Pisma krytyczne/Książę Bismark

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anatole France
Tytuł Pisma krytyczne
Podtytuł Książę Bismark
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Ludwik Bruner
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĄŻĘ BISMARK.


Dziś o szóstej godzinie niebo było ciemne. Rzęsisty deszcz, smagany wiatrem, pobudkę dzwoni o szyby, wichura dmie w kominy jakby w olbrzymie melancholijne flety, i zgina w alei wysoką topolę, a ta zgięta wydaje się niby łuk Nemroda. Młode listki lip marzną i rozwijać się nie mają odwagi. Ptaki milkną... Doprawdy, do myśli mych odpowiednia to pogoda. Przeczytałem wczoraj jednym tchem życiorys księcia Bismarka, napisany z dużym talentem przez panią Maryę Dronsart; od książki tej przygnębienie mię ogarnia i mam w duszy tyleż świstów i chmur, ile ich przebiega po zwichrzonem przedemną niebie. Otton Bismark! Co za człowiek! co za przeznaczenie!
Urodził się, jak wiadomo, w sercu Prus, na tej rozległej piasczystej równinie, gdzie panują ciężkie a długie zimy i rosną gęste, ponure lasy. Był to junkier, to znaczy szlachcic, ziemianin, potomek długiego szeregu rycerzy, zawołanych myśliwych i pijaków o tęgich głowach. Jednego z nich, Rulona wyklęto w r. 1309 za to, że otworzył szkołę świecką; syn jego był wielkim politykiem. Na grobie jego wyryto ten skromny napis: »Nicolaus von Bismark, miles«. Każdy z nich żołnierz, kirasyer, dragon, piechur chociażby. Zarówno zdolni do obrad jak i do bitwy; z żelazną ręką łączą bystry umysł; gwałtowni są a chytrzy. Te dwoiste cechy odnajdują się w największym z ich rodu. Otton Bismark od wczesnej młodości zdradzał temperament nieposkromiony. Wysłany przez ojca w 1832 r. na uniwersytet do Getyngi, po upływie niespełna dwudziestu czterech godzin od przybycia popełnił mnóstwo szaleństw. Zawezwany na sąd przez rektora zjawił się z ubraniem w nieładzie, z dzikim dogiem bez kagańca. W Berlinie, dokąd się udał następnie, nie słuchał wykładów profesorów i nie uczęszczał nawet na kursa prawne znakomitego Savignyégo. Cały ten czas pił, palił i pojedynkował się na szable. W ciągu trzech semestrów miał 28 pojedynków. Za każdym razem poranił przeciwnika, a sam raz tylko otrzymał cięcie, po którem pozostała mu blizna na policzku. Ten to sport natchnął go zuchwałem do siebie samego zaufaniem. Był żołnierzem jak jego przodkowie; ale po to, by rozkazywać jak oni, nie zaś po to, by słuchać. Wstąpiwszy w 1838 r. do kirasyerów gwardyi, nie umiał poddać się dyscyplinie wojskowej. Jeden z jego przełożonych kazał mu długo czekać na przyjęcie. »Przyszedłem, — powiedział doń Bismark — prosić o urlop, ale podczas tej długiej zwłoki rozmyśliłem się. Podaję się do dymisyi«. W życiu publicznem cechowała go ta sama niecierpliwość, której wiek nawet nie ułagodził. W 1863 r. w Izbie, przywołany do porządku przez prezydenta, odrzekł: »Nie mam zaszczytu być członkiem tego Zgromadzenia; nie układałem waszego regulaminu; nie brałem udziału w wyborze waszego prezydenta; nie podlegam zatem przepisom dyscyplinarnym Izby. Władza pana prezydenta nie sięga do miejsca, które zajmuję. Nie uznaję innej władzy nad sobą, prócz władzy Jego Królewskiej Mości... Przemawiam tu nie na mocy waszego regulaminu, ale na mocy władzy, jakiej mi udzieliła Jego Królewska Mość i na mocy paragrafu konstytucyi, który opiewa, że minister w każdym czasie, jeżeli tego żąda, powinien otrzymać głos i być wysłuchanym«.
