „tego świństwa“ jedynie w ostatniej chwili. Sam nie zdawał sobie sprawy z jednej zasadniczej rzeczy: oto jakkolwiek noc kokainowa z Jędrkiem nie była początkiem tej właśnie pochyłości, po której miał się na dno swego istnienia stoczyć, to była ona jednak, pochyłością pośrednią, na której nie zatrzymując się, przeszedł lekko, jak po zwrotnicach, w inną sferę niebezpieczeństw: nieznacznie, nie wiedząc kiedy, stracił wszelki opór w stosunku do Heli, mimo, że zewnętrznie trzymał się na dawnym poziomie. W każdym razie Łohoyski dał mu 50-cio gramową rurkę doskonałego koko Mercka, zatrzymując dla siebie zapas konieczny na dwa dni. Gdy Atanazy schował ją miał wrażenie, że zatrzasnęły się za nim jakieś tajemnicze drzwi i cała najbliższa przeszłość, ujęta w jedną epokę (trochę sztucznie), zwaliła się w martwą, nie dającą się już wskrzesić „połać“ życia. Już kilka razy miał takie chwile. Teraźniejszość co pewien czas odcinała się od życia, ustępując miejsca nowej. Czemu jednak stało się to w tej chwili? Czyżby w tej rurce z lśniącym, białym proszkiem była jakaś tajemnicza siła? Nie przypuszczał biedny Atanazy w jakiej chwili otworzy ten potencjalny sezam zdradzieckiej rozkoszy.
Wyjechali wreszcie nocnym kurjerem (do którego doczepiono wspaniały wagon domu Bertz) z burzącego się coraz więcej miasta. Pani Osłabędzka nie chciała za nic ruszyć się ze stolicy, — bała się „zostawić dom swój na pastwę tłumów“, jak to oświadczyła z odcieniem wyższości w głosie. Stary Bertz miał teraz wszelkie szanse zostania ministrem, albo przejechania się w sferę niebytu, bez żadnych już narkotyków. Fachowcy na usługach partji chłopomanów — oto była zasada nadchodzącej nowej władzy. Dzięki obrotności Bertza uznano go za fachowca właśnie w kwestji reformy rolnej i podziału ziemi — wszystko jedno — niech mu ta ziemia lekką będzie. Generał Bruizor, osaczony nawet w swoim własnym sztabie, nie chcąc popełniać kompromisu, gotował się do rozpaczliwej walki na czele paru wiernych pułków, sam nie wiedząc już w imię czego. Nastąpiło ogólne skiełbaszenie wszystkich ideałów w jeden nierozplątany chaos — trzeba było koniecznie krwi dla oczyszczenia atmosfery. To też rzeź zapowiadała się wspaniała. Niweliści pochowali się w swoje kryjówki i czekali co będzie. A nuż...?
Zosia, zostawiając matkę w czas tak niepewny w mieście, zrobiła wielkie poświęcenie dla Atanazego, którego ten nie oceniał należycie. Co mogła go obchodzić, nudna, obca mu dama, której codzienną obecność w domu znosił z wielką trudnością? Cieszył się bardzo, że nie pojechała z nimi, a gdzieś na dnie, (do czegoby się nie przyznał za nic w świecie) życzył jej nagłej i bezbolesnej śmierci w nadchodzącej społecznej burzy. „Wielka miłość“, myślał ten niepoprawny myśliciel, „odróżnia się między innemi tem od małej i średniej, że wszystko, co jest wartościowem dla jednej strony, staje się też „tabu“ dla drugiej. A więc, ponieważ nic nie obchodzi mnie teściowa, moje uczucie dla Zosi nie jest tem, czem być powinno. Ale na codzienne życie wystarczy. Gdyby nie ta cała rewolucja („i nie Hela“ — powiedział tajemniczy głos — zawsze ten sam doradca w chwilach stanowczych.) [Atanazy otrząsnął się: „Co u djabła? Niema żadnej Heli, niech to raz wszyscy...“] byłbym zupełnie szczęśliwy i zadowolniłbym się spokojnem pisaniem „pośmiertnych“ dywagacji na temat filozoficzno-społeczny. A tak?“ A jednak jeśli chwilami czuł jakąś niezrozumiałą, krótkotrwałą radość życia, to było to tylko to, to właśnie, a nie co innego: podświadoma antycypacja nadchodzącego rozwiązania. Świadomie widział siebie, znienawidzonego przez siebie „mdłego demokratę“, małostkowego snoba, wielkiego egoistę, bezpłodnego dywagatora, konającego powoli w zupełnym nonsensie codziennego życia i nic nie mógł poradzić na swoją własną nicość — nie było nic na świecie, w czemby mógł usprawiedliwić nagi, odarty z wszelkiej życiowej dziwności, fakt swego istnienia. „Tacy właśnie, w powieściach zostają artystami, jak już autor nic z nimi zrobić nie może. Cała nadzieja jeszcze w tej podróży w góry. Ale co potem?“ Dalsze życie leżało przed nim jak nieprzebyta pustynia jałowej nudy, u końca której czekała szara śmierć. Wspomniał kokainę z dreszczem strachu i wstrętu. „Nie — to zostawię sobie na sam koniec, kiedy już żadnej nie będzie nadziei. Skończę przynajmniej w sposób subjektywnie interesujący w tem »świństwie«“. Ale nie chciał sobie uświadomić że jedyną jego nadzieją była „tamta“, narkotyk lepszy jeszcze od apotransforminy Ziezia. Własny jego „charakter“ bawił się z nim jak kot z myszą: znowu nastąpiła zmiana. Normalna noc małżeńska w „sleepingu“ jako nowość podziałała nań jak na złość świetnie — ale niestety na krótko. Nawet obecność Heli i Prepudrecha w sąsiednim przedziale i zakokainowany Jędrek, błądzący bezsennie po korytarzu, wszystko to dodawało uroku spokojnemu szczęściu w zacisznym przedziale. Zasnął wreszcie wyczerpany zupełnie, a śniły mu się rzeczy dziwne i niesamowite. Było to kino, ale jednocześnie działo się to rzeczywiście. Na różowej pustyni gonił jak wściekły jakieś dwa dziwne zwierzaki, które — kiedy już miał ich dopaść — zmieniły się w rozwałkowanych na płytach meksykańskich bandytów — (szybko się skonsolidowali w niepojęty sposób). Zapytał jednego z nich, drżąc niewiadomo czemu ze strachu: „Usted contenta, habla espańol?“ Miało to być we śnie zupełnie płynnie po hiszpańsku. I wtedy przekonał się, że ten drab meksykański, to jest Hela Bertz. Zawstydził się okropnie i poczuł, że jest zgubiony. „Rozpal ogień“, powiedziała ona do tamtego draba, który okazał się księciem Prepudrech. Skąd mieli konie nie miał pojęcia Atanazy. O ucieczce pieszo wśród pustyni mowy nawet być nie mogło. Prepudrech chwycił go za kark (ogień się już palił, niewiadomo jakim cudem). Czuł, że będą go torturować i strach przed męką zmięszał się w nim z dziwną rozkoszą, prawie erotyczną. Ujrzał nad sobą skośne, błękitne oczy Heli. „Wyrzekam się Husserla, nie będę już nigdy“, mówił mdlejąc z przerażenia i z tej dziwnej rozkoszy. Palące oczy były coraz bliżej, a tam pod niego podsuwał ogień Prepudrech. Ale ogień ten nie parzył w zwykłem znaczeniu: raczej była w odczuwaniu jego gorąca jakaś wstrętna przyjemność. Okropny bezwład ogarnął Atanazego: był w tem i wstyd, i rozkosz, i wyrzuty, żal, rozpacz i zupełne rozłażenie się wszystkiego w bezosobową miazgę, a wszystko to w jej oczach które były źródłem niepojętej męki i upokorzenia. Zbudził się szczęśliwy, że tak nie było, ale z wędką w sercu. Działo się to na pół godziny przed przybyciem na miejsce, to znaczy do Zarytego, kuracyjnej miejscowości wśród gór, gdzie stała willa Bertzów. Pociąg piął się z wysiłkiem pod górę wśród śnieżnych pagórków, pokrytych szpilkowemi lasami. Właśnie wschodziło słońce, oświetlając szczyty wzgórz i lasy w okiści, pomarańczowym blaskiem, podczas gdy dolina, którą szedł tor, leżała w niebieskawym, przeźroczystym pół-mroku. Granatowa smuga cienia na granicy światła spadała coraz niżej, aż wreszcie złoto-różowe słońce zabłysło w dziwacznych deseniach zamarzniętych szyb wagonu. Zosia i Prepudrechowie jeszcze spali. Atanazy i Jędruś, zapatrzeni w przepiękny górski pejzaż stali obok siebie w korytarzu. Dwie lokomotywy dyszały nierówno, wyrzucając kłęby czarno-rudego dymu w krystaliczną czystość powietrza. Ale i to nawet było piękne.
— Ty nie wiesz, co to jest. Ostatni dzień mój w tym świecie. Ale nie żałuję. Pierwszy raz widzę góry w tym stanie. Ty nie wiesz... A może chcesz? — Także ostatni raz? — mówił Łohoyski w niepohamowanym zachwycie, wpatrzony w uciekające w dal wąwozy i wzgórza, na których krzywe powierzchnie, mieniące się wszystkiemi barwami od różu do fioletu w rannem słońcu, pełne błyszczących, jak iskry piór lodowych, kładły się głębokie, błękitne cienie od rudawych świerków i ciemno-oliwkowych jodeł. Olchowe zagajniki świeciły szarawą purpurą, a w cieniach podobne były do delikatnej, fioletowej mgły. Świat nasycał się swoją pięknością w zapamiętaniu, w uniesieniu najwyższem. Rozkosz patrzenia na to wszystko graniczyła z jakimś rozdzierającym bólem.
— Nie. Dziś pozwalam ci na wszystko, ale sam nie chcę. Wiem jakie to musi być piękne, bo pamiętam twoje portki pepita, które są w tem wspomnieniu porównywalne z pięknością tego poranku. Ale potem — brrr — byłem w piekle wtedy po wyjściu od ciebie, kiedy jechałem z Alfredem przez miasto.
— A propos: wiesz, że on mnie nie chciał puścić. Zapomniałem ci powiedzieć — tak byłeś zajęty Zosią. Zamknąłem szelmę w alkowie bez okien i uciekłem. Może z głodu tam zdechnąć, jeśli go nie znajdą. —
Łohoyski wpadł w zwykłą kokainową gadatliwość i plótł bez pamięci, z tem złudzeniem, że mówi rzeczy niezmiernie ważne i ciekawe. Nie słuchał go prawie Atanazy. Czemże wobec tej piękności świata są nieszczęścia narodów i upośledzonych klas, o ile się do nich oczywiście nie należy. Co go to wszystko obchodzić mogło: wszystkie rewolucje i przewroty, kiedy ten cud trwa tutaj naprawdę, a nie tylko w kokainowych wymiarach, za które płacić trzeba zidjoceniem, obłędem i śmiercią. Ale w tej chwili właśnie pociąg doganiał jakiegoś draba, idącego gdzieś wzdłuż toru na ranną robotę. Miał stwór ten na sobie podartą „ceperską“ kurtkę, góralski wytarty kapelusik i stare, całe w łatach, „cyfrowane“ portki, a na nogach pantofle z sukna, t. zw. „puńcochy“. W jego bezmiernie cierpiącej twarzy wołowatego kretyna tkwiły raptawe oczy, które obojętnem spojrzeniem przemknęły po mijającym go, błyszczącym zbytkiem „sleepingu“. „Oto ta, tak zwana po rosyjsku „dierewianskaja biednatà“, „wsiowa nędza“, za którą tam może się już rżną ze zwolennikami Bruizora socjaliści-chłopomani, ze swymi przywódcami na czele, objedzonymi u Bertza czy innego potentata, trywutami i murbjami, pełnymi bezcennego wina z drzewa Dżewe. I nagle wstyd zrobiło się Atanazemu samego siebie i tego wspaniałego wagonu, którym jechał, aby bawić się zimą w górach, za pieniądze bogatej fantastki, której ojciec tam w mieście, „zostawał“ może właśnie w tej chwili ministrem chłopomanów, wśród salw kulomiotów i ognia ciężkiej artylerji, wylewających potoki krwi z nieszczęsnych, opętanych ludzi. Ich pociąg podobno miał być ostatni. Mimo, że Hela nie była teraz jego kochanką, coś alfonsowatego było w sytuacji Atanazego. Zaczerwienił się nagle ze wstydu przed tym kretynem, znikającym na zakręcie toru, na tle przepięknego górskiego widoku, w blaskach olbrzymiego, zimowego słońca, wstającego gdzieś z za odległych szczytów, aby oświetlić nędzną walkę rozżartych na siebie wstrętnych istot, plugawiących swojem istnieniem „astronomiczną“ czystość planety. A tu mąż tejże „fantastki“ (i mówiąc już zupełnie otwarcie kochanki) i jego „przyjaciel“ (obrzydliwe było teraz dla niego to słowo) i żona, żona, u której też był właściwie na utrzymaniu, (ale to podobno się nie liczy) wioząca we wnętrznościach swoich tego jego syna (tak, to musi być syn, aby dopełnić miary nieszczęścia) z niego poczętego (to szczęście i nieszczęście zarazem), a tuż obok jego były kochanek — a nie: dosyć. Kombinacja była godna jego, słynnego w pewnych, dość zakazanych zresztą kółkach, bezpłodnego twórcy artystycznych konstrukcji w życiu. „Czy ja czasem podświadomie nie wytwarzam tego wszystkiego naumyślnie, dla samego zestawienia potworności“, pomyślał Atanazy. „Ale ostatecznie nic w tem potwornego niema — wszystko musiało być tak właśnie, a nie inaczej, wszystko da się bez reszty wytłomaczyć, a przeszłość nie obowiązuje chwili obecnej“. Tak to zaczynało się to tak zwane „nowe życie“ w górach, na takich podstawach.
Ale nagle pociąg, przebiwszy się przez zasypany przekop, staczać się zaczął po pochyłości w pełnym blasku słońca w śnieżną równinę, na krańcu której majaczyły, zanurzone od dołu w opalowo-rudawym oparze góry, wznosząc czyste szczyty o błękitnych cieniach na seledynowo-kobaltowem niebie. Wszystkie zwątpienia i sprzeczności pochłonęła niepojęta piękność świata. „Przedewszystkiem uciec od życia. To są te właśnie niebezpieczne „mikroskopijne perspektywy“, przekręcające wielki obraz rzeczywistości w sumę małych sprzecznostek. Tego trzeba się strzec — to wpędza w bezwyjściowe myślowe zakamarki. Precz ze słabością, nawet wobec rzeczy oczywiście szlachetnych, o ile nie leżą naprawdę na istotnej linji przeznaczenia. Przez cierpienie na szczyty życia — to jeszcze można wytrzymać. Ale cierpienie moje własne, a nie jakichś tam »łapserdaków«“. Już miał się spytać sam siebie: „no dobrze, ale w imię czego“, ale się wstrzymał w porę. Bezlitosny w grozie swej obojętności widok słonecznych gór potwierdzał Atanazemu tę prawdę. „Ale tylko co widziany wolowaty nędzarz żyje też w tym świecie, tylko go nie widzi — w tem jest różnica. Ale i dla mnie nie nadługo wystarczy ten widok — to są chwilki — trzeba kimś być. A znowu co do tego kretyna (poco ja go zobaczyłem, psia-krew!?) to jak zaprowadzić tę niwelistyczno-chrześcijańską równość — jak zrównać takiego wolowatego z generałem Bruizorem naprzykład? W przyszłości będzie tylko odpowiednie zużytkowanie pracy wszystkich w coraz bardziej specjalizującem się społeczeństwie i lepsze, odpowiednie wynagrodzenie — nic więcej. Ale to podobno dzieje się dziś w Ameryce bez żadnego niwelizmu. A wartość ideji? Jest różnica dla tego, który trzymany jest w dyscyplinie, czy trzyma go całe społeczeństwo dla jego i ogólnego dobra, czy jakieś indywiduum dla swojej fantazji. A nieskończoność apetytów, które płyną z jedyności każdego indywiduum w nieskończonym wszechświecie? Chyba zanikną w dalszym rozwoju społecznym. Nie — nie rozstrzygnę tego problematu. Kłąb sprzeczności.“ Zniechęcony zaczął znów patrzeć na góry.

INFORMACJA

[Czerwona oczywiście i wspaniale urządzona willa Bertzów stała na krańcach wsi, otaczającej rozległe kuracyjne miejsce, Zaryte. Hela zajęła się zorganizowaniem gospodarstwa, na czele którego stanął jej „butler“, tak wspaniale nazwany stary Antoni Ćwirek z Czerwonego Pałacu. Willa w górach była (wewnętrznie, poza architekturą — styl zakopiański oczywiście) dokładną kopją stołecznej rezydencji Bertzów: począwszy od czerwoności do słynnej, nawet poza granicami kraju, kuchni. Przyszłość przedstawiała się niepewnie, ale to tylko dodawało uroku podróży i pierwszym chwilom instalacji. Poczem w ciszy górskiej rozpoczęło się oczekiwanie wypadków samo w sobie. Wszyscy robili najdziksze przypuszczenia — nikt nic właściwie nie wiedział. O ileby zwyciężyli chłopomani i staremu Bertzowi udałoby się zostać ich ministrem — wszystko dobrze, o ile nie, mogły zajść komplikacje w stosunku do zmieniającej się władzy lokalnej i wtedy wszystko było możliwe. A może, korzystając z zamięszania, niweliści zrobią swoje i rewolucja przeskoczy wtedy 2-gą fazę, aby przejść odrazu w 3-cią, definitywną. Prepudrech i Łohoyski na podstawie ostatnich plotek miejskich twierdzili napewno, że wszystko to jest tylko pretekstem do zamięszania jeszcze wyższej marki, z którego mieli skorzystać miejscowi faszyści, a nawet monarchiści, chcący osadzić na tronie Miguela de Bragança, powinowatego Jędrka. „Wtedy użyjemy wszyscy“, mówił z obiecującą miną Łohoyski. Dla całego towarzystwa wyznaczone już były w jego wyobraźni wspaniałe stanowiska, w razie gdyby ten ustrój miał się urzeczywistnić. Z Zarytego, tego wyrostka robaczkowego kiszki ślepej całego kraju, cała ta historja przedstawiała się fantastycznie, prawie aż humorystycznie. Wszystko pachniało zdaleka jakimś potwornym skandalem, ale na razie ogarnął towarzystwo nastrój zupełnej beztroski. Jutro zaczynało się tak zwane „nowe życie“, jutro miało rozstrzygnąć o dalszych losach realnych, w abstrakcji od metafizyki, dywagacji społecznych i odrodzenia duchownego, którego wszyscy pragnęli. Prepudrech, którego Hela trzymała dalej na antyerotycznym dystansie (wszelkie gwałty zostały znowu wzbronione), komponował zawzięcie od samego rana, i Ziezio Smorski, który, korzystając z małej ilości śniegu na ubitych drogach, przyjechał autem popołudniu, uznał definitywnie księcia za artystę przyszłości. Improwizowali to na cztery, to na dwie ręce, wzbudzając zachwyt towarzystwa. Wiadomości były bez zmiany: wrzód puchł, ale nie pękał. Jeden Atanazy „czegoś“ niezadowolony przeżywał wszystkie dawne myśli, dobywając je na zawołanie ze swojego podwójnego psychicznego bebechu. W oczekiwaniu jutra ostatni wieczór spędzono na szalonem pijaństwie. Lały się najdroższe i najlepsze płyny: Dżewe nie Dżewe, Camolli-Bemba i patagońskie likiery. Piła nawet Zosia, zrzuciwszy dostojną maskę matrony w ciąży, zatruwając bez litości i degenerując jeszcze więcej Atanazowego embrjona. Hela szalała jak dzikie zwierzę, potęgując jeszcze niezartykułowany niepokój Atanazego. Łohoyski, używając poraz ostatni swego ulubionego narkotyku w szalonych dawkach (coś koło 12-tu gramów) przekonał się nawet do Heli i leżał przed nią z pół godziny na brzuchu, oddając jej cześć najwyższą w nieposkromionym zachwycie. Atanazy zazdrościł mu, ale mimo pokus nie zażył nic — teraz upewnił się, że uczyni to jedynie w ostatniej chwili. Tylko którą z chwil uznać za tę ostatnią — to był problemat. Wszystko było tak „dobrze“, czemuż nie mogło być tak zawsze i czemu wszystko tak się popsuło?
