Pożary i zgliszcza/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Pożary i zgliszcza
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Rolnicza Drukarnia
i Księgarnia Nakładowa Sp. z o. o. w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.
SZCZĘŚCIE

Upłynęło od tego dnia półtora roku.
Na polanie Świdów wiele się zmieniło. Trzebież się rozszerzyła, chata podrosła, wyglądała już na dom farmera, a nie szałas awanturnika, palisady sterczały zuchwale, pocięte gdzie niegdzie strzelnicami, na łące przy potoku pasło się kóz kilkanaście, owiec kilkoro, cztery majestatyczne krowy i mustang dzikiej maści, o lśniącej sierści i wypukłem oku. Między pniami widać było ślad pługa, a pod samą zagrodą na grzędach bujało warzywo.
Gospodarza tej zagrody nie widywano w dzień prawie nigdy. O świcie ze sztućcem przez plecy, gwiżdżąc piosenkę, szedł z psami w puszczę, wracał pod wieczór, objuczony skórami zwierząt i zdaleka już hukał po lesie na powitanie.
Przez dzień na polanie rozlegał się tylko głos kobiety i niewyraźne jeszcze szczebiotanie dziecka. Kobieta doglądała trzody, warzyła posiłek lub na grzędach pełła warzywo, dzieciak towarzyszył jej wszędzie, szczebiotał, śmiał się, o coś pytał i uczył się pełzać.
Gdy wieczorem myśliwiec hukał w borze, kobieta podnosiła się od roboty z radosnym błyskiem w oczach, a dziecko wyciągało do matki ramiona i wołało: Tata tata, prosząc, by je wzięła na ręce i zaniosła do ojca. Więc je przytulała do serca i ze swym drogim ciężarem szła na spotkanie wracającego aż do skraju puszczy.
Na widok ojca dziecko wydzierało się ku niemu, obejmowało za szyję, skakało w jego silnem objęciu, gwarzyło swoją mową o wszystkiem, co widziało czerwonego i jasnego przez dzień cały, i tak wracali we troje ku domowi, jak uosobienie cichego szczęścia i spokoju.
O bo szczęśliwi byli nareszcie. Jak to niebo letnie rozpogodziła się ich dola i jak mgliste wspomnienie rozwiała się czarna, złowieszcza przeszłość. Obszary puszcz rzucili między siebie i ludzi i w tym zakątku ukryli się ze swem szczęściem bezpieczni!
Praca ciężka wypełniała ich dni, wieczorem we troje odpoczywali z rozkoszą i zasypiali spokojni z miłością w duszy, z uśmiechem na ustach myśląc o jutrzejszym znoju.
Czasem w niedzielę, Świda siodłał mustanga, sadzał na nim żonę i dziecko i, kierując zwierzęciem, prowadził je drogą wśród puszczy do osady Simsonów.
Sąsiadom wypłacił się — jak on to rozumiał — ryzykując życie dla ratunku starego ojca. Niedźwiedź gonił starego Jakóba, o krok był już, gdy Świda poskoczył z nożem tylko w garści, rzuciwszy wystrzelony karabin. Zaczęli się borykać, Świda krwią się oblał, zwierz padł z kordelasem w sercu. Władce przyniesiono męża bez czucia i krwi, ale Simsonowie pielęgnowali go jak brata i syna, i odtąd bratem i synem im był.
Z osady do osady odwiedzano się często, a już najczęściej przychodził Sam, biorący zupełnie na serjo rolę narzeczonego Irenki. Narzeczona odpłacała mu się niekłamaną sympatją. Wołała go wyraźnie po imieniu, targała za włosy, dawała się wycałowywać, ile chciał. I tak dni biegły, miesiące, lata, bez wielkich wstrząśnień i wypadków.
W magazynie Świdy gromadziły się cenne skóry, dostatek był w chacie, zbliżała się trzecia jesień, jaką tu spędzali.
Pewnego dnia karawana zbrojnych Simsonów zaszła do przyjaciół, eskortowali dwa wozy pełne skór, które doprowadzić mieli do magazynów na sprzedaż. Rozlokowali się na nocleg, a rano zabrawszy razem i towar Świdy, poszli dalej. Dopóki ich bór nie zakrył, Sam strzelał na pożegnanie i wyrzucał kapelusz, potem wszystko znikło i ścichło.