W owej chwili podniosły się szemrania w Izbie. Bismark poskramia je słowami: Nie macie prawa mi przerywać.
W 1865 r. jako minister zachowuje wciąż wojowniczy temperament studencki. Wobec pełnej Izby zaproponował przecież dzielnemu człowiekowi i uczonemu Virchow’owi, by ten spór z nim rozstrzygnął w polu pojedynkiem.
Nawet wiek nie uśmierzył jego gwałtowności. Kiedy jedyny władca, którego uznawał, król opierał się, Bismark nie umiał skrywać swego gniewu. Pewnego dnia, wychodząc z gabinetu cesarza zamknął drzwi z taką siłą, że została mu klamka w ręce. W sąsiednim pokoju cisnął żelazem w porcelanową wazę, która też stłukła się z trzaskiem. Wówczas dopiero odetchnął z ulgą i mruknął:
— »Teraz mi lepiej!«
Dzika gwałtowność jego usposobienia to zatrzymuje go wśród ludzi, którymi rządzi lub których zwalcza, to znów gna go do swobodnego życia wśród lasów, pól ojczystych, których pożąda jego niepohamowana dusza. W Warcinie szczerze się oddaje życiu wiejskiemu. Potrzebne mu powietrze i przestrzeń. Jego potężne muskuły wymagają ciągle nużących ćwiczeń. Jest to rycerz godny starych centaurów Elby, od których pochodzi. Ojciec jego, widząc go na koniu, mawiał:
— »Istny z niego Pluvinel«.
Ale naprawdę, mistrz klasyczny, który wpajał sztukę konnej jazdy Ludwikowi XIV. nie uznałby nigdy za ucznia tego szalonego jeźdźca, który zamęczał konia i pędził bez opamiętania przez zagony, leśne wręby i trzęsawiska.
Bismark, podobnie jak jego ojcowie, był zawołanym myśliwym. Przez czterdzieści lat strzelał jelenie, łosie, kozły, daniele, niedźwiedzie, kozice, lisy i wilki. Więcej niż kto inny z jego sfery, odczuwał on tę radość niszczenia, co podnosić ma rozkosz życia i służy zdrowiu myśliwych.
Niedawno, gdy już czuł nieodwołalny swój upadek przyszły mu na myśl powszednie dlań obrazy myśliwskie: własna działalność polityczna wydała mu się niby długie łowy, a sam porównywał siebie do zmęczonego i wyczerpanego już strzelca. Pływakiem był również, jak i myśliwym. Zanurzał się z rozkoszą w wodzie rzek, jezior i oceanów. Zdaje się, że morze było namiętnością tego surowego olbrzyma. Morze nazywa pięknem, uroczem. »Oczekuję z niecierpliwością chwili, — pisze pewnego dnia — kiedy do serca przycisnę jego pierś ruchliwą«. Dla swej posiadłości ziemskiej miał prawdziwą miłość właściciela — ziemianina.
W 1870 r. mówi jednego ranka w Wersalu: »Tej nocy, po raz pierwszy od dawna, spałem dwie godziny dobrym pokrzepiającym snem. Zwykle czuwam i różne niespokojne myśli snują mi się po głowie; później nagle ukazuje się jak w barwnym obrazie Warcin, świetnie wyraźny aż do najmniejszych szczegółów: zieleń drzew, promienie słoneczne na gładkiej korze pni, ponad tem błękit nieba. Mimo wysiłków, niepodobna mi uwolnić się od tej natrętnej wizyi«. Dziś podobno książe kanclerz jest najszczęśliwszy, gdy »w wysokich, dobrze wysmarowanych butach« przebiega swą wiejską posiadłość. Lubuje się wsią jak człowiek praktyczny: interesują go chore woły, zdechłe lub źle żywione barany, stan dróg, nieurodzaje na paszę, słoma, kartofle, nawóz. Ale umie też kochać naturę dla jej tajemniczości nieskończonej. Ma poczucie piękna świata zewnętrznego. W 1862 r., w czasie opłakanego na przyszłość pobytu we Francyi, odwiedził Turenię. Wracając z Chambord, napisał był do żony: »Z tych gałązek, które ci posyłam, nie możesz mieć pojęcia o fioletowo-różowej barwie, w którą się przystraja w tym kraju mój kwiat ulubiony. Jedyny to gatunek, kwitnący tu w ogrodzie królewskim, tak jak jaskółka jest jedyną żyjącą istotą, zamieszkującą zamek. Jest on zanadto samotny dla wróbli«.