Następny ranek był smutny. Rozpoczęła się nudna zawieja śnieżna i o sportach nie było nawet mowy. Ale około 7-ej wieczór przyszedł szyfrowany telegram od Bertza (telefony nie funkcjonowały) treści następującej. „Udało się. Zdrów. Minister rolnictwa Bertz“. Nastąpiło ogólne rozradowanie i nowa orgja, a zaczęcie „nowego życia“, już na „platformie“ pełnego optymizmu poglądu socjalistów - chłopomanów, którzy mieli szanse dłuższego istnienia, niż partja „zlepieńców“ generała Bruizora, odłożono do następnego dnia. Tylko Łohoyski, który cały zapas kokainy, pozostały po wczorajszym wieczorze, rzucił do pieca, pił ponuro, rzucając na Atanazego podwójnie błagalne spojrzenia, których ten nie chciał rozumieć zupełnie. Nazajutrz rozpoczęło się normalne życie. Wszyscy umieli jeździć na nartach, ale potrzebowali wyższej szkoły. Wycieczki odbywały się pod przewodnictwem wynajętego na ten cel przez Helę szweda. Tylko Zosia nie mogła brać udziału w sportach, ale wytrzymywała to z pokorą, coraz bardziej przejęta nadchodzącem macierzyństwem. Ruch w mroźnem powietrzu wśród wspaniałych lśniących śniegów pochłonął na razie całe zło ich umęczonych dusz. Łohoyski bohatersko znosił brak ukochanej trucizny, a jego sflaczałe serce, znajdowało nową podnietę w przezwyciężaniu coraz to trudniejszych rekordów wytrzymałości. Nawet straszliwy tchórz fizyczny, Ziezio, dał się porwać sportowi, dokazując jak na siebie wprost cudów odwagi i dzielności. Prepudrech, mimo przykładu swego mistrza nie zaniedbywał dla nart kompozycji. Znalazłszy w sobie złotą (czy też, jak mówił poufnie Ziezio „tombakową“) żyłę, eksploatował ją w sposób niszczący. Jedno było fatalne, to, że Hela postanowiła trwać w cnocie, twierdząc, że erotyczne igraszki źle oddziaływują na prężność sportową jej organizmu. Ale tuż obok stał dom starego Hlusia jednego z ostatnich patryjarchów góralskich; miał on córkę, dziką, trochę obłąkaną, blondynę dziwnej urody. Do niej to zaczął uczęszczać zlekceważony przez żonę książę i rozkochał w sobie piękną pół-warjatkę do zupełnego już obłędu. Śpiewała mu godzinami góralskie pieśni, które on transponował w niedościgłe dla niefachowców wymiary swego muzycznego nonsensu, a przytem znajdował nieznaną rozkosz w jej prymitywnych, trochę śmierdzących uściskach, ucząc ją subtelnych perwersji, które przestały już działać na żonę. Atanazego nie podejrzewał o nic, bo gdzieżby w jego uczciwej głowie perskiego chana, mogła zrodzić się myśl, że jego przyjaciel, będąc gościem w jego własnym domu, mógłby uwieść mu żonę, mając pod ręką swoją własną i to w odmiennym stanie. Katolicki Bóg Heli poszedł na razie na urlop. Potrzebny był tam, w mieście. Tu, w otoczeniu wspaniałej górskiej natury, rozpłynął się w jakiś zwierzęcy, pojęciowo nie dający się ująć panteizm. Był tylko jedną z figur w państwie fetyszów, poczynając od rzeźbionego przez papuasów z Nowej-Gwinei aligatora, a kończąc na czerwonym wężu Bajacho, który przyjechał w swojem specjalnem szklanem pudle i czuł się świetnie, pochodził bowiem z niższych stoków śnieżystej Aconcaguy. Gdyby ksiądz Hieronim mógł zajrzeć w duszę swojej duchowej wychowanki, zmartwiałby z przerażenia: zaiste religja traktowana była przez nią narówni z jedzeniem: „menu“ musiało się zmieniać, inaczej byłoby to nudnem. Nie wiedząc sama kiedy, zatapiała się Hela coraz głębiej w pragmatycznem świństwie, w pluralistycznym bałaganie, z którego nawet nieboszczyk James byłby zadowolony. Odezwała się w niej wreszcie, jak twierdziła, krew przodków jej, Hetytów, mieszkańców wyżyn Małej Azji. Góry wywierały na nią wpływ magnetyczny. Roztapiała się w ich niezdobytej piękności, zapominając o Bogu, księdzu Wyprztyku, mężu, wężu, ojcu i rewolucji, ale nie o Atanazym. Ten przeklęty improduktyw był jednak czemś, nawet w odniesieniu do nowych, zarysowujących się poza osobowym Bogiem, panteistycznych koordynat. Mimo, że piękny blondas-szwed, trener, Erik Tvardstrup, wzbudzał w niej odrazę, poza podziwem dla jego wyższej szkoły jazdy, kokietowała go z wyrafinowaniem, okazując Atanazemu zupełną obojętność. Poniżyła się aż do programowego prowokowania zazdrości, wiedząc, że wytrwałością tylko pokona nieuchwytność kochanka — bo tak zawsze nazywała go w myślach. Cel wyższy był ponad wszystko: chodziło o życie całe, a może tylko o wstęp do życia, ale wstęp konieczny, nie do uniknięcia. Przyjaźń jej z Zosią szła zwykłym torem małych kobiecych kłamstewek, przy pozornem „wylaniu“ i wzajemności przysiąg na wieczność. Dla powierzchownego obserwatora przedstawiało całe towarzystwo to dobrze zharmonizowaną grupę przyjaciół — w istocie był to kłąb niebezpiecznych, nietrwałych, eksplozywnych połączeń, czekający tylko odpowiednich detonatorów. Na tem tle wyrosły dwie nowe idealne przyjaźnie: Zosi z księciem i z Łohoyskim. Był to dla niej doskonały antydot na opuszczenie jej (na razie duchowe tylko) przez męża, który coraz bardziej lenił się rozmawiać z nią na serjo, zużywając cały swój, osłabiony zresztą intelekt, na uwiedzenie „tamtej“, również na razie „duchowe“.
Łohoyski czuł się też opuszczonym, ale niedługo — zaraz po przyjeździe zaczął już myszkować po okolicy, szukając nowych ofiar dla swojej inwersji, tem bardziej że kokainowa abstynencja przywracała mu siły z dnia na dzień. Oboje z Zosią byli ofiarami „demonicznego Tazia“ i to najbardziej zbliżało ich do siebie, mimo, że przyczyny tego zbliżenia dla Zosi były całkowicie nieznane. W głębi duszy, mimo ambitnego ukrywania tego przed wszystkimi i przed mężem, cierpiała bardzo z powodu tego zaniedbania i nawet erotyczne przeżycia nabrały dla niej na tem tle jakiegoś tragicznego charakteru. Czuła, że Atanazy używa jej tylko jako nieistotnej rozrywki, jakiegoś paljatywu, będąc w istocie zajętym czemś nieodgadnionem. Ale czem? Zazdrościła rozmów „tamtym“, ale erotyczna zazdrość była u niej jakby w uśpieniu. Podobnie jak Prepudrech nie przypuszczała nawet żeby podobne świństwo wogóle było możliwem. Ataki wstrętu i pogardy dla męża przeszły jej bez śladu: widocznie był to tylko wynik wczesnej ciąży. Do tego jeszcze zaczęła silnie brzydnąć, zrobiła się nieruchoma i ospała. To wszystko zniechęcało do niej Atanazego coraz bardziej. Z rozpaczy myślał o przyszłości, mając wrażenie, że wciąga go na dno jakaś pół-żywa topielica, kurczowo trzymająca się jego szyi. Dosłownie zaczynał uczuwać ciężar fizyczny w karku i grdyce, jakby był przez kogoś trzymany na uwięzi. Nic nie pomagały już chwile zadowolenia, raczej „zadowoleńka“, że wszystko jest tak dobrze; nic nie dawało zatulenie się w kącik życiowej rezygnacji na małą skalę. Pospoliciało wszystko beznadziejnie.
Chwilami tęsknił Atanazy do owej straszliwej nocy z Łohoyskim — nawet nie do kokainy i broń Boże nie do obecnego tu Jędrusia — ale do tego innego, koszmarowego, tego, którego głosu przeraził się wtedy w telefonie. Ale czemu? Bo wtedy, na drugi dzień czuł swój związek istotny „w poglądzie rozczuleniowym“, (jak nazywał tę sumę stanów połączonych: wyrzutów sumienia i małej, prawie teoretycznej pokutki bez wielkiego cierpienia) z Zosią w jej małym światku. Ale czyż jego własny świat był wielkim? „Boże! Czemże mierzymy wielkość?“ — myślał z rozpaczą, nie mogąc znaleźć żadnego stałego punktu zaczepienia dla swoich rozdyndanych myśli. „Czy natężeniem uczuć, czy ilością wplątanych ludzi, czy szerokością zastosowań — czyż nie jest to ten sam wypadek, co z wielkością w sztuce, którą określa nie siła jednego elementu, ale proporcja maksymalnych natężeń: poczucia konstruktywnej jedności, kontroli intelektu, bogactwa sfery wyobrażeń i myśli — i talentu, to znaczy danych czysto zmysłowych. Ale wartościowanie jest zawsze względne, zależnie od danej klasy ludzi. Czyż tem, w co ja wierzę, nie ma rządzić niezależna myśl, tylko przypadek należenia do danej klasy ludzi i danej epoki? Chyba, że to, że ja w tych warunkach właśnie powstaję, nie jest przypadkiem, ale właśnie najistotniejszą koniecznością. Ale w takim razie jest to konieczność metafizyczna, wyższego nawet rzędu od fizykalnej przyczynowości?“ (Ideja osobowego Boga mignęła na dnie tych rozmyślań, ale niewyraźnie). „Może nawet tego rodzaju rzeczy wyznaczają też bieg myśli w sferach pozornie niezależnych od tych kontyngencji, w matematyce i logice. Tak twierdzi Spengler, ale chyba to nie może być prawdą.“ Poczucie przypadkowości i niemożność nasycenia się koniecznością stawały się stanem codziennym, a symbolem rzeczywistym tego stanu zaczynała być nieodwołalnie Zosia, podczas gdy Hela przechodziła w sferę absolutnych konieczności, nieomal w rejon idealnego bytu pojęć, przyczem zamaskowana namiętność do niej coraz trudniej dawała się utrzymać w granicach wymuszonej podświadomości. „Ale czy można twierdzić coś o „przypadku indywidualnego istnienia“? To nam się tylko wydaje, że, mówiąc o sobie samych „ja“, moglibyśmy być zupełnie innymi stworami, że to „ja“, związane z innem ciałem, w innym narodzie, na innej planecie byłoby identyczne ze sobą. Przedewszystkiem niema ciała i duszy tylko jedność osobowości czasowo–przestrzennej; z tej dwoistości jednej formy istnienia i z wielości indywiduów wynikają te złudzenia ograniczonego Istnienia Poszczególnego. Raz tylko na całą wieczność jest ono wytworzone jako to właśnie, a nie inne: powoli, powstaje z całej masy narastających istnień poszczególnych częściowych, pozbawionych swobody: komórek, organizujących się dla wspólnego celu. Złożoność nieskończona istnień, które zawsze z innych istnień składać się muszą, tajemnica aktualnej Nieskończoności w małości i w wielkości, w związku z Istnieniem, a nie Teorją Mnogości, graniczne pojęcia: istnienia poszczególnego nieskończenie małego, a z drugiej strony pojęcie już nie jednego istnienia — (toby implikowało jedność, w granicy równą Nicości Absolutnej) — tylko nieskończenie wielkiej organizacji takich istnień-indywiduów — jaką jest naprzykład roślina. A bez przyjęcia tej organizacji niewytłomaczalnem byłoby to, że coś wogóle istnieje: świat nie może być tylko zbiorowiskiem istnień — musi być więc organizacją, skoro jednem istnieniem być nie może“. Z tych „witalistyczno-bijologicznych bzdur“ śmiał się otwarcie niedawno przybyły Chwazdrygiel, przed którym Atanazy zwierzał się czasem, w chwilach upadku, ze swoich wątpliwości. Ale teorje nowoczesnych materjalistycznych bijologów, implikujące wszystkie nierozwiązalne problemy i przeskakujące niezgłębioną przepaść między poglądem psychologistycznym — czystych jakości, a fizycznym, w sposób pozornie ciągły, (od elektronów do komórek przez ciała białkowate), które to teorje tym „bzdurom“ przeciwstawiał, były tak naiwne, że Atanazy zniechęcony, powracał znowu do swojego „systemu“. Ale Chwazdrygiel, nie wychodząc poza swój bijologiczny fizykalizm, zaczynał na serjo pojmować, że sztuka, na którą patrzył również jako na zjawisko socjologiczno-bijologiczne, sprowadzalne ostatecznie, jak wszystko w jego koncepcji, do ruchu ładunków energji, była jego istotną drogą. Uczuwał, nawet nietylko jak wtedy pod działaniem kokainy, ale i teraz upiwszy się poprostu rzadkiemi specyfikami z piwnicy Bertzów, nieusprawiedliwiony żal do nauki, że go oszukała, ukazując mu fantomy wielkich problemów, które już w jej obrębie dawno wyczerpane zostały. Konsekwencją upadkowego kierunku we wszystkich sferach, z wyjątkiem jednej: społecznego rozwoju, była zabójcza. Ogólne zaś, zaprawione metafizyką, tęsknoty i porywy społeczne stawały się wobec konkretnych wypadków czemś zupełnie nierealnem: nie miały żadnego punktu zaczepienia o stającą się rzeczywistość. Tymczasem jeszcze Bertz był przy władzy i można było przynajmniej rozmawiać o wszystkiem spokojnie. I może, gdyby mu zostawiono kierownictwo naczelne, potrafiłby rozwiązać problem podziału ziemi przez organizację powolną kooperatyw rolnych. Ale nie był to moment odpowiedni dla pracy twórczej. Ludzi ogarnął szał wyzwalania się. Nie chcieli pracować, tylko brać i używać.
Atanazy cierpiał coraz straszliwiej. Dla Zosi miał litość bez granic i tęsknił do niej czasem, siedząc tuż obok niej, albo nawet leżąc z nią w łóżku. Tęsknił za tą, którą była dla niego dawniej. Widział tamto życie: ciche szczęście, pisanie tak zwanego „dzieła filozoficznego“, z poczuciem niezależności od kryterjów najwyższych i sądów mędrców oficjalnych, spokojne, umiarkowane „życie płciowe“, pozbawione niesamowitej rozkoszy perwersyjnych dodatków i małe zadowoleńko z siebie i innych i kto wie czy nie drobne świństewka i zdrady żony i samego siebie na niewielką skalę. Nie było tu miejsca na żaden wyższy pogląd życiowy, implikujący poświęcenie, dążenie do doskonałości, do absolutnej dobroci — te „rzeczy“ przesuwały się czasem, jak odległe góry za uciekającym w dal horyzontem — stanowiły nigdy nie zaktualizowane tło niemożliwości. Zosia wchodziła raczej w tę sferę absolutnej etyki: z kompromisowej, pół-dziewiczej panienki, na tle stanu „odmiennego“, odmiennego też od dotychczas jej znanych, przetwarzała się w fanatyczną samicę-matkę-żonę, a wszystko to nie było pierwotne i zabawne, tylko raczej ponure i wyrozumowane, przyczem miłość jej do Atanazego wzrastała stale i ciągle i dochodziła do złowrogich, męczących rozmiarów. Często teraz mówiła z Łohoyskim o problemie etyki absolutnej, którego znieść nie mógł Atanazy, wierząc w swoją teorję względności, implikującą tylko pojęcie stosunku indywiduum do gatunku i społeczeństwa. Jędrek, pod wpływem zerwania z kokainą stał się powoli bardziej zrównoważonym i zaczął pracować nad sobą: czytał biblję i etykę Spinozy, naprzemian z średniowiecznymi mistykami i Krytyką Praktycznego Rozumu Kanta, co nie przeszkadzało mu szukać wyższych form przyjaźni między zdegenerowanymi autochotonami tego zaczarowanego zaiste kraju. Książek dostarczała mu zdziczała i wychudzona od sportów i głodówki Hela. Askeza jej przeszła z górnych regjonów ducha w sferę czysto hygjenicznych zabiegów. I jedno i drugie zjawiska nie miała żadnych cech trwałości: były to raczej objawy chronicznego kryzysu, który ostatecznie skończyć się kiedyś musiał. Atanazy unikał teraz rozmów z nią, bając się wprost samego siebie. Oboje byli jak beczki napełniane obojętnemi w obecnych warunkach, ale napiętemi potencjalnie materjami, żądnemi tylko dobrego katalizatora. A jednocześnie zdawało się, że nic już nigdy między nimi zajść nie może i to poczucie, równoczesne u obojga, nadawało nieznany dotąd odcień tragizmu każdemu ich spotkaniu. Najgorsze były śniadania i obiady. Atmosfera stawała się chwilami groźna. Łohoyski mówiący cicho z Zosią, obecnie przeważnie na temat bezwartościowości życia wogóle i piękności śmierci (wyglądali na dwoje spiskowych), Prepudrech obsesjonalnie zatopiony w muzyce, nawet podczas jedzenia, Smorski coraz wyraźniej wkraczający w sferę obłędu, ponury niedoszły artysta i profesor bijologji Chwazdrygiel i nad tem beznadziejnie napięte ku sobie, złe i nienasycone dusze (i nietylko dusze ale i ciała) Atanazego i Heli. Objadali się (z wyjątkiem Heli) potwornie, a najwięcej żarł wychudzony przez kokainę Łohoyski. Jaśniejsze jeszcze stosunkowo były chwile, kiedy Jędrek, w nagłym napadzie pożądania swego jadu, wyprawiał dzikie historje, (które nazywał łagodnie z cudzoziemska „Abstinenzerscheinungen“), przechodząc od szalonej wesołości do zupełnie beznadziejnych ataków rozpaczy. Od miejscowego towarzystwa prowincjonalnych sporstmanów, (prócz „trenera“); „societymanów“; „artmanów“, „dancingmanów“ i megalomanów odgrodzili się przybysze zupełnie. Na „wyżerkach“ w willi bywał tylko czasem piękny, brodaty trener Erik Tvardstrup, który coraz wyraźniej zakochiwał się w Heli. Atmosfera wtedy gęstniała i pęczniała w jeszcze bardziej złowieszczy sposób.