Świda pozostał w domu dla strzyży owiec i zabrał się zaraz do dzieła przy pomocy Władki. Dziecko bawiła się z młodym psiakiem, Aleksander gwizdał przy robocie, a za nim razem gwizdał przedrzeźniacz w klatce nad drzwiami, wesoła, zupełnie swojska ptaszyna, złowiona przez Świdę w puszczy dla żony. Irenka zaśmiała się srebrzystym głosikiem, zawtórował natychmiast ptak, przekrzywiając główkę, i śmiali się też małżonkowie cichym śmiechem wewnętrznego wesela.
Dzień im zszedł jak chwila, pod wieczór, zmęczeni upałem, wyszli na przechadzkę nad potok i spoczęli wreszcie na trzebieży, rozmawiając wesoło.
Świda dziecko trzymał na ręku i spoglądał na nie co chwila. Zasnęło z główką na jego piersi, więc mówił zcicha i od czasu do czasu całował je zlekka.
— Ile za skóry myślisz wziąć, Aleks? — spytała Władka.
— Dolarów trzydzieści po potrąceniu kosztów zapasów i amunicji.
Kobieta umilkła, kreśląc laseczką cyfry jakieś na ziemi.
— Żeby dużo, dużo dolarów — szepnęła.
— To co, jedyna?
— Ot, marzenie. Zabralibyśmy dziecko i pojechali za morza!
— Żeby wrócić do katorgi!
— Nie. Tylko chwilę spojrzeć na swoje niebo, powietrzem odetchnąć i dziecku pokazać Ojczyznę. Wrócilibyśmy znowu tutaj!
— Bardzo ci tęskno?
— A tobie? — odpowiedziała pytaniem.
— Mnie byle z tobą! — odparł szczerze. — Chcesz, pojedziemy. Poddani tutejsi jesteśmy, a tam, kto nas pozna, chyba groby! Nie zostało tam ni brata, ni pamięci, ni znajomych!
— Brzozy nas poznają, powitają zboża. Czy tobie się nie śnią nasze łąki i ruczaje, stare krzyże i bory nie takie, jak tutejsze?
— Śniły mi się po etapach i katorgach, a teraz to mi się śni albo ty, albo dziecko, ale pojadę rad z tobą, choć po łzy próżne pojedziemy, i koniec! Za dwa lata zbiorę potrzebną sumę!
— O jakiś ty dobry, Aleks. Nicbym więcej nie chciała od życia, by tylko nasze dziecko wróciło do ziemi swojej, do pracy tam, do Grabów moich.
— A, jabym chciał, by kiedy w życiu było takie szczęśliwe, jak ja teraz!
— Jak my oboje! — dodała Władka.
— Ha, ha, ha! — rozległo się nagle. Nie ryk, nie wycie i nie głos ludzki.
Oboje drgnęli i podnieśli oczy.
Jakaś straszna postać wypełzła z gąszczu, o dwadzieścia kroków od nich.
Wypełzła jak upiór leśny i zarehotała głosem, co mroził krew w żyłach.
Miało to straszydło derkę indyjską na sobie, źle okrywającą wstrętną nagość, w pokaleczonych rękach długi sztuciec.
— 0 Boże, to on! — krzyknęła Władka, nim Świda miał czas się opamiętać.
— Ha, ha, ha! — rozległo się szatańskim triumfem, lufa sztućca zabłysła w krwawym zachodzie, zmierzona w piersi Aleksandra i w uśpione dziecię, i strzał padł jak błyskawica szybki.
Nie uprzedził Władki.
Rzuciła się przed broń, piersiami zasłoniła swe szczęście i skarb, przyjęła w siebie morderczą kulę bez jęku: zachwiała się tu i tam, szukając oparcia, i śmiertelnie tknięta, upadła na ręce męża i dziecko, obryzgując oboje potokiem gorącej krwi.
— O Jezu! zajęczał Świda, porywając ją w objęcia.
Rzucił dziecko i przypadł do niej oszalały, krew buchała z rany, oczy były zamknięte, twarz jak marmur biała, członki bez ruchu.
Jego kochanie i życie gasło jak gwiazda, prześniony był sen szczęścia...