Organizm Bismarka jest fizycznie nadzwyczaj silny; i pojemność i wymagania ma też niepowszednie. Kanclerz był jednym z największych biboszów swego czasu. Piwo, wino szampańskie, wino burgundzkie, bordoskie, wszystko mu smakuje. Zadziwił kirasyerów brandenburskich, wypróżniając jednym haustem puhar pułkowy, mieszczący całą butelkę. Pewnego razu na polowaniu, połknął jednym tchem całą ilość wina szampańskiego, zawartą w olbrzymim rogu jelenim. Będąc w Bordeaux w 1862 r., godnie próbował win tej okolicy i później słusznie sie przechwalał: »Piłem, — pisze on — lafitte, pichon, mouton, latour, margaux, saint-julien, brame, laroze, armaillac i inne wina. W cieniu mamy 30 stopni, a w słońcu 55, ale nie myśli się o tem, gdy się dobrego wina dość wypije«. Jaki jest w piciu, taki i w jadle.
Podczas wojny 1870—71 r. stół jego był stale obficie zaopatrzony w pasztety, dziczyznę i wędzone półgęski. »Byliśmy zawsze wielkimi smakoszami w rodzinie — mawiał, gdy go widziano przed tą sutą zastawą. Jeżeli mam dużo pracować, trzeba mię dobrze żywić. Nie zawrę korzystnego pokoju, jeśli mi nie dadzą dobrze jeść i dobrze pić«.
Ale jednocześnie, i to właśnie stanowi moc Bismarka, ten człowiek gwałtowny, o żądzach niepohamowanych, potrafi gdy chce, powściągnąć się i udawać. Umie pić, ale umie też dobrze innych zmusić do picia. Lubił w młodości grać w karty, ale zarzucił to po ślubie. »To nie przystoi ojcu rodziny«. Gra w karty stała się dlań jedynie środkiem podejścia ludzi. Busch podaje nam o tem ciekawą anegdotę: »W lecie 1865 r., zawierając umowę Gasteinską z Blome’m, dyplomatą austryackim; oddawałem się szalenie na pozór grze w »piętnaście« i widzów wprawiałem w osłupienie. Ale wiedziałem doskonale, com czynił. Blome słyszał, że ta gra jest pono najlepszą sposobnością do poznania charakteru partnera; chciał to sprawdzić na mnie. Ach tak! pomyślałem, a więc poczekaj! I przegrałem prędko kilka talarów, które mógłbym doprawdy reklamować, jako żem je wydał na usługi Jego Królewskiej Mości. Zmyliłem panu Blome drogę; wziął mię za ryzykanta i zbłądził«.
Bismark to człowiek niesłychanej pracowitości; pod tym względem można go równać tylko z Napoleonem. Wśród najważniejszych spraw znajduje czas na czytanie. W 1866 r., 2 lipca, w przededniu bitwy pod Sadową, zwiedzał pole walki w Sichrow, pełne trupów, rozpłatanych koni, złamanych furgonów i broni. Po powrocie pisze do żony: »Przyślij mi pistolet z olstrami i jaką powieść francuzką«. Umiał na pamięć Szekspira i Goethego; znał doskonale historę powszechną. Odczuwał muzykę, zwłaszcza Bethoven’a. Jeden z najlepszych jego efektów krasomówczych jest nawet zapożyczony z libretta »Wolnego Strzelca«.
Było to w 1848 r., liberali ofiarowywali Fryderykowi Wilhelmowi IV koronę cesarską. Butny junkier, zawzięty ich wróg, zawołał: »To radykalizm ofiarowuje dar ten królowi; prędzej czy później stanie on przed królem, zażąda dla siebie zapłaty i, wskazując na orły cesarskich sztandarów powie: «Sądziłeś, że ten orzeł jest to dar bezpłatny?« Zupełnie te same słowa mówi dyabeł w operze, żądając duszy chana jako zapłaty za swe kule zaklęte.
Wymowa Bismarka jest dosadna i jędrna, dużo w niej malowniczych obrazów i świeżych wyrażeń. Raz, o szczerej dyskusyi w Izbie powiada: »Jest to polityka w majtkach kąpielowych«. Chwalił Lassalle’a, którego umysł mu się podobał: »Chciałbym być jego sąsiadem na wsi«. Rozmawiał z wymownym i upartym socyalistą, i tak go określił: »Znalazłem studnię frazesów«.
Podzielam całkowicie gust J. J. Weiss’a do jędrnej wymowy kanclerza. Przyznaję, że nie jest mowcą wytwornym; w mowach jego brak retoryki, ale jest nieoczekiwana obrazowość i żywotność wyrażeń, a to więcej warte. Oto przykład, jeden z tysiąca, jak obrazową była jego wymowa.
Było to na początku sesyi parlamentarnej 1884—85 r. Kilku posłów wniosło projekt, by wyznaczyć dla członków parlamentu dyety, tak jak się to dzieje we Francyi, gdzie jak wiadomo, posłowie i senatorowie biorą wynagrodzenie. Projekt taki wynika z zasad demokratycznych, musiał się więc Bismarkowi nie podobać. W istocie jak najgorzej go przyjął; uważał, że musiał powstać pod wpływem socyalistów; nie dość mu było zwalczyć go — zapragnął pobić i tych, od których zdawał się pochodzić.
Wyrzucał im, że zwalczają wszystkie systemy rządu, a sami nie potrafią żadnego wynaleść. »Było ich sześciu przed wyborami — mówił — dziś jest ich dwunastu. Mam nadzieję, że będzie ich ośmnastu w przyszłej Izbie; uznają wówczas, że są dość liczni, by złożyć swe Eldorado na stole prezydyalnym Izby. A wtedy wszyscy poznają czczość ich żądań, i oni to stronników swych utracą. Tymczasem jednak mają jeszcze zasłonę proroka — tego proroka o tak wstrętnej twarzy, że jej nikomu nie pokazywał. Tak jak on, strzegą się, by nie podnieść zasłony«. Porównanie z zawoalowanym prorokiem, którem się kilkakrotnie posługiwał, jest uderzające. Co prawda, nie jest ono jego własne. Bismark wziął je z poematu Thomasa Moore’a (»the veiled prophet«). Jest to mały plagiat; ale takie cytaty, w właściwej chwili przytoczone, uwypuklają myśl i nadają mowie nieoczekiwaną siłę.
Widzimy więc kim jest Bismark; słyszeliśmy, co mówił; wiemy doskonale co zrobił. Ale co on myśli, w co wierzy? Jakie ma pojęcia o sobie, o życiu, o przeznaczeniu człowieka? Może nikt o tem nie wie. A jednak ciekawą rzeczą byłoby poznać filozofię księcia Bismarka.
Mówią, że ten umysł tęgi podziela wiarę religijną gminu, z którą łączył nawet starodawne i grube przesądy: naprzykład pewne dni i daty uważał za fatalne. Ale nie przyznawał się do tego. »Zasiądę przy stole mówił — gdzie będzie trzynaście osób, ilekroć wam się podoba; załatwiam najdonioślejsze sprawy w piątek lub 13 dnia w miesiącu, jeżeli zachodzi tego potrzeba«. Zgoda! Pod tym względem nie ma on uprzedzeń. Za to jednak sam się przyznaje, że doznał zabobonnej trwogi, gdy go król obdarzył tytułem hrabiowskim. Pospolity to na Pomorzu przesąd, że rodziny, otrzymując tytuł, prędko wygasają. »Mógłbym wyliczyć dziesięć czy dwanaście takich rodów, mówił później Bismark; starałem się więc wszelkimi sposobami zaszczytu uniknąć, ale w końcu musiałem ustąpić. Lecz nie pozbyłem się niepokoju nawet teraz«.
Te słowa nie są żartem. Opowiadano także, że ukazywały mu się duchy w jakimś starym zamku Brandenburskim. W Boga zdaje się wierzyć szczerze i głęboko. Nawet z ust tego zuchwalca wiara chrześciańska wyrywała słowa pokory. Pisał przecież jawnie: »Należę do tej wielkiej liczby grzeszników, którym brakuje chwały Boskiej. Spodziewam się na równi z nimi, że Bóg w miłosierdziu swem nie odejmie mi kornej wiary, która jest mi podporą i pomocą, gdy szukam drogi wśród zwątpień i niebezpieczeństw mego położenia«. Nie mam zamiaru podejrzywać szczerości tych słów pobożnych. Nic w tem dziwnego, że Bismark jest tak religijnie nastrojony; posiada on bowiem silną wyobraźnię, a zarazem wrodzoną niechęć do nauk przyrodniczych i ścisłych. W każdej chwili chętnie się uciekał »do Biblii i do Nieba gwiaździstego« i jak umiał, składał dla siebie swą baśń ideału.
Mówią o nim, że jest smutny i to mię nie dziwi. Pogardza ludźmi, a jednak ciąży mu ich niechęć. Woła z goryczą: »Wielu mnie nienawidziło, a mało kto mię kochał (1866). Niema człowieka, któregoby tak niecierpiano jak mnie, od Garonny aż po Newę (1874)«. Wie, że nawet w Prusach przeklinanoby go, gdyby zwycięstwo nie było uwieńczyło jego zamiarów. »Niech nas tylko pobiją — mówił przed Sadową — a kobiety berlińskie zatłuką mię mokremi ścierkami«.
Na domiar nieszczęścia ten człowiek niesłychanie czynny przychodzi do wniosku, że w ogóle nie warto działać na tym świecie. Nie widzi nawet możliwego celu w życiu. »Niech się stanie wola Boska«, pisze w r. 1856. »Na tym padole płaczu wszystko jest tylko kwestyą czasu; rasy ludzkie i jednostki, szaleństwo i rozum, pokój i wojna, zjawiają się i przechodzą jak fale, a morze pozostaje niezmienione. Na ziemi nie ma nic, prócz obłudy i oszustwa. Prędzej czy później choroba albo kula zedrze z nas tę powłokę cielesną, a wówczas okaże się takie podobieństwo między Prusakiem i Austryakiem, że nie można będzie ich rozróżnić«.
Po upływie dwudziestu lat, w chwili uroczystego wzruszenia, trwoga i zgroza przed dziełem własnego życia zdjęły mu serce. Było to w Warcinie. O zmierzchu książe, jak zwykle siedział po obiedzie przed kominkiem w dużym salonie, gdzie wznosi się rzeźba Rauch’a: Zwycięstwo rozdające wieńce. Bismark w milczeniu rzucał od czasu do czasu szyszki do ognia i patrzył w jeden punkt; nagle zaczął się skarżyć na to, że cała działalność polityczna przysporzyła mu mało zadowolenia, a jeszcze mniej przyjaciół. Nikt go nie kochał za jego czyny. Nie przyczynił się też do niczyjego szczęścia, ani swego własnego, ani swej rodziny.
Ktoś mu poddał, że stworzył szczęście wielkiego narodu.
»Tak; ale dla ilu ludów byłem sprawcą niedoli? Gdyby nie ja, nie byłoby trzech wielkich wojen, nie zginęłoby ośmdziesiąt tysięcy ludzi, nie okryliby się żałobą ojcowie, matki, bracia, siostry, wdowy. Sprawa to jest między mną, a Stwórcą — ale wszystkie moje dzieła przyniosły mi lichy plon radości«.
Nigdy Bismark nie był tak wielkim, jak tego wieczoru.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jacques Anatole Thibault i tłumacza: Ludwik Bruner.