Któregoś dnia Atanazy powiedział sobie wyraźnie i nieodwołalnie, że bez Heli żyć więcej nie może — a jednak żył i nie był w stanie zrobić żadnego kroku w kierunku przerwania tego stanu. A o wyjeździe nawet myśleć nie mógł. Stało się to nieznacznie, niedostrzegalnie i zanim się opatrzył, już był po „tamtej“, „czarnej“ stronie swego życia, po stronie zniszczenia. Ona widziała dokładnie jego nagłą przemianę, gdy mienił się pod jej ukośno-błękitnem, drażniącem spojrzeniem. A gdy zwracała się potem do nienawistnego Atanazemu Tvardstrupa, nieszczęśliwy „kochanek“ doznawał charakterystycznego, pozornie bezpłciowego ściągnięcia się wszystkich bebechów w jeden węzeł bezbolesnego bólu. Pierwszy raz zaczął pojmować ten niezwyciężony dotąd Don Juan, że zazdrość nie jest czczym wymysłem, jak to twierdził dawniej.]
Był już koniec marca i w górach wytworzył się „firn“. Dnie były gorące, wiosenne. Płowo-niebieskie niebo ziało łagodnem ciepłem, a „szrenie“ na grzbietach gór błyszczały jak aluminium. W dolinie duże płaty gołej, gorącej ziemi wydawały zapach zmysłowy, podniecający. Ogólny nastrój wszystkich był bydlęcy, daleki od przepojonego metafizyczną dziwnością okresu prawdziwej zimy. Całe towarzystwo udało się któregoś dnia na przełęcz Bydlisko, skąd zjazd był niebywały na drugą, luptowską stronę. Żar był iście tropikalny i wszyscy wspinali się w silnych negliżach, po wschodnim stoku góry, graniczącej prawą stroną z przełęczą. Tvardstrup poprosił o pozwolenie zdjęcia koszuli i nikt, jako oryginalnemu szwedowi, odmówić mu tego nie mógł. Po chwili, na tle zwykłego, krajowego śniegu, zabłysły w słońcu jego potworne, czysto-szwedzkie mięśnie. Hela szła pierwsza, za nią on, a za nimi Atanazy. Reszta wlekła się w tyle. Atanazy wściekły był na Tvardstrupa za to obnażenie się i za to, że nie mógł zrobić tego samego, co on, z obawy przed względną nikłością swoich muskułów, które, jakkolwiek wcale niezłe same w sobie, nie mogły się równać z żelaznemi zwałami mięsa tamtego. Złość zatykała go i dlatego nie mógł nadążyć tamtym. Zadyszany, widział, jak przeszedłszy małe cieniste zagłębienie, zabłyśli na grani w słońcu, na tle granatowego nieba. Rozwiana blond-broda Tvardstrupa świeciła jak złota, gdy pochylał się ku Heli ze śmiechem. Na grani dął gorący południowy wiatr. Odległe luptowskie góry ginęły w rudawej mgle. Ponieważ śnieg od południowej strony był zbyt mokry, Tvardstrup rozpoczął ćwiczenia na tem samem zboczu, którem wyszli byli do góry. Przez chwilę Atanazy z Helą zostali na przełęczy sam na sam. Hela, wpatrzona rozszerzonemi oczami przed siebie, w kierunku południowych gór, zdawała się wchłaniać w siebie wszechświat cały w bydlęcem zapamiętaniu. Straszliwe nienasycenie objęło jej głowę prawie dotykalnemi mackami. Atanazy zapatrzył się na jej drapieżny profil, owiany ryżemi włosami, targającemi się w wichrze. Była dla niego w tej chwili widomym symbolem całego sensu istnienia. Gdyby nagle znikła i on chyba znikłby z nią razem. „I to bydlę...“, pomyślał prawie jednocześnie o niej i tem samem słowem o szwedzie, którego nawoływania słyszał, z zapadającego już w granatowy cień, północnego stoku kotła. Przemijała nieznacznie jedna z tych nikłych chwil, w których ważą się przeznaczenia przyszłości, w których są potencjalnie zawarte. Nagle Hela, która zdawała się nie pamiętać o istnieniu „kochanka“, odbiwszy się silnie kijkami zaczęła zjeżdżać w prostej linji na południową stronę śnieżystym żlebem, po którego bokach sterczały grzędy nagich skał, pokrytych żółtym porostem. W Atanazym coś się szarpnęło: polecieć tak za nią, zapomnieć o wszystkiem, zostać z nią gdzieś po drugiej stronie gór, uciec aż do Tropików, o których marzył od dzieciństwa i które znał z opowiadań Łohoyskiego i samej Heli — (jeszcze jako mała dziewczynka była kiedyś z ojcem w Indjach). Tak — ale za co, za co? Może za pieniądze żony — jakże obco przesunęło się to słowo przez znaczeniową stronę świadomości. Albo może za jej własne? Uczuł się bezsilnym i, rzecz dziwna, poczuł gwałtowną sympatję do partji niwelistów i niezwyciężonego Sajetana Tempe. Hela, zjechawszy jakie 50 metrów, zatoczyła łuk w lewo, chcąc małem śnieżystem siodełkiem przedostać się przez grzbiet skalny do drugiego źlebu. Zniknęła na lewo, przemknąwszy zręcznie przez wązki pas śniegu. Ale zaraz potem posłyszał Atanazy chrobot nart na skałach i krzyk — poczem cisza. Tylko krew waliła mu w skroniach… Bez namysłu pomknął na dół źlebem i zrobiwszy szaloną „christjanję“ przejechał wolno grzbiet i ujrzał Helę, leżącą głową na dół wśród nagich piargów pod ścianą. Hela jęczała cicho. Szybko odpiął narty i rzucił się na ratunek. Odpiął jej narty i zaczął obmacywać nogę w kostce.
— Niech pan zdejmie pończochę. Mam wrażenie, że to zwichnięcie. —
— Gdyby było zwichnięcie nie mogłaby pani ruszać nogą wcale. — W stosunku do jej nogi to zdanie miało dla niego wybitnie nieprzyzwoite znaczenie. Odpiął jej krótkie spodnie, (Hela nie uznawała długich dla kobiet) wyciągnął pończochę, odpiął podwiązkę, zdjął kamasz i but, i zobaczył wreszcie przez przeźroczysty jedwab tę nogę, o której zawsze marzył. Była rzeczywiście piekielnie ładna. Poczem spojrzał na Helę, to znaczy na jej twarz. Leżała z pół-przymkniętemi oczami, blada, z ustami skrzywionemi bólem. Atanazy poczuł nagle, że ją kocha, tak samo jak kilka miesięcy temu kochał Zosię, a nawet może więcej — albo może nie więcej, ale pełniej — nie było w uczuciu tem rezygnacji i litości, sztucznego zatracenia siebie i poświęcenia. Ale zato było to przepojone, wszystko „to“, czemś wstrętnem, prawie podłem, nawet niezależnie od stosunku jego do Zosi. Ale nie miał czasu zanalizować swego stanu. W tej chwili myślał o Heli z niezmierną czułością (tendresse — czułość wstrętne słowo) połączoną z wściekłym gniewem na nią o szweda. I oba te uczucia przeszły w straszliwe, nagłe, bezprzytomne pożądanie. Zdjął pończochę i zobaczył tę nogę nagą, białą prawie jak śnieg. Tego było trochę zanadto, ale jeszcze się trzymał. Pomacał puchniejącą w oczach prawie kostkę i pokręcił stopę w różne strony — nie było zwichnięcia. I nagle, patrząc na zamknięte oczy Heli i jej wykrzywione jakby z rozkoszy usta, dzikim wzrokiem, wpakował sobie tę nogę między swoje nogi. Hela jęknęła i spojrzała na niego z wyrzutem, ale gdy spostrzegła co się dzieje twarz jej przybrała wyraz bestjalski, a palce jej nogi natrafiwszy na coś niesamowitego, zaczęły się lekko poruszać. Atanazy patrzył na to i nasycał się. Słońce prażyło i świat roztapiał się w mgle, blasku, gorącu i djabelskiej rozkoszy. „Ja umrę, ja nie wytrzymam“, pomyślał nieszczęsny „kochanek“ i poczuł, że jest zgubiony, że nic go od tej kobiety nie oderwie. Zmięszana z tkliwością (drugie wstrętne słowo) wściekłość, rozpacz i zatracenie, wstyd i pogarda, wszystko to przeszło w dziki orgazm rozkoszy, która go unicestwiła, rzuciła go twarzą na skały, jak zmięty łachman. Przekrzywił przytem biedną bolącą nogę Heli, która (Hela — nie noga) jęknęła cienko, jak małe dziecko, a potem powiedziała lubieżnie wlokącym się głosem.
— No — teraz pan wie co to znaczy zgadywać czyjeś myśli. A gdybym ci powiedziała to, co chcę, umarłbyś poprostu — nie wytrzymałbyś tego. To już ostatni raz — teraz może pan odejść na zawsze — wie pan wszystko. —
— Nie — ryknął Atanazy, podnosząc się. — Teraz cię nie oddam. Teraz wiem dopiero kto jesteś: czem jesteś dla mnie.
— Dlatego, że pan dotknął się mojej nogi. To jest śmieszne. — Ale był tak piękny w tej chwili, że Hela poczuła to samo, co on: nic jej od niego nie oderwie: musi być jej, tylko wyłącznie jej. To nie jest coś dla takich sentymentalnych Zoś: to zgniły kąsek, który trzeba umieć zjeść ze smakiem, przyprawiwszy go odpowiednio, choćby przez to kogoś nawet miało spotkać nieszczęście. Raz trzeba wyzbyć się tych głupich skrupułów — życie jest jedno. Zczepili się oczami, jak atleci rękami. Hela pierwsza spuściła wzrok, uśmiechając się lubieżnie i nie powiedziała nic. Goła, spuchnięta noga leżała dalej bezwładnie na kamieniach, ta właśnie, należąca do tej jedynej twarzy. Nowa fala beznadziejnej żądzy zatopiła w Atanazym wszelką ludzkość na dnie zezwierzęconego ciała — był w tej chwili dzikiem bydlęciem, gotowem nawet do mordu. Usłyszeli krzyki na grani. Drugim żlebem jechali wprost na nich Łohoyski, Prepudrech i Tvardstrup. Ziezio i Chwazdrygiel zostali na przełęczy.
— Czy nic złego? — spytał książę zakręcając niedołężnym „telemarkiem“ i wywalił się głową na dół w śnieg. Na przeczącą odpowiedź Atanazego rzekł, gramoląc się wśród mokrego „firnu“. — Dziękuję ci, Taziu. No, ale na kilka dni conajmniej koniec z nartami. — On też nie miał sympatji do tego szweda, a zaufania do Atanazego nie stracił (mimo kokainowych rozmówek) zupełnie. Wogóle dziwny był to człowiek ten Prepudrech, daleko dziwniejszy, niż się z początku wydawał. Muzyka przetwarzała go powoli w zupełnie kogoś innego. Sam dla siebie nawet stawał się codzienną niespodzianką i zagadką niepojętą. Sam nałożył pończochę Heli i zasznurował but, poczem poprowadził ją z Atanazym we dwóch do góry. Narty nieśli tamci. Na górze związali narty, dwie pary razem i tak zwieźli Helę do małej restauracyjki podgórskiej. Doktór skonstatował naciągnięcie ścięgna i kazał leżeć przez dni parę.
Atanazy cierpiał jak na torturach, nie mogąc ani na chwilę pozostać z Helą sam na sam i rozmówić się z nią co do przyszłości. Nie był pewnym niczego, a wspomnienie tej nogi napełniało go żarem dzikich, nieznośnych pożądań. Zosię znienawidził zupełnie, a do siebie czuł wstręt nieprzezwyciężony, będąc jednem, wielkiem kłębowiskiem niesytych, przewrotnych żądz. Kiedy siedział koło olbrzymiego małżeńskiego łóżka Prepudrechów, w którem, rozwalona na przekątni, księżna czytała (zawsze przy świadkach), lub bawiła się z gośćmi, zdawało mu się, że pęknie od potwornego, niepojętego pragnienia jej ciała. Siła tych uczuć przenosiła go prawie w metafizyczny wymiar. Zaczynał pojmować teorję Malinowskiego powstawania uczuć religijnych z zupełnie zwykłych stanów zwierzęcych, w odpowiedniem natężeniu. Hela stawała się dla niego czemś nadnaturalnem, groźnym jakimś fetyszem nie z tego świata: w beznadziejnem poddaniu się jej znajdował jakąś okrutną rozkosz. A ona dręczyła go w sposób wyrafinowany, chcąc go definitywnie do siebie przywiązać. Wiedząc już o jego zboczeniu, pokazywała mu czasem przy wszystkich niby to niechcący, nogę z pod kołdry, lub kazała sobie poprawić coś w poduszkach, czy też wstążkach czepeczka, i wtedy podsuwała mu pod sam nos, pachnącą cyklamenem, (Hela nie używała teraz żadnych perfum), rudą, nieogoloną pachę. Atanazy parę razy o mało nie doznał najwyższej rozkoszy bez niczyjego udziału, ale trzymał się jeszcze ostatnim wysiłkiem. Wieczorem — i to było najgorsze — zatrzymywała Hela męża przy sobie i posyłała Atanazemu znaczące, bezwstydne spojrzenie. Ale rzecz dziwna: Atanazy nigdy nie był zazdrosnym o Prepudrecha — cierpiał jedynie dlatego, że to nie on. Książę jako rywal nie istniał dla niego kompletnie. Aż wreszcie trzeciego dnia zostali przypadkiem sami. Hela wysunęła z pod kołdry zdrową nogę i tu stało się z Atanazym coś tak strasznego, że lepiej wogóle o tem nie mówić. Poprostu spalił się, zniszczył w wybuchu tak przewrotnych uczuć, że wyobrażenie sobie tego potem było tak niemożliwe, jak zrekonstruowanie kokainowego, psychicznie nie-euklidesowego świata. Usta i nogi i ten zapach, prawie zmięszany z błękitem oczu... Nie wiedział już czego chce, gdzie co jest, co najpierw, a co potem. Ale ona kierowała teraz wszystkiem i umiała spotęgować mękę nienasycenia i torturę rozkoszy do bezmiaru. Preparowała go dalej na wolnym ogniu, ukazując mu przez małe szparki jedynie, świat niedosiężnego szczęścia w zupełnej zatracie, w zniszczeniu ostatecznem. Ale zaraz potem ktoś wszedł (zdaje się Ziezio) prawie równocześnie z zakończeniem tej sceny i nastąpiły znowu zwykłe, do rozpaczy doprowadzające rozmówki. Cierpienia Atanazego przechodziły poprostu w szał. Nie mogąc się porozumieć ustnie posłał jej jakiś list nieprzytomny przez „butlera“ Ćwirka, ale napróżno. Nie otrzymał odpowiedzi. Tylko Prepudrech, niewiadomo czemu, zaczął nań od tego czasu patrzeć dziwnem, złem okiem — ale to przeszło wkrótce. A ciągle wszyscy mówili tylko o nodze Heli: tej nodze. Atanazy tracił przytomność i panowanie nad sobą. Aż wreszcie na czwarty dzień, gdy Tvardstrup rozpoczął jakieś sportowe przechwałki, a Hela słuchała go z zachwytem, Atanazy rzekł niby to nie do niego, z gniewem, przerywając mu ni w pięć ni w dziewięć rzecz jego. A prawda: coś tam bajał jednak biedne szwedzisko o Grecji.
— Nienawidzę Grecji — to nieszczęście całej ludzkości. Tam powstała pierwsza demokracja której skutki oglądamy teraz.
— I to mówi ten „bolszewik“ — wtrąciła się Zosia.
— Cicho bądź — nic nie rozumiesz: ja mam podwójny system wartościowania. — Tvardstrup zaśmiał się i powtórzył:
— Komisch. Ein „Doppelwertung system“. Haben Fürstin je so etwas gehört? — zwrócił się do Heli. — Rozmowa prowadzona była po niemiecku. — Ale co to ma wspólnego ze sportem?
— Nie tak „komisch“, jak to się panu wydaje. Względne systemy wartościowania: indywidualny i społeczny, ujmuję w jednym, który jest absolutny: wykazuję konieczność obu poglądów.
— Aber das ist selbstverständlich...
— Największe prawdy stają się samo przez się zrozumiałemi gdy się je wypowie. Ale trzeba je znaleść. Wracając do Grecji, tam powstała, oprócz demokracji, dyskursywna filozofja, jako walka pojęciowa, beznadziejna zresztą, z tajemnicą bytu, czyli upadek religji; tam z upadłej religji, bo za taką uważam religję grecką, wyrosła naturalistyczna sztuka, której odrodzenie było przyczyną upadku całej europejskiej sztuki na długie wieki; tam wreszcie powstał sport jako taki, również pierwszy symptom degeneracji. Ta manja dzisiejsza nie jest czemś dodatniem, tylko jednym z dowodów, że dzisiejsza ludzkość schodzi na psy. Uważać to za coś pozytywnego to tak, jakby syfilityk cieszył się, że ma wysypkę, ponieważ jest to reakcją organizmu, walczącego z chorobą. Dawni ludzie nie potrzebowali sportu: byli zdrowi i silni z natury. Dziś sport zabija wszystko, zastępuje nawet sztukę, która upada coraz bardziej. Ja sam bardzo lubię narty, ale nie znoszę jak z was, sportsmanów, robi się największe chwały narodów i kiedy wasze idjotyczne rekordy zajmują tyle miejsca w gazetach, gdzie tego miejsca niema na poważną artystyczną krytykę — bo ta, która jest, to są bzdury — i na polemikę w kwestjach sztuki. —
— Krytyka artystyczna i polemika są czemś zupełnie zbytecznem, ponieważ chodzi tam tylko o to, czy dane coś podoba się, czy nie. Co tu o tem wogóle można powiedzieć. Te rubryki wogóle powinny być skreślone. Nie wiem czemu pan tego broni, nie będąc nawet artystą. — To „nawet“ ubodło Atanazego w samą wątrobę. — Sport odrodzi ludzkość, która potrzebuje antydotu na złe uboczne skutki kultury. W sporcie jest przyszłość rasy ludzkiej…
— Sport rekordowy niczego nie odrodzi, tylko dogłupi jeszcze tych, których nie ogłupił dancing, kino i mechaniczna praca.
— Jak to mam rozumieć, panie (dosłownie „Herr“, bez „mein“)— Sie elender Müssiggänger. Sie Schmarotzer — rzekł groźniej niż pierwsze zdanie. (Ty nieszczęsny próżniaku, ty pasożycie.) — Zazdrość o Helę, połączona z obrazą, wystąpiła u obu panów z niedającą się skontrolować gwałtownością. Atanazy szybko i lekko dał Tvardstrupowi w twarz, wręczył mu czort wie poco bilet i padł wyczerpany na kanapę. Szwed skłonił się wszystkim i wyszedł, spokojny, jak ruchomy mur. Zosia rzuciła się ku nim, oczywiście po niewczasie.