I nagle obłęd go chwycił, porwał się od żony, skoczył. Krwi chciał, krwi, zemsty.
Oślepły furją na tego szatana, biegł bezbronny, ale ten go nie dopuścił do siebie i o obronie nie myślał.
Gdy Władka padła, chwilę stal jak gromem rażony, potem zacharkał dziko, strzelbę na ziemię postawił, lufę do ust wziął, nogą pociągnął za cyngiel. Huk się rozległ, czerep rozprysnął w sztuki i potwór się zwalił na ziemię głucho. Nie takiej on zemsty chciał, pomylił się, pomylił...
Świda zawrócił oszalały, bez głosu już, bez myśli porządnej. Na ręce wziął nieszczęsną i niósł machinalnie do chaty, sam nie wiedział, co się z nim działo, zataczał się, odchodziły go zmysły.
Na posłaniu ją złożył i osunął się sam na ziemię bez czucia też i sił, i życia.
A dziecko zostawione samo, płakało rozpacznie, potem zmysłem zachowawczym wiedzione, poczęło się czołgać ku chacie, i nagle do uszu zmartwiałego Świdy przedarł się jego płacz i wołanie:
— Mamo, mamo! Tata, tata!
Ocucił się i rzucił do drzwi. Maleństwo zmęczone leżało u bramy, a ujrzawszy ojca, wyciągnęło doń rączki z prośbą o ratunek.
Podniósł je z ziemi i wrócił do chaty ze swym ciężarem. Strwożone wyrazem twarzy ojca, szlochało rozpacznie, garnąc się do niego.
I nagle na ten głos źrenice Władki podniosły się zwolna, duch jej odchodził już, serce zamierało, ale na ten dźwięk duch wrócił raz jeszcze, a serce raz ostatni zabolało w poszarpanej piersi.
— Władko! — krzyknął Świda z wybuchem.
Obudziła się w nim energja nadziei.
Do rany się rzucił i obwiązał, tamując sączącą się wciąż krew, ułożył ją wygodniej, rozebrał, wody podał.
Wypiła i zemdlała po raz drugi, z bladością śmierci na twarzy, z okropnym kurczem bólu w rysach. Uciekało z niej życie szybko...
Wieczór zstąpił na ziemię, księżyc w pełni z za boru zajrzał na polanę i wszedł przez otwarte okna do chaty. Cicha była i martwa, nie taka jak wczoraj, nie taka jak zawsze — leżała, jak wymarła i pusta.
Oczy konającej rozwarły się raz jeszcze. Leżała bez ruchu na swem skrwawionem posłaniu, blask miesiąca ślizgał się po jej rozrzuconych, złotych włosach, po bieliźnie poznaczonej wielkiemi płatami krwi, po rękach odrzuconych bezwładnie, zaglądał w te oczy ciemne, co jedne tylko żyły jeszcze wśród lic bez koloru i ruchu.
Powiodła niemi po sprzętach chaty, żegnając przedmiot każdy, jak towarzysza i przyjaciela, a wreszcie spoczęła gasnącemi źrenicami na kołysce trzcinowej, gdzie dziecko zmęczone płaczem, usnęło wreszcie. I wtedy źrenice zadrżały, rozbłysły tęczą łez, chciała coś powiedzieć, nie mogła.
Za każdym oddechem trochę krwawej piany osiadało na wargach, twarz kurczyła się bólem, bielała coraz bardziej.
Wówczas kobieta zebrała resztę sił, podniosła rękę, wyciągnęła ostatnim wysiłkiem. Sztywniejące palce spoczęły na pochylonej, jak gromem przybitej głowie mężczyzny. Klęczał u tego posłania sam śmiertelnie tknięty.
Podniósł głowę, spojrzał suchem, okropnem spojrzeniem rozpaczy na to kochanie całego życia i dźwignął się z kolan, nie mówiąc ani słowa. Automatycznie sięgnął po czarkę z wodą, uniósł delikatnie bezsilną głowę rannej, podał jej napój.
Wypiła chciwie i opadła znowu na poduszki, zamykając oczy. Ręka Świdy pozostała wsunięta między jasne włosy. Przykląkł nad nią.
— Władko! — szepnął prawie bez dźwięku, z bólem straszliwym.
