[22]POŻEGNANIE.
I z miłości i z pieśni świat się naigrawa. Burzę, co w głębi serca żywot nam pustoszy, Zowią oczarowaniem sławy i rozkoszy; Ot cierniowa to rozkosz! opłakana sława! B. Z.
Żegnam was, o lube ściany,
Skąd, dziecinne strzegąc łoże
Chrystus Pan ukrzyżowany
Promieniami witał zorze.
A i dzisiaj, choć dokoła
Pasorzytne pną się zioła,
Z ziół i pustek krzyż bronzowy
Błogosławi mi na drogę. —
Ostatni to sprzęt domowy,
Który jeszcze żegnać mogę,
Sprzęt domowy i grobowy...
Żegnam także i was, szyby,
Tęczowemi lśniące blaski;
Do rodzinnej wy siedziby
Tak potrzebne jak obrazki
I tak święte jak szkaplerze.
Przez was pierwszy raz ujrzałem
Wieś i niebo, przez was wierzę,
I tak wierzę, jak widziałem...
Wieś i niebo, dwa pojęcia,
Które ranny brzask umila,
Były dla mnie, dla dziecięcia,
Jak dwa skrzydła dla motyla.
Wsią i niebem żyłem cały,
O nich skrzydła mi szumiały.
A, kłos złoty biorąc z ziemi
I kłos słońca, promień złoty,
Wierzchołkami związanemi
W tajemnicze wiłem sploty
I bujałem nieujęty,
I bujałbym tak na wieki,
Lecz łza w swoje dyjamenty
Zakowała mi powieki
I strąciła w przepaść nocy.
A ciążyły te okowy
I ciążył mi chleb sierocy,
Przełzawiony, piołunowy.
Chleb sierocy, smutna dola,
Opuszczony dom i rola...
Potem sfinks, nauką zwany,
Roztoczywszy obszar skrzydeł,
Hieroglifem zapisany,
Do zgubniejszych gnał mię sideł.
A patrzyłem w skrzydła jego,
Jako w zwój pargaminowy:
Jak w rozwartą księgę złego,
Tajemnemi bitą słowy.
I dojrzałem słów ubóstwo
Wśród czarnego głosek stada,
Co, jak wielkie kawek mnóstwo
Boju myśli plac osiada
I odleci, a zostanie
Blada kość i piasek blady.
Smutne grzechu panowanie,
Marna rzecz i marne ślady.
Potem jeszcze świat wesoły,
Bo wesołym się być mniema,
I ci ludzie, pół-anioły,
Gdy aniołów całych niema.
Potem jeszcze miłość czysta,
Umarłego cień rycerstwa,
Za urocza i za mglista,
By w nią wierzyć bez szyderstwa.
Potem jeszcze przyjaciele
Litościwi i oszczerce,
Co na złe lub dobre cele
Odważają się mieć serce.
Ci i tamci równie biedni,
Tem nad zwykłą stojąc rzeszą,
Że, gdy znudzi świat powszedni,
Dokuczają albo cieszą.
A to w snach przedpołudniowych
Miło widzieć, w snach młodości,
Że bez celów rachunkowych
Udzielają — chociaż złości.
Biedni ludziel! — niech im cnota
Rozpromieni noc żywota.
Cóż więc jeszcze dodać mogę,
Bym zapłakał, idąc dalej?
Spojrzę oto na podłogę:
Kędym pełzał, pełza szaléj,
Kędym dumał, krzew pamięci
Lazurowem błyska okiem,
Jak ci młodzi wniebowzięci,
Dumający za obłokiem.
I krzyż tylko zardzewiały
Na wezgłowiu mchów zielonych,
I te szczątki, co zostały
[23]
Z szyb tęczowo przepalonych,
I ta myśl, i te wspomnienia,
I weselszych przeczuć tysiąc,
Zwitych w tęczę odrodzenia,
Którą Twórca raczył przysiąc
I zaklinał się na siebie,
Że znów góry wyjrzą z głębi —
A obłoki stały w niebie,
Jak trwożliwy rój gołębi,
I świat cały się odradzał,
I znów słońce wyszło z chmury,
I znów księżyc się przechadzał
Łabędziowy, jasnopióry...
Gdy zaś, wedle słów Jehowy,
Siedmiobarwna niebios wstęga,
Jako świt popotopowy,
Dotrzymuje, co przysięga —
Może również, kto wie, może
I ta moich przeczuć tęcza,
Wysnowana w imię boże,
Uskuteczni, co zaręcza.
Może — tak, lecz, jeśli burza,
Nim się jasne barwy sprzędą,
Wszystkie nieba pozachmurza,
Które tylko są i będą?
Jeśli nawet sfinks nauki
Marnym się okaże płazem:
Mamże, w szare strącon bruki,
Dla spokoju zostać głazem?
Mamże, ojców tłocząc kości,
Wołać głosem znikczemnienia:
Witaj mi, obojętności,
Ideale doświadczenia!
Nie, choć piorun po piorunie
Gorejące wstęgi wije,
Ja w spienionych walów runie
Zakrwawioną pierś obmyję...
Pierś obmyję lub rozbiję..
Nim zaś z czuciem Haroldowem[1]
Cisnę się w to groźne morze,
Pożegnajcież starem słowem:
Szczęść ci Boże!...
|