— I o co, o co?! — krzyczała, łapiąc się za znacznie powiększony brzuszek. — I żeby przy paniach…
— Milczeć. Niech nikt do mnie nie podchodzi. Nie ręczę za nic — rzekł ze ściśniętemi zębami Atanazy. Hela patrzyła na niego z podziwem i uległością prawie suczą. Zosia dostała spazmów i rzuciła się na łóżko Heli, która zaczęła ją uspokajać, drażniąc przy tem Atanazego aż do szału. Nie poznawał już tego pokoju, ani widoku przez okno, nie mówiąc już o ludziach. Wszystko zdawało się być przesycone jakimś potwornym nonsensem, którego źródło nie było w nim samym, tylko w otaczających przedmiotach i osobach. Stan Atanazego był już zlekka „bzikawy“, jeśli nie całkiem bzikowy. Wszyscy siedzieli struchlali, milczący. Teraz nagle poczuł Atanazy absolutną pewność że tak, czy inaczej zabije znienawidzonego blondasa. Rozmowa przestała się kleić i całe towarzystwo, zwarzone jak nać kartoflowa przez przymrozek, rozeszło się szybko.
O 7-ej zjawili się już świadkowie Tvardstrupa, jacyś dwaj krajowi sportsmani, obwieszeni nagrodami i znaczkami. Jeden szczególniej o twarzy na zwierzęco zaciekłej i chytrych oczkach, wzbudził szczególną nienawiść w Atanazym. Natychmiast rozwścieczony Don Juan uwiadomił księcia i Jędrka o ich przybyciu. Konferencja odbyła się à la fourchette, w wyniku czego pojedynek naznaczono na jutro rano. Szwed umiał się bić oczywiście tylko na ciężkie szwedzkie rapiry, któremi jak na złość dość słabo władał Atanazy, będąc specjalistą we floretach. Ale przyjął wszystkie bardzo ostre warunki — walka do zupełnego obezwładnienia. Był pewnym zwycięstwa, ale w inny sposób, niż przed pojedynkiem z księciem. Wtedy uczucie dla Zosi dawało mu iluzoryczną nietykalność — było to coś zewnętrznego, nie wchodzącego w samą istotę tego pojedynku, a raczej związane było, naprzekór jakby, z przeciwnemi całej sytuacji siłami o innych etycznych wskaźnikach. W tym wypadku czuł przewagę swojej wściekłej żądzy, miał rację z punktu widzenia swego gatunku, jako samiec, bijący się o samicę, która więcej wartości przedstawiała dla niego niż dla tamtego. A jednak wszystko to była bzdura — Tvardstrup był podobno mistrzem w tej broni, na którą zgodził się Atanazy. Na szczęście nowa ustawa, pozwalająca na prawidłowy pojedynek na białą broń, wydana przez generała Bruizora, nie została jeszcze skasowana. Dla pewności jednak napisano obustronne listy samobójcze [w razie kłucia, które było naprawdę niebezpieczne, można było samobójstwo upozorować] i pod względem formalnym sprawa przedstawiała się wspaniale.
W pewnej chwili Atanazy pomacał rurkę z białym proszkiem, którą zawsze miał na wszelki wypadek przy sobie. „Jeszcze nie czas“, szepnął i nagle przesunął się przed jego wewnętrznym wzrokiem, niejasny ruchomy obraz czekających go wypadków, wobec których cały ten pojedynek był tylko głupią farsą — obraz ten nie był wzrokowy, z nieznanych jakby składał się jakości. I tego wieczoru nie udało mu się zostać z Helą sam na sam. Czuł, że jeśli dalej tak pójdzie, to może dojść do publicznego skandalu i zdecydowany był na wszystko.
Zosia, dowiedziawszy się o warunkach pojedynku — (djabli wiedzą czemu powiedział jej o tem Łohoyski, „dyskwalifikując się“ tem oczywiście) — zrobiła nową awanturę.
— …ty egoisto, który dla jakiejś faramuszki poświęcić chcesz żonę i dziecko… —
— Otóż to: nie chodzi ci o mnie, tylko o ojca tego dziecka, którego właściwie wolałbym nawet nie mieć.
— Ty śmiesz? Ty chyba kłamiesz! Nie wiesz czem jesteś teraz dla mnie. Pamiętaj, że jeśli zginiesz, to ja ani chwili żyć po tobie nie będę. Zginiemy razem z tobą: ja i Melchior. (Takie miał mieć imię syn, na pamiątkę kasztelana Brzesławskiego, przodka Zosi po matce). „Mało mnie to wtedy będzie coprawda obchodzić“, pomyślał Atanazy i powiedział:
— Ach, Zosiu: poco zatruwać sobie wzajemnie ostatnie podrygi. Przecież jest rewolucja — możemy i tak zginąć lada chwila. A może będzie Rozalja? — rzekł ze śmiechem. (Było to imię domniemanej, mało prawdopodobnej córki, identyczne z imieniem mniej sławnej pamięci babki nieboszczyka Osłabędzkiego, która była jedną z kochanek Stanisława Augusta — ale zawsze było to „coś“). Nastąpił prawdziwy atak nerwów. Uspakajaniom nie było końca. Ale na szczęście Zosia nie domyślała się istotnych motywów całej sprawy, a Atanazy, pod wpływem myśli o jutrze, stał się chwilowo zimny i obojętny na wszystko. Tylko tego udało się im przeżyć wieczór ten we względnej zgodzie. Zato Hela była uroczysta i milcząca. Nareszcie zaczynało się coś dziać naprawdę. Wstała poraz pierwszy z łóżka i przyjęła udział w ponurym, spóźnionym obiedzie. (Ale potem już nie przyjęła nikogo, prócz, dopuszczonego znowu od kilku dni do pełnych erotycznych łask, męża). Małe wypadeczki szły jak awangarda przed czemś, co nadciągało zwolna, systematycznie od wszystkich krańców widnokręgu, jak te słynne podolskie koliste burze (o ile takie wogóle istnieją), które skupiają się potem (niby po czem?) w jednym punkcie, wywalając w nim cały ładunek piorunów. Już rano (przed awanturą) pojawiły się dziwne znaki: rokmorontowe lustro ręczne w pokoju Heli pękło samo, Zosi zegarek stanął na jej fatalnej godzinie: 20 minut przed X-tą, „butler“ Ćwirek oderżnął sobie mały palec, krając precyzyjną maszyną Michelsona wędlinę z ceylońskich dzików. Późnym wieczorem wszyscy byli już zdenerwowani. Bóg Heli, ten najbardziej katolicki Bóg księdza Hieronima, „skrył się tak w głębi wszechświata, że nawet wpatrywanie się w wyiskrzone przed wichrem górskim niebo, nie mogło Go wywołać z Jego gwiaździstych kryjówek“. Temi słowami prawie pomyślała o tem cyniczna wychowanka Wyprztyka. Czuła się opuszczoną i udawała przed sobą, że potrafi nie oddać się Atanazemu jeszcze przez tydzień cały. Miłość rozsadzała jej kobiece wnętrzności, miłość poprostu szatańska, wskutek której substytuty jej: mąż i wszystkie inne „fetysze“, bladły coraz bardziej wobec jednego tylko, o którym nie śmiała otwarcie pomyśleć. A tu na dobitkę ten przeklęty Atanazy mógł zginąć jutro — i co wtedy? No co? Traciła z każdą chwilą zdolność utrzymania stanu pokuty, a wobec niepewnego jutra dziś na nic sobie pozwolić nie mogła. Ostatni wieczór przed pojedynkiem — (Hela wiedziała dobrze o co chodzi) — miał się skończyć muzykalnym popisem kompozytorów. Atmosfera była duszna i pełna niepokoju. Na dworze zawywał w równych odstępach kondensujący się coraz więcej górski „hurikàn“. Mimo, że niespokojna była o Atanazego, (o szweda nie dbała wcale, chociaż chwilami podobał się jej bardzo jako „zwierzę sportowe“) cieszyła się jednak, że odbędzie się ten pewien rodzaj sądu bożego, który zrzuci z niej odpowiedzialność za wybór. Jeśli Atanazy zginie, nieodwołalnie miało się wszystko skończyć klasztorem. Chociaż właśnie w tym czasie mała książeczka o Buddzie (Sir Grahama Wensleya, indjanizowanego anglika, którego matka była córką maharadżdży Gwalporu) zachwiała w niej dawne rozumowanie księdza Wyprztyka o doskonałej wierze i niedoskoinałej filozofji, czyli „filozosi“, jak mówił sam twórca tej teorji.
W czasie obiadu wszyscy byli trochę (ale nie bardzo) oburzeni na Atanazego, że rzecz załatwił publicznie i to przy damach. On sam nie robił sobie nic z niczego i pił ze swymi świadkami na umór. Koło dziewiątej przyszły trochę niepokojące wieści ze stolicy. Telefonował stary Bertz, że na jutro wyznaczono próbny zamach stanu niwelistów-komunistów, którzy mieli za sobą dwa pułki i to nie całe. O ile uda się im zawładnąć arsenałem, walka może być ciężka i zakończyć się zupełną ruiną miasta. Do tego wszystkiego pociągiem o 11-tej przyjechała niespodzianie pani Osłabędzka, wnosząc nieprzyjemny ferment starszej osoby, w i tak już zdysocjowaną kompanję. Wobec czego Hela znowu opuściła swoje apartamenty, wzięła udział w dodatkowej kolacji i została na resztę wieczoru w towarzystwie. Zizolowano potem matronę dość szybko i unieszkodliwiono przynajmniej do rana. Temniemniej była to nieprzewidziana komplikacja. Starsza pani oświadczyła, że miała złe przeczucia, że w magicznem lustrze metapsychicznem widziała nad Zosią zieloną aurę i że nadworne widmo rodu Brzesławskich (hrabiów, wywodzących się od Nieczuja z Sanoka) rycerz w zbroi bez głowy, ukazał się jej w pół-śnie w wagonie. Nieprzyjemny nastrój pozostał w towarzystwie po tych wszystkich opowiadańkach. Jedyną rzeczą, której bała się naprawdę Hela, były duchy. Na myśl o rycerzu, który, nie mając głowy, orjentował się mimo to w przestrzeni, robiło się jej wprost niedobrze. Zasia posmutniała jeszcze więcej po wyjściu matki i już miała iść spać, kiedy wielkie, różowe, adjamalinowe (co to jest?) zwierciadło w kącie salonu, pękło wysadzone z trzaskiem. Było ciemnawo: Ziezio miał właśnie improwizować. Jednocześnie ktoś (zdaje się, że Prepudrech) zawołał: — „A, a, a! o, tam, tam“.
— Widziałem rycerza bez głowy — powiedział Ziezio Smorski przy fortepianie.
— W którem miejscu? — spytał Atanazy głosem zupełnie zmienionym, jak z beczki.
— W tym rogu, na tle tego dywanu. Był pochylony i odwrócony do mnie tyłem. —
— A więc widzieliśmy tę samą rzecz tylko z innej strony. Ja w lustrze widziałem go z przodu, pochylonego ku mnie czarną jamą pustej szyi. —
— Zbiorowa halucynacja. Proszę milczeć w tej chwili! Ja też coś widziałem. Graj, Zieziu! — Krzyknął ostro Chwazdrygiel. Ziezio zaczął grać i zaświatowy nastrój przeszedł. Ale Hela stała się ponura i nie rozchmurzyła się już do końca. Nie widziała nic, ale ta wspólna halucynacja czterech mężczyzn na tle poprzednich opowiadań zrobiła na niej piekielnie nieprzyjemne wrażenie. Czuła się winna narażenia życia Atanazego, ale wiedziała, że jeżeli chwila obecna ma jakiś urok, to przez ten mimowoli prawie zaaranżowany przez nią sąd boży. Ale gdzie był sam Bóg? Jakże śmiesznie zmalało całe jej nawrócenie wobec miłości i nowego, żydowskiego wymiaru buddyzmu. Tak — żydowski buddyzm zaczynał tworzyć się na samem dnie jej duszy i jednocześnie uświęcony tem erotyzm rozluźniał resztki wiązań katolickich samoudręczeń. Ale na czem polegała żydowskość buddyzmu nie wiedział nikt, ani ona sama: sam fakt przepuszczenia książeczki sir Grahama przez intelekt Heli, nadał jej tekstowi zupełnie inne znaczenie — poza tem rozciągały się obszary tajemnic, które jedynie ksiądz Hieronim mógłby był wyjaśnić. Właściwie była to tylko brahmańska metafizyka, zmięszana z resztkami chrześcijaństwa na tle psychologistycznego monizmu, graniczącego z zupełnym solipsyzmem. A da tego chęć izolacji od reszty świata: żeby tylko ten naród panował, dla porządku, dla jednolitości — żeby nie było już tej wstrętnej rozmaitości. I potem ukazywała się niwelistyczna rewolucja, jako jedyne wcielenie dwóch dobrych religji świata. To tylko wstęp: dalej etyka pożera metafizykę, z której wyszła, przeradzając się z oderwanego systemu zasad, w działający system napięć dynamicznych, które, trwając, przetopią każde indywiduum na cząstkę organizacji. Otóż tylko siły organizacji braknie tamtym religjom. Cóż za potęgę możnaby stworzyć, organizując nie w imię materjalistycznych idei! Ale czy można znaleźć koncepcje dynamiczne bez implikowania kwestji dobrobytu? Zasada Marxa może być fałszywa, ale temniemniej jest ona działającą siłą, nie abstrakcją. Pragmatyzm! Gdzie się nie ruszyć, jak nosem w ścianie, utyka się w tym przeklętym, świńskim, bezecnym pragmatyźmie. „A może pluralizm naprawdę jest słusznym poglądem?“ — przesunęła się zwolna wątpliwość, jakby jakaś postać, o bladych z przerażenia oczach — z przerażenia nad własną odwagą. Okropny strach, że tak jest, że ona, dotąd tak „zapalona“ absolutystka może nagle, nieznacznie przejść na ten wstrętny jej dotąd system, uwierzyć w wielość prawd i żyć w tym okropnym chlewie kompromisu, wstrząsnął nią aż do ostatecznych podstaw jej fizycznej istoty. „Co za paskudny bałagan jest ten cały mój intelekt. Jak tylko wyjdę poza czyjś system, albo nie formułuję ściśle czegoś za kogoś, plotę bezecne bzdury“, pomyślała pierwszy raz szczerze. — Jedyny prawdziwy, katolicki Bóg odwrócił się od niej ze wstrętem i odszedł na wieki: była potępioną — czuła to, a jednak nie mogła wierzyć. Jakimże sposobem to się dziać mogło. Zadygotała: była już w piekle... Ale może piekło będzie „zlikwidowane“, jak się wyraził kiedyś nieostrożnie Ojciec Hieronim. „Nie wierząc w grzech śmiertelny biorę go sobie od jutra za kochanka, jeśli żywy będzie (oczywiście), a jeśli umrze, to klasztor, albo wstępuję do niwelistów choćby nawet papę miało to do grobu wpędzić“. Jedna rzecz była wątpliwa: czy tak zwany, „huragan śmierci“ przestał wiać od chwili chrztu, czy od chwili oddania się Atanazemu w noc poślubną? Teraz napróżno błagał ją oczami o tę ostatnią noc. Zdawała się nie rozumieć, daleka i obojętna, wsłuchana w straszliwy, metafizyczny dramat walczących ze sobą dźwięków, które wychodziły poprzez instrument z długiego, chudego ciała Ziezia Smorskiego. Grał dziś całem ciałem a głowa jego odpoczywała w nie-muzycznym zaświatku, dodatkowym tworze jego wynaturzonego intelektu, który możnaby porównać z pierogiem: wnętrze stanowił zwykły zabobon (jakieś klucze, guziki, kamyczki, daty, godziny i tym podobne rzeczy), zawinięty w cienkie francuskie ciasto zdegenerowanego bergsonizmu. Ta kombinacja, razem z muzyką i apotransforminą, dawała mu wyższość nad wszystkiem.
Z pewnością zwycięstwa, ale z rozpaczą w sercu poszedł spać Atanazy. Zosia nawpół otruta weronalem zasnęła już dawno. Pierwszy raz (oprócz „popojki“ po przyjeździe) uczyniła coś przeciw dziecku. „Ale to jego było winą. W takiej chwili narażać się na idjotyczną awanturę. Niedość już niebezpieczeństw — och: nie myśleć już, tylko spać do 9-tej, nie budząc się.“ Zosia była też małą egoistką.





Część II: Fakty.

Kiedy Zosia ocknęła się na dobre w objęciach płaczącego męża, była godzina 8•20 rano. A było to tak: ranek wstał ciepły, ale wietrzny i pełen grozy. Wał ciemnych chmur, obrzeżonych świetlistym pomarańczowym konturem, walił się z grani gór w dolinę, sięgając granatowych lasów i rąbanisk, upstrzonych drobnemi pólkami znikającego śniegu. Wiotkie, różowe „cirrusy“, splątane w fantastyczny welon w zenicie, dziwnie nieruchome w stosunku do pędzących jak kule, oderwanych od głównego wału, ciemnych „gonflonów“, zdawały się mówić coś tajemniczego o lepszym bycie, gdzie niema miłości, samczych awantur, religijnych kompromisów, społecznych zbrodni i metafizycznej bzdury. Tam być, trwać wcielonym w ten zakrzepły wir chmur, choć sekundę jedną żyć innem istnieniem, niż to przypadkowe pienienie się brudnej pianki, na niewiadomej głębi fali. Pianka rozłazi się, rozkręca, rozwiewa i tyle wie o sobie — aha: naodwrót — czyż nie wszystko jedno? „Mijamy, nie wiedząc o sobie nic: cierpiące, albo głupio szczęśliwe fantomy, pusząc się naszym nędznym, (a mimo to jedynym dla całego bytu) aparacikiem pojęć, który czemże jest wobec nieprzejrzanych przestrzeni niewiadomego w nas i poza nami, niewyrażalnego w psychologistycznym i fizycznym poglądzie i w obu razem, ujętych w metafizyczny system, wykazujący ich niewystarczalność i konieczność przyjęcia obu, jako wynikających z zasadniczych praw Istnienia. Czyż jest tak zwane szczęście, nie oparte na bydlęcej głupocie albo na jakiemś choćby szczytnem (ale czem mierzymy tę szczytność?) omamieniu jakąś fikcją, albo wprost na grubej bladze. Chociaż dawniej, jeszcze może w XVIII-tym wieku, wszystko, co związane było z metafizyką — może trochę bezrozumną — dawało jakieś upojenie — dziś tworzy tylko zwątpienie i przedwczesny przesyt.“ Tak myślał nieposkromiony „myśliciel“, idąc na „plac boju“ swego o samiczkę, wierząc w ważność swego problemu: zniszczenia się w interesujący sposób.
Wicher dął na polanie wściekły. Co chwila jakieś drzewo waliło się gdzieś z trzaskiem. Szwed spóźniał się. Oczekiwanie, zamiast osłabiać zwierzęcą siłę Atanazego, potęgowało w nim pewność siebie, aż do absolutnej wiary w zwycięstwo. Nie żal mu było nic ohydnego dla niego blondasa, który chciał wydrzeć mu dla zabawy ostatni sens jego życia. Zaczęło się — i skończyło się zaraz. Nim Tvardstrup zdołał się zasłonić, po strasznej kwarcie, którą odparował, (kłucie i rąbanie razem), dostał pchnięcie w szyję, które otworzyło mu arterję carotis, sprowadzając śmierć natychmiastową. Był tak pewnym zwycięstwa, że nie miał czasu uświadomić sobie swojej klęski. Nie spodziewał się biedaczek tak strasznego ataku z punktu i lekceważył sobie przeciwnika. I oto leżał już, bezsensowny szwedzki trupek na Podhalu, z rozwianą w wietrze blond-brodą i wywalonemi w nieskończoność nieba błękitnemi oczami, a nad nim stało również bezsensowne widmo i symbol przewalonego na tamtą, ciemną stronę, jakiegoś, prawie bezosobowego życia, widmo Atanazego Bazakbala, zbytecznego człowieka. Wicher syczał wściekle w gałęziach miotających się świerków i huczał w dalekich przestrzeniach wśród posępnych gór. „Zabiłem go“, pomyślał poprostu z nagłem bezmiernem umęczeniem Atanazy. I myśl ta odbiła się złowrogiem echem w najgłębszym bebechu jego istoty. Ten cały świetny mechanizm sportowy i ten ledwie wiedzący o sobie mózg, ten tak upragniony „katalizator“ — przestał istnieć. Dopiero teraz po raz pierwszy, mimo wielu o tem rozmyślań i widoku śmierci na wojnie, (raz nawet zastrzelił kogoś w ciemności, w nocnym ataku) uświadomił sobie Atanazy sens śmierci — wtedy, kiedy sam zabił człowieka w biały dzień, w „normalnych“ warunkach. Coprawda to warunki te wcale znowu tak normalne nie były. Okropnie sam był w tej chwili. I trup i zabójca byli jakoś tak majestatyczni, że żaden ze świadków nie śmiał podejść. O doktorze zapomniały obie strony. Cała samcza wściekłość, z którą rzucił się Atanazy na znienawidzonego rywala, rozwiała się bez śladu gdzieś w zakamarkach jego ciała. Został tylko głuchy ból wyrzutu (jeszcze nie zupełnie uświadomionego), a jakiś tajemny głos instynktu szeptał mu, że teraz napewno Hela będzie jego — zabił przecie tamtego: ma prawo. Wracali ponurym korowodem do wsi, wioząc trupa Tvardstrupa na małym toboganie Heli. Atanazy szedł skamieniały wewnętrznie, nie mogąc połączyć zdysocjowanych kompleksów swojej psychicznej treści: był jakby zrobiony z kilku luźnie bełtających się kawałów, między któremi nie było żadnego związku: nie myślał o konsekwencjach, nie myślał prawie nic — nareszcie odpoczywał. Tego aż trzeba było, aby uspokoić choć na chwilę ten bezpłodnie szarpiący się mózg. Chwała Bogu i za to, dobra psu i mucha. Postanowili udać się wprost do odpowiedniego urzędu. Rapiry zostawiono po drodze. Nie pomogły bujdy o znalezieniu trupa w lesie. Musieli przyznać się zaraz do wszystkiego. Naiwność tego pomysłu była zaiste wielka. Przykrości jednak były porządne: obcy poddany — to niepokoiło najwięcej komisarza ludowego, czy kogoś tam podobnego. Ale ostatecznie puszczano Atanazego z lekkim przedsmakiem tego, coby być mogło, gdyby i tak dalej. Najbardziej pomogło nazwisko Heli Bertz, córki wszechwładnego jeszcze „ziemiodzielcy“. Może wda się w to prokuratura okręgu — ale to wątpliwe. W każdym razie Atanazy poczuł się po raz pierwszy w życiu na zbrodniczej pochyłości — raczej nie tyle zbrodniczej, co karnej — tamto miało wystąpić dopiero później: był jak zahypnotyzowany, nie czuł ani własnej woli, ani odpowiedzialności: miał wrażenie, że jest doskonale skonstruowanym automatem. Jednak, jakkolwiek sprawa była prawie że załatwiona, ten sam malutki ogonek, który „oni“ mu przyszczypnęli bolał dotkliwie — wskutek czego urok teraźniejszości podniósł się o 20% conajmniej. (Ale działo się to w zamkniętej sferze samego ośrodka dziwności — tamte tereny, rzeczywistych uczuć, były jeszcze nietknięte.) A powierzchownie był Atanazy zadowolony z siebie: pierwszy raz czuł, że dokonał czegoś realnego, jakiegoś czysto indywidualnego „czynu“ — na szczęście nie zdawał sobie sprawy z całej swojej moralnej niskości — broniła go od tego mała czerwona książeczka: (obecnie znajdująca się w kieszeni księcia) krajowy honorowy kodeks. Warstwy jego duszy ułożone były mniej więcej tak: urok życia — pustka — zadowolenie z „czynu“ — pustka, pustka, pustka — mały światek z Zosią, w którym można teraz odpocząć — pustka — wielki urojony balon, w którym unosiła się w sferze tak zwanego zniszczenia Hela — to ostatnie bez żadnych cech rzeczywistości. Ale miały zajść tektoniczne zaburzenia, wskutek których potworzyły się „szarjaże“ i uskoki tak zawiłe, że żaden najgenjalniejszy psychotektonik rozplątaćby ich nie potrafił, chyba przyjmując z góry specyficzność metafizycznych stanów osobowości, lub twierdząc, że kwestja następstwa w czasie nie jest „transcendentalną prawidłowością“ w znaczeniu Corneliusa.
Do domu wkroczyli jak zwycięscy — Łohoyski i Prepudrech przejęli się bowiem nastrojem swego klijenta. Atanazy miał sposobność skonstatować w ciągu tego dnia jak jego „ważność“ w stosunku do kobiet wzrosła wskutek dokonanego zabójstwa. Nawet pani Osłabędzka, którą dla bezpieczeństwa wyprawiono mimo protestów już o 7-ej zrana na przymusową wycieczkę autem w towarzystwie Chwazdrygiela, patrzyła później na swego zięcia z daleko większym respektem: zagrała w niej krew Brzesławskich, którzy nigdy podobno najdrobniejszej urazy nikomu nie przepuszczali. „Kobiety lubią zbrodniarzy“, przypomniało się Atanazemu zdanie doktora Chędziora. A więc przedewszystkiem: obudzona nagle Zosia rzuciła się ku niemu patrząc mu w oczy z podziwem, zgrozą i przywiązaniem, graniczącem z obłędem. Atanazy objął ją i spojrzawszy w jej zielone, załzawione, przelśnione zachwytem oczka, odczuł coś w rodzaju dawnego przywiązania. Przez chwilkę dałby wiele, aby nie mieć na sumieniu nieszczęsnego Tvardstrupa i kochać Zosię tak, jak pół roku temu. Oddzielne psychiczne kawały połączyły się i nastąpił kryzys: Atanazy dostał ataku szalonego płaczu: poprostu wył. Narówni opłakiwał siebie jak i niepotrzebnie zamordowanego szweda. Długi czas nie mogła go uspokoić Zosia. Ale gdy do jadalni, gdzie dla uczestników tragedji podano drugie śniadanie (murbja w sosie azamelinowym i kryps z gonzolagą à la Cocteau), weszła kulejąca (na tę przeklętą nogę) Hela, wszystkie cierpienia Atanazego zniknęły, pod wpływem jej wzroku, jak puszki ostów, zdmuchnięte jesiennym huraganem — była jego, niczyja więcej tylko jego — odczuł to odrazu i mało nie pękł z rozkoszy. Zosia rozwiała się wraz ze swoim Melchiorem, jak mgiełka wśród skał w czasie górskiego wichru. Zaczęło się picie i ścianka, oddzielająca urok życia sam w sobie od rzeczywistości, prysła pod ciśnieniem rozpierającej żądzy użycia — nareszcie. Ale niedługo trwał ten stan, jak każde szczęście. Po wyjaśnieniach faktycznych Hela niewiadomo czemu położyła rękę na ręce Atanazego, który drgnął jak sparzony.
— Panie Atanazy: niech mi pan wierzy, że bardzo przykro mi jest, że z mojej przyczyny... — powiedziała niby niewinnie.
— Jakto z twojej? — przerwała jej Zosia tonem kogoś zranionego do głębi, a Prepudrech dziwnie zaczął strzydz uszami. — Przecież bili się o kwestje sportowe?
— To był tylko pretekst. Pan Atanazy przejął się zbytnio zachowaniem się biednego Tvardstrupa w stosunku do mnie. Trochę był niesmaczny ten szwed — ale mniejsza o to: pokój jego duszy. Mógł to uczynić mój Azio, a uczynił twój Tazio: czyż to nie wszystko jedno. W każdym razie tamten nie żyje. Dziwne to — może nie uwierzycie — że dzień dzisiejszy jest zwrotnym punktem mego życia: cała przyszłość zawarta jest w tym wypadku. — (W tej zimnej żmiji, bez sumienia i skrupułów, nie poznałby ksiądz Hieronim dawnej pokutnicy: jakże straszne spustoszenia szerzyła w tej świeżonawróconej duszy miłość. Ale i ta „odkrywka“ [termin geologiczny] nie ukazała jeszcze wszystkiego, nawet przed nią samą.)
— Czyżby ci się aż tak podobał ten ordynarny blondyn? — spytał Azalin. — W takim razie dziękuję ci, Taziu — dodał zwracając się do Atanazego z bardzo głupią miną. W gruncie rzeczy zadowolony był, że pozbył się rywala tak tanim kosztem, jak jedna nudna rozmowa i wstanie raz o 5-tej zrana. I nic sobie z tego nie robił, wiedząc, że zaraz po śniadaniu zabierze się do kompozycji. Cudowna rzecz ta sztuka! Wszystko zaczynało być wysoce niesmacznem. Te rozmówki z drobnemi przycinkami, będące w zupełnej dysproporcji w stosunku do tego, co działo się w istotnych wymiarach, były nie do zniesienia. Małość, płaskość, a z drugiej strony tej obrzydliwej zasłony kryła się tajemnica całej przyszłości i sensu życia, raczej możności okłamania zniechęcenia i przesytu (tego najgorszego, który i w zupełnym niedosycie wystąpić może) czyli poprostu pokrycia kupy świństwa różnokolorowemi fatałaszkami dla marnej zabawy, mogącej kosztować czyjeś życie — o to, to nareszcie. Trwało to jeszcze chwilę, poczem rozeszli się wszyscy wściekli. Żałował Atanazy tego ranka, który popsuł się wskutek pospolitości i małoduszności otoczenia.
„Ambiwalencja, dementia praecox, jestem mikrosplanchik — nic mnie od tego nie uratuje“ — myślał Atanazy idąc za Zosią na górę. Jak przeżyć dzień ten do końca? Jak wyobrazić sobie choćby w przybliżeniu dni następne? Teraźniejszość ta należała już jakby do przeszłości. Wszystko to było martwe, podświadomie dawno załatwione, niemożna w tem było żyć, oddychać tą atmosferą ani chwili. Atanazy wzdrygnął się od dotknięcia ręki żony: miał uczucie, że dotknął go zimny trup, a nie żywa żona i to w odmiennym stanie.
— Taziu: powiedz, że to nieprawda te żarty Heli. Przecież ona cię nic nie obchodzi? Czy pamiętasz jeszcze naszą dawną miłość?
— To jest właściwie moją, bo ty może właśnie zapóźno, to jest: nie w porę — o Boże! Pocóż ja to mówię? Nie wierz mi Zosiu — ja bredzę po tem wszystkiem. — Uczuł nieprzezwyciężoną potrzebę kłamstwa, ale takiego brutalnego, gęstego, a nie jakichś dyplomatycznych wybiegów. Tu nie mogło być żadnego kompromisu: albo pokryć to taką gęstwą fałszu, żeby nikt nigdy dowiedzieć się o tem nie mógł, albo rozedrzeć wszystkie zasłony i ukazać nagą prawdę, którą, na tle zupełnej pustki, zdawał się być olbrzymi, aż zdeformowany od żądzy, sterczący w ciemnościach ducha, krwawy, udręczony lyngam. Atanazy wzdrygnął się jeszcze raz. Musiał kłamać do czasu — „dopokąd“? Czyż zdoła jedną godzinę jeszcze przeżyć w tej sprzeczności: okropna litość szarpnęła mu wnętrzności; ale już odwracał głowę od zielonych, dobrych oczek Zosi, już zagłębiał się w ciemny, wielki, zły świat, który roztwierał się jednocześnie w nim i poza nim. Zosia patrzyła na jego twarz z przerażeniem. Ten ból okropny, a dla niej bezprzyczynowy i obcość, jakby trupa, bardzo kochanego trupa... „tak — nie trupa ukochanej osoby“. Dwa trupy niewiadomo poco skute ze sobą. Tylko, że ona nie miała już poza tem nic. „Więc nacóż było to wszystko, ta walka ze sobą o niego, sprowokowana bezczelnie jego „wielką miłością“? Na to, przez wstrętne dla niej z początku płciowe świństewka wciągnęla go do małego swego barłogu, by uczynić z niego swoją własność, żeby teraz on oddalał się od niej w jakieś niepojęte dla niej, niedosiężne cierpienie, którego może ona była powodem. Na to nareszcie zaczęła go kochać w taki zwykły idjotyczny sposób, aż tak bardzo, tak bardzo, na to przywiązała się do niego, aby on, ten zły, ten jedyny, ten kochany — o Boże!“ Już czuć było w tem wszystkiem zapach mleka i gutaperki i domowych, „dzieckowatych przysmrodków“. Już piętrzyła się ściskająca za gardło dobroć, z której nie było wyjścia, chyba przez śmierć, lub zbrodnię. I ona czuła to także: z każdą sekundą stawał się dla niej coraz bardziej obcym. (A tam Łohoyski i Prepudrech opowiadali Heli swoje obserwacje o przebiegu pojedynku, których przy Atanazym opowiedzieć nie mogli. A przerażony katolicki Bóg księdza Hieronima słuchał z za pieca z czerwonych kafli: (Hela chwilami zupełnie na zimno myślała, że już warjuje) w Jego oczach, tych w jej wizji, ot tak, na poczekaniu, w tej jej kłamliwej, złej duszy (taką ją teraz widziała) całe chrześcijaństwo przewaliło się nagle na stronę zwykłych, znienawidzonych, śmierdzących robotników. Czy była to prawda, czy tylko nowy rodzaj perwersji? Ale wpierw niech się spełni życie, (Tempe tymczasem zwycięży) choćby na krótko, ale niech błyśnie jeszcze niespełniona piękność tego, czego naprawdę nigdy być nie może. Ostateczne konsekwencje zbliżały się powoli, ale zawiłą, dookolną drogą. „O, czemuż wszystko zależy od nich, od tych niegodnych już dziś nas, mężczyzn? Dlaczego jesteśmy tak upośledzone? (właściwie tylko ja)“. — Wstręt ogarnął ją do wszystkich bab — poczuła się jedyną kobietą na świecie. „Te bestje (oni) mogą same robić, co chcą. My tylko przez nich. Ostatni raz ten upadek, a potem koniec. Wyrzeknę się ich na wieki. Chyba jeden Tempe... Ten będzie ostatnim.“ Skulona w kącie śmierć to śmiała się dziwnie, to spoglądała z niepokojem.) Do śniadania było jeszcze tak daleko. Aż wreszcie przeszedł i podwieczorek i nastał ten dziwny czas między 5-tą a 7-ą podczas wczesnej wiosny, kiedy dzieją się rzeczy najmniej prawdopodobne i szalone. Ale nie zaszło nic. Biegło normalne życie w willi Heli, w marcowy, chmurny i wietrzny wieczór. Ktoś gdzieś siedział z książką, ktoś drzemał, część poszła do kawiarni — ktoś grał coś smutnego w odległym od sypialnych pokoji salonie na dole — niewiadomo było już czy Ziezio, czy Prepudrech, bowiem jeden drugiego przeganiał czy przesadzał ciągle w dziwaczności, atematyczności i dysharmonji. Pani Osłabędzka, wróciwszy z nieudanej z powodu wichury wycieczki, poszła spać, nie wiedząc nic o zaszłych wypadkach. Zosia szyła jakieś dziecinne rzeczy, pogodziwszy się z Atanazym, który nakłamawszy olbrzymią kupę zapadł w jakąś iście wschodnią apatję. Może to nareszcie zagrała w nim tatarska krew. Dość, że nic, ale to absolutnie nic: jakby zanarkotyzował się własnem kłamstwem. A była to tylko czysta litość, przetransformowana na coś, co wcale nieźle, między 5-tą a 7-mą mogło udawać wielką miłość. Gdzież była w tem, co się działo, wielka tajemnica bytu! Gdzie wyrażały się wieczne prawa? Chyba tam, w tej modern-muzyczce, dochodzącej słabo z odległego salonu. Atanazy wyszedł na balkon. Z pokoju Heli buchało światło — co tam się dziać mogło? — Nie mógł, nie śmiał tam pójść. Wicher, zaczaiwszy się po południu, uderzać zaczął ze zdwojoną gwałtownością. Żółtawy sierp księżyca i srebrzysty Jowisz zdawały się pędzić do góry nad przelewającym się wdół złowrogim wałem obłoków. Zdaleka, od strony „miasta“, słychać było w momentach ciszy inną muzykę: jazzband. Te dwie współczesne muzyki, przeplatające się ze sobą z dwóch odległych szczytów (bo czyż tamta też nie była szczytem czegoś?) zawierały w swoich granicach całe życie: to gasnące, mieniące się jeszcze szalonemi, ale trupiemi barwami jesieni, po której miała nastąpić beznadziejna, nieskończona szara godzina zimowego mroku, zupełnej martwoty. Już niedaleki jest ten czas, ale jesień trwa jeszcze — jego jesień też. Jeszcze chwila, a życie przemknie i nie zostanie z niego nic — chyba jakaś tam głupawa filozoficzna dywagacja i może „Melchior“ — trzeba używać póki czas. A w środku tych dwóch muzyk dzikie podmuchy wichru, tego samego pewnie, co w kambryjskiej epoce, wiecznie młodego starca. Ale i on nie był wieczny — wygładzi jeszcze ostatniemi podmuchami piaskowych burz opustoszałą, wyschłą planetę a potem zamrze w rozrzedzonem, bezwodnem powietrzu, zacichnie w mrozie międzygwiezdnej przestrzeni. Atanazy czuł (co rzadko mu się w ostatnich czasach zdarzało), że dzieje się to na planecie, na jednej z miljonów planet: astronomiczny wymiar, dodany do zwykłego stanu między 6-tą a 7-mą, miał posmak sztyletu wbitego między oczy. I nagle okropny wyrzut, czający się do tej chwili, po raz pierwszy wdarł się w ten mizerny światek prawie że urojonych przeżyć: „zabiłem człowieka dla tamtej“. Biedny szwed stanął pierwszy raz przed nim (jako ten zabity) jak żywy, z wesołemi oczami i mosiężną brodą. Przesunął się też obraz widziany na grani Bydliska: ich dwoje w słońcu i on zdyszany, wściekły, odtrącony. I jednocześnie z tym wyrzutem twarda, płomienista żądza przeszyła jego narządy płciowe. Innego wyjścia nie było. Odległe życie, prawie równocześnie ze śmiercią, wołało z mrocznej, wypełnionej podmuchami hurikanu, górskiej przestrzeni. Głos ten drżał w bebechach, flakach i lędźwiach metalowem echem olbrzymich dzwonów. Wszystko inne wydało się małem. Bez momentu decyzji „tamto“ było już podświadomie zdecydowane i załatwione. (Tylko ten nieszczęsny szwed piłby teraz grog w kawiarni, tam, skąd dochodziły dźwięki jazz-bandu, albo bredziłby coś o smarach i gatunkach śniegu.) O nacóż ta okrutna „bogini“ [tak nazywał ją zupełnie szczerze, bez blagi — to było najgorsze] zażądała jego życia? — Tak — zdecydowane jest już, załatwione — niema o czem myśleć. W tem tkwiła już pewna nuda, ale była to ta nuda absolutna, która jest koniecznym atrybutem wszystkiego, co istnieje, nuda ogólno-ontologiczna — może ona istnieć w różnych stopniach, aż do samobójczych włącznie. Przeszedł przez pokój oświetlony lampą z zielonym abażurem, cichy, spokojny i dreszcz powierzchownego wstrętu przebiegł po jego psycho-fizycznej peryferji. Cóżby dał, żeby móc tu pozostać i czuć się dalej dobrze w tem otoczeniu? Nie spojrzał na żonę. „A jeśli Zosia się zabije?“ — coś spytało w nim nagle. Za niego odpowiedział mu szwed Tvardstrup, który znowu jak żywy stanął mu w pamięci. ,,,Czemże moje życie mniej jest warte od twojego i jej. Jeśli mnie zabiłeś zabij i ją, a i siebie nie zapomnij. I to ci mówię: „du wirst in furchtbaren Qualen zu Grunde gehen““ — szepnęło prawie głośno widmo w mrocznej głębi korytarza. (Zapomniano zapalić światło.) Czy w nim, czy poza nim — nie wiedział. Mimo pozy przed sobą, mimo że był pewnym tego, że to on wypowiedział w tej chwili, djabli wiedzą czemu po niemiecku, te słowa, mimo że Zosia tuż obok szyła bieliznę dla Melchiora, Atanazego ogarnął strach. Spiesznie przekręcił kontakt i błyszczący korytarz uśmiechnął się do niego na czerwono, zdrowo i zbytkownie. Wszedł do salonu, gdzie grał Ziezio, zapatrzony w pejzaż Deraina wiszący nawprost fortepianu. Jednocześnie drugiemi drzwiami weszła kulejąca Hela, zawinięta w zielony szal, przy którym włosy jej zdawały się płonąć własnem światłem. Siedli na kanapie, której Ziezio grając widzieć nie mógł.