Podniosła z trudem powieki.
— Bardzo cię boli? — spyta! głucho.
Poruszyła ustami, pochylił się do niej.
— Ciebie gorzej — rzekła cicho jak tchnienie.
Patrzała na niego, szeptała coraz wolniej.
— Dziękuję ci za całe życie i daruj! Żeby nie ja, takbyś nie cierpiał, o Aleks, już odchodzę od ciebie! Boli!
Wzrok dodawał resztę, niósł mu całą miłość i ofiarę i prośbę serdeczną.
— Aleks, ty zostaniesz, nie pójdziemy razem...
— Pójdziemy! — rzekł przez zaciśnięte zęby.
— A dziecko?
— I ono pójdzie.
— Aleks... nie, nie... ach nie! Mój jedyny... nie!
Nic nie odparł. Przeczuła, że dopełni zamiaru, i zgroza wstrząsnęła ją całą. Zajęczała z głębi duszy.
— Aleks — szeptała z rozdzierającym wyrazem — Aleks! Jam cię nigdy napróżno nie prosiła, nigdy, a teraz ostatniej prośbie odmawiasz! O Aleks! Nie odmówisz!
— Władko!
Trwoga dodała jej sił. Obie ręce wyciągnęła doń i głosem przerywanym mówiła z gorączką:
— Nie cała odejdę. Życie i krew dałam dziecku i czem ja ci byłam, ono będzie. Musisz zostać, musisz. Weź je i oddaj matce tej wielkiej, tam daleko. Oddaj, i żyj dla mego dziecka, musisz żyć, bo ci je zostawiam po sobie na osłodę, na kochanie, bo ci je oddaję, jak oddałam orła wtedy, jak oddałam ci serce, duszę — wszystko!
Rozpacznym ruchem objęła jego głowę i ostatniemi łzami błagała i ostatnim jękiem.
Nieludzki dźwięk wydarł się z gardła Świdy za całą odpowiedź. Chciała więcej niż śmierci, niż krwi, niż katorg, chciała życia, kazała zostać bez siebie.
Zrozumiała ów dźwięk i, uspokojona w swej ostatniej żałości i niepokoju, przytuliła złotą główkę do niego i, zamknąwszy oczy, zamierała wyczerpana do reszty wybuchem.
Raz jeszcze podniosła powieki i wyszeptała już bez dźwięku:
— Tak ciężko w obcej ziemi! O moje mogiły! Ach, jak tutaj grób cudzy będzie i zimny! O Marjo, Marjo, nie opuść moich na ziemi... Aleks, żegnaj!
Więcej nic nie wyrzekła i niewiadomo kiedy odeszła, bo bez jęku umarła i w wielkiej ciszy...
Ramię Świdy wciąż było wsunięte w jej rozplecione warkocze i nikt się nie poruszył.
Na polanie w głębi rozlegały się wycia przeraźliwe, to kujoty, zwabione krwią, szarpały zwłoki Czaplica, a psy z osady, strwożone tą ucztą, wtórowały przeciągle drapieżnikom.
Nareszcie słońce zalało jasnością izbę, a dziecko głodne, zziębnięte, płaczem napełniło chatę, zbudziło ojca.
Świda wstał.
Wzrok miał błędny, rysy kamienne, włosy przez noc zbielały pasmami.
Jak automat wziął dziecko, machinalnie sięgnął po naczynie z mlekiem i karmił je, nie mówiąc słowa. Piło biedactwo chciwie, połykając razem łzy. Nikt go dziś nie pieścił, nie całował, a matka spała tak długo, tak twardo.
Ojciec ją wyniósł z chaty daleko, na ziemi posadził i odszedł. Płakałaby ze strachu, ale psy przyjaciele przybiegły z powitaniem, poczęły ją lizać po twarzy, wokoło wyprawiać swawolne kroki. Więc się uspokoiła i bawiła z niemi.
A Świda wrócił do chaty, nad żoną się pochylił, pocałował zimne usta, na piersi Częstochowski obrazek położył, złotych włosów garść odciął i w zanadrze schował, z palca zdjął obrączkę. Czynił to wszystko z nienaturalnym pośpiechem, bez jęku i rozpaczy, jak drewno znieczulał.