— Miałam telefon od ojca. Zamach niwelistyczny nie udał się. Tempe aresztowany.
— Nie mów o tem. To obojętne. Teraz musisz być moją. Ale nie tak — na zawsze. — Takiem było przeznaczenie, którego chcieliśmy uniknąć, które chcieliśmy oszukać.
— Tak, mój Bóg już umarł — nie mam nic do stracenia. Chce mi się teraz poznać prawdziwe życie. Musimy stąd uciec.
— Ja nie wytrzymam tego, ja muszę cię mieć dzisiaj, całą zupełnie, jak nigdy dotąd. To nie jest zwykłe podobanie się tej, albo innej kobiety, to najwyższy sens istnienia wcielany w to. — Czuł całą głupiość tego, co mówił, ale nie mógł mówić inaczej. Miał dość poetycznych bzdur i zwykłej, równie wstrętnej, djalektyki.
— Czy w to? — spytała z bestjalskim uśmiechem „tamta“, odkrywając krótką spódniczkę i ukazując koronkowy labirynt. Jeszcze jeden ruch ręki i zabłysnął rudy płomień włosów. Atanazy rzucił się, ale odtrącony padł na kolana i wpił się ustami w jej kolano, przez cienki jedwab pończochy. Uderzony z całej siły pięścią w głowę oprzytomniał i uświadomił sobie wszystkie męki, które go jeszcze czekały. Ziezio zatopiony w improwizacji nie słyszał nic. „O, nie będzie ta prosta miłość jak z Zosią. Ale niech się dzieje co chce. Wytrzymam wszystko i wszystko zdobędę i zniszczę się wreszcie tak, że nie zostanie ze mnie nic — nawet wyrzut sumienia.“ Ziezio wyrywał z siebie ostatnie bebechy wbrew zasadom Czystej Formy w muzyce: był to jakiś straszliwy taniec kołyszący się między męką Bytu, a zupełną nicością. Hela mówiła spokojnie.
— Dziś będę w nocy sama. Nie zasnę. A jak Zosia zaśnie przyjdź do mnie. Azio idzie na muzyczny seans do tamtej dziwki. Zapomniałam ci powiedzieć, że zerwałam z nim. To znaczy nigdy nie oddam mu się już. Przez Ćwirka dowiedziałam się, że mnie zdradzał już od dawna z tą warjatką Hlusiówną. Tam też mają być jacyś młodzi górale dla Łohoyskiego. Możemy potem pójść podglądać ich. Ćwirek obiecał zostawić szparkę w firance. — Atanazego nieprzyjemnie uderzyła ta niewyłączność jej myśli: ona mogła mieć jeszcze jakieś projekty „na potem“, jakieś idjotyczne podglądanie tamtych po tem — dla niego to właśnie było szczytem życia. Poczuł niebezpieczeństwo i postanowił zdobyć nową siłę. I tu błysnęła mu myśl nieznana: „czy tworząc inną, programowo złą siłę dla opanowania jej, nie stworzę czegoś naprawdę nowego w sobie? Może jestem jeszcze przygotowany do innych przeznaczeń i to jest tylko rodzajem próby?“
— O czem myślisz? — spytała Hela, zbliżając płomienną, natchnioną twarz do jego, ściętego w bydlęcej już zadumie, zwierzęcego, przepięknego „pyska“.
— O tem, co ty stworzysz we mnie. Ale muszę cię wpierw zdobyć. Jeszcze nie jesteś moja. Wiem wszystko. Nikt nie mógł ci tego dać, co ja, bo ja ryzykuję wszystko, całego siebie: nie boję się wewnętrznych niebezpieczeństw. Tylko dla mnie twoja miłość jest tak niebezpieczna, bo jestem tym jedynym, który musiał być tylko twoim. Nonsens — to jest niewyrażalne. — Znowu poczuł potworny wstręt do własnych słów, ale mimo to mówił dalej — nic innego nie mógłby powiedzieć. — A może wtedy życie moje nabierze wreszcie sensu. Zatracając się w tobie, może odzyskam siebie na nowo. Ja cię nie okłamuję, że jestem kimś bez ciebie: tylko razem stanowimy jedność bez treści, której istnienie jest samousprawiedliwione wobec najwyższych nawet kryterjów. To wiedziałem już tam w kościele podczas twego chrztu.
— Nie przypominaj tego. Ja jeszcze wierzę. Może przyjść kara za tę zbrodnię. Byłam niegodna tego chrztu.
— Jestem niczem i dlatego mogę być wszystkiem dla ciebie. Jestem cały tylko twoją własnością i niczem więcej.
— Nic jeszcze nie wiadomo — nic. – W nas są takie możliwości, że nic teraz powiedzieć się nieda. Poddajmy się fali. Musimy stąd uciec. Ja też nie zniosę dłużej tego życia. Ja wiem, że ty będziesz miał wyrzuty sumienia wobec Zosi. Nie miej: pomyśl czem byłbyś dla niej, zostając teraz: obcym trupem czegoś, co było i nie wróci nigdy.
— Ja wiem – a jednak: straszliwej trzeba siły, aby tego dokonać. Tylko gnębi mnie to wszystko wobec problemu wielkości. Nie dokonałem nic. A może potem...
— Tak: potem możemy zrobić wszystko. Tylko teraz nie myśl już. Ja boję się jednego: jak będziesz mnie miał, przemyślisz wszystko i znajdziesz nicość na dnie. Bądź raz mężnem bydlęciem, a nie tym analitykiem bez celu — weź raz twoje życie za łeb. — Nie raziła go dziś wcale zwykła niesmaczność tego, co mówiła.
— Tak — dobrze. Może wielkość jest w tem, aby być właśnie tym, którym się być ma, w tem wypełnieniu, w wejściu wszystkiego w odpowiednie miejsce...
— I tego, tego — szepnęła Hela, muskając go rozpalonemi mokremi ustami po wargach i przejeżdżając delikatnie ręką tam, gdzie prężył się nieświadomy żadnych metafizycznych głębi dyrektor czy dyktator tej całej głupiej farsy. Jak okropny polip zaczajony na przepływające drobne stworzonka morskie, tak on czatował, krwawy i niesyty, na myśli, krążące wokół niego jak komary dokoła płonącej świecy — by potem, obojętny i sflaczały, odrzucić całego człowieka jak niepotrzebny dodatek. I im się zdawało, że są w tem jakieś wyższe wartości, mogące usprawiedliwić zwykłą, ordynarną zbrodnię! A może mieli rację? Może to tylko punkt widzenia zmieniał się? Ale co zostawało stałem w tem wszystkiem? Dlaczego musieli razem dopiero…? Bo sami dla siebie pozostawali zawsze dwiema pustkami, których nic zapełnić nie mogło. Ten cynizm, włączony w największe napięcie uczuć — wstrętnych czy nie — to obojętne — potęgował złowrogi urok płciowej rzeczywistości aż do niemożności wytrzymania. „Ale czemu na dnie musiało być to właśnie. Może tylko u takich typów jak on, które poza tem już nie mają więcej nic, dla których to, jak dla kobiet, jest jedyną treścią życia. Czemu musiała być ta przeklęta druga strona z genitaljami, ustami, nogami, z całym tym aparatem brudnych, (nawet u najczystszych ludzi) cielesnych wyrostków, ochłapów, bebechów, czemu nie można zdobyć tego poza życiem, tem właśnie wstrętnem życiem, o którem mówią prostytutki, znawcy ludzkiego świństwa, bubki na dancingach i naturalistyczni aktorzy — kto jeszcze? Tam poza życiem była tylko sztuka. Oto tam był, właśnie w tym świecie się znajdował, ten grający Ziezio. Ale czy mógł zazdrościć mu Atanazy? Czy nie był Ziezio właśnie — i wszyscy artyści, czyż nie byli tylko pewnym gatunkiem życiowych kastratów o „zastępczych czynnościach“, czyż oni właśnie nie brali wszystkiego przez gumowe rękawiczki, metafizyczne prezerwatywy, a nawet żelazne zbroje z materacami, któremi oddzielali się w sposób konieczny od rzeczywistości. Tak: możliwe, że to ja właśnie z nią, ten kontemplacyjny improduktyw, a nie artysta (o kobietach wogóle nie myślę: istnieje tylko jedna ONA, która coś rozumie) wysysam najistotniejszą esencję bezpośredniego przeżywania.“
— Więc dziś — szepnęła Hela. Atanazy uciekł z salonu i wyszedł na dwór. Gorący wicher dął mu prosto w twarz, buchając z czarnej czeluści gór, jak oddech jakiejś potwornie wielkiej żywej istoty. Resztki śniegu bielały fosforycznie w poświacie zachodzącego za wał chmur bladego sierpa. Gwiazdy migały niespokojnie. „Czemu największe uczucia, najgłębsze przemiany ducha związane są zawsze z wyszukiwaniem odpowiedniego miejsca dla tej wstrętnej kiełbasy?“ — pomyślał z rozpaczą Atanazy. „I to nietylko u mnie, ale u największych tego świata. Unosić się oto tam w bezpłciowej postaci na tym wale obłoków, zmięszanych ze szczytami, być tą jednością w metafizycznem znaczeniu, a nie złudą rozwścieczonych ciał“. „Małżeństwo w obecnej formie zniknąć musi. Na tle zmechanizowania pracy i rozwoju sportów, erotyzm wogóle zaniknie, lub dojdzie do tego poziomu, na jakim jest obecnie u bardzo prymitywnych warstw. Dzieci wobec konieczności specjalizacji już w 2-gim miesiącu będą zabierane matkom, badane i segregowane. A matki więcej będą miały czasu na zajęcia, które będą wydzierać powoli mężczyznom“. To pomyślawszy odwrócił się.
Willa płonęła prawie wszystkiemi oknami. W przerwach wichru słychać była szalone grzmocenie nienasyconego formą Ziezia w nieszczęsny instrument. Zażywając niezmiernie rzadki narkotyk (czysta, oryginalna apotransformina Merck’a [C38H18O35N85]), zbliżał się on szybko do ostatniej fazy swego obłędu. Apotransforminiści (na palcach można było ich policzyć) uważali kokainistów za ostatnią hołotę. Ale cóż — gram tego „najszlachetniejszego świństwa“ kosztował dobry majątek ziemski. A Ziezio nie częstował nikogo z zasady. Istniał tylko w muzyce. Już życie samo w sobie odpłynęło od niego, mimo, że uwodził jeszcze automatycznie jakieś dziewczątka. Sławny na świecie całym, bogaty jak niejeden amerykański nabab, nieubłagany dla nędzarzy i chorych, protektor wszystkich sztuk, pierwszy po księciu Brokenbridge elegant świata, konał powoli w zupełnem ześrubowaniu jaźni, w zamknięciu w obcym świecie, który zwężał się ciągle i chwilami był już tylko wąską szparką, przez którą czerniała Absolutna Nicość. Rozkosze świata były właściwie już poza nim. Żył jak człowiek w więzieniu, skazany na śmierć i teraz już nieustraszonem okiem patrzył w nadciągający ze wszystkich stron obłęd. Nie było sfery, któraby nie była wykrzywiona, ale wszystko trzymało się jeszcze jakimś niepojętym cudem: — jeszcze nie wypisał się do dna, jak mówił. Ludzie, jak widma przeszłości przesuwali się w tym jego wymarłym świecie, nie mogąc złapać żadnego kontaktu z tym dziwnym żywym trupem, przez którego płynęła z Nieskończoności wieczna harmonja bytu, wyrażona w konstrukcjach potwornych dysonansów. Na tem polegała niesamowitość wrażenia, które robił na innych. Hela długo słuchała jeszcze jego muzyki, a kiedy skończył i połknął, wstając od fortepianu, jakąś pigułkę, pogładziła go lekko po głowie.
— Pani mogłaby kiedyś — gdybym był mądry. Miała pani 13 lat. Ale wolałem to — tu stuknął w pudełeczko w kieszeni od kamizelki. — Kiedyś ludzkość będzie wiedziała, że żyła, o ile jakiś kretyn-wirtuoz potrafi zagrać to, co napisałem. Orkiestra to już nie to — jestem jedynym muzykiem, który mniej uznaje symfoniczną muzykę od fortepianu. Ja to wie pani rzeczywiście spaliłem się na ołtarzu sztuki — powiedział to tak poprostu i zaśmiał się tak głupawo, że frazes ten nie wydał się Heli śmiesznym. — Ale na to trzeba być odważnym. Tchórz tego nie zrobi nigdy: zabrnie w jakiś kompromis, zacznie udawać siebie, nie będzie miał dość tupetu, aby przestać być sobą w porę: tym podziwianym i chwalonym przez kretynów w danej chwili. Ale poco ja to mówię? Chcę doczekać jeszcze tej ostatniej rewolucji: chcę zobaczyć jakie twarze wypłyną wtedy. Spojrzę i będę wiedział już wszystko. Ha — trudno. Ja tu sobie pogram jeszcze, a pani niech idzie. Może pani opuścić męża — on jest na drodze do regularnej manji muzycznej i nic mu już nie zaszkodzi. A może coś zrobi jeszcze w sztuce — w sztuce — powtórzył głośniej. — Dawniej wiedziałem, a dziś już nie wiem, co to jest „ta“ sztuka — i nie chcę wiedzieć. Jakiś narkotyk pewnie. — Delikatnie wypchnął Helę z pokoju. Tak zwana druga kolacja o 11-tej w nocy przeszła normalnie, tylko Łohoyski z Aziem pili dużo i ulotnili się natychmiast. Zosia też poszła na górę upojona kłamstwami Atanazego. Tamci spojrzeli sobie w oczy — wyrok nieodwołalny był wydany.
Kiedy nareszcie Zosia zasnęła (albo udawała, że śpi), Atanazy włożył piżamę i cichym krokiem opuścił małżeńską sypialnię. Nie miał w tej chwili żadnej ochoty na erotyczne przeżycia z Helą. Z przyjemnością porozmawiałby z nią o tych rzeczach w oświetleniu zlekka metafizycznem — nawet kochał ją dziś trochę. I właśnie dlatego, dzisiaj właśnie musiał „gwałcić“. Wszelka żądza opadła z niego jak zwiędły listek. Och — wolałby umrzeć w tej chwili nawet, niż czynić to. Myślał, że Zosia się obudzi, że coś się stanie, co mu przeszkodzi w spełnieniu tego całego świństwa. Ale nie — wszystko było przeciw niemu — czy też za nim — jeszcze nie było to dokładnie wiadomem. Wicher dął i wył jednostajnie za drzwiami do drugiej połowy korytarza. Atanazy wyjrzał przez okno. Z pobliskiej chałupy Hlusiów bił czerwony blask w czarno-wietrzną czeluść nocy. „W taką noc podpalono Troję“ — przypomniało mu się zdanie z Szekspira. Gwiazdy się zaćmiły, sierp księżyca zapadł w czarny wał chmur — była to noc zaiste złowroga. Od czasu do czasu słychać było dzikie śpiewy i rzempolenie góralskiej orkiestry. Najlepiejby spać. Trochę zazdrościł Atanazy Jędrkowi i Aziowi ich zabawy. Coby dał aby módz być z czystem sumieniem: homoseksualistą, artystą, kokainistą, — wogóle jakimś „istą“, wszystko jedno jakim — nawet sportsmanom zazdrościł manji sportowej. A był tylko skomplikowanym umetafizycznionym masochistą. A gdzież się podziała wielkość tego wszystkiego? Nigdy jej nie było — jak to było możliwe, żeby on, względnie inteligentny osobnik, mógł się tak okłamać? „Coś gdzieś, bogata żydówka (tak jakby to, żeby Hela była aryjką czy mongołką, mogło pomódz na tę małość) grube pieniądze, ohydne świństwo“. Chwycił go nagle taki żal za szwedem, że zaczął płakać. „On ma gdzieś matkę tam, siostry — o Boże, Boże!“ podwywał cicho i myślał, że go może coś ochroni od tej strasznej hańby, żeby właśnie w ten dzień... Ale tak właśnie chciało prawo wyższe. Ktoś niewiadomy wziął go za kark (on dobrze wiedział kto) i pchnął go w pół przymknięte drzwi sypialni Heli, a kiedy się tam znalazł i poczuł dawno znane zapachy i jej skórę pod ręką, tę niezwyciężoną, (dla której podobno zastrzelił się ubiegłego roku największy uwodziciel powojenny naszego wieku, młody garbus baron de Vries) i spojrzał w te oczy, słodkie dziś i kochające, poprzez wieczne zło ukryte na dnie, świecące jak złowrogi ogień zbójeckiej bandy w głębiach podejrzanej jaskini (albo lampka elektryczna przez mleczną szybę jakiegoś poprostu potwornego klozetu), stracił Atanazy poczucie realnego bytu i brutalnie, bezwstydnie, okrutnie zwalił się na Helę, jak buhaj na krowę. Zaledwie skończyło się raz, już nowy wybuch żądzy spiętrzył znowu jego aryjskie bebechy nad otchłanią, złego, czarno-rudego, semickiego Chabełè Chibełè. I tak dalej i dalej, a potem zaczęły się inne rzeczy.. Niby większej okropności być nie mogło, a czemże to było wobec tego, co nastąpiło później. Ale nie wiedzieli, że kiedy po raz niewiadomo już który tracili oboje przytomność w tej jasnowidzącej rozkoszy, która nie rzuca mgły na wzrok i nie rozluźnia mięśni, tylko czyni spojrzenie jastrzębiem, a muskuły zamienia w żelazno-gumowe okrutne węże-dusiciele, a z tamtych rzeczy stwarza piekło rozdzierającego bólu nie do wytrzymania — wtedy drzwi uchyliły się lekko i ktoś zajrzał. Była to Zosia — krzyknęła i uciekła. Ale podmuch wściekłego hurikanu zadusił ten krzyk. A było to tak: Zosia nie spała, gdy Atanazy wychodził z ich sypialni. Ale myślała, że mąż jej udaje się w pewnych celach… ale mniejsza o to. Po długiej chwili, nie słysząc nic dalej — upłynęło może 20 minut — wstała i wyszła na korytarz. Tam była cisza. Zato drzwi przepoławiające korytarz były otwarte. Atanazy miał zamiar załatwić to dziś szybko i pójść spać, robiąc oczywiście jak najmniej hałasu. To go zgubiło. Przecież i tak był głuszący wszystko wicher. Ale były też chwile ciszy. Zawiódł się jednak na sobie. Dlatego i drugie drzwi, do pokoju Prepudrechów, pozostawił również niedomknięte i przez tę szparę i drugą, czyli pierwszą, dostrzegła Zosia jakiś ciemno-czerwonawy żar. Podkradła się wiedziona jakiemś zupełnie nieświadomem parciem wewnętrznem („duchowem“, ale mającem swój jakiś odpowiednik w dolnej części brzucha) i zobaczyła rzecz niewiarogodną: goły zad Atanazego-myśliciela, i opadnięte spodnie od fijoletowej piżamy, (nie zdążył zdjąć jej w zapale), a na lewo trochę, skręconą głowę Heli z rozwichrzonemi lokami i dwie gołe jej nogi, rozwalone w dzikim bezwstydzie. Widziała jak nogi te kurczyły się od nieznośnej rozkoszy i widok ten przeszył ją okropnym, ostrym, nieznanym dotąd bólem. Więc on mógł, ten jej Tazio. To był on, na tej „żydówie“, (czyż przedtem nie była też żydówką?), jej przyjaciółce! Co za niezrozumiała ohyda. Świat zawalił się nagle, jakby w jakiemś trzęsieniu ziemi — nie wiadomo jakim cudem ona żyła jeszcze po tej katastrofie. Już wiedziała wszystko, co dalej być miało. „Tak? On jeszcze to popamięta.“ Szła wolno korytarzem na zwiotczałych nogach, niosąc swój brzuch z „tem biednem maleństwem“ (tak pomyślała o Melchiorze.). „Nie — ono żyć nie może. Świat jest za okropny. On miał rację, że nie lubił tego dziecka. I to miał być syn. Byłby naprawdę nieszczęśliwy. W tych czasach tacy ludzie jak on, jej mąż, zakładający rodzinę, chcący mieć dzieci — (ależ on nie chciał) — są naprawdę zbrodniarzami. Nie mogąc zapewnić im nic: ani miłości, ani atmosfery zgody, ani dobrobytu (wszystko jest przecież zachwiane), stwarzając degenerata (bo sam nim jest — czegoż dowodzi tamto: żona przyjaciela, przyjaciółka żony, na jej utrzymaniu jesteśmy tutaj, goście — ładni goście!) popełniają społeczne przestępstwo — a podły — nie, on nie może mieć syna. Podły, podły“, powtórzyła jeszcze. „Ale on będzie jeszcze płakał nad tem wszystkiem. Może to cierpienie wydobędzie z niego coś szlachetniejszego“. Już nawet nie czuła żalu do męża, tylko wstyd za niego i pogardę bez granic. Poprostu przestał być jej mężem, nawet już nie był nienawistnym. Ale życie po tem stało się niemożliwem. A do tego te nogi „tamtej“… Ani chwili więcej — każda sekunda była nieznośnem upokorzeniem. Gdyby mogła pomyśleć choć trochę — ale nie: myśli skłębiły się w obłąkańczy chaos. Tylko słowo „podły“ rysowało się czasem płomiennym zygzakiem na tle jakiejś bezimiennej kaszy, ale nie miało już tego znaczenia, co w pierwszej chwili. Czuła palący wstyd za niego — nie do zniesienia. A matka, która spokojnie spała, tam o kilka pokoi dalej? „Czyż taką, jaką jestem i będę, mogę dać jej szczęście na te ostatnie dni życia? Zatrułabym je tylko mojem cierpieniem. A zresztą czyż nie wszystko jedno? Nie dziś, to jutro — zarżną nas. A bez niego co? Któż jest taki jak on, mimo swoich wad. Ach — gdyby tylko mógł nie kłamać — przebaczyłabym mu może i to — choć nie z nią… On się w niej kochał dawniej jeszcze. Tak — przecież są fizycznie, a nawet duchowo dla siebie stworzeni. Taka idealna para, którą się raz na tysiąc lat spotyka na świecie. Nie — ja mam dosyć tego. Nikt mi go nie zastąpi“. Nagła złość ją ogarnęła. Schwyciła i gorączkowo podarła jakieś tam dziecinne szmatki, które szyła dla Melchiora. „Biedny Melchior! Nie ujrzy nigdy tego świata i tem lepiej dla niego.“ Zdawała sobie wyraźnie sprawę z warjactwa tych myśli. A tam trwało to okropne dalej i im obojgu było tak przyjemnie, kiedy ona… A głos jakiś mówił: „Poczekaj do jutra choćby. Poczekaj tydzień. Wszystko się wyjaśni. Urodzisz dziecko — będziesz żyć dla niego“. Ale gwałtowność i niespodzianość tamtego wrażenia, a głównie obraz tych nóg „tamtej“, skurczonych od rozkoszy, stawiał nieprzebyty mur między tą myślą, a chwilą obecną. Zosia była jak w hypnozie. Śpieszyła się, aby nie stracić ochoty na śmierć przedwcześnie. Napisała ledwo czytelnemi kulfonami:

„Przebacz Taziu, ale nie wiedziałam, że jesteś taki podły. Mógłbyś nie kłamać przynajmniej. Nie będziesz miał syna degenerata, bo go zabieram ze sobą.

Twoja Zosia“

Parę łez padła na te gryzmoły, tworząc pierzaste plamy. Ale twarz miała zaciętą, spokojną. Niepodobna była do siebie. Nie poznała się, gdy z przyzwyczajenia spojrzała w lustro przechodząc. Z szafy wzięła duży bębenkowy rewolwer Atanazego i włożywszy na gołe nogi pół-buciki i narzuciwszy futro wyszła przez boczne schody, minąwszy drzwi do pokoju matki. Nie miała odwagi spojrzeć na nie. Tam było ocalenie, ale go nie chciała. Było już zapóźno. Dął wicher, taki sam, ten sam, który niedawno, parę godzin temu, chłodził rozpalony podły łeb Atanazego. Zaczynał kropić deszcz, zmięszany ze śniegiem. Zosia płakała teraz otwarcie, pełnemi oczami, całem ciałem. Potworny żal tego biednego dziecka, które w niczem nie zawiniło, rozdzierał ją całą, ale raz zrobione postanowienie wlokło ją bezwolną, jak psa na smyczy, w rozwichrzoną ciemność marcowej nocy. Gdzieś darły się koty. „Oto oni w tej chwili tak...“, pomyślała i uczucie zemsty owładnęło nią zupełnie, zamykając ostatnią możliwość powrotu. Szła tak długo, aż na jakiejś podnoszącej się w górę polanie, na której leżały jeszcze duże płaty mokrego śniegu, siadła zmęczona, spłakana jak bóbr, zła na cały świat i pełna okropnej goryczy. I wiedziała, że jeśli wstrzyma się teraz, jeśli zdoła odwlec tę chwilę do rana, wszystko może się jeszcze zmienić. Nowy podmuch szalonego wichru — i właśnie dlatego, śpiesząc się ze strachu przed tą możliwością, wstała i przyciskając lufę do lewej piersi, z zawziętością taką, jakby strzelała do swego śmiertelnego wroga, wypaliła sobie w serce. Nie uczuła żadnego bólu, ale podcięta, jakby jakiemś uderzeniem po nogach, pochyliła się i uklękła. I teraz dopiero pojęła wszystko. Straszliwy żal za życiem zatrząsł jej wnętrzem, rzucając ku sercu całą krew z obwodu. O czemuż to uczyniła...? Serce uderzyło raz i nie napotykając oporu stanęło nagle. Trysnęła fala krwi z rozdartej głównej arterji zalewając wnętrzności i buchając gorącym strumieniem na zewnątrz. Ostatnia myśl była: czy dziecko już umiera i kto umrze pierwszy? Męka tej myśli była tak straszna, że z bezmierną ulgą powitała Zosia bezprzedmiotową czarność, która od mózgu przez wzrok spłynęła na jej ciepłe, rzygające krwią ciało. Umarła. Wicher dął dalej na pustej polanie i nizko przelatywały postrzępione, czarne obłoki, na trochę jaśniejszem tle przesianego gwiezdnego światła — zdawały się ciekawie zaglądać na samotnego trupa.
A w tej chwili właśnie Atanazy, wyczerpany pierwszym atakiem normalnych uczuć, przeszedł do wyższej erotologji. Sadyzm z masochizmem prześcigały się wzajemnie w świadczeniu sobie obrzydliwych usług. A dwie niesyte niczem dusze, złączone w jedną miazgę cielesnej rozkoszy, dorwawszy się nakoniec do swych źródeł, wysysały rzuconą im przez nieskończony przypadek kropelkę tej piekielnej esencji istnienia, którą napróżno artyści starają się uwięzić w formach sztuki, a myśliciele zamknąć w pojęciowe systemy. Atanazy wślizgnął się do „ich“ pokoju, kiedy już zaczynał się lekki świt. Był nasycony. Spojrzał przez okno w korytarzu. Wiatr ustał i padał równo marcowy, mokry śnieg. Łóżko Zosi było puste. Nie zdziwił się tem wcale. „Aha — jest w pewnem miejscu. Powiem jej, że wychodziłem patrzeć na nową zimę“, pomyślał. Był zmęczony aż do zaniku świadomości położenia i istoty otaczających osób. Nie myjąc się już wpadł w łóżko i zasnął wstrętnym bydlęcym snem. Chrapał, ale był piękny. Nie wiedział, że czyny jego już wydały okropny owoc, który miał od rana samego zerwać. Tak to mścił się na nim kompromis.
Trupa Zosi znalazł wracając do swej chałupy pod reglami Jędrek Czajka, który wcześniej niż inni wyrwał się z homoseksualnej orgji Łohoyskiego, odbywającej się przy akompanjamencie wycia pijanej, obłąkanej Hlusiówny i potwornego rzempolenia na miejscowej fabrykacji instrumentach rżniętych. Działy się rzeczy „moralnie“ tem straszliwsze, że wszystkie 3 medja Łohoyskiego (napróżno starał się namówić wszystkich — poddał mu się i to niezupełnie tylko jeden piękny, ale ułomny Jaś Baraniec) były kiedyś kochankami szalonej Jagniesi. Książę Belial-Prepudrech szalał w erotyczno-muzykalnej ekstazie i pił na umór, do „chałodnawo pierepoja“, jak nazywał ten stan po kawalergardzku rotmistrz de Purcel.
— Muzyka jest sztuką djonizyjską, musi powstawać w szale. Ale ten szał, rozumiecie, zamknąć w kryształach zimnych form — oto jest sztuka — o to jest sztuka — mówił nieprzytomnie.
— Zamknijcie w krystały
Wase krwawe pały,
W warjackie głosicki
Wase złe dusycki — Zawyła Jagniesia, obnażając się po pas. Piosenka była ohydna, góralsko-ceperska, wypozowana, niesmaczna w najwyższy sposób. Nikt na to uwagi nie zwracał. Alkohol zacierał wszystkie możliwe różnice i granice. Przezedrzwi od „kómory“ zajrzał stary Jan Hluś, niegdyś wyga i gaduła I-szej klasy — dziś nawpół zidjociały starzec-bydlę.
— Bawcie się wej panowie gròfy, bawcie się ksionzenta. Niech ze ta, niech ze ta — ja nic prociw temu haw ni mam, ino wicie, ino wicie... — mieszał się, nie mogąc wyrazić zbyt prostej myśli. (— Ino baccie w porę zbawić złe dusenta — dośpiewała okropna Jagniesia.) Dostawszy paręset obowiązujących jednostek monetarnych cofnął się do „kómory“ kaszląc potwornie. Ale we drzwiach zatrzymał się i rzekł: — Tera my syćka równi — gròf nie gròf. My syćka tera hłopi. Bo hłop to je wiecne — a panowie to sie na tem wylengli, jako wsy na głowie, hej.
— Tak — zawył Jędrek Łohoyski, obejmując dwóch pozostałych parobków. (Książę ratował Jagniesię, która zaczęła rzygać, oddając wspaniałą, zimną kolację, przyniesioną z willi — [trywuty, murbje i tym podobne rzeczy źle się czuły w jej prymitywnym żołądku.])— Wszyscy równi na kawałku ziemi. Każdy sobie z jednym przyjacielem chłopem — tak się porównamy, że nikt nas nie odróżni — jedno będziemy, jak chłop z babą, albo więcej... — „»Corydon« Gide’a w zastosowaniu do tych pijanych zwierząt“ — uśmiechał się do siebie Prepudrech.
— Ziemie równom, haj — ale cobyś wiedzioł kany mój zadek się zocyno, a twój końcy — mówił pijany, Jaś Baraniec.
— Zbudź się — szeptał mu drugi, Wojtek Burdyga. — Ani wis kie on ci te śtuke wykono. — Łohoyski nie słuchał już. Zachciało mu się nagle kokainy. Pod wpływem szalonego picia bez miary przypomniało mu się wszystko i straszny żal za ulubionym narkotykiem złapał go jak miljony kleszcz za całe ciało. Każda komórka zosobna i zaćmiony mózg, błagały go choćby o szczyptę trucizny. Mignęło mu w ciemnej głowie, że Atanazy ma ten zapas, który on dał mu w mieście — nagle rzucił się ku drzwiom, zapominając o wszystkich przysięgach. Musi być znowu w tym świecie — wytrzymał jednak dwa miesiące. Już było prawie jasno. Buchnęła para — przez nią rysował się obraz biało-różowego śnieżnego poranka — jakby na innej planecie. Gór nie było widać we mgle — pobliskie świerki gięły się od okiści. Ku chałupie biegł ktoś od strony lasu.
— To ten bałwan wraca. Namyślił się za 200. Żeby ta biedna Hela wiedziała na co ona wydaje pieniądze — pomyślał Łohoyski.
— Panowie, panowie — a dyć tam ta Jatanazowa pani przystrzelona w śniegu lezy — krzyczał Jędrek. Wszyscy kopnęli się da lasu jak stali. Jagniesia, zarzuciwszy kożuch na nagie ciało, biegła pierwsza, aż jej prześliczne zresztą piersi lubieżnie mlaskały, zmęczone pieszczotami księcia. Jaś Baraniec pobiegł dać znać do willi. Zosia leżała przysypana śniegiem, z rozchylonemi ustami i pół przymkniętemi oczami. Nie było znać na jej twarzy ostatniej walki o życie: spokojna była i pogodna. Wokół śnieg padał miarowo, bez wiatru — brał lekki mróz. Nieśli trupa milcząc. Wytrzeźwieli wszyscy — na razie przynajmniej — powiew śmierci zwarzył w nich wszystkie żądze. Nagle stali się cisi, milczący, głębocy. Każdy robił jakiś rachunek w myśli. „Czemu“, pytał siebie Prepudrech. Uporczywie powracał mu temat z samych słów „czemu“. Wszystko transponował teraz na muzykę. Nic sobie nie robił z tego, że Hela zerwała z nim wczoraj erotyczne stosunki na zawsze, dowiedziawszy się o orgjach u Hlusia, które dotąd starannie ukrywał. Wiedział, że powstanie z tego tylko nowa muzyka — o resztę nie dbał. Ale teraz nagle poczuł, że coś jest w jego żonie, czego, nawet przy pomocy Jagny Hlusiówny na czyste tony przetransformować nie zdoła — to dała mu ujrzeć ta śmierć. Nie chciał jeszcze nic wiedzieć, i naprawdę nie wiedział, a jednak... I przeraził się nagle swych przeznaczeń, które mu zamigotały jak „czarno-brylantowy ptak, wydzierający się w przestrzeń z klatki, zrobionej z surowego mięsa“. „Gdzie ja to widziałem? Czy we śnie?“ — pytał sam siebie ze strachem, patrząc na lniano-złotawe loki Zosi, które przysypywał krupowaty śnieg. Kuleczki białe zatrzymywały się, a potem staczały się od miarowego kołysania niosących. „Ale kto wie czy przeżyłbym to, gdyby Hela się zabiła“, myślał dalej. Jednak ten strach intelektualny przetworzył się w nim z czasem w rodzaj przywiązania zupełnie nie zmysłowego. Aż dziwił się sam sobie: taki demon... ha, trudno. Na razie Hlusiówna wystarczała mu zupełnie, ale bez przyjaźni tej wyższej istoty nie mógłby już żyć — przez czystą ambicję — czułby taką pogardę dla siebie, żeby tego nie przeżył. Tak myślał w tej chwili, ale za sekundę wszystko mogło się zmienić na zupełną odwrotność. W tem była najistotniejsza rozkosz istnienia: beztroska zmian, którą dała mu muzyczna transpozycja życia. Zdumiał się nad sobą Prepudrech, nad tą głębią, którą w nim samym otworzyła ta śmierć. I ujrzawszy nieskończone perspektywy męczarni zatrzasnął wysiłkiem woli drzwi prowadzące do tych podziemi.
Naprzeciw nich biegł od willi we fijoletowej piżamie i pantoflach rozczochrany, nieprzytomny Atanazy. Zatrzymał się — oni opuścili ciało na ziemię. Właśnie przy drodze był mały grzbiecik gliniasty ze ścieżką — tam ją położyli, na podwyższeniu. Była cisza — w jałowcach syczał lekki jak chuch powiew zrywającego się wschodniego wiatru. Krupy z szelestem padały na ubrania. Atanazy milczał, a świat cały stawał mu dęba pod czaszką. „Zosia nie żyje“, szeptał, ale nie rozumiał tych słów. „To mi da nowy wymiar pojmowania siebie“, rzekł w nim ktoś zupełnie zimno. Jeszcze czuł tamtą rozkosz, a tu już trup i to trup Zosi. „Ach — więc ten syn także już nie żyje“. Tu jakiś ciężar spadł z niego, zdawało się tu, na tę glinkę przysypaną krupami, jako zupełnie materjalna bryła. Górale szeptali między sobą. I dopiero teraz, kiedy ucieszył się prawie, że nie będzie miał syna, zrozumiał nagle, że stracił ją i że zwrotnicę jego życia nastawił jakiś groźny zwrotniczy-bóg na ten tor, wiodący ku zniszczeniu najistotniejszemu. Wyrok słyszał tętniący gdzieś aż w głębi bebechów i pochylił się ze czcią jakąś idjotyczną przed tajemniczą siłą, która mu przyniosła to nieszczęście. A jednocześnie wybuchnęła ze zbolałego, umęczonego jego serca dawna miłość do Zosi. I choć wiedział, że było to wtedy kłamstwem, którem chciał, histerycznie kłamiąc przed sobą, zamknąć przed samym sobą, na zawsze tę drogę, której symbolem była tamta kobieta, jednak kochał Zosię w tej chwili tak, jak wtedy, w ten dzień, kiedy szedł zdradzić ją po raz pierwszy — i może teraz nareszcie było to prawdą. A zresztą wogóle gdzie jest prawda w tych rzeczach — kto wie cokolwiek napewno? „Dlaczego nic nie może być takiem, jakiem jest i powinno być? Czyż nie może być choć jednej chwili szczęścia?“ — pomyślał z bezdennym, a dziecinnym egoizmem, ten piękny, dość inteligentny, dwudziestokilkoletni dryblas, zbyteczny w najwyższym stopniu na tym świecie. I w tej chwili wszedł w drugą kondygnację bólu: zrozumiał Zosię od wczoraj do chwili śmierci. Co się z nią musiało dziać... Zaczerwienił się ze wstydu za swoje myśli poprzednie. Musiała go widzieć — kiedy, w jakiej pozycji... Ona już wtedy poszła tam w las, kiedy on wrócił od tamtej. Zrozumiał jej istnienie samo dla siebie, jej, którą tak ohydnie oszukał i zabił. Zczerniał od męczarni. Cierpienie tak wielkie, że aż znieczulające samo siebie i wszystko inne, objęło go kleszczowym uściskiem. Chwycił się za głowę i począł biedz nieprzytomnie w kierunku willi, jakby tam jeszcze był jakiś ratunek. A oni wzięli trupa i ponieśli w ślad za biegnącym obrzydliwym cierpiętnikiem we fijoletawej piżamie. Nikt nie powiedział ani słowa. Wszystko to było nad wyraz wstrętne. A cierpienie jak go chwyciło, tak trwało nieubłaganie: były to jakieś śruby, kolce, gniotące walce — nieruchome, zaśrubowane okrutną łapą losu — to wielkie słowo, może obce, może czasem śmieszne nawet, ale tak jest — teraz zrozumiał jego zbanalizowane znaczenie po raz pierwszy. A tymczasem okazało się, że cierpienie, które już zdawało się dosięgło szczytu, może jeszcze wzrastać dalej. Znalazł jej kartkę i przeczytał, znalazł też podartą bieliznę Melchiora. Kartkę podarł bezwiednie na drobne kawałeczki i te strzępki spalił, razem z tamtemi. Cała machina drgnęła i „łapa losu“ zakręciła i zacisnęła korbę o parę trybów dalej. Wszedł w trzecią kondygnację. Słowo „podły“ wgryzło się przez kości czaszki w sam środek mózgu. Dzień trwał bez końca. Co robić, co robić? Mózg przewracał oczami wyłupionemi z bólu, a „bezmózga“ dusza pytała kiedy i czy się to wogóle skończy. A płacz nie przychodził. Potem ubrał się, nie myjąc się, jeszcze ze śladami „tamtej“ nocy, tej nocy z tamtej połowy życia. Potem ją spotkał, „tamtą“, w korytarzu i razem weszli do pokoju. gdzie leżała Ona. I Atanazy jęknął wtedy z bólu, tak poprostu, jakby mu kto łydkę, czy co innego, rozpalonem żelazem przypiekł. Ale to, co go czekało było jeszcze okropniejsze. Cały ten ból był teraz czysto bydlęcy: nie dawał żadnych metafizycznych przeżyć. Śmiech wykrzywił twarz Atanazego, jakiś śmiech wywrócony spodem na wierzch, jak rękawiczka, czy pończocha.
Hela patrzyła spokojnie na zmarłą. Nie zazdrościła jej śmierci, ona, która tyle razy, od tak dawna usiłowała „opuścić ten świat“. Ta notoryczna samobójczyni żyje, a tamta, pełna radości życia, medyczno-pielęgniarska, poczciwa, demi-arystokratyczna Zosia leży z rozwalonem sercem. Prawie nie do uwierzenia. Nie czuła żadnych wyrzutów. Jej wina, że nie umiała go przy sobie zatrzymać. Nie będzie się poświęcać dla nikogo. Zresztą już zapóźno. Ale tysiąc razy postąpiłaby tak samo. Może kto to nazwie świństwem, ale ona odpowiada za to tylko przed sobą. „Zbrodnia popełniona w imię najwyższego życia jest tylko odparowanym ciosem włóczni“, — przypomniało się jej jakieś zdanie z Micińskiego. „Może papa-by mnie zrozumiał i usprawiedliwił.“ Atanazy był teraz jej — był tym, którego przeznaczenie miała wypełnić i udoskonalić w cierpieniu, radości, zbrodni, nawet w świństwie. Katolicki Bóg przestał dla niej istnieć zupełnie — nie było winy, ani kary. „Zobaczymy kim on będzie teraz. Jakie to ciekawe. Nie potrzeba nic więcej — nawet Boga.“ Jakiś lęk przeszedł ją i nagle poczuła się słabą, małą dziewczynką. Chciała aby on ją objął i przytulił, ten morderca właśnie — o sobie, jako o wspólniczce zbrodni nie pomyślała nawet. Schyliła się (Atanazy stał zupełnie zgięty) i chciała go pocałować w głowę dla zachęty. Odtrącił ją brutalnie, waląc pięścią w pierś. A sam padł na kolana i słyszał jak ona wyszła — został sam z trupem. Przez okna wpadał coraz silniejszy blask. Aż wreszcie wyjrzało z za śnieżnych chmur słońce i oświeciło złote włosy i twarz sinawą Zosi. „Biedna Zosia, biedna (biedaczka, bidulka, biedactwo, „biedniażka“ — po rosyjsku) — nic. W taki dzień robiła się pogoda — wspaniały dzień się robił, śnieg do nart idealny — krupa na zmarzłym firnie. To ten był też temu winien, ten szwed. Nie czuł teraz nic żalu, że go zabił. Sam się nie zabije, „choćby nie wiem co“, — to postanowił twardo — wszystko, ale nie to. Musi to życie przeżyć do swojego własnego końca. Nie nadarmo zabiła się Zosia — on się domęczy do ostatka. Ale czemże były te postanowienia, wobec tej męki, która przyszła jeszcze. I później parę razy „łapał siebie“ z browningiem przy skroni, kiedy już już miał pociągnąć za cyngiel. Byłoby to rozkoszą taką, jak wypicie szklanki mrożonej limonady, po tygodniu błądzenia w piaskach upalnej pustyni. Ale nie mógł. Co go wstrzymało? Strach nie istniał. Chyba poczucie obowiązku wobec siebie — żeby Zosia nie umarła nadarmo. Musiał się poprawić ze swoich błędów. Ale może to było kłamstwo? Może — o hańbo, o wstydzie — zatrzymywała go miłość — może kochał „tamtą“ naprawdę? Samo przyznanie się do tego przed sobą byłoby równe śmierci. Nic — ciemność. Dość, że trwał w nieludzkiem cierpieniu, trwał, trwał, nie śpiąc nie jedząc. Czasem myślał o szklanej rurce z białym proszkiem, ale odtrącał tę myśl natychmiast. Ale Łohoyskiemu rurki nie oddał, mimo jego błagań — dla jego dobra tylko, tak mówił sobie nawet, ale wiedział, że to nieprawda. Miała ta rurka jeszcze jakieś specjalne przeznaczenie — jeszcze nie wypełniły się losy. Był podły — podłym umrzeć nie mógł. Trzeba było wytrzymać za jakąbądź cenę. A tego samego dnia przyszły chwile jeszcze straszniejsze. Obudziła się pani Osłabędzka — było to piekło gorsze nawet, niż powrót z Alfredem z kokainowego wieczorku. Nie mogła też płakać — zmartwiała z rozpaczy, traktowała Atanazego jak dziurę w powietrzu. Potem płakała i to było jeszcze gorsze. Wytrzymał i to. Ale po nocy, którą Atanazy „spędził“ w niewiadomy sposób na jakiemś półdrzemaniu i rozmowach, przyszła policja i sędzia śledczy i rozpoczęło się badanie. Podejrzanem wydało się to, że zawiadomiono władze o jeden dzień zapóźno. Było to wynikiem prostego zaniedbania. Wszyscy musieli się przyznać do tego co robili tej nocy. Atanazy, który, przez prawdomówność czy też ogłupienie, przyznał się do tego, że nie spał aż do świtu, nie mógł wykazać swojego „alibi“ od 1-szej do 3-ciej (a list Zosi zniszczył) zaczął nieprzyjemnie plątać się w odpowiedziach, aż wreszcie zamilkł, utkwiwszy bezradny trochę wzrok w sędziego, w którego umyśle powstał jak na złość wyraźny obraz jego, goniącego żonę aż na polanę, mordującego i aranżującego „samobójcze okoliczności“.
— Tu może być zbrodnia — powiedział ten pan, (sympatyczny blondyn w binoklach) patrząc dookoła wzrokiem doskonale obojętnym. Na to wystąpiła Hela.
— Pan Bazakbal spał ze mną tej nocy — to jest: w mojem łóżku — rzekła dźwięcznym, silnym głosem. Był to jeden z tych momentów, które określano później złośliwie w kołach antysemickich jako „zagranie krwi Bertzów i Szopenfelderów“ — tak była z domu matka Heli — a kto wie czy nie Rotszyldów z tych gorszych. Wszyscy drgnęli, (na szczęście pani Osłabędzkiej przy tem nie było), a Atanazy spojrzał na Helę, jakby z pod ziemi, jakby już z grobu, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. I nagle wstąpiła w niego siła. Pierwszym objawem jego własnej siły (dotąd wszystko było automatyzmem zupełnie zmarmeladowanego indywiduum) było to, że wybuchnął szalonym płaczem. Pękł tak z płaczu, jak to się zwykle pęka ze śmiechu, pękł jak balonik, wydymany do ostateczności i gnieciony przez jakieś bezmyślne, bezlitosne ręce. Ryczał wprost, zachlustując się kupami łez i nosowych wydzielin. Było to wstrętne, ale zdrowe. Ale na dnie znalazło się jeszcze miejsce na przykre wrażenie, że nikt o niego nie dbał (cóż, tamto było poprostu obowiązkiem Heli, jeśli go kochała) i nie niepokoił się o jego los. „Gdyby Zosia żyła, ona jednaby może...“ — pomyślał i aż zaśmiał się prawie wśród płaczu na tę myśl. Zaczął się śmiać dziko i pieniącego się w ataku histerji wyniesiono go z pokoju. Hela składała dalej zeznania. Prepudrech nie rozumiał nic. Po skończonem badaniu, gdy wszyscy wyszli, podszedł do niej.
— Helu: ja wiem, że ty to powiedziałaś, aby jego ratować. Posprzeczali się o kwestję dziecka. Potem on wyszedł na spacer. Wiatr zawiał ślady. Nikt go nie widział. A ona wyszła właśnie wtedy. Gdy wrócił myślał, że ona — wiesz? — i zasnął. Tak mi mówił dziś rano. Udowodnić nic niemożna, ale... Może to nawet szlachetne, ale jednak to trzeba będzie wyjaśnić, bo zrozum moje położenie...
— Jesteś głupi, Aziu. Zasłaniałeś mi istotę życia, kiedy chciałam się pogodzić z jedynym prawdziwym katolickim Bogiem. Jestem już poza tem. Nie kocham cię. Możesz być dalej moim nominalnym mężem i nawet z czasem jeśli chcesz przyjacielem (Prepudrech drgnął z zadowolenia), ale ja faktycznie „przespałam się“ z nim wczoraj — jak pewnie mówi twoja Jagniesia. I to nie pierwszy raz. Zdradziłam cię przed ślubem — to wiesz. A potem w noc poślubną także, wtedy kiedy Ziezio miał grać — dlatego nie chciałam potem z tobą — rozumiesz? Mówię ci to, aby wypróbować czy możemy być przyjaciółmi, czy nie — a jeśli nie, to rozwód i wyjdę za Atanazego — jeszcze nie wiem.
Przed Prepudrechem otworzyła się śmierdząca jama: to, co uważał za kokainową produkcję Tazia, to, w co nie chciał uwierzyć, mimo że ostatecznie dawno już mógł; ta okropna, niewiadomej konsystencji galareta psychiczna, do której miał wstręt, graniczący z wstrętnym przewrotnem upodobaniem, jako do czegoś niemożliwego — to było prawdą! Okazało się to czemś na razie „intransformable“ — jako nie dające się przełożyć na czyste dźwięki, a nawet na nieczyste. Teraz pojął nagle po raz pierwszy co to jest żona (można ją zdradzać, ale nie można być zdradzanym — „wot kakaja sztuka“) i to, że tę żonę kochał cały ten czas bez pamięci, nawet zanurzony w świat rodzących się dźwięków, gdy tarzał się w twardych objęciach Jagniesi. W żonę się strzela — na to niema rady. Może to wreszcie odezwała się w nim perska krew książąt Belial-Prepudrech — niewiadomo — dość, że, nie namyślając się już, sięgnął zwolna do tylnej kieszeni od spodni, coś tam wyjął, a potem nagle wystrzelił w Helę z browninga, mierząc mniej więcej w pierś przy pomocy bocznej akomodacji i patrząc w jej oczy, które śledziły go z pewnem ironicznem zaciekawieniem. (W chwili gdy mierzył Hela powiedziała:
— Ależ, mój Aziu, nic lepszego nie mogłeś zrobić.) Padła i zamknęła oczy — zdawało się, że kona, ale kto mógł to wiedzieć napewno: zapadała w nicość, z uczuciem nieopisanej rozkoszy — ta nieodpowiedzialność, ta lekkość wszystkiego — zdawało się jej, że pochyla się nad nią Bóg, ten jedyny i przebacza jej wszystko — uśmiechnęła się i zemdlała. „To mi da dopiero nowy wymiar muzyczny“, — pomyślał Prepudrech słowami których nauczył się od Tazia, „możliwość tych rzeczy, których nie śmiałem jeszcze sobie wyobrazić. Ha — gdybym miał naprawdę talent, byłbym wielki. Jako jakość maszynę artystyczną mam pierwszorzędną“. Myśląc tak wyszedł z pokoju, nie spojrzawszy już na Helę (czuł, że jeśli spojrzy zacznie ją ratować, a to byłoby już śmieszne) włożył futro, wziął olbrzymi plik nutowego papieru i parę ołówków i pobiegł za sędzią śledczym. Dogonił go wsiadającego już do sanek. Po drodze „butler“ Ćwirek pytał go gorączkowo:
— Co jeszcze? Co jeszcze? Czy Książę Pan oszalał?
— Zabiłem Księżnę Panią: leży w dużym salonie na pierwszem piętrze, tam gdzie pani Bazakbalowa — rzekł spokojnie Azalin, odsuwając natarczywego staruszka. Ten popędził dalej.
Sędzia przyjął wiadomość bez drgnienia. Kazał natychmiast aresztować księcia, którego, ubranego w cudne futro z nowo-kinłandzkich berberów, odstawiono do aresztów gminnych. Tam też, zupełnie stężały w katatonicznym ataku, książę, kompletnie zresztą przytomny, dowiedział się, że Hela, z przestrzelonym szczytem lewego płuca żyje i prawdopodobnie żyć będzie. I nagle wyprężone jego ciało wróciło do stanu normalnego, a zdrowa myśl muzyczna przebiła zwały skamieniałych bolesnych uczuć. „A więc będziemy żyć oboje i jeszcze kiedyś spotkamy się. W tem jest szczęście. A tymczasem do roboty.“ Kazał sobie przynieść duży stół, rozłożył papier nutowy i zaczął pisać. Nazajutrz rano odwiedził go Ziezio. Zajrzawszy w nuty mistrz nie mógł wstrzymać pewnego odruchu niechęci, który z radością zauważył książę: za szybkie postępy robił jego pupil. Trzeba będzie mianować go oficjalnym następcą i usunąć się przy pomocy apotransforminy w zaświaty, przed zejściem do szpitala warjatów. Tylko jak wiedzieć kiedy? Ale tego nie powiedział Ziezio Azalinowi. Rozmawiali jedynie o Heli... (Czuła się świetnie. Atanazy pilnował jej fizycznie — ona jego — moralnie. Tylko płakał teraz ciągle, a chwilami wył.) Prepudrech ucieszył się tą wieścią — bardzo żałował biednej Zosi, tak samo jak i Łohoyski. Trudno — niech wyje ten drań — inaczej nie nazywał teraz Atanazego — musi być ukarany. Inaczej nie byłoby sprawiedliwości na świecie. Przyjaźń była wyczerpana. Naiwny Prepudrech nie wyobrażał sobie świata bez sprawiedliwości, nawet tej, bez żadnych zaświatowych sankcji. Teraz dopiero przekonał się jak nikłym jednak był jego katolicyzm, podtrzymywany w okresie pokuty przez Helę. Obraził się na Boga za te wszystkie klęski i wiara przeszła jak ręką odjął. „Muzyka jest moją jedyną religją. Z talentem, czy bez, zginę jako ofiara na jej ołtarzu“, myślał górnolotnie, nie krępując się już niczem. Bóg pozostał dla niego czemś bardzo dostojnem, ale stanowczo mniej rzeczywistem od septimowego akordu choćby. A cóż dopiero mówić o dziełach, tych, których niema w żadnej preegzystencji w naturze, które są tylko w nim. Ziezio, na granicy obłędu, czekający wybuchu ostrej paranoi w każdej chwili, zazdrościł perskiemu cherubinowi jego beztroski. Odczuł pierwszy raz może ciężar swych 40-tu lat i łupnął kolosalną dawkę apotransforminy Merck‘a: „Specialité pour les musiciens, verschärft das Gehörsinn, exciting musical sensibility“ — tak stało w różnojęzycznych „Gebrauchsanwajzungach“. Pustka była przed nim straszna. „Nie — nie zabiję się: chcę zobaczyć czem jest obłęd. (Ziezio nie bał się nawet tego, a więc był absolutnie odważny.) I tak nie mam już nic do stracenia“. Ale wszystko to mści się okropnie: zobaczył niedługo. Już o 10-ej wieczór, kiedy Atanazy, wysłuchawszy zabójczej tyrady pani Osłabędzkiej o świństwach bezrobotnych pseudo-inteligentów, szedł storturowany do siebie (miał teraz pokój obok Heli), Ziczio rzucił się nań ze szczytu olbrzymiej, czerwonej szafy stojącej w korytarzu i rycząc zaczął go dusić. Ledwo żywego Atanazego wydarło mu dwóch lokai. Skrępowano Ziezia pasami, a w nocy jechał już do sanatorjum Widmannstädta w Górach Świętokrzyskich. Prepudrech był bez konkurenta, ale zato w więzieniu. Tak skończył się ten dzień.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Ignacy Witkiewicz.