Potem nad nią stanął i chrypliwym głosem wybełkotał:
— Nie będzie cię obca ziemia gniotła, cudzy grób ziębił, nie będzie! Nigdyś ty mnie próżno nie prosiła, nigdy! A tyś mi odeszła zato! Coś chciała, czyniłem, i uczynię, wiesz, żem ci wierny był! I odeszłaś! Już ja teraz nie twój, niczyj! Ale ci wszystkiego dochowam, śpij cicho, nie będziesz w tej ziemi leżała!
Wióry leżały u komina, zebrał je, wziął też siekierę z chaty, strzelbę i dziecka garstkę odzieży, zresztą nic, i wyszedł, zawierając drzwi za sobą.
Na dworze począł spokojnie rąbać suche drwa i znosić pod węgły chaty, potem wiórami je obłożył i zapalił pokolei z czterech rogów.
Słup dymu buchnął w powietrze, potem języki ognia poczęły łapczywie lizać ściany, wyciągać się do dachu, biegać po bierwionach, zaglądać w szczeliny mchem zatkane.
O kilka kroków człowiek na strzelbie się oparł i patrzył. Płomień zaczynał hulać, trzaskając i zwijając się, jak żywy. Dobiegł do chaty i jak wąż ślizgał się po niej, przez otwarte okna do wnętrza zajrzał, próbował pułapu, chwytał sprzęty, nabierał z chwilą każdą sił i potęgi. I nagle zahuczał złowieszczo, stu ramiony objął chatę w uścisk zniszczenia, już nie lizał, ale szarpał, rozdzierał, wjadał się jak potwór ognistą paszczęką, przerzucał się, szalał.
Człowiek wciąż stał nieporuszony i patrzył.
Żar się tak wzmógł, że go prawie dosięgał i zagarnąć chciał, a jemu jak rozkoszy się chciało pójść tam do tego grobu.
Ale stał w miejscu, ogarnięty zewsząd dymem, piekłem, nieczuły na żadne ludzkie wrażenie.
I nagle zatrzeszczały belki i zwaliły się wgłąb z dachem razem. Pożar wystrzelił w górę, orkanem ognia, dymu, zaduchu, wzbił się ku niebu słupem czerwonych płomieni, ogarnął palisady zagrody, w jedno krwisto-bure morze ognia.
Wówczas Świda się cofnął, powoli, z żalem, jak od biesiady, na którą mu tylko patrzeć dano, i wyszedł z tego piekła na polanę.
Dziecko śmiertelnie strwożone, tuliło się do psa, który też przelękły skowyczał i wył. Bydło, spłoszone gorącem, rycząc uciekało w gąszcza.
Na widok ojca dziecko wyciągnęło ramiona, podniósł je i na ręce wziął, wciąż patrząc na płonącą chatę.
— Mama, mama! — zawołało rozpacznie.
Wówczas pierwszy raz popatrzył na nie trochę przytomniej i rzekł głucho:
— To twoje pierwsze pożary i zgliszcza, ty, sieroto, a moje ostatnie już! Patrzaj i zapamiętaj!
— Mama, mama! — powtarzało ciągle.
— Mama tam, przed nami, i poprowadzi nas. Pójdziemy, bo kazała, aż padniem! Nie płacz, bo ci i łez nie stanie, a ona nas nie posłucha, ani się zlituje. Nie pozwoliła ginąć z sobą, trzeba iść! Już czas w drogę.
Pożar opadał. Z ciężarem swoim na ręku, ze strzelbą przez plecy, człowiek poszedł, nie oglądając się, pędzony naprzód jakąś mocą nieludzką.
Szedł i szedł, naprzód pochylony, myśliwską ścieżyną, nie szukając kierunku, ani drogi...
Ani razu się nie obejrzał, ani zawahał, szedł i szedł...
A między nim a tym celem wskazanym, leżały mil setki i morze głębokie, a on bez ducha już był, i bez życia, ruina...
I niewiadomo, który bór go zatrzymał, która rzeka mu była ostatnią, gdzie legł i zginął, ale nie zobaczyły już nigdy swego bohatera zielone zalewy Piny i Prypeci, nie posłyszały jego modlitwy powrotnej szare, wielkie krzyże po litewskich rozdrożach, i nie utuliła jego kości własna mogiła.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna .