Pisma VI. Utwory dramatyczne/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Świętochowski
Tytuł Pisma VI. Utwory dramatyczne
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Aleksander Świętochowski




Pisma
VI
Utwory dramatyczne




Kraków
G. Gebethner i Spółka
Warszawa — Spółka Nakładowa





kraków. — druk w. l. anczyca i spółki.





ANTEA.
separator poziomy
OSOBY:
separator poziomy
KRITOBUL, młody grecki magnat.
DULOS jego niewolnicy.
PROTOS
DEJTEROS
ANTEA, niewolnica Temistesa.
Rzecz dzieje się w IV wieku przed Chrystusem, w willi Kritobula pod Atenami.
separator poziomy
(Ogród z wsuniętym z lewej strony tarasem pałacu. Około gazonu kwiatów, otaczających marmurowy zbiornik wody, chodzą dwaj niewolnicy i omywają liście gąbkami).

SCENA I.
Kritobul, Dulos i Protos.

Kritobul (wyszedłszy z pałacu na taras). Dejteros jeszcze nie wrócił?
Protos. Nie.
Kritobul. Jak tylko przyprowadzi niewolnicę, niech mi da znać. Ty Protosie wyłap mi wszystkie owady które koło wody w zbiorniku się kręcą. (do Dulosa obcierającego liście). Ostrożnie! słoniowa łapo, bo za każdy odłamany listek swoim odłamanym łbem mi zapłacisz! Porzuć to, weź wachlarz i odganiaj z kwiatów motyle, żeby mi na nich żaden nie usiadł, bo klnę się na Herkulesa, że wtedy z twego kadłuba ul osom zrobić każę. (cofa się do pałacu).


SCENA II.
Dulos i Protos.

Dulos (wachlując na około kląbu). Żyć zależnym od łaski pierwszego lepszego motyla, którego myrt zwabił!... warto!
Protos (łapiąc ręką nad zbiornikiem owady). To też zakwitnij, kochany Dulosie, tak ponętnie, żebyś zaćmił wszystkie te krzewiny i ściągnął do siebie każdego ich skrzydlatego wielbiciela.
Dulos. Wolałbym mieć twoje złośliwe usta, bo samem tchnieniem trułbym zdaleka nawet szarańczę.
Protos. Albo dam ci jeszcze lepszą radę. Unikając tego, ażeby cię Kritobul nie wysmarował wewnątrz, wysmaruj się sam zewnątrz miodem, a wtedy z pewnością każdy motyl mijać będzie mirty i na tobie usiądzie.
Dulos. Nie mam dziś do żartów ochoty. Gdzie poszedł Dejteros?
Protos. Do Kojnosu.
Dulos (drgnąwszy). Do Kojnosu?!
Protos. Czemuż to cię dziwi? Nie wiesz, że taka osada istnieje? A toż gdybyś był troszkę dłuższym i przewrócił się kiedy na końcu tego ogrodu głową ku wschodowi, mógłbyś nosem uderzyć o próg jej pierwszego domu.
Dulos (posępnie). Nie ucz mnie — tam się urodziłem.
Protos. Ho, ho, to ty wiesz gdzieś się urodził! I może byś nawet umiał powiedzieć, czyja w tem zasługa?
Dulos (j. w.). Znałem swego ojca.
Protos. To niewielka sztuka. Znać go łatwo, jeśli prawda co mówią, że trzy pokolenia tej osady mają tylko jednego.
Dulos (w uniesieniu). Łżesz!
Protos. Zabawny jesteś, usiłujesz mnie przekonać o tem, o czem może twoja własna matka na pewno nie wie.
Dulos. Ostrzegam, nie drażnij mnie, jeśli nie chcesz, ażebym tobą zmierzył, jak głęboka ta woda!
Protos. Dulosie, Dulosie, zapominasz, żeś synem niewolnicy a uczniem Dyogenesa. To, co mówię, jest prawdopodobne, a dla cynika powinno być obojętne. Spytaj któregokolwiek ze swoich współwyznawców.
(Chwila milczenia, w czasie której obaj niewolnicy zajęci swoją robotą).
Protos. Szkoda, że ciebie nie posłał Kritobul do Kojnosu; byłbyś przynajmniej orzeźwił się tą świętą dla ciebie wodą, po której pływają gęsi twojej osady.
Dulos (ponuro). Co za niewolnicę ma stamtąd przyprowadzić Dejteros?
Protos. Jakąś dzieweczkę, piękniejszą niż wszystkie te kwiaty, które z taką grzecznością chłodzisz. Nie życzę ci, ażebyś musiał przy niej to samo robić, bo gdyby ci wtedy przyszła chętka zostać motylem, Kritobul by cię nie wachlarzem od niej spłoszył.
Dulos. Kupił ją?
Protos. Wygrał w kości od Temistesa, któremu niezbyt była potrzebną, bo stary pijak tak zniedołężniał, że się już tylko lalkami bawi. Kritobulowi wpadła w oko, podając mu owoce, a tak się podobno zapalił, że natychmiast siadł o nią do gry, zobowiązawszy się, jeśliby mu szczęście nie dopisało...
Dulos. Zapłacić...
Protos. Nakarmić ciebie szalejem i dla uciechy Temistesa puścić w taniec.
Dulos (zdumiony). Mnie? Dlaczego mnie?!
Protos. Wiesz przecie, że Kritobul cię nie lubi, bo powiada, iż nie chce mieć w swej służbie filozofa, który zamiast, jak ja w tej chwili, dusić garściami komary, po przyjacielsku wąsy im głaszcze! Oh! psiaki, jakże mnie kąsają.
Dulos (stłumionym głosem). Bodajby mu wszystką krew wypiły! Mnie szalejem nakarmić!...
Protos. Jak możesz brać mu to za złe! Dotąd nikt w Grecyi nie widział cynika w tańcu; Temistes ze szczególnem upodobaniem przypatrywałby się takiemu widokowi; cóż dziwnego, że Kritobul dla wyrównania wielkości jego stawki wybrał na nią ze swojej strony twój taniec? Podobno mu nawet przyrzekł, że każe cię potem w jego stajni zaręczyć z najładniejszą oślicą i wyprawić wam sute wesele.
Dulos (rzuciwszy się na Protosa). Odwołaj potwarco te kpiny!
Protos. I owszem, tylko naprzód pójdę do Kritobula i spytam go, czy na to pozwoli; bo przecież nie ja, ale on podał cały ten projekt.
Dulos (wracając do kwiatów). On... Zgnilec...
Protos. Ach, Dulosie! Jak mogłeś przypuścić, że to ja byłem tyle dowcipny i obrałem dla ciebie tak właściwą oblubienicę.
Dulos (z udaną wesołością). Mądrzejsza ona od was obu.
Protos. Ale zbyt wymagająca. Mistrz twój Krates dniem i nocą mieszkał ze swoją żoną Hipparchią w beczce: wystaw sobie, ileby cię kosztowało zbudowanie takiej fasy, w którejbyś się mógł wygodnie pomieścić z twoją połowicą.
Dulos. Skończ to głupowate paplanie, bo jak ci od niego skóra na języku zgrubieje, gotów ją twój pan, w nagrodę, że mu się tak wysługujesz, kazać ściągnąć i na rzemyki do uzdy dla tej oślicy pokrajać.
Protos. Gdzie tam, dyogenesowa źrenico! Mój język na to za twardy, skoro już twój tępy na nim ostrzyć zaczyna. A spędźże, gapiu, tego motyla, co tam na kwiatku usiadł, bo jak Kritobul zobaczy, to cię wydrążyć każe.
Dulos (siadając na krawędzi zbiornika). Niech sobie ssie, więcej o niego dbam, niż o Kritobula.
Protos (przybiega i odpędza motyla). Jesteś tam cynikiem, gdzie najmniej potrzeba. (wracając na swoje miejsce), Gdy umrzesz w tem chwalebnem poświęceniu, postawię ci nagrobek z takim napisem: »Tu spoczywa mężny Dulos, który przeszedł chwałą samego Dyogenesa, bo gdy ten tylko toczył swoją beczkę po rynku, kiedy wszyscy biegli na obronę ojczyzny, on oddał życie w obronie motylego żołądka«.
Dulos (gniewnie). Nie miałbym nic przeciwko takiemu nagrobkowi, gdyby nie to, że musiałbym go zawdzięczać usłużnemu błaznowi Kritobula i zdrajcy jego niewolników.
Protos (poważnie). Widać, żeś rekrut w cynicznym pułku i jeszcze nie znasz jego musztry. Gdyby cię słyszał Krates powiedziałby z pewnością, żeś truteń w jego roju, bo nie umiesz być na żarty obojętnym, a względem ludzi sprawiedliwym. Usłużny błazen Kritobula i zdrajca jego niewolników nie musiałby wczoraj wkopany z drugimi w ziemię być słupem huśtawki jego małych siostrzeńców i nie łapałby dziś owadów spuchniętą od ich ukąszeń ręką.
Dulos (zbliżając się do Protosa). Nie gniewaj się, jam popędliwy, a przytem dziś...
Protos (wesoło). Za co mam się gniewać; popędliwością szkodzisz nie mnie, ale twojej szkole, która straci wszystkich uczniów, gdy się dowiedzą, jaką to zimną krew im w żyły wlewa. I dlatego porzuć chyba cynizm a natomiast, gdy się sposobność zdarzy, słuchaj ze mną pode drzwiami cyrenaików. Ci mają rozum, wiedzą, jak najweselej żyć i najlepiej używać. Szkoda, że arystokraci, bo zaraz bym się do nich zapisał.
Dulos. Nie. Dla nas jest tylko jeden filozof — Dyogenes. Tylko w jego szkole można się nauczyć znoszenia służby u Kritobulów.
Protos. Musiał w tobie tej nauki rózgą nie szczepić, gdyż zamiast z tyrana drwić, ciągle go przeklinasz. Ciekawym, jaką masz przytem pociechę!...
Dulos (z zapałem). Jaką? On mnie katuje za to, że myślę; uważa niżej was wszystkich, niżej trującego zielska, któremu na swoich polach swobodnie rosnąć pozwala. Gdy rano, przechadzając się ścieżkami tego ogrodu, dojrzy świeże kretowisko, smaga mnie, jak gdybym ja był kretem i je wykopał. A czem on jest? Ogniłkiem, w trzeciej dziesiątce lat już stoczonym przez żądze, wygłodzonem cielskiem, w którem zbytek wszystkie zmysły przytępił, bachusowym psem, tropiącym ślady rozpusty. Pięćdziesięciu nam dlatego tylko żyć pozwala, ażeby się ciągle upajać tą myślą, że jednem skinieniem mógłby nam postrącać głowy lub popruć piersi. Wiedząc, że tylu ludzi żyje z jego łaski, sądzi, że jest bogiem, który ich stworzył i swoją wolą utrzymuje. Naturą prawdziwego człowieka jest tylko natura cnotliwa. On nigdy człowiekiem nie był; chociaż więc ma prawo moie kopać, ja mam równe — nim gardzić.
Protos. Ciszej złotousty mowco, ciszej. Patrz, jaka to fortuna niesprawiedliwa: jemu grzesznikowi dała na mieszkanie ten wygodny pałac, a tobie, który nim gardzisz, nie pożyczyła nawet jednej miny na porządną ślubną beczkę.
Dulos. Kpij pusta głowo, kiedy ci się grzbiet po onegdajszej chłoście już zagoił, a ja ci powiadam, jak mój nieboszczyk mistrz, że swobodnym jest ten tylko, kogo namiętności nie skuły, że zatem z nas dwóch nie ja jestem niewolnikiem, ale — on!
Protos (oglądając się bojaźliwie). Dobrze, dobrze, mój wolny obywatelu, tylko nie okrzykuj swojej godności tak głośno, bo jakby ten twój niewolnik ją usłyszał, kazałby nas obu jeszcze dziś wyzwolić z ciała, a dusze posłał na dysputę Minosa.
Dulos. Niech robi, co chce i umie — wszystko mi jedno.
Protos. Ale mnie nie jedno. Jeśli zaś chcesz go koniecznie o swojej wyższości uwiadomić, to najlepiej idź i powiedz mu wprost, bo ja wcale nie tęsknię za nieboszczykiem Dyogenesem i nie pragnę go zaraz dziś na tamtym świecie odwiedzić; choćby dlatego, że — nie wyłapałem jeszcze wszystkich robaków.
Dulos. Niezawodnie mu to powiem, jeśli trzebić zacznie moje miejsce rodzinne, na które już sieć założył.
Protos. Czy ty tylko nie masz tam jakiej ukrytej sarenki, o którą się obawiasz... (z udaną powagą). Straszny ogniu kobiecych spojrzeń, jakże jesteś gorący, kiedy nawet żelazne serca cyników do czerwoności rozpalasz!
Dulos (siląc się na wesołość). Cynicy są prawdziwymi ludźmi, mają więc z natury serca czerwone: wam muszą je aż kobiety na ten kolor farbować.
Protos Więc ty dojrzewający pączku na pniu dyogenesowej mądrości jesteś zupełnie nieczuły na światło pięknych oczu?
Dulos. I owszem słuchaczu z pode drzwi cyrenajskiej szkoły, jestem na nie czuły, ile razy mi potrzeba odróżnić mężczyznę od kobiety.
Protos. To umie każdy baran, chociaż ma tylko długie kiszki a krótki rozum. Czyby jednak nie lepiej było dla uniknięcia pomyłki i nie narażenia się na umizgi do satyra, zamiast do bachantki, ażebyś się ożenił?
Dulos. A zaręczysz mi, że nie będę miał podobnego do ciebie syna?
Protos. Zaręczam, bo jestem pewien, że Dulosowa nie będzie tego warta, ażebym ja był jego ojcem.
Dulos. W takim razie musiałbym chyba szukać żony między wronami, których unikasz od czasu, jakeś się jedną z nich udławił.
Protos. A szukaj, gdzie chcesz, abyś się tylko ożenił i nie straszył gołobrodych niewolników nadzieją, że kiedyś przez pomyłkę zwrócisz do którego z nich miłosne afekty.
Dulos. Niech lepiej się strzegą ciebie, rozpłomieniony kocie.
Protos. Więc ostatecznie odmawiasz swej łaski całej piękniejszej połowie naszego rodzaju?
Dulos (wesoło). Cynik woli być mężem wszystkich niewiast, za to pozwala każdej swojej żonie być żoną wszystkich mężczyzn. Tylko głupcy mogą rościć sobie prawo do monopolu względem dróg i kobiet.
(W czasie tych słów wchodzi Dejteros z Anteą).
Protos (który wprzódy ich spostrzegł). Powtórz tę wielką prawdę nadobnej córze Kojnosu, która właśnie do nas się zbliża.
Dulos (odwraca się, podchodzi do niewolnicy, a poznawszy ją, woła przerażony) Antea!

SCENA III.
Ciż, Antea i Dejteros.

Protos. A co nie mówiłem, że ma sarenkę. Dobry z Kritobula myśliwy!
Dulos (ciągle wzburzony). Ciebie wygrał?
Antea. Mnie.
Dulos. Bodajby się jeszcze dziś w zarazę rozwiał! (wspiera się o drzewo).
Protos (zbliżając się do Antei). Już ja tam wolałbym oddychać z tą nimfą świeżem, niezadżumionem powietrzem. To nie wrona! (do Antei). Piękne kwiatki rosną na polach Kojnosu. Śliczna pokuso, nie spuszczaj oczek, bo tu nie wstydliwej Wenerze składać będziesz ofiary.
Dulos (przybiegłszy do Antei). Przed tygodniem umarła stara niewolnica, która doglądała wina, pewnie cię Kritobul na jej miejsce sprowadził.
Antea. Wątpię...
Protos. Z pewnością będziesz do wina... (do Dejterosa). To jest wino do niej, bo Kritobul ma w miłości pragnienie...
Dulos (smutnie). Siądź Anteo. Co tam w naszej osadzie słychać? Matka moja zdrowa?
Antea. Trochę teraz osłabła, bo ją przeznaczyli do ciężkich żaren. Kazała cię pozdrowić.
Protos. Gruchajcie sobie moje gołąbki, ale po cichu, żeby was jastrząb nie usłyszał. Ty Dejterosie weź wachlarz i za Dulosa odpędzaj z kwiatów motyle.
Dulos. Może Kritobul i tobie każe młynek obracać... Nakupił niedawno drobiu, dla którego trzeba dużo mącznych gałek.
Antea. Gdyby tylko to...
Protos (do Dejterosa). Jeśli się jaki koryncki amator dowie i wykradnie nam to cacko, wyruszymy całą siłą, oblężemy miasto jak Troję pod dowództwem Dulosa, a gdy się szturm nie uda, nie będziemy potrzebowali robić drewnianego konia, bo skryjemy się w ciebie — Dejterosie.
Dejteros. Łap żabo robaki i nie skrzecz, kiedy cię nikt nie nadeptał.
Dulos (budząc się z zamyślenia). Rok już Anteo, jak cię nie widziałem. Może o mnie nawet nie pamiętałaś?
Antea. Przecież podobno zostałeś cynikiem i kobietami gardzisz...
Dulos. Kto wie, czybym się tego nie nauczył, gdybyś tu nie była przyszła...
Antea. Nie spodziewałam się nawet, że na mnie spojrzysz...
Dulos. Bogi, biorę was za świadków, czy na nią można nie patrzyć!
Protos (do Dejterosa). Widzisz, jak ten cynik przy Wenerze zmienia się na Erosa. Żeby tylko do licha Kritobul nie zechciał mu wysłać z okna strzały...
Dejteros (zakrywając Dulosa i Anteę). Trzeba mu ich zasłonić.
Protos. Trochę się jednak skurcz, bo taka jak ty piramida może słońce zakryć i Kritobul gotów wybiedz, myśląc, że nastąpiło niespodziewane zaćmienie.
Dulos. Nie wiem, czy mam złorzeczyć Temistesowi, czy go błogosławić. Kiedy mnie przed rokiem sprzedawał, chciałem być psem wściekłym, ażeby módz go pokąsać; teraz kiedy znowu przez niego jesteśmy razem, czuję radość i gdyby nie ten tygrys, co tam spi w pałacu... Obaj oni drapieżne sępy, ale tamten już nieszkodliwy, rozpusta go strawiła...
Antea. Podobno temu bardzo się podobałam...
Dulos (gwałtownie). Przeklęty smok! cały świat chciałby pochłonąć! Anteo moja, ucieknijmy...
Antea (przypatrując się pałacowi). Tu tak ładnie, będzie nam dobrze... w tym pałacu.
Dulos (szyderczo). Tobie i jemu, bo moja buda przy stajni. (ze smutkiem). Anteo, ciebie blask zbytku oślepia... o mnie już nie myślisz. Nie tak mówiłaś przed rokiem, gdyś mnie, płacząc, w oliwnym gaju żegnała.
Antea. Dulosie drogi, przysięgam ci, że się nie zmieniłam. Nie dziw się, że tu być pragnę. U Temistesa musiałam ciągle zbierać liszki z drzew, tu może mi dadzą jakąś znośniejszą pracę...
Dulos (skwapliwie). Przedwczoraj słyszałem, że Kritobul chce kupić dwie silne niewolnice do wytłaczania oliwy. Pewnie ciebie do tego weźmie. Bardzo to ciężka praca, ale przynajmniej będę ci mógł czasem pomagać.
Antea (rozglądając się). Tam było ponuro i brzydko, tu wesoło i pięknie. Pałac prześliczny, w ogrodzie dużo kwiatów, nie ma już obrzydłego, trzęsącego się Temistesa, ale młody, przystojny...
Dulos (wybuchając). Nie chwal go, bo wolałbym, żeby mi hyena żywe serce wyżerała!...
Protos (do Dejterosa). Jeśli tej dziewczynie dusza przez oczy za Kritobulem nie wygląda, to jestem oślepionym szczurem. Mądra, chce się obwiesić na pańskiej szyi... Trzeba jej tem szczęściem zamigotać — a może ten nietoperz wreszcie przebiegłą samiczkę pozna.
Dulos (budząc się z zamyślenia). Dziś wieczorem jadą niewolnicy z tratwą do Salaminy. Poproszę, to nas wezmą, a stamtąd uciekniemy dalej...
Antea. Tu także będziemy się mogli kochać...
Protos (do Antei). Nie słuchaj go, bo was złapią i krukom pieczeni narobią.
Dulos (zerwawszy się). Milcz robaczy kacie i duś swoje ofiary.
Protos. Nie krzycz, nie krzycz, bo Kritobul nie ma zakorkowanych uszu.
Dulos (do Antei). Więc nie chcesz żyć ze mną?...
Antea. Modliłabym się do wszystkich bogów, gdyby mi pozwolili być tylko twoją.
Protos. Zastanów się lekkomyślna nimfo. Ten nieodrodny uczeń Dyogenesa będzie cię pasł chrabąszczami, chodził z tobą razem w jednym płaszczu, a gdy się którego dnia, jak jego mistrz, obje surowych nóżek baranich, zamrze pod murem, a na pociechę zostawi ci obowiązek opłukania go w rzece. Tymczasem u Kritobula będzie ci mięko, sucho, wygodnie a w dodatku możesz jeszcze, jak Arystagora od Demetriusza, doczekać się od niego posągu w świątyni.
Antea (uśmiechając się rozkosznie). Wiem o tem...
Dulos (gwałtownie). Wiesz i cieszysz się!
Antea (błagalnie). Dulosie najdroższy, czemu ty nie wierzysz, że ciebie jedynie kocham...
(Kritobul niedostrzeżony staje w oknie).
Dulos (chwytając z zapałem rękę Antei). Teraz ci wierzę, moja ty perło w skarbie niebiańskiej Wenery.
Antea (czule). Nie martw się, przecież będziemy blisko siebie.
Dulos (z boleścią). Ach, gdybym już raz wiedział, po co cię tu przyprowadzono!...

SCENA IV.
Ciż i Kritobul.

Kritobul (stojąc na tarasie). Ją do łazienki! (minąwszy przestraszonych niewolników, zbliża się groźnie do Dulosa). To ty psie, zamiast odpędzać motyle, zalecasz się do kwiatów... Naprzód przyniesiesz wody na kąpiel jej, a potem rózeg sobie!
Dulos (rzuca się na szyję Antei i całuje ją). Przedtem ją jeszcze pocałuję, zanim ty swemi ustami splamisz!
Kritobul (z wściekłością). Na pal tego łotra!
(Dejteros chwyta Dulosa).
Antea (padając przed Kritobulem). Pozwól mu przynajmniej pożegnać się z matką...
Kritobul (wskazując jej pałac). Tam!
Dulos (z gorzkiem szyderstwem). Taką tylko miałaś za mną prośbę... Ha, żmijo! .. (do Kritobula). Dziękuję ci za tę karę — padalcze. Żyć bym już nie chciał! (oddala się z Dejterosem; Kritobul wchodzi do pałacu za Anteą).
Protos (patrząc za Dulosem wzruszony). Przyjacielu, weź moje łzy z sobą.
Kritobul (z okna). Łap owady!

separator poziomy
NA TARGU.
separator poziomy
OSOBY:
separator poziomy
TROFOS, hodowca niewolników.
PLUTOFOROS, właściciel kopalń.
KRITON młodzież ateńska.
LINOS
TIMOKLES
NEREA, ich przyjaciółka.
MELITA, niewolnica Trofosa.
POLOS, jej mąż.
NIEWOLNICY I NIEWOLNICE.
Rzecz się dzieje w Atenach, przy końcu V wieku.
separator poziomy
(Obszerny plac, rzadko wysadzony drzewami. Na środku stoi rzędem w parach pięciu niewolników i pięć niewolnic. Obok nich siedzi pod drzewem na ziemi ze schyloną głową Polos, a przy nim stoi Melita. Zdala kosz z dzieckiem. Wszyscy mają na szyjach w pętlicę zadziergnięte postronki).
SCENA I.
Trofos, Plutoforos, Kriton i Linos.

Plutoforos (przechodząc wzdłuż szeregu niewolników). Pięć min za sztukę...
Trofos. Nie.
Plutoforos. Jedenaście za parę...
Trofos. Nie.
Plutoforos (zwracając się znowu do niewolników). Po tej cenie możnaby dziś nakupić wolnych...
Linos (cicho do Kritona, wskazując na Trofosa). Ma racyę. Ja za ten brzuchaty antałek obywatelskich kiszek nie dałbym nawet tyle wiader wody, ileby w niego zmieścić się mogło.
Kriton (stając z Linosem przed Melitą). Dawno cię Wenus dla mnie na świat zesłała?
Melita (ponuro). Nie dla ciebie, bo przed tobą...
Trofos. Gdybym chciał korzystać z mego prawa, mógłbym ją zabić. Kłamie. Nie mojego chowu, ale sama mi mówiła, że przed trzema laty ledwie została matką. Chce się wydać starszą, żeby waszych oczach staniała...
Kriton. Tam do licha! Niedługo przepiórki zaczną na talerzu objawiać swoje gusty i wybierać żołądki, które je strawić mają.
Linos. Nie gań jej, bo widocznie chce oszczędzić kieszeń swego przyszłego pana, ażeby później miał jej czem opłacić tajemnicę ukrytej młodości...
Plutoforos. Sześć za każde...
Trofos. Nie z moich...
Plutoforos (oglądając ręce niewolników). Chyba przypuszczasz, że twoi niewolnicy mają bursztynowe szkielety.
Trofos. Przypuszczam, że najstarszy twój syn nie naciągnąłby u łuku cięciwy z ich żył zrobionej.
Linos (do Trofosa). Dla tego samego nie powinienbyś się drożyć z tą (wskazuje na Melitę) wątłą trzcinką, bo w siatkę z jej żyłek nawet trzmiel by się nie złapał.
Trofos. Za to złapią się wraz z tobą wszystkie ateńskie motyle, jeżeli ona tylko was osnuć zechce.
Linos. Tak wymownie umiesz, Trofosie, zachwalać swój towar, że doprawdy jestem ciekawy usłyszeć, co wymyśliłeś na obronę tego kulasa?...
Trofos. Kulasem został, walcząc za swą ziemię, w której był, jak ty, wolnym; kup go sobie, to cię nauczy, co masz robić, gdy staniesz w szeregu.
Kriton. Kup Linosku oboje: on cię poznajomi ze sztuką Marsa, a ona — Wenery, bo dotąd żadnej nie umiesz.
Linos. Nic nie szkodzi, jeżeli się cokolwiek spóźnię, za to w twoim wieku obu nie zapomnę...
Kriton. Nie świergocz dumnie, mój ty nieopierzony gilu, bo jak cię dla pokazania mojej marsowej sztuki przez ten niedawno rozszczepiony dzióbek nadmę, to ci się aż skóra do przezroczystości wypręży.
Linos. Ha... ha... ha... Kriton, który nie może jednym tchem wymówić swego dwusylabowego imienia, chce świat przekonać, że mógłby, plując strzałami, przebijać ateńskie mury z odległości sokolego wzroku.
Kriton. Nie kuś mnie, świeżo wykręcona piszczałko, bo powiadam, że cię przedmuchnę...
Linos. Wprzódy odpocznij sobie, boś się zmęczył tą groźbą...
Plutoforos (do Trofosa krającego na boku chleb). Sześć i pół...
Trofos. Chlebem ich pasłem — nie gliną...
Plutoforos. A targujesz się, jak gdyby — ambrozyą (siada z tabliczką na stronie i rachuje).
Trofos. Masz wolę — wolną.
Linos. Za tę samiczkę dam sześć min...
Trofos (rozdając chleb, którego Polos z Melitą nie jedzą). I nie dostaniesz jej.
Kriton. Dobrze robisz, Trofosie, że mu jej sprzedać nie chcesz, bo to pisklę uczy się dopiero abecadła miłości, a dzieciom najlepiej dawać do niszczenia stare egzemplarze.
Linos. Dzieciom takich hołyszów, jak twój tatuś, który nie kazał żonie zszywać spódnicy, ażeby miał się czem owinąć, występując na publiczne obrady.
Kriton (z udaną wesołością). Pst!... kogutku, nie wyzywaj mnie, bo dziś jeszcze zaproponuję, żeby się zakładano, czyś bardziej głupi, czy krzykliwy...
Linos. Czego ty właściwie chcesz, spleśniała ulęgałko?... Może myślisz kupić sobie tę niewolnicę i postawić na skrzyżowaniu ulic, ażeby zalotnemi spojrzeniami zbierała od przechodniów dla ciebie jałmużnę? Zamiast tu wtrącać się, wyjdź lepiej z chłodu na słońce i wygrzej się, bo cię paraliż zetnie.
Kriton. A więc kup ją sobie, tylko ostrzegam cię, że przestała już swoje dziecko karmić, nie będzie mogła zatem być dla ciebie mamką.
Linos. Troszcz się bardziej o to, czy synowie bogatych ojców tobie ssać się jeszcze pozwolą.
Plutoforos (do Trofosa). Rodzice ich byli na pewno zdrowi?
Trofos. Ja chorych z dziećmi wyrzucam.
Linos. Siedm min za nią...
Trofos. Uzbieraj obywatelu więcej...
Kriton. I zarazem przynieś świadectwo od ojca, że ci ją kupić pozwala...
Linos (szyderczo). A ileż ty samoistny bogaczu ze swych skarbów udzielisz?
Kriton. Powiem, jeśli mi się wynajmiesz i kupioną odprowadzisz do mojego domu.
Linos. Do twojego domu?... Lepiej ją sam od razu poprowadź do cudzego, który cię niezawodnie na faktora wynajął...
Kriton (hamując gniew). Ostrożnie ze słowami, bo nie ręczę za siebie...
Linos. Tak mówią twoi wierzyciele i dlatego wczoraj żądali, żebym ja za ciebie poręczył... No, próbuj tu szczęścia, wyciśnięta jagodo Bachusa, i ciesz się w złudzeniu, że na uczcie Wenery możesz jeszcze zostać chociaż rodzynkiem. (do Trofosa). Zaraz tu wrócę i dam całą minę więcej, niż to (wskazując na Krotina) trzęsące się białko wyliczy gotowizną (idzie w głąb pałacu).

SCENA II.
Ciż prócz Linosa.

Kriton (wołając za Linosem). Spiesz się do szkoły, żeby ci tam nie wyliczyli gotowizną... Szczygieł! Ojciec mu dał na konopne siemię, a on sobie za to chce kupić samiczkę. Wymieniłby ci ją może papa na dębową witkę!... Ze mną, Trofosie, możesz traktować bezpiecznie. Ile na seryo żądasz za tę niewolnicę?...
Trofos. Powiedziałem.
Kriton. Powiedziałeś... dla odstraszenia młokosa.
Trofos. Wszystkie pieniądze mają jeden odcisk — twoje czy jego.
Kriton. Ale nie wszystkie jednakowo pewne. Ja nie mam żadnego ojca...
Trofos. Wolę, że on ma — bogatego.
Kriton. Dam zaraz pięć...
Trofos. Nie posądzam cię, że kpisz, bo domyślam się, że więcej nie masz.
Kriton. Ach! gdyby rozstanie z każdą miną nie było, jak jest, bolesnem, położyłbym ci chętnie sześcian złota na każdym kwadracie tego pięknego ciała. Ale niestety! Jowisz nas posiał gęsto, jak głazy, a pieniądze rzadko, jak rubiny. Nie chciejże, szanowny obywatelu, ażebyś ty zgarnął ich za wiele i ażebym ja w mojej wypróżnionej dla ciebie kieszeni, zamiast rozkosznego dźwięku min, słyszał złośliwy świst zefiru.
Trofos (uśmiechając się). Ileż najwyżej ofiarować mi możesz?
Kriton. Klnę się na punktualność wierzycieli, że cały mój majątek składa się z sześciu min.
Trofos. To jeszcze za mało, ażeby Linos, dołożywszy jedną — utrzymał się przy kupnie.
Kriton. Podejrzywam cię, Trofosie, że przyprowadziłeś niewolnicę po to tylko, ażeby ludzi trochę podrażnić i potem ich wysoką ceną odpędzić...
Trofos. Nie podejrzywałbyś mnie o to, gdybyś mając na rzepę, nie chciał nabyć brzoskwini.
Kriton (zbliżając się do Melity). Prawda, że to brzoskwinia — i śliczna! Co za świeżość, barwa, puszek! Boska łakotko, gdybyś wiedziała, jak człowiekowi trudno ciebie się wyrzec! Zgodziłbym się przez całe życie, jak spragniony Tantal, patrzeć na wodę zdaleka, ażeby mi tylko wolno było ciebie...
Trofos (przerywając mu). Nie marnuj, obywatelu, daremnie zdrowia, bo podobno mniej ci go jeszcze pozostało, niż pieniędzy...
Kriton (gorzko). Podły los. Żyć każe, a tylko pragnieniami karmi.
Plutoforos (chowając tabliczkę) Po siedm... dosyć?
Trofos. Nie u mnie.
Plutoforos. Przecież ich chyba nie wyzłociłeś (przechodzi wzdłuż szeregu).
Trofos. Bez tego ci się podobali.
Kriton (do Trofosa). Darmo, ustąpić nie mogę. Słuchaj obywatelu, zróbmy ugodę...
Trofos. Jeśli kredyt masz na myśli, nie trudź ust czczą propozycyą...
Kriton. Nie kredyt, ale naszą wspólną korzyść. Linos niewolnicę kupi, bo mu na moje nieszczęście ojciec wczoraj obficie wyładował sakiewkę. Gdyby nie on, z pewnością bym coś na niej utargował. Skoro więc on mnie krzywdzi — on musi wynagrodzić. Powiedz, że daję, jak chcesz, min dwanaście, niech on dołoży jedną, a wtedy podzielimy się nią oba!
Trofos (z ironią) Pół miny za współkę z tobą... Tak dalece pieniędzy nie pożądam...
Plutoforos (stając przed Trofosem). Więc zgoda po piętnaście za parę, bo mnie już twój upór znudził.
Trofos. Ja chciałem odrazu tyle.
Plutoforos. Dodajcie mi przynajmniej tego malca, co tam spi w koszu, bo doprawdy nie wiem, czy nie przepłaciłem.
Trofos. Eh!... zacznij obywatelu lepiej handlować szczeciną, bo widzę, że na ludzkim towarze się nie znasz. Przypatrzże się tym sztukom... Gdzie znajdziesz takie rozmiary, takie mięśnie, taką siłę... Ojciec mój wypielęgnował dwa poprzedzające pokolenia, nie dopuściwszy żadnej skazy; ja hodowałem tych również od dzieciństwa i ręczę, że ani jedna zła krosta nie splamiła ich zdrowia, ani jedna pokusa nie wkradła się bez mojej wiedzy w ich stosunki. Spytaj w całej Grecyi, jaka krew płynie w żyłach niewolników Trofosa. Spójrz! — olbrzymy, a dopiero puch obsypuje im ciała. Ledwie dwadzieścia lat poprzechodzili — i to w niewinności — mniej niż pół miny za rok takiego gatunku — to u was drogo?! A wiecie wy po czemu teraz zboże? Chcesz rękami niewolników wytaczać ze swych kopalń marmurowe bryły — do tego trzeba mocnych lewarów, droższych, niż kruche patyki. Doprawdy, aż mi wstyd sprzedawać dobry towar ludziom, którzy się na jego wartości nie znają.
Plutoforos. Małego dodasz?...
Trofos. On ma także swoją cenę. Zdrów.
Plutoforos. To mi go sprzedaj.
Trofos. Wolałbym, ażeby kto wziął całą trójkę, bo dzieciak jeszcze mały, a przytem...
Plutuforos. Kulawy ojciec dla mnie niezdatny; matka piękna, ale za delikatna, a ja potrzebuję robotnic (liczy Trofosowi pieniądze). Za pięć par — siedmdziesiąt pięć... (do swego niewolnika, który stał zdaleka pod drzewem). Hamos!
Hamos. Służę...
Plutoforus. Zaprowadź ich do gospody, nakarm i ruszaj z nimi do domu.
Hamos. Służę...
Niewolnicy (zwracając się do trojga pozostałych). Drodzy!...
Hamos. Dalej!...
Niewolnicy (odchodząc parami z Hamosem — do Trofosa). Żyj szczęśliwy!
Trofos. Żyjcie zdrowi! (do Plutoforosa, gdy ostatnia para przeszła). To rasa!... moja!

SCENA III.
Ciż, Linos, Nerea i Timokles.

Linos (mijając z Nereą i Timoklesem niewolników odchodzących). Nie chciałbym być marmurem pod dłoniami tych cyklopów...
Niewolnicy. Litości!... dla tamtych...
Nerea. Czego oni proszą?
Linos. Litości dla tej trójki, mianowicie, żebym ja wziął piękną mamę, Timokles — jej synka, a ty Nereo — niedołężnego małżonka.
Timokles. Nereo! tobie Linos przeznacza niedołęgę? Obrońże się.
Nerea. Nie mogę — dokąd ty jesteś moim kochankiem...
Timokles. Nazywają cię w Atenach torpillą, a wiesz, że taka ryba przy dotknięciu nawet umarłymi wstrząsa.
Linos (do Trofosa) Widzę, że Plutoforos już się załatwił, teraz na mnie kolej (do przybyłych z nim). Jakże wam się podoba ta drobnostka? Ty, Nereo, osądź ją kobiecą zawiścią, a ty Timoklesie — męskim smakiem.
Nerea (przypatrując się Melicie). Na twojem miejscu, Linosie, nie kupiłabym jej, bo ona wprzód uwiędnie, niż ty dojrzejesz. Śliczna, ale nieoględna... ma w oczach łzy — to wygryzie wdzięki jej, a zatruje przyjemność tobie...
Timokles. Ile za nią?
Trofos. Dwanaście min.
Timokles. Dobry kiep ten, co za nią tyle żąda, a jeszcze lepszy ten, co ma, a nie daje. Och, Nereo! gdyby mi on ją chciał na ciebie wymienić!... Chodź, póki jeszcze mogę iść z tobą...
Nerea (do Trofosa). Nie tutejsza... prawda?
Trofos. Branka.

Nerea. Była wolna... kocha męża... dziecko... ha, ha, ha, jakże mi to znane... I ja także... Chodź, Timoklesie, póki i ja mam chęć iść z tobą... (oddalają się).

SCENA IV.
Linos, Plutoforos, Trofos i Kriton.

Linos. I cóż, dojrzały Kritonie — źle poszło? Wyglądasz, jak gdyby ci kto przysmakiem po języku przeciągnął... (do Trofosa). Ileż daje?...
Trofos. Ile ma, a ja wziąć nie chcę.
Kriton. Przed pałką w pustkowiu otwiera się każda kieszeń do dna, ale nie przed kupcem na targu. Skąd znasz moją?
Linos. Tak, Trofosie — to pan! Chociaż mu pieniędzy brak zawsze, dumy — nigdy.
Trofos. Wszystko mi jedno. Wierzę, gdy widzę.
Linos. Nic mi nie darujesz?
Trofos. Chyba trochę cierpliwości.
Linos. Daję — dwanaście...
Kriton. Ja — dwanaście z kolacyą.
Trofos. Wprzódy muszę was objaśnić, że pojedyńczo nikogo z tej trójki zaraz nie sprzedam.
Linos. Dlaczego?
Trofos. Melitę z synem kupiłem od żołnierza, powracającego z wojny, później sam przywlókł się za nią kulawy jej mąż... Nabyłem ją, sądząc, że się z niej dochowam tęgich dzieci po jednym olbrzymim helocie. Tymczasem ona jak pantera nie dała się nikomu zbliżyć i odłączyć. Gdy ją na pół dnia oddzieliłem przemocą, chciała się zabić. Przekonałem się, że moje usiłowania i rachuby są bezskuteczne, a zresztą, ze wstydem wyznaję, poczułem trochę nad nią litości. Ponieważ bezużytecznie trzymać jej nie mogę, więc wystawiłem na targ; chciałbym jednak, żeby albo kto nabył razem troje, co byłoby najlepszem, bo w rozłączeniu pomrą, albo przynajmniej pozbyć się ich równocześnie.
Plutoforos. Dziecko — najniżej?
Trofos. Pół miny.
Plutoforos. Dam.
Linos. Ja biorę matkę.
Trofos. A kto ojca? Poczekajcie, może się jeszcze jaki amator trafi. Za tego kalekę nie spodziewam się dostać wiele, a gdybyście mu zabrali z przed oczu żonę i dziecko, padłby mi z tęsknoty, alboby tak zmarniał, że niktby nie dał za niego garści białego piasku.
Linos. Ile go cenisz?
Trofos. Ćwierć miny.
Linos. Jeśli go nikt nie weźmie, kupię żonę z mężem.
Plufoforos. A jeśli go weźmie, kupię syna z matką.
Linos (zdumiony). A to dla czego?
Plutoforos (sucho). Dla tego, że oboje do sprzedania.
Kriton (do Linosa, odprowadzając go na stronę). Pozwól na chwilkę...
Plutoforos. Niedaleko stąd jest kilka par, ale jakieś mizerne i drogie. Czy nie mógłbyś ze mną pójść?
Trofos (do Melity). Nie oddalajcie się.
Plutoforos. Jesteś pewny, że nie umkną?...
Trofos. Dziecko na łańcuszku — to dosyć... (oddalają się).

SCENA V.
Linos i Kriton.

Kriton. (wracając z Linosem z głębi sceny). Ależ, zmiłuj się, to byłoby śmiesznem, ażebyśmy, przyjaciele, pędzili się w licytacyi na dochód jakiegoś handlarza. Czy nie rozsądniej dobrowolnie sobie ustąpić?...
Linos. Więc ty ustąp, bo mnie się ta niewolnica szalenie podobała.
Kriton. Kiedy, widzisz, równie podobała się i mnie...
Linos. Ha, w takim razie spór równych gustów rozstrzygnąć musimy przewagą naszych środków.
Kriton. A skąd wiesz, że z tej walki wyjdziesz zwycięzko?
Linos. Mam dwadzieścia min do stracenia i jeżeli będzie potrzeba — stracę wszystkie...
Kriton. A skąd wiesz, że ja nie mam i nie stracę więcej?
Linos. Jestem pewny.
Kriton. Tylko pocieszny, mój Linosku, zwłaszcza, gdy ci wyznam, że posiadam jeszcze całą tę sumę, której pożyczkę mi wczoraj swem poręczeniem ułatwiłeś.
Linos. A za co kupiłeś prezent dla Fyli?
Kriton. Wytłomaczyłem sobie, że zamiast wydawać pieniądze na starą kochankę, lepiej za nie nabyć nową.
Linos. Dlaczegoż mówiono mi, żeś sobie wytłomaczył przeciwnie? No, ale mniejsza... Więc myślisz ze mną rywalizować?
Kriton. Mógłbym cię nawet odsadzić, ale jako dobry przyjaciel nie chcę. Ażeby jednak moja miłość własna nie robiła mi kiedyś wyrzutów, postanowiłem zdać się na sąd losu. Zagramy...
Linos. Nie, ode mnie wygrywasz zawsze, a teraz mniej sobie tego życzę, niż kiedykolwiek.
Kriton. To zróbmy zakład.
Linos. Jaki?
Kriton. Przedwczoraj dostałem trzy znakomite jelonki. Samce tak są już podrażnione, że wobec samicy natychmiast rzucają się i biją, dopóki im sił starczy. Są zupełnie równe — zwyciężają się na przemiany, a zresztą swojego wybierzesz pierwszy z zamkniętych rąk.
Linos. Jakiż będzie rezultat zakładu?
Kriton. Jeśli twój jelonek mojego pobije, płacę ci dziesięć min, jeśli mój zwycięży, wygrywam tyleż od ciebie, t. j. połowę tego, co posiadasz.
Linos. Złe mam przeczucia a raczej wspomnienia...
Kriton. A ja mam gorszą od tego wszystkiego pewność, że Plutoforos nagle poczuł coś dla Melity i przelicytuje nas obu, jeśli który nie będzie miał więcej, niż teraz mamy. Ja, przyznaję ci szczerze, zdobędę się tylko na dwadzieścia pięć min.
Linos. To znaczy, że wygrywający obezwładni przeciwnika wiadomego i uzbroi się przeciw możliwemu.
Kriton. Czyż nie wyborny pomysł?...
Linos. Fortuna przez ciebie do mnie się nie zaleca. Wolę dopożyczyć...
Kriton. Kiedy? Plutoforos za chwilę tu z Trofosem przyjdzie i z twojej nieobecności skorzysta, a nawet zdaje mi się, że dla skrócenia targu i kulasa weźmie.
Linos (rozdrażniony). Gdzież są te jelonki?
Kriton. Zostawiłem je tu obok, w winiarni, gdzie się, niestety, już na nich rano do Proklosa zgrałem.
Linos. Pójdę i zobaczę. Tylko żeby Trofos tymczasem Melity nie sprzedał.
Kriton. Będziemy przecież ich stamtąd widzieć.
Linos. Ale pamiętaj, szczęściu swojemu nie pomagaj... (wychodzą).

SCENA VI.
Melita i Polos.

Melita (oglądając się bojaźliwie). Poszli... i wrócą... Jeden kupi mnie, drugi — dzieci, ktoś trzeci — jego... (rozpaczliwie) Bogi mojej ziemi, ratujcie nas! (biegnie do dziecka). Spi uśmiechnięte, jak gdyby jego duszyczka światło szczęśliwej gwiazdy piła. Biedna sieroto, inna dola z tego snu cię zbudzi. Zdala od siebie — ty wzrastać będziesz w ucisku, ja zamierać w hańbie. Na oczkach twoich nie odbije się już nigdy obraz matki... O bodajbyś na nowo przyrósł do mojego łona! Czemuż mnie stwórco nie oszpeciłeś wszystkiemi znamionami brzydoty! Wszystkie choroby spadnijcie i pokaleczcie mi ciało, ażeby szkaradą odstraszyć mogło tych, których pięknością wabi. Dziecko moje!... (pada na kosz ze łkaniem, po chwili zrywa się i przybiega do męża). Kląć mi pomóź! Polosie mów — niech mi jak najmniej twoich słów przepadnie! (klęka przy nim) Oniemiałeś w rozpaczy... Wierzę... można umrzeć, żyjąc... Bronić swego narodu od dzikiego najazdu, doczekać się jego zagłady, paść poranionym na szańcu, wywlec się z pod trupów i odzyskawszy rodzinę, patrzeć, jak ją z postronkami na szyi rozkupują wrogi, a potem nad nią pastwić się będą... kary potępionych, czy możecie być okrutniejsze! Przekleństwo tobie spodlony grodzie kiedy śmiałeś mordować i jarzmić mój naród bratobójczą ręka! Melos skrzepłą krwią swych dzieci przez ciebie rozlaną wiecznie przypominać będzie światu twoją zbrodnię. Gromy nie milczcie wobec takiego gwałtu! Bogi, czemu nie dowodzicie swej obecności pomstą krzywdy i pomocą nieszczęściu!... (milknie przez chwilę — poczem mówi osłabiona). Chwile szczęścia... swobody... wspólnego życia... nadziei... jak gdyby wczoraj minione, a jednak niepowrotne... Jutro bez męża.. bez dziecka... sama... w przymusowych usługach rozpusty... (gwałtownie) Serce pęknij z rozpaczy i rzuć mi przez usta krwawą plamę na bezwstydne czoła tyranów! (klęka przy mężu zakrywając twarz rękami).
Polos (słabym głosem). Boli...

SCENA VII.
Linos i Kriton.

Linos (wpada wzburzony). Jelonek zdechł — to dowód twego oszustwa.
Kriton (chłodno). Uspókój się, póki ci wymysły przebaczam, mając wzgląd na rozdrażnienie.
Linos. Ty możesz mieć mi coś do przebaczenia?
Kriton (groźnie). Jakiem prawem mnie lżysz?
Linos. Jelonki były równe, ale jeśli nie zgniotłeś umyślnie w zamkniętej ręce tego, którego sobie wybrałem, to dla czego teraz nieżywy?
Kriton. Dla tego, że mój go zabił.
Linos. Przy twojej pomocy.
Kriton. Ale, gdy się spotkały — żył?
Linos. Naturalnie, ruszał się, popychany rogami twojego.

Kriton. Kiedy mi tak śpiewasz, odwołam się do kolegów i w razie ich uznania zażądam, aby ci odjęli prawo stawania z nimi do wszelkich zakładów (patrząc ironicznie na zamyślonego Linosa). Zdusiłem cię, jelonku — twoje rogi w mojej kieszeni.

SCENA VIII.
Ciż, Plutoforos i Trofos.

Plutoforos (zbliżając się z Trofosem). Ostatecznie w kopalni ostrowidzów nie potrzeba, więc mniejsza o krótki wzrok.
Trofos. Jak uważasz.
Linos (biegnąc przeciw Trofosowi). Proszę cię — nie sprzedawaj Melity, aż wrócę i przyniosę więcej pieniędzy.
Trofos. Skąd?
Linos. Niedaleko — pożyczę.
Trofos. Ho, ho, mój młody obywatelu, dopiero teraz o tem pomyślałeś. Słońce już nizko, a twoja nadzieja — wysoko.
Linos (z tajoną złością). Ten oszust ją kupi — za moje pieniądze.
Plutoforos. Albo wiesz co: Ajas mówi, że chciałby tanio dostać furmana, którego zdrowie w nogach jest mu pewnie obojętne. Kupię więc od ciebie kulawego i pomieniam się z niewielką dopłatą na jego krótkowidza.
Kriton. Teraz więc trójka rozebrana: Plutoforos zabiera dziecko, wymienia ojca, a ja...
Plutoforos. Nie śpiesz się z rozbiorem, bo zamówiłem sobie także matkę...
Polos (który w czasie tych słów powstał i zbliżył się do Plutoforosa). Może chcesz wiedzieć obywatelu, kogo kupujesz i kogo ci ten zacny handlarz sprzedaje. Ta młoda niewolnica jest żoną jednego z wodzów wyspy Melos, zniszczonej i wyrzniętej rękami waszego żołdactwa. Jam tej kobiety mąż i może ostatni syn ludu, który pod waszym barbarzyńskim mieczem zginął. Ją z dzieckiem uprowadził rabuś i sprzedał temu hodowcy niewolników, ja darowałem mu się sam, błagając, aby mi pozwolił resztę okropnych dni przeżyć z temi, którzy dla mnie na świecie zostali. Dziś ich tracę, bo naród ateński morduje teraz i sprzedaje braci. Ostatniej męczarni nie wytrwam — kup z dzieckiem matkę i wydrzyj ją haniebnym żądzom, które tu na nią czatują; mnie niechaj ten postronek z waszego okrucieństwa wyzwoli! (zaciska pętlicę na szyi i pada pod nogi Plutoforosowi) Bogi, przebaczcie!...
Plutoforos (oderwawszy mu ręce i zdjąwszy postronek). Czekaj, szalony — żyć będziesz... (do Trofosa) Trzynaście min za całą rodzinę.
Kriton. I pół...
Plutoforos. Czternaście...
Kriton. I pół...
Linos (do Plutoforosa). Posiadam jeszcze kilka — na twoje rozkazy.
Kriton. Nie mam więcej.
Plutoforos. (do Melity i Polosa). Kupiłem was i wobec tu przytomnych wyswobadzam. Jesteście wolni...
Melita (rzucając mu się do nóg). Ojcze nasz...
Polos. Zeusie! nie rzucaj piorunów na grzeszny naród, bo w jego łonie żyje cnota...
Plutoforos (do Polosa). Oprzej się bracie na mnie, iść ci pomogę.
Linos (błagalnie do Melity). Daruj mi i pozwól chociaż nieść z tobą dziecko.
Melita (rozrzewniona). Syn mój — wolny!... (bierze z Linosem kosz).
Trofos (do odchodzącego Plutoforosa). A moja należność?
Plutoforos (rzuciwszy mu woreczek z pieniędzmi). Cała...
Trofos. Dla czego on mi ją ze wzgardą rzuca?
Plutoforos (oddalając się). Masz wszystko, co ci się należy. Wiedziałeś, kto oni...
Trofos (zdziwiony). Więc cóż z tego?
Kriton (po chwili). Nie lubisz czasem jakiej gry?
Trofos (pogardliwie). Nie z tobą.
Kriton. Dla czego?...

(Zasłona spada).
HELVIA.
separator poziomy
OSOBY:
separator poziomy
KRYSPINA lat 50.
SCIPIO, jej syn »  22.
HELVIA, jej córka »  20.
LICYNIUSZ »  25.
MIRA, niewolnica »  45.
Rzecz się dzieje w Rzymie w I wieku przed nar. Chr.
separator poziomy
SCENA I.
(Bogato umeblowany buduar rzymskiej damy).
Helvia i Mira.

Helvia (wbiegając, do Miry zajętej porządkowaniem). Miro moja!...
Mira (z troskliwością). Służę, Helvio.
Helvia (oglądając się trwożliwie). Tylko my dwie tu żywe?
Mira. Nikt więcej.
Helvia. Pozamykaj drzwi, zasłoń okna, niech żadną szczeliną nie wybiegnie stąd ani jeden krzyk mojej wzburzonej piersi, niech się nie wykradnie ani jeden błysk tego ognia mej twarzy, który mi na czoło rzuca łunę wstydu. (Mira zasłania okna). Pogaś wszystkie promienie dnia, niech żaden mnie tu nie podpatrzy i nie zdradzi. (Siada omdlona). Jak mi błogo w tym mroku... Czy tu zupełnie ciemno?
Mira (klękając u jej nóg). Co ci jest, najdroższa?
Helvia. Ciemno tu?
Mira. Jak w mojej czaszce.
Helvia. Kłamiesz! Z moich źrenic iskry się sypią, przez usta płomień mi się leje, jak słup ognia płonę cała w tej ciemności. (Zrywa się i obejmuje tuż stojący posąg). Ach, jak to dobrze, że marmury zinme... chłodzą... (odskakuje). Chłodzi — mrozem swego zagrobowego gniewu... ojciec! Miro kochana, wynieś stąd posągi ojca i bogów, bo mnie swem spojrzeniem straszą. Zwołaj wszystkie mroźne wichry, niech mi twarz owieją! (Siada, Mira zaczyna ją wachlarzem chłodzić). O, tak... tak... moja Miro... (Zatapiając się w marzeniu). Westalki złorzeczyć musiały obowiązkowi swej czystości, oczarowane jego namiętnym wzrokiem...
Mira (czule). Uspokój się gołąbko i zaśnij.
Helvia (omdlałym i rozmarzonym głosem). Piękny, otoczony chwałą zwycięstw, witany okrzykami uwielbień... Niebo na przyjęcie go oblekło się w całą swą jasność, ziemia rozpromieniła się weselem najrozkoszniejszej zalotności, boginie przesyłały mu z po za obłoków miłosne uśmiechy, listki wawrzynu, pieszcząc jego dumne czoło, nienasycone pocałunkami, drżały upojone ich słodyczą... On jak Mars, w ludzkie ciało przebrany, rzucając spojrzeniami błyskawice, przed któremi oko słońca się zmrużyło i barwiąc zwrócone do niego twarze rumieńcami szczęścia, jechał wspaniały do świątyni, prując zwolna oblewające jego rydwan fale narodu. Gdy znikł w murach Kapitolu, zdawało mi się, że za nim wszystko powietrze tam wbiegło... Gdy znowu się ukazał... (zrywając się) Miro, zaklnij swe ręce w lód i połóż mi je na piersiach!
Mira. Gwiazdeczko, co tobie się stało?
Helvia. Nie widziałaś go?
Mira. Kogo?
Helvia. Kogo jedynie dziś widziało całe stworzenie, kto był jedyną myślą całego narodu.
Mira. Kto taki?
Helvia. Cezar!... (po chwili) I ty nie umierasz z żalu, żeś na niego patrzeć nie mogła? Przebacz losom wszystko złe, tylko tego im nigdy nie daruj.
Mira. Cezar? Słyszałam, że ma dziś odbyć tryumf, ale nie mogłam pójść, bo przepiórki twoje karmić musiałam.
Helvia. Trzeba było je wydusić! Gdyby mnie dzień dzisiejszy miał kosztować resztę istnienia, nie wahałabym się mu jej poświęcić. Piastunko moja, wychowanko pracy i bojaźni, ty nie wiesz, że z natury gwałtowne, a w życiu nieposkromione serce kobiety może na widok bohatera tak uderzyć, że wszystkie jego przeszłe i późniejsze bicia nie wyrównają temu jednemu wstrząśnieniu. Północ cię podobno urodziła, całe jednak zimno mleka, jakie w dzieciństwie z twej piersi wyssałam, nie zdołało ochłodzić gorąca mej krwi, która gotując się dotąd, dziś warem zakipiała mi w żyłach. Cezarze!... (usuwa się w ramiona Miry).
Mira. Mówił z tobą, Helvio?
Helvia. Ciągle jeszcze echo jego głosu potrąca najczulsze struny mej duszy. Gdy po złożeniu ofiar Jowiszowi wyszedł ze świątyni i powiódłszy oczami po zgromadzonym tłumie, zatrzymał je na mnie, oddech zaczął mi parzyć usta, a gdy nie zdejmując spojrzenia z mej twarzy, zbliżył się z orszakiem ku miejscu, gdzie stałam, dreszcz szalonej rozkoszy stargał mi całą świadomość. Zaledwie miałam siłę przymknąć powieki. Czułam tylko, że przechodził, słyszałam jak mijając mnie, powiedział: »W tem wielkiem morzu ludzi, jak nurek odrazu dostrzegłem najpiękniejszą perłę. Ach, gdyby łaskawy bóg ozdobił nią dziś laur mego tryumfu! Ona mi go wywróżyła. Helvio, pozdrawiam cię...« Miro, ja kocham moje imię od czasu, jak Cezar je czule wymówił...
Mira. Ale strzeż się kochać jego.
Helvia. Gliniana głowo, co ty pleciesz!
Mira. W mojej ziemi mówią, że pierwszy urok zawsze splunąć trzeba.
Helvia (z uśmiechem). Bądź spokojna, to nie pierwszy.
Mira. Znałaś dawniej Cezara?
Helvia. Przed dwoma laty poznałam go na pogrzebie mojego ojca. Widząc mnie spłakaną, zbliżył się i rzekł czule: »Ziemia długo cieszyła się twym ojcem Helvio, niech teraz niebo się ucieszy. Nie płacz, bo on prosi bogów, ażeby ciebie nam nie zabrali« Ani jeden z tych wyrazów nie zatarł się dotąd w mej pamięci, chociaż potem już raz tylko Cezara wybierającego się na wojnę widziałam. Wyjeżdżasz w żalu, wrócisz w tryumfie! — wołałam żegnając go z ludem. Odwrócił się i przesłał mi wzrokiem tak serdeczne podziękowanie... Miro, mówić już nie mogę.
Mira (po chwili milczenia, odsłoniwszy okna). Lepiej ci, biedna?
Helvia (gniewnie). Biedna? Dla czego mnie tak nazywasz?!
Mira. O Lucyniuszu myślałam, wszakże poślubić go musisz...
Helvia. Nie wspominaj mi teraz o nim! Niech go matka poślubi, kiedy jej tak przypadł do gustu.
Mira. Sama Helvio mówiłaś przedwczoraj, że w całym Rzymie jego tylko kochaćbyś mogła.
Helvia. Cezara przedwczoraj w Rzymie nie było. Zresztą miłość żon dla bohaterów nie powinna być obrazą dla mężów. Chociaż więc zostanę żoną Licyniusza, wolno mi kochać Cezara.
Mira. Czy prawda, co mówią, że Cezar tylko zwyciężać umie?
Helvia. Inaczej nie byłby półbogiem.
Mira (z gwałtownym żalem). Helvio, córko mej piersi, on ciebie zdobędzie!
Helvia. Zamiast lękać się, życz mi, ażeby to uczynić zechciał.
Mira. Zębami jak tygrysica u gardła mu się uwieszę, jeżeli zechce!
Helvia (powstając gniewna). Niewolnico! milcz i nawet oddechowi ust nie otwieraj, póki ci nie pozwolę.
(Milczenie, w czasie którego Helvia przechadza się wzburzona, a Mira płacze ukrywszy twarz w rękach).
Helvia (podnosząc Mirę). Przebacz stara, no przebacz... Jeśli ty wykarmiłaś mnie swym mlekiem, to ja przecież nie mogę karmić się twemi łzami.
Mira (wzruszona). Nie gniewasz się na mnie, słowiczku?
Helvia. Pytasz, jak gdybym na ciebie gniewać się mogła. Nie złość, lecz cierpienie przeze mnie mówi.
Mira. Co cię boli?
Helvia. Cezara widzieć pragnę!
Mira. Kiedy?
Helvia. Dziś, zaraz, jeśli można prędzej, niż westchnąć zdołam, niż życzenie wymówię.
Mira. Dziś on pewnie u siebie obchodzi ucztą uroczystość tryumfu, ale jutro brat twój...
Helvia. Niech ci język skamienieje, ile razy go myśl pokusi do wspomnienia nazwiska Cezara wobec mego brata, matki i Licyniusza! Cezar jest dla nich morderą rzeczypospolitej, którego oni nie mogąc żelazem, sztyletują przynajmniej złorzeczeniem!
Mira. Ale może on nie wie o tem i przyjdzie?
Helvia. Przyszedłby dawniej i nie skarżył się na niemożność widzenia mnie dzisiaj.
Mira. Gdyby więc dziś wieczorem znalazł się tu...
Helvia (gwałtownie). Nie drażnij mnie tą nadzieją, bo ci ją kosztem twego życia spełnić każę! Miro, co mówisz! Gdyby on — powiadasz... — Bogi słuchajcie serca mojego!...

SCENA II.
Też i Kryspina.

Kryspina (wpadając strwożona). Ach, przeklęty bądź dniu, w którym z łona Rzymu wyszedł na świat ten jego dusiciel!
Helvia. Kto matko?
Kryspina. Cezar!
Helvia (zmieszana). Cezar... cóż on zawinił?...
Kryspina. Córce rodu, którego połowa swą krew na ołtarzu rzeczypospolitej wylała, wolno o to pytać? Rzymianką ty jesteś? Strasznie nas bogi karzą, kiedy już pozwalają w najczystszych gniazdach lądz się nieczułym na dobro ojczyzny robakom. Drżyj Rzymie, bo zaraza na twoje niewiasty padła, bo moja własna córka zdumiona pyta: co on zawinił!
Helvia (przybiegłszy do Kryspiny). Powiedz mi matko — nic nie wiem.
Kryspina. Wiesz, że głowami obywateli zaczął sobie brukować drogę do tronu, a dowiesz się, że dziś przyszła kolej na głowę twego brata.
Helvia (rozpaczliwie). Scipio nie żyje?!
Kryspina. Jeszcze żyje, ale w więzieniu (siada bezwładnie).
Helvia. Odkąd? za co?!
Kryspina. Za kilkadziesiąt wierszy satyry, którą mu szlachetna ironia przeciw Cezarowi podyktowała, wezwano go dziś do sądu, który imperatorowi z tąż samą troskliwością uprzątał niechętnych, z jaką zmiótł śmiecie przed jego rydwanem. Rok temu jeszcze wolno było cyrkowym błaznom kpić z kabłąkowatego grzbietu Cezara, dziś nie wolno obywatelowi śmiać się, widząc, jak on senatorom swą dumą grzbiety zgina. Służalcze te dusze prześcigają się w lizaniu stóp swego pana, jak gdyby senat rzymski był psiarnią dyktatora, a naród jego zwierzyną. Boże opiekunie, ciśnij chociaż w bezwstydne oczy prochami wielkich synów rzeczypospolitej, niech bezkarnie nie krzywdzą ich pamięci swojem przedajnem poddaństwem! Panuj Cezarze, jeśli nie znajdzie się ani jedna ręka, któraby ci podaną przez podłość koronę z głowy strąciła. Ale wprzódy zamorduj mi syna, bo ja go macierzyńską ręką jak piorun na ciebie rzucę!
Helvia. Matko, ja pójdę, błagać będę Cezara, on Scipiona uwolni.

Kryspina. Precz opętana! Chcesz do nieszczęścia brata dołożyć swoją hańbę? Kogo matka przeklina, tego córka błagać nie może. Ja przed sądem stanę i o syna się upomnę. Gdy Licyniusz przyjdzie, niech za mną pospieszy. Ty tu w pokorze zostań z bogami i ich błagaj o litość! — (Wychodzi).

SCENA III.
Helvia i Mira.

Helvia (w osłupieniu). Czy podobna, ażeby moje serce, z którego brat nigdy nie ustępował, otworzyło się nieopatrznie na przyjęcie jego zabójcy? Czyż ono bez rozdarcia się może objąć Scipiona i Cezara? Mamże ja dwa serca? Bogi, dla czego dusz naszych nie obdarzacie takiem uczuciem, ażeby jak zwierzęce mogły instynktem bezwiednie rozpoznawać truciznę! Ale nie, matkę zmylono... Bohaterowie brzydzą się zemstą na słabych. Jeśli Cezar chce rzeczywiście przywdziać purpurę, to przecież nie będzie swego królewskiego płaszcza kąpał w krwi takich jak Scipio jagniąt... On o jego uwięzieniu nic nie wie, bo by go z pewnością natychmiast starał się uwolnić... Tak, Miro, dziś koniecznie widzieć muszę Cezara, już nie dla siebie, ale dla brata. Jawnie widzieć mi go zakazano, więc zobaczę się z nim tajemnie, chociażbym przez to stracić miała... Nic nie stracę — oprócz szczerości przed światem i spokoju przed jego podejrzeniami. Miro, rozpłyń się w powietrze, przemień się w najzwinniejszego węża, abyś tylko wśliznęła się do Cezara i powiedziała mu, że dziś wieczorem tu w ogrodzie chcę go prosić o łaskę.
Mira. Helvio droga, pomyśl, czy nie żądasz więcej, niż nawet najzłudniejsza nadzieja przyrzec ci może? Jeśli Cezar wezwaniem twem wzgardzi...
Helvia. Co? Alboż sam dziś o to się nie dopominał? Gdybym spojrzawszy w zwierciadło najmętniejszej wody, spytała je o wróżbę, powiedziałoby mi niezawodnie, że nie ma śmiertelnika, któryby takiem wezwaniem ode mnie wzgardził.
Mira. Dobrze — to pewne; ale jeśli kiedykolwiek czujne ucho twej matki lub brata dosłyszy jeden zdradliwy wyraz tajemnicy... ja zginę w lochach waszego domu, a ty...
Helvia. To zgiń i ja z tobą, ale idź!
Mira. Do jutra przynajmniej to odłóż...
Helvia. Szalona, kto ci powiedział, że rozpacz odkładać można. Ani jednem słowem więcej nie dotykaj mego cierpienia i nie wracaj żywa bez pomyślnej nowiny.
Mira. Już idę służyć ci Helvio! Niech mnie bogi opuszczą przez całe życie, aby tylko dziś wsparły!... Cicho! (wsłuchuje się). Licyniusz... znam chód jego...
Helvia. Wyjdź prędko i zwróć go ode drzwi, jeśli będziesz mogła. Najmniej jego teraz widzieć pragnę. (Mira oddala się).

SCENA IV.
Helvia i Licyniusz.

Licyniusz (za drzwiami). Mów wprost: jest twoja pani, czy jej nie ma?
Mira. Jest.
Licyniusz (wszedłszy). Wesołego dnia, Helvio.
Helvia. Dziękuję.
Licyniusz. Nie daremnie dziś tem życzeniem cię witam, bo widzę smutną jesteś.
Helvia. Troszkę, dla odmiany po ciągłej radości.
Licyniusz. I na tę odmianę wybrałaś właśnie chwilę mego przyjścia?
Helvia. Wybór tak przypadkowy, jak twoja tu obecność.
Licyniusz. Która bynajmniej przypadkową nie jest, bo od roku codzień o jednej godzinie się powtarza.
Helvia. Dziś o tem zapomniałam.
Licyniusz. Zapewne nie bez przyczyny. Gdybyś chciała być szczerą...
Helvia. Gdybym mogła...
Licyniusz. Cóż ci przeszkadza? Żadne słowo twej szczerości nieba nie zwali, ziemi nie wyważy, mściwej ręce miecza nie poda, a co do mnie...
Helvia. Jestem pewna, żeś synem prawdy, więc w twarz jej spojrzeć się nie boisz.
Licyniusz. Zatem mów. Albo słuchaj, ja mówić będę. Wyszedłszy z domu, spostrzegłem wróżbiarza, który mijając mnie, chociaż nieznany, złośliwie się uśmiechnął. Nie lubię tego rodzaju wrażeń wywoływać sobą na twarzach ludzi, którzy z rzemiosła podglądają i znają cudze tajemnice. I dla tego powiedz mi Helvio, jak sądzisz, miał wróżbiarz powód śmiać się ze mnie, wiedząc, że idę do ciebie?
Helvia. Chociażby nawet cię tu coś niespodziewanego spotkało, zdaje mi się, że w żadnym wypadku nie byłbyś śmiesznym.
Licyniusz. Ale byłbym, i pozwól, że będę ciekawym.
Helvia. Aby tylko bez natręctwa, możesz nim być bez pozwolenia.
Licyniusz. Dla czego twoja niewolnica kłamała, że jesteś chorą, a ty kłamiesz, że ci nie przeszkadzam?
Helvia. Alboż to mówię? Tylko niewolnica skłamała — ja nie.
Licyniusz. Szczerą być zaczynasz... dobrze. Wolno mi jeszcze wiedzieć, dla czego przyszedłem nie wporę?
Helvia. Zapominasz Licyniuszu o zastrzeżeniu, ażebyś w ciekawości nie był natrętnym. Prawo do wszelkich pytań służyć ci będzie wtedy dopiero, gdy zostaniesz moim mężem.
Licyniusz. Już dziś jednak mogę chyba spytać: po co przed godziną biegłaś z tłumem za kołami rydwanu?
Helvia. Chciałam zobaczyć i przywitać tego, któremu Rzym zawdzięcza swą sławę.
Licyniusz. Sława Rzymu starsza, niż najpierwsze nasienie rodu, z którego wyrósł ten tryumfujący oszust; on więc nie potrzebuje jej dopiero stwarzać. Nie ojcu więc naszej wielkości poszłaś się Helvio przypatrywać, ale jej kuglarzowi, który więcej dokonał przekupstw, niż wygrał bitew.
Helvia. Niedoświadczona jestem w sądzeniu spraw publicznych, zdaje mi się jednak, że kto rzymskie orły najdalej na ostrzu miecza poniósł, ten ma największe prawo czci narodu.
Licyniusz. Ale nie ten, kto jednocześnie szponami tych orłów piersi swych braci porozdzierał.
Helvia. Bądź przynajmniej Licyniuszu dla niego tak sprawiedliwym, jak on jest mężnym.
Licyniusz. Kto, Cezar? Zapewnie mężny, bo dłońmi naszych walecznych żołnierzy tysiące nieprzyjacielskich głów zmiata. I zając przy takiej pomocy zdobyłby świat cały. On jest rzeczywiście mężny, ale nie tam, gdzie miecz jawnie, tylko gdzie skrycie uderza. Chwalże go za właściwą odwagę...
Helvia. Chociaż takim, tak małym i nieudolnym zostań Licyniuszu, a przysięgam ci, że nawet w popiołach mego ciała tlić się będą dla ciebie nigdy niezagaszone iskry miłości.
Licyniusz. Kochaj go, jeśli ci się podoba, ale mnie nie olśniewaj jego wielkością. Niech sobie wyjeżdża na wojny sługą rzeczypospolitej, a wraca jej panem; niech się z Rzymem za swe czyny rachuje, grożąc mu zemstą zbuntowanych wojsk; niech najętym wielbicielom każe podawać sobie publicznie koronę i wspaniałomyślnie ją odtrąca: niech na wszystkich manowcach przedajności skupuje prawa do berła; niech wreszcie frymarczy cnotami łaskawych rzymianek — żadnego z tych tryumfów mu nie zazdroszczę. On jak lis umie być krwiożerczym i jak żebrak podłym, ale nigdy nie będzie tem, czem mu ojczyzna być każe: niesamolubnym jej synem.
Helvia. Ona takich synów oprócz niego więcej nie ma. Dorównajcie mu w sile, on z wami zrówna się w władzy. Nie może tem, co wy, się zadawalać, bo jest od was wyższy. Bogi dając mu geniusz, dały mu prawo panowania nad innymi. Co do mnie, wolałabym być zgniecioną stopami bohatera, niż wzniesioną ramionami tchórza.
Licyniusz. Kto tchórz w Rzymie?
Helvia. Wielu.
Licyniusz. Dobrze, dla tych wielu ukoronuj Cezara na króla i sama zostań jego poddanką, ale nie krzywdź lekceważeniem tych, dla których nikt na ziemi królem być nie godzien. Niech twoje bluźniercze słowa skonają między temi ścianami, bo gdyby mi ich echo powtórzyły usta samego Cezara, klnę cię na wszystkich bogów, że jutro stanąłbym przed nimi.
Helvia (przerażona). Licyniuszu, błagam cię...
Licyniusz. Bez potrzeby! On zanadto jest mądrym, ażeby jawnie miał upominać się o to, co ty mu tak głośno przyznajesz, a jeżeli się upomni, wtedy nie błagaj daremnie, bo tem mściwego uderzenia nie powstrzymasz. Bądź zdrowa, może na zawsze, bo nim zostałem twoim narzeczonym, już byłem obywatelem, a wolę pozostać republikanem, niż mężem królewskiej służebnicy. Kochałem cię bardzo, ale mniej niż ojczyznę, jej więc muszę cię poświęcić. Może ona mnie za to wynagrodzi ręką innej, niewyrodnej swej córki. Ty bądź z kim chcesz szczęśliwa. (odchodzi).
Helvia. Licyniuszu!
Licyniusz. Cóż jeszcze?
Helvia. Nie skarż mnie przed moją rodziną.
Licyniusz. Sama się oskarżysz.
Helvia. Matka prosiła cię, żebyś za nią poszedł.
Licyniusz. Dokąd?
Helvia. Do sądu.
Licyniusz. Do sądu?
Helvia. Scipio uwięziony za satyry przeciw...
Licyniusz. Co? Brat w więzieniu za Cezara, a siostra w domu Cezarowi ze swych uczuć ofiary składa! Ha, ha, ha — to wzniosłe. O Helvio! (wychodzi).

SCENA V.
Helvia sama, później Mira.

Helvia. Czy u was, bogowie, w niebie toż samo jest zbrodnią, co u nas na ziemi? Jeśli tak, po co nam zsyłacie swych ulubieńców, którzy czarują, a kochać ich nie wolno? Och, zamiast duszy tylko boleść czuję (siada. Mira wszedłszy po cichu staje przed nią. Helvia zerwawszy się) Mira! Nie widziałaś się z Cezarem?!
Mira (cicho). Spotkałam go przy drzwiach senatu.
Helvia (gwałtownie). Co ci powiedział?! Czemu nie krzyczysz?!
Mira. Mówić zakazał.
Helvia. Komu — mnie?
Mira. Helvio! straszny to człowiek! Oko jego pali, głos na wskróś przenika, a każde słowo rozkazujące, jak gdyby je grzmot poprzedzał, lub łagodne, jak gdyby je zefir przynosił. Zdaje się, że jego wola bogów by strwożyła, a boginie w objęcia mu sciągnęła.
Helvia (w zachwycie). I oni się dziwią, że ja go kochać mogę. O ślepe oczy i głuche uszy!
Mira. Drżąc objawiłam mu twoją prośbę. Niech ci usta na wieki się zrosną — rzekł z cicha — gdy to, co powiem, pani twej powtórzą. Przyjdę wieczorem...
Helvia. Cezar przyjdzie — dziś?! Opiekuńcze duchy, strzeżcie mego życia do tej szczęśliwej chwili?
Mira. Pociesz panią — mówił dalej — w żalu za bratem. Tyle teraz tylko dla niej zrobić mogę, że mu sąd przed wyrokiem pozwoli do niej wrócić.
Helvia. I oni mu zarzucają okrucieństwo! Chwała ci wspaniałomyślny Cezarze!
Mira. Jednakże powiedz Helvii — dodał ciszej — że Scipio i ktoś jeszcze ustąpić muszą z drogi, ażeby nam jej nie przegradzali.
Helvia. (zestraszona). Co to znaczy?
Mira. Nie wiem.
Helvia. Słyszałaś dobrze?
Mira. Najwyraźniej.
Helvia. Pomyśl, może ci pamięć osłabła.
Mira. Nie, Helvio. Każ mi zaraz głowę otworzyć, znajdziesz w niej odciśnięty każdy dźwięk mowy Cezara.

Helvia. (w zamyśleniu). To być nie może. On coś innego...
SCENA VI.
Helvia i Scipio.

Scipio. (wbiegłszy wesoło). Nie jęczcie w żałobie...
Helvia (biegnąc do niego). Kochany mój!
Scipio. Bodajto z kozy powracać, zaraz człowieka inaczej witają.
Helvia. Wolny już jesteś?
Scipio. Jak kogut na podwórzu przed pójściem do garnka, jak wróbel fruwający po dachu na nitce, jak... Moja kochana, jeżeli chcesz mnie słuchać, usuń tę starą, żeby mnie nie krępowała w dalszych porównaniach, bo podobno miewa schadzki z Cezarem, (Mira wychodzi). Obecność tej poczwary przeszkodziła mi nawet wypowiedzieć na progu najświetniejsze natchnienie Muzy, któremu zawdzięczam obecne rozprawy nade mną w sądzie, a które bez śladu przebrzmieć może, jeśli go ty dla potomności nie przechowasz. Ponieważ zaś przeznaczonemu na ofiarę żołądka kogutowi wolno przed śmiercią zapiać, więc i ja pieję:
Nie jęczcie w żałobie...
Helvia. Powiedz mi naprzód, czy cię uniewinniono?
Scipio. Co mnie to obchodzi? Wiem tylko tyle, że Cezarowi dziś bardziej niż kiedykolwiek ze łba się kurzy, a to zawsze grozi wybuchem gorącym dla takich jak ja jego przyjaciół. Słuchasz natchnienia?
Helvia (załamując ręce). Wolałabym na arenie czekać napadu tygrysa!
Scipio.Nie jęczcie w żałobie,
Że Cezar już sobie
Do tronu przystawia drabinę.
On jako kochanek
Przed okiem rzymianek
Koroną chce zakryć łysinę.
Bo nuż kto złośliwy
Z lwa szydząc bez grzywy,
Osłabi w samiczkach nadzieję!
Co pocznie strwożony
Rzym z swymi legiony,
Gdy rozum wodzowi zwietrzeje?
Czy nieprawda? Widzę z twojej miny, siostro kochana, że przyznajesz słuszność argumentom mej pieśni, i że gdybyś zasiadła w sądzie, zamiast ukarać, kazałabyś mnie uwieńczyć. Na nieszczęście cezarowi służalcy inaczej na moją poezyę zapatrywać się będą.
Helvia. Czyż podobna, ażeby cię karano za jeden żartobliwy wierszyk?
Scipio. Naprzód podobna, bo szlachetni sędziowie zdolni są strącić uroczyście z Tarpejskiej skały komara, któryby śmiał Cezarowi pod nosem zabrzęczyć; a powtóre wina moja nie ogranicza się na tym jednym wierszyku, który miałaś przyjemność usłyszeć, lecz płynie z setki innych, które senatorowie mieli przyjemność schwytać i uważnie przestudyować. A że każdy ujrzał w nich swoją szpetną fizyognomię...
Helvia. Cezar cię obroni.
Scipio. Ha, ha, ha, to piękna naiwność.
Helvia. Uprzedzony jesteś.
Scipio. Moje dzię, mimo całego przywiązania, jakie mam dla ciebie, wyznać ci muszę, że z plebsem i kobietami nigdy poważnie o Cezarze nie mówię. Bo gmin jest mu wdzięcznym za to, że u niego łaski kupuje, a wy za to, że wam swoje tanio sprzedaje. Niech więc cię to nie obraża, siostrzyczko droga, że twoją cezaromanią będę sobie dziś nadpsuty humor poprawiał. Przedewszystkiem żałuj ze mną, żeś go nie widziała w tryumfie. Podobno tłum dymisyonowanych i zamianowanych kochanek prawie wlewał mu się do rydwanu. On zaś dla rozognienia zazdrości jednych, a miłości drugich, prostował jak mógł swoje pałąkowate plecy, ukazując tylko niebu blask gołego czuba. Zachwycone rzymianki, obliczając mu lata ze zmarszek, jak wiek drzewa ze słojów, pocieszały się dwoma fałdami jego czoła, przekonane, że całować będą twarzyczkę dwudziestoletniego młodzieńca. Bogi tylko wiedzą, ile między temi zachwyconemi było jego własnych córek, które w ojcu kochanka witały!
Helvia. Scipionie, na litość, nie bluźnij!
Scipio. A ty nie rozczulaj się, siostrzyczko, bo to rzecz wesoła. Mówiono mi, że gdy nasz tryumfator wjechał wśród również go pozdrawiających lichwiarzy, stracił zupełnie tryumfującą minę. Ale za to, gdy wpłynął między swoją chołotę, która na rachunek jego hojności tydzień z rzędu się spijała, odzyskał całą dumę. Jakiś chudy poeta, biegnąc na czele głodnej jak on zgrai, obrzucony błotem uliczników, deklamował zwycięzcy pochwalną odę. O Temido! on za to dostał pewnie niezły urzędzik, a mnie bezinteresownego wieszcza za moje pieśni do kozy wsadzono!
Helvia. Mało cię to kłopocze, kiedy możesz być tak wesołym.
Scipio. Jest to dla mnie nietylko potrzebą, ale i obowiązkiem ślubu, jaki zrobiłem bogom. Przyrzekłem im że póty się martwić nie będę, póki nie znajdę w Rzymie chociaż jednego republikanina, któremu bym mógł przeczytać swoje wiersze na chwałę Cezara i nie obawiać się, że mnie zadenuncyuje.
Helvia. Przestań szydzić, bo twój żart myśl mi rozrywa. Ty nie wiesz, co mi jest, na co czekam, co mnie przeraża.
Scipio. Coś jeszcze prócz mojego losu?
Helvia. Tak. Nie umiałabym ci powiedzieć, nie umiem nawet sama przed sobą jasno pomyśleć, czego pragnę, a czego się boję. Ratuj mnie, albo przeklnij.
Scipio (zbliżając się Helvii poważnie). Dla czego ty to mówisz? Czy cię spotkało jakie nieszczęście?
Helvia. Żadne, Nie mój drogi...
Scipio (z serdecznością). Nie kryj kochanko, jeśli ci cokolwiek dokucza, co z moją pomocą usunąćbyś zdołała. Pamiętaj, że ja może już jutro nie będę wolny.
Helvia. Cezar...
Scipio. Ach, przynajmniej teraz nie wspominaj tego fatalnego imienia. Albo jeśli już koniecznie mamy o nim mówić, to słuchaj, co mi przed chwilą opowiadano. Przyszły nasz król — co nikomu nie jest tajnem — tyle długów płaci Wenerze, ile Marsowi. Mimo swych czterdziestu kilku lat, zjada codziennie jedno młode serce niewieście, które, jak sam przyznał, jest najulubieńszą jego potrawą. Otóż powróciwszy teraz stęskniony za tym przysmakiem, który rzymskie matrony najlepiej mu przygotować umieją, postanowił w chwili tryumfu, który go ponętnym urokiem zalecał, zapuścić na zapatrzone w niego rybki szeroką sieć swej zalotności. Jadąc przez miasto, nie ominął żadnej pięknej buzi, nie rzuciwszy jej miłosnego umizgu. Gdy już załatwił się z ceremonią uroczystości, i szedł do domu, spotyka Julię, cioteczną siostrę Licyniusza, i szepcze do niej: »W tem morzu ludzi odrazu jak nurek...«
Helvia (zrywając się). Kłamie Julia!
Scipio.. Nie kłamie i nie Julia, tylko idący za nią zdaleka Licyniusz, który naprzód przypomniał Cezarowi, gdzie jego żona mieszka, a potem mnie i wielu innym zdarzenie to opowiedział.
Helvia (tamując wzburzenie). To byłoby niegodne.
Scipio. Jak dla kogo, w każdym razie nie dla Cezara. Ale zechciej mi objaśnić, czemu to ciebie oburza?
Helvia (chodząc szybko). Tak okropnie serce mnie zawieść nie mogło... Może złość schwyciwszy jego słowa, usnuła z nich plotkę... (gwałtownie) Prawdy, prawdy, bo zamrę w niepewności!
Scipio. Gdybyś ty, moja Helvio, była wyrocznią, a ja przy tobie kapłanem, nie umiałbym w żaden sens złożyć twoich tajemniczych wykrzyków. (deklamując półgłosem).
On jako kochanek
Przed okiem rzymianek
Koroną...
Helvia (rozpaczliwie). Prawdy!

SCENA VII.
Ciż i Krystyna.

Krystyna (wszedłszy wzruszona). Synu mój, już mi cię wydarto!
Helvia (siadając omdlona). Przeczuwałam...
Scipio (zbliżając się poważnie do Krystyny). Skąd wracasz matko?
Krystyna. Z sądu, gdzie gwałt bezwstydnie sprawiedliwości urąga, gdzie jedna wola skrycie całym Rzymem trzęsie, gdzie mordują rzeczpospolitę i kują kajdany dla jej prawych obywateli.
Scipio. I gdzie mnie skazano na wygnanie — dokąd?
Krystyna. Do Tracyi.
Scipio. Ha, gady! Myślałem, że przynajmniej nie tak daleko.
Krystyna. Łaskawy, wspaniałomyślny tryumfator to miejce ci wyznaczył. Niektórzy z sędziów wznosili łagodniejszą karę; on, jak się dowiedziałam, odprowadziwszy ich na stronę, rzekł: Gdyby Scipio był moim tylko wrogiem, wystarczyłoby mi zupełnie, ażeby pod jednym ze mną dachem nie mieszkał; ale on jest wrogiem całej rzeczypospolitej, musi więc być usunięty na najdalszy jej kraniec.
Scipio. Nikczemnik, chce mnie nawet zgnębić potwarzą.
Krystyna. Dodaj — i hańbą!
Scipio. Jakto?
Krystyna. Gdy czekałam w sądzie końca sprawy, przystąpił do mnie jakiś zdradliwie uśmiechnięty człowiek i szepnął: U Cezara nigdy matka nie wyprosi syna, ale często siostra — brata. Wracaj do domu Kryspino i przyślij tu piękną Helvię.
Scipio (przerażony) Miałażby ona o tem wiedzieć lub... Helvio!?
Helvia (wybuchając) Nie domyślajcie się niczego, zanim wam powiem.

SCENA VIII.
Ciż i Licyniusz, później Mira.

Licyniusz (do Scipiona). No, nie martw się będziesz miał przynajmniej towarzysza podróży. I mnie skazano na wygnanie.
Scipio. Za co?
Licyniusz. Stowarzyszenie nasze, którem mieliśmy zamiar nie dać się wylądz królewskiemu motylowi odkryto. Trzydziestu innych podobnie ukarano, tylko nie tak dalekiem wygnaniem, bo nie mieli jak my pięknych sióstr, od których by Cezar potrzebował oddalać braci. On mniej nas się boi w polityce, niż w zalotach. Każda kura już tę tajemnicę na śmieciach gdacze, więc i mnie ją głośno powtórzyć wolno. (do Helvii). No, żegnam cię dziś po raz ostatni, Helvio. Jeśli kiedy spotkasz się ze swym ubóstwianym bohaterem, powiedz mu, że wyganiając mnie z Rzymu, wygnał tylko brata pięknej Julii i republikanina, ale nie twego narzeczonego.
Kryspina. Bogi, co ja słyszę!
Scipio (porywając za rękę płaczącą Helvię). Helvio, ty coś ukrywasz!...
Helvia (po chwili pasowania się z boleścią). Już nic. Otworzę wam moją duszę skruchą, wy ją zamknijcie potępieniem. Tak, przez cały dzień dzisiejszy ubóstwiałam Cezara. Odurzona jego chwałą, widokiem tryumfu, namiętnemi uwielbieniami czcicieli i kilkoma słowy kuszącej miłości, zapomniałam o was, o wszystkiem, co mnie od tego szaleństwa powstrzymywało, a nawet dowiedziawszy się o twojem uwięzieniu, Scipionie, gdy mi matka z prośbą do Cezara iść wzbroniła, wezwałam go na wieczorną schadzkę do ogrodu. Wy, nie domyślając się tego, odsłoniliście mi skrytą naturę tyrana i zabójczą jego matnię, w którą własnowolnie wpaść chciałam. Czemkolwiek mi na moje przywiązanie odpowiecie, kocham was jak nigdy, a wspólną naszą krzywdę pomszczę dziś wieczór sztyletem na Cezarze.
Licyniusz. Nie waż się, bo zgubiłabyś więcej, niż ocalić możesz. Do tego ciosu nie twoja ręka przeznaczona, inna go wkrótce zada.
Helvia (gwałtownie). Czy ty mnie znowu kochasz, że śmiesz mi rozkazywać? (błagając) Ach, kochaj, bo pragnę, bo żadnej groźby twojej nie usłucham.
Licyniusz. Nie tu — tam, gdzie mnie twój jednodniowy kochanek wysyła, o to pytać i prosić mnie możesz. Drogę mego wygnania przeklinaniem cezarowych zbrodni wyznaczę: po tych więc śladach, jeśli będziesz chciała, swoją miłość mi przynieś i moją odbierzesz. (do Kryspiny) Zostań w zdrowiu i spokoju o nasze losy zacna matrono.
Scipio (ściskając Kryspinę). Matko! Helvio! Jeśli nie do Cezara, przybądź do nas (do Miry, która wybiegłszy rzuciła mu się do nóg) Żyj stara! (wychodzi z Licyniuszem).
Kryspina (łkając). Bogi pozwólcie mi mówić...
Helvia (do zbliżającej się bojaźliwie Miry). Wiesz, jak płaci za miłość Cezar?

separator poziomy
PAUZANIASZ
OBRAZEK DRAMATYCZNY.
separator poziomy
OSOBY:
separator poziomy
PAUZANIASZ, wódz spartański
GRIFOS, jego niewolnik
LEJA, kochanka Grifosa
KOROS, dowódca zbuntowanych niewolników
EFOROWIE, Matka Pauzaniasza, straż i lud.
(Rzecz dzieje się w Sparcie w V-m w. przed Chr.).
separator poziomy
(Plac miejski. Z lewej strony front świątyni Pozejdona, z prawej — świątyni Ateny, wprost dom Pauzaniasza).
SCENA I.
Grifos i Leja.

Leja (zbliża się trwożliwie, wpatrzona w Grifosa, siedzącego na schodach świątyni Pozeidona w ubraniu żebraka). On! (przypada szybko do niego). Mruku, tchórzu, gawronie, czemuż nie przyszedłeś do mnie lub nie doniosłeś, żeś posłuchał mojej rady? Ja myślę, płaczę, że jego głowa już z karkiem się rozstała, a on tu wlazł w żebraczy łachman i siedzi sobie spokojnie. Czy ty wiesz...
Grifos (przerażony). Cicho...
Leja. Oszalałeś? Ja jak pies oberwałam się z łańcucha i przyleciałam, ażeby cię zobaczyć, a ty mi gębę zamykasz?
Grifos (j. w). Cicho...
Leja. Kurczęta wysiadujesz, żeś tak przyrósł do tego miejsca i nawet podnieść się nie chcesz? Głupia jestem, że dla takiego dudka jedno zadraśnięcie skóry poświęcam. Wczoraj za to, żem nie umyła owiec, bo ciebie szukałam, pan kazał przepędzić mnie nago przez krzaki berberysowe. Powiedzże mi, coś zrobił, czemu tu siedzisz?
Grifos. Cicho, odejdź.
Leja. To chodź ze mną, uciekaj do obozu Korosa, który zbiera niewolników. Tu cię Pauzaniasz zadepcze.
Grifos (szepcząc). Bądź spokojna, eforowie zaręczyli, że mi nawet paznokcia nie obetnie.
Leja. Mój pan został także eforem.
Grifos (podnosząc się). Gdyby cię zobaczył... On tu jest, są wszyscy w świątyni... Skryjże się krzykliwa sroko!... Pauzaniasz idzie. (Siada, Leja odbiega. Pauzaniasz wychodzi ze swego domu, rozmawiając z Korosem, przebranym za pielgrzyma).

SCENA II.
Pauzaniasz i Koros.

Pauzaniasz. Jednak ostrożnie! Mimo tych szat pielgrzymich i przyprawionej brody może cię ktoś poznać, a wtedy będziesz posiekany na tak drobne kawałki, że sikora żadnym się nie udławi.
Koros. Pamiętałem o tem i wyznam ci, Pauzaniaszu, że mniej lękam się wszystkich spartan, niż... ciebie.
Pauzaniasz. Mnie? Dlaczego mi to mówisz przy rozstaniu?
Koros. Bo odchodzę z niczem.
Pauzaniasz. Czegóż chcesz?
Koros. Chcę rękojmi, że Pauzaniasz, zasiadłszy na tronie spartańskim przy pomocy sprzysiężonych niewolników, nie zakuje ich w cięższe kajdany od tych, które teraz dźwigają.
Pauzaniasz (zamyślony). Wdzięcznym będę...
Koros (uśmiechając się gorzko), Pauzaniasz będzie wdzięcznym... Przebacz mi prawdę, ale my wdzięczności spartan jeszcze nie kosztowaliśmy i nie znamy jej smaku. Dziś potrzebujesz jako spiskowiec niewolników zbuntowanych, ale jutro, jako władca, zapragniesz uległych. A za wiele wycierpieliśmy już z przymusu, ażebyśmy jeszcze mieli poświęcać się na ofiarę z własnej woli. Znosić ucisk jest możliwością ludzką, ale walczyć za ciemiężców...
Pauzaniasz. Czyż sądzisz, że doznawszy od was tak wielkiej usługi...
Koros (j. w.). To piękne słówka tylko, Pauzaniaszu, któremi nawet łatwowierna kobieta się nie pożywi. Zresztą przypuszczam, że zechcesz dług spłacić, że mnie, że nas dziesięciu, dwudziestu łaskami obsypiesz; ale za ciebie krew będą przelewały tysiące niewolników, kto ich wynagrodzi i ubezpieczy? Przyszły władca Sparty nie pójdzie do każdego domu, do każdego warsztatu lub gospodarstwa i nie sprawdzi, czy pan gnębi swych służących jak przedtem, albo nawet, czy mszcząc się za bunt, nie gnębi ich bardziej? Zwyciężywszy, nie zostaniesz przecie sam w Sparcie, a twoi możni poddani nie będą mieli ani obowiązku, ani chęci złagodzenia naszego losu. Choć Jowisz modłów wysłucha, oliwka nie obrodzi, gdy jej liście robaki zjedzą.
Pauzaniasz. Ja te robaki z drzewa spartańskiego otrzęsę, zgarnę, zmiażdżę, ich gąsienice wytępię! Jednem kopnięciem rozbiję spruchniały senat, zetrę wszystkie pięć łbów hydrze eforatu, której gardła dotąd napełniałem złotem!...
Koros (uniesiony odprowadzając Pauzaniasza od świątyni). O, tak, Pauzaniaszu, tak, utnij i nie daj im odrosnąć. Niech przed objęciem urzędu nie przysięgają, że nas mordować będą... Spójrz na moje czoło, widzisz na nim te bruzdy, blizny, bąble? Przed pięciu laty kupił mnie jeden z obecnych eforów, jako śpiewaka. Za to tylko, że mu smutną piosnkę zanuciłem, kiedy on chciał być wesołym, kazał mi przez cały dzień tańczyć, dopóki bezprzytomny nie padłem. Gdy na zajutrz uciekłem w góry, zrobił na mnie obławę i złapał. Własną ręką przyłożył mi do czoła rozpalone żelazo, na którem wyryte było jego imię i którem niewolników znaczył, ażeby ich jako zbiegów wszędzie poznawano. Uciekłem jednak znowu, zdarłem sobie skórę z czoła i dotąd je smaruję gorczycznym sokiem, który mi resztki piętna wyżera. Nie miałem w tych pięciu latach ani jednego dnia spokojnego; jak dzikie zwierzę mieszkałem w jaskiniach, okradając biedne wiewiórki z orzechów a pszczoły z miodu. Czasem tylko przechodzący niewolnik kawałek chleba ułamał lub leśne drzewo dojrzały owoc z litości głodnemu zrzuciło. Karmiła mnie przecież ciągle nadzieja, że kiedyś odetchnę zemstą. Obiegając okolice i porozumiewając się tajemnie z niewolnikami, zbuntowałem tylu, że ich cztery tysiące czeka wezwania do śmiertelnej walki, dwakroć stotysięcy zaś na to hasło zerwać się może. A ty chyba wiesz, Pauzaniaszu, że my strasznie bić się będziemy! Gdy ręce w uderzeniach omdleją, ciała nasze zioną zarazą i nieprzyjaciela zniszczą!
Pauzaniasz (zachwycony). Wybornie! Pioruny mam, tylko mi właśnie tej burzy potrzeba! Rozpacz jest matką męstwa, a najdzielniej biją się nieszczęśliwi; nie wątpię też, że wam odwagi starczy. Zresztą z lwów termopilskich wyrodziły się bojaźliwe koty; dzisiaj armia spartańska nie ta, którą wiódł Leonidas — idzie do boju naprzód piętami. Tak, Korosie, zwyciężymy; zamiast tego dwupłciowego potwora, który niedołężne królestwo łączy z nierządną rzeczpospolitą, zamiast znikczemniałych eforów i strupieszałego senatu, zamiast tych wszystkich oligarchicznych szczurów, które pod tronem mają swoje nory, ustanowię rząd silny, jedną wolą przeniknięty...
Koros. A dla nas — dla niewolników?
Pauzaniasz. Dla was — łaskawy.
Koros. To jest?
Pauzaniasz (zniecierpliwiony). Ach, mój Korosie, gdyby łuk, który mam naciągnąć przeciw wrogowi, targował się ze mną o wysoką nagrodę i za nią tylko obiecywał wypuścić strzałę, odrzuciłbym go i wolałbym bić się pięściami. Czego ostatecznie chcesz? Przecież zapewne nie tego, ażebym was wszystkich codziennie własną ręką nacierał wonnymi olejkami.
Koros. O, nie tak wiele, żądam tylko...
Pauzaniasz. Śmiało — raz powiedz otwarcie.
Koros. Ażeby każdy niewolnik, który przyjmie udział w walce, otrzymał swobodę.
Pauzaniasz. Każdy?! A jeśli wszyscy powstaną?
Koros. To wszyscy będą wolni!
Pauzaniasz. Oszalałeś! A któż będzie pracował, gdy wyzwolę wszystkich?
Koros. Wolni.
Pauzaniasz (szyderczo). Jeżeli im się podoba, a jeżeli się raz nie podoba, to nawet nie będzie w Sparcie ani jednego człowieka, któryby jej królowi sandały do nóg przywiązywał. O nie, mój Korosie, wspaniałomyślnym być chcę, ale za taką cenę pomocy waszej nie kupię, tem więcej, że bez niej obejść się mogę.
Koros. Wątpię, chociażbyś był Herkulesem...
Pauzaniasz. He, he, wracaj do swojej bosej komendy, bo zaczynasz bredzić. Ty myślisz, że ja mogę tylko rozstawić nogi, a konia między nie wy mnie wsuniecie? Głupi sen cię odurzył. Na mój znak przyjdzie tu tyle wojska, że pod nakryciem jego tarcz Grecya wyglądać będzie jak wielki żółw, pływający na brzegu morza.
Koros (żartobliwie). Piękna bajka.
Pauzaniasz (mówiąc powoli z naciskiem). Kiedy bajki lubisz, to ci opowiem ładną. Był pewien wódz, który wojując w Azyi, tak zasmakował w jej przyprawach, że mu obrzydła czarna ojczysta polewka. Prosił więc potężnego króla perskiego, ażeby ten pomógł mu do przekształcenia starej spartańskiej kuchni i ażeby, dla zachowania tajemnicy układów, zabijał każdego niewolnika, przybywającego doń z listem. Dwaj zgładzeni posłańcy schowali sekret do grobu; co się stało z trzecim, który poniósł ostateczne wezwanie, nie wiem ale może ci bajkę niedługo dokończę. Tymczasem pomyśl nad nią i rozśmiej się... z siebie. Za chwilę wyjdę ze świątyni Pozeidona, który jest moim dobrym bogiem i któremu dziś jeszcze nie złożyłem ofiar. Spotkaj mnie i powiedz, czy wy jesteście tak koniecznie potrzebni do przerobienia spartańskiej kuchni.
Koros (udając wesołego). Potrzebni jesteśmy, bo wszyscy twoi niewolnicy są w Sparcie.
Pauzaniasz (zbliżając się do świątyni). Przyprowadź mi żywego Grifosa, a będę twoim śpiewakiem.
Koros. Grifosa? Tego, który tam siedzi na stopniach świątyni i żebrze?
Pauzaniasz (podbiega przerażony). Grifos! Co tu robisz? Zbierasz jałmużnę na podróż? Dałem ci dość pieniędzy! Mów, nie poszedłeś jeszcze, czyś już wrócił? (potrząsając nim). No mówże, bo cię za język powieszę! Kochany Grifosie, nie bój się, tylko powiedz słowo. Ty zawsze byłeś dobrym chłopcem, ja cię lubiłem! (chwytając go za szyję). Gdzie mój list zbrodniarzu?! Gdzie mój list?
Grifos. Ratunku! (ze świątyni wychodzi pięciu eforów).
Koros (spostrzegłszy ich). Koniec bajki! (oddala się szybko).

SCENA III.
Pauzaniasz, Grifos, eforowie, później Leja.

Pierwszy efor. List twój mamy, Pauzaniaszu — nie lękaj się.
Pauzaniasz. Zasadzka!
Drugi efor. Chcieliśmy tylko przekonać się, czy dobrze twoje pismo rozumiemy i czy niewolnik prawdę powiedział.
Pauzaniasz (z ironią). Niedomyślni jesteście, a gdym wam niedawno, jako sędziom, złote krążki w woreczkach rozsyłał, odrazu wiedzieliście, co one znaczą, choć na nich tylko głowa króla perskiego była wytłoczona.
Trzeci efor. Milcz zdrajco!
Pauzaniasz (j. w.). A dlaczegoż to świat ma słyszeć tylko o moich grzechach a nie znać cnót waszych? Nie nadymajcie się uczciwością podłe gady, bo ja z was ten wiatr wypuszczę. Dwa razy ręce wasze wznosiły się po moją głowę i dwa razy wpadły w moją kieszeń. List wam dopiero odkrył moje stosunki — a po cóż to ściągaliście mnie z pod Byzancyum i za co płaciłem szlachetnym eforom, jeśli nie za przyjaźń z satrapą Artabazosem i królem perskim? Oburza was zapewne nie moja zdrada, ale przypuszczenie, żem zbiedniał, że już nie będę mógł wam ulać złotego sumienia. Kazaliście mnie milczeć, teraz ja wam każę mówić; powiedzcie, że kłamię, że wasze dusze nie są otchłanią, wiecznie łaknącą zysku, żeście nie przedajni, nie podli!
Czwarty efor. Straż! (występuje pięciu uzbrojonych żołnierzy).
Piąty efor (przystępując poważnie do Pauzaniasza). Ile i za co mi płaciłeś?
Pauzaniasz. Tobie nic, tyś między tymi krukami był gołębiem i przebaczyć mi nie chciałeś.
Piąty efor. A więc czystem sumieniem przeklinam cię rozpustniku i zdrajco, który na ojczyznę swoją naprowadzić chciałeś barbarzyńskie hordy, ażeby z niemi ją opanować. Zgiń, ażeby twój oddech powietrza nie zakażał, i w piersi dzieci spartańskich nie przenikał, ażeby potomność nie złorzeczyła narodowi, który nie tylko zdrajcę wydał, ale nawet bezkarnie żyć mu pozwolił.
Pierwszy efor (do straży). Bierzcie go!
Pauzaniasz (wskakując na stopnie świątyni Ateny). Bogini Atena nie pozwala tknąć nikogo, kto schronił się pod opiekę jej przybytku. Tu mieszkać będę, stąd urągać wam, którzy w mojej śmierci chcielibyście zabić własną ohydę. Może orzeł w przelocie upuści swój łup, może pies niedogryzioną kość mi przyniesie — tem się pożywię, zanim król perski na waszych karkach tu przyjedzie.
Drugi efor. Straż — dalej! (Straż wpada na schody).
Pauzaniasz (kryjąc się do świątyni). Precz świętokradzcy! (Straż się cofa — przechodnie gromadzą się z ulic).
Trzeci efor. Co robić? (chwila milczenia i cichej narady między eforami).
Piąty efor (do straży). Niech jeden z was uwiadomi matkę Pauzaniasza, że może widzieć syna po raz ostatni. Wy zaś zamknijcie świątynię, zedrzyjcie z niej dach, niech każdy przechodzień rzuci przez otwarte jej sklepienie kamień na zbrodniarza. (Żołnierze przystępują do zerwania dachu).
Leja (wyrywa się z ukrycia do Grifosa). Uciekajmy!
Grifos. Cicho...
Leja. Uciekaj ślimaku, bo przyjaciele Pauzaniasza ciebie do tej świątyni cisną (oddalają się).
Piąty efor. Kto tam idzie?
Pierwszy efor. Matka Pauzaniasza (Tłum rozstępuje się, stara kobieta zbliża się powoli ku eforom i staje przed nimi).
Piąty efor. Wezwaliśmy cię, zacna niewiasto, po to, ażebyś pożegnała się z synem, zdrajcą Sparty, który przed prawem schronił się do tej nietykalnej świątyni i który w niej zamurowanym zostanie, a każdemu wolno będzie przez odkryty dach przybytku Ateny rzucić na więźnia kamieniem. Otwórzcie drzwi. (Straż odmyka świątynię).
Matka (przez chwilę stoi ponuro zamyślona, wreszcie podejmuje kamień, ciska go na świątynię i pada).
Pauzaniasz (z głębi). Litości!
Piąty efor. Można zamurować!

(Zasłona spada).
PODDANKA.
separator poziomy
OSOBY:

ANDRZEJ LELIWA lat 40.
RAFAŁ LESZCZYC „  60.
TADEUSZ LESZCZYC „  25.
ONUFRY PORAJ „  50.
KAZIMIERA WRZOSEK „  20.
(Rzecz dzieje się we wsi Powiśle, w pierwszych latach XIX wieku).
separator poziomy
(W pokoju Kazimiery).
SCENA I.
Kazimiera i Onufry.

Onufry (wpatrując się przez chwilę w zadumaną Kazimierę). I czego tu się tak smucić? Wojewodzina, poświeć Boże jej duszy, była pani z sercem macierzyńskiem, ależ przecie świat za nią do grobu nie poszedł. Zapisała co w testamencie dla panienki — to jej spadkobierca oddać musi; nie — to i tak biedzie wyrość nie damy, aby tylko wyzwolenie było, o czem chyba wątpić trudno. Prawda, wszyscy we dworze smoki nie ludzie, ale na każdy wypadek znajdzie się ktoś, kto chętnie otworzy swój dom dla sieroty, a nawet w potrzebie błyśnie przed złemi oczyma żelazem... (czule) Tylko nie płakać, nie wzdychać, bo się Panu Bogu daremnego kłopotu narobi. Ho, ho! odesłałby on tu nazad ducha nieboszczki, gdyby przynajmniej nie zabezpieczyła panienki od bezbożnych myśli swego siostrzeńca...
Kazimiera (drgnąwszy). Czy on dziś na pewno przyjedzie?
Onufry. Leci, leci, bo podobno już resztki ojcowizny w winie rozpuścił i z kochankami wysączył. Warszawę ze strachem przed francuzami ominął, a tu ma nadzieję znowu za wielkiego pana się przebrać. Przyjedzie — już hajduka z doniesieniem przysłał.
Kazimiera (rozpaczliwie). Bodajby mi w każdej minucie tego czekania rok życia przepadał!
Onufry. Fe! do stu przepiórek! Alboż on wilkołak? Że szlachcic z kiepskim herbem, że dziedzic z darowaną fortuną, że pędziwiatr z lekkiem sumieniem — to jeszcze nie sąd ostateczny, zwłaszcza że wojewodzina testamentem panienkę...
Kazimiera. Bardziej wierzę mojemu przeczuciu, niż twemu pocieszaniu, panie Onufry. Mylisz się...
Onufry (żywo). To omylę się na wszystkich, tylko nie na sobie. Jeżeli nieboszczka pani — czego Boże strzeż — przy śmierci o panience zapomniała, a jej siostrzeniec będzie chciał z tego zapomnienia źle skorzystać, to ja mu powiem, że moja ręka, pisząc nahajem morały na grzbietach przez lat trzydzieści, tęgo zaprawiła się do wypisania mu na łbie ostrem piórkiem sprawiedliwej nauki. Proszę nie myśleć, że stary włódarz struchleje przed majestatem kasztelanica. Nie gorszy mój Poraj od jego Leliwy. Gdyby blizny po magnackich cięciach pachniały, mógłby się nosem na szramach mej twarzy przekonać, że je w młodości dostałem od lepszych niż on pozłotków. Wprzódy w jego czuprynie dudek sobie gniazdo uwije, niż ja mu pozwolę igrać samowolnie z losem sieroty. Niech poczeka, aż grzyb zakwitnie. Ja panienkę dzieckiem do dworu przyniosłem, piętnaście lat strzegłem, a dziś miałbym opuścić? A tożbym sobie na karabeli rękojeść z zajęczego skoku kazał nasadzić, a w herbie kreci ogon umieścić. Jezus Marya — przecież w szkaplerzu nie noszę cielęcej wątróbki. Ja cię, panno Kazimiero, tak kocham...
Kazimiera. Dziękuję ci, panie Onufry, bo dziś każda opieka jest dla mnie dobrodziejstwem. Może wojewodzina, umierając, poczuła obowiązek wynagrodzenia mnie za usługi chociaż prawem swobody, może przy śmierci, jak za życia, była dla mnie matką... A jeśli nie?... Wtedy ojcze mój zmartwychpowstań i zadrżyj przed nieszczęściem swego dziecka, które tak nieopatrznie powierzyłeś pańskiej wspaniałomyślności!
Onufry. Nie skarż go, panno Kazimiero, nie skarż. Oddał cię, bo musiał, bo był poddanym, bo go lata choroby tak u pani zadłużyły, że tobą tylko mógł się jej wypłacić. Gdy wojewodzina, której dzieci Bóg poskąpił, spostrzegła ciebie, piękną dzieweczkę i kazała mi cię wziąć do dworu, ojciec twój, usłyszawszy to polecenie — słaby, porwał mnie z łóżka za ramię, groził, prosił, płakał, modlił się...
Kazimiera (w oburzeniu). I pan nie zlitowałeś się nad nim?!
Onufry. Nie ulitowała się wojewodzina, a nawet nie miała na to czasu, bo stary tegoż dnia umarł.
Kazimiera (szyderczo). A gdzież w tedy była wasza, panie Onufry, nahajem zaprawiona ręka, wasza karabela bez rękojeści z zajęczego skoku, wasz szkaplerz...
Onufry (przerywając). Człowiek był młodszy, o łaskę pańską więcej dbał...
Kazimiera (wzgardliwie). Lwy w słowie, jagnięta w czynie.
Onufry. Skora do niewdzięczności jesteś, panno Kazimiero. Czy przez lat piętnaście wycisnąłem ci z oczu chociaż jedną łzę? Czy przez tych kilka tygodni, od śmierci wojewodziny, nie starałem się ci jej zastąpić? Czy zawsze nie dogadzałem wszystkim twoim żądaniom? Ojcem lub sługą byłem dla ciebie na przemian, a ty mnie, panno Kazimiero, dziś udającym lwa jagnięciem nazywasz...
Kazimiera. Nie gniewaj się, panie Onufry, jeśli prawda, że mnie kochasz.
Onufry (z zapałem). Kocham bardziej, niż ojciec, niż wszyscy, którzy cię zrodzili lub poznali. Wojewodzina była kobieta zazdrosna i surowa, bałem się więc o tem za jej życia mówić. Zawsze jednak serce w mej piersi miłością dla ciebie gorzało. Prawda, dawno ja już niebu na tej ziemi się naprzykrzam, ale kilka dziesiątek lat — to jeszcze nie kilka matuzalowych setek. Młodością jest gorąca krew, a ta dotąd w moich żyłach — chwała Bogu — nie skrzepła. Więc krótko rzecz wiążąc, jeśli względem twego ojca, panno Kazimiero, zgrzeszyłem i nie odpokutowałem, jeśli z mojej winy jesteś bez opieki przed pańską swawolą, to pozwól mi, niech dziś gładząc za to mym Porajem plamę twego rodu, zegnę przed tobą kolano w pokornej prośbie o rękę...
Kazimiera (wybuchając śmiechem). Ha, ha, ha, niechże ja wprzód was, panie Onufry, po tym hołdzie dla mnie podniosę, bo panu gorąca krew samemu wstać nie pozwoli.
Onufry (wstając). Bez potrzeby, bez potrzeby...
Kazimiera (j. w.) Więc pan nie źartem chcesz za pokutę zgładzić swym Porajem plamę mojego rodu?
Onufry. Mogę, bom bezżenny.
Kazimiera. Ale stary...
Onufry (dumnie). Szlachcic.
Kazimiera. Chociażbyś pan nawet swego szlacheckiego klejnotu trzydziestoletniem włodarzowaniem nie sponiewierał, jeszcze i wtedy miałby on za mało dla mnie blasku.
Onufry (unosząc się). Dla kogo? Dla panny chłopianki — córki obdartego Macieja — poddanego z jednej morgi, który może jeszcze dotąd w grobie chowa na swej skórze pamiątki mego gniewu? Nahaj wam do herbu, ale nie Poraj!
Kazimiera (osuwając się na krzesło). Bezbronna...
Onufry (ze złością do omdlałej Kazimiery). Wzgardziłaś włodarzem, poszczycisz się panem.
Kazimiera (zerwawszy się). Gadzie!... (do wchodzącego Tadeusza) Panie!
Onufry (we drzwiach bocznych — złośliwie). Herbu Leszczyc (wychodzi. Kazimiera powstrzymuje się w biegu do Tadeusza i milknie).

SCENA II.
Kazimiera i Tadeusz.

Tadeusz. Dla czegóż on mnie, czy tobie herb mój przypomniał? Kazieńku — blada jesteś. Miałaś z tym dworskim liszajem jaką sprzeczkę?
Kazimiera (tłumiąc wzburzenie). Żadnej.
Tadeusz. Bo teraz w bezkrólewiu, po śmierci wojewodziny, lada pałka tu prymasuje, zwłaszcza jeśli kto jak ten, był senatorem u swej pani. (zbliżywszy się do siedzącej z podpartą głową Kazimiery). Drugi raz tu dziś jestem i drugi raz widzę, żeś ty mi, Kaziu, nad miarę zamyślona. Przecie to chyba już nie smutek po stracie wojewodziny. A może tajemna radość z przyjazdu jej siostrzeńca?... Milczysz? Trudno! I ty jesteś kobietą. Wasza miłość jak lód, gorącemi ustami dotknięty, szybko się topi, ale szybko znowu dla innych zamarza. Kto wie, czy wiatr, wyprzedzając przybycie bogatego pana, nie przyniósł ci od niego szeptów pokusy...
Kazimiera (smutnie). Podejrzliwe dziecko...
Tadeusz. Chciałbym sam to o sobie powtórzyć, w milczeniu jednak twojem nie mogę dopatrzyć żadnej dobrej dla mnie wróżby. Gdy zaś próbuję w przyszłość domysłem zajrzeć, zawsze widzę tylko, żeś ty piękna, ja spowszedniały, on...
Kazimiera (żywiej). Tadeuszu, ostrożnie! Nie używaj słów, o których nie wiesz, jak ranią!
Tadeusz. Ja wiem tylko, że i dziś omdlewa mi serce w czarach twoich uśmiechów i spojrzeń, ale już nie mogę, jak dawniej, dwa razy z kolei jednakowo odetchnąć, przez dwa kolejne tchnienia jednako czuć i myśleć, nie mogę powstrzymać krwi niepokojem gnanej do przyśpieszonego obiegu. Czasem zdaje mi się, że mózg mi płonie i przez czaszkę się dymi. Ach, gdybyś ty mi powiedziała, komu ja mam wierzyć!
Kazimiera. Sobie.
Tadeusz (szyderczo). Tylko? Tobie — nie? Więc w tem słowie rzucasz mi nareszcie zapowiedź rozdziału? Litość uchyla mi nakoniec zasłonę twego serca, ażebym dojrzał, że mnie tam już nie ma? (gwałtownie) Obłudną larwą twarz twoja, czy szczerem uczuć odbiciem? Jeśli masz dla mnie jakieś ostrzeżenie, nie ukrywaj go pod miłosiernem kłamstwem. Wolę boleść prawdy, niż rozpacz niepewności!
Kazimiera. Znowu ci powiem: domagasz się prawdy, jak dziecko ognia.
Tadeusz. Dosyć mi tych opiekuńczych przestróg! Ja wszystko wiedzieć chcę, chociażby mi to do ręki samobójczą broń podało. Od dwóch dni widzę, że milczenie co chwila bardziej obciąża ci usta. Dlaczego? Nie ufasz mi? Czyż ci nie powiedziałem, że jak tylko ojciec ze swego poselstwa do Warszawy wróci, zaraz wszystko, co mieć mogę, u stóp twoich złożę? Gdybym dziś rozporządzał własnym majątkiem, gdybym chociaż w domu miał matkę, nie dałbym ci tu przez oka mgnienie czekać pańskiej łaski. Ojca dziś się spodziewam, on na związek nasz zezwoli, ciebie dawniej niż ja zna i dawniej lubi, już mu kilkakrotnie pisałem o mojem niezłomnem postanowieniu, wreszcie chociażby się temu oparł, przysięgam ci na mój szlachecki...
Kazimiera (porywczo). Nie przysięgaj.
Tadeusz. Dla czego? Kazimiero, jeszcze raz pytam o prawdę!
Kazimiera (wzruszona). Kocham cię.
Tadeusz. Jeśli kochasz, czemu uparcie milczysz? Czy nowy dziedzic cię przeraża? Niechaj jego poddanki drżą niepewne swego losu, ty szlacheckiej krwi dziewica nie potrzebujesz się trwożyć. (słychać turkot — wpada Onufry).
Onufry (we drzwiach). Służba, przed ganek — pan nasz przyjechał (wybiega).
Kazimiera (dumnie). Słyszałeś? To jest prawda, którą przed tobą kryłam! Jam nie szlacheckiej krwi dziewica, ale tutejsza... poddanka!
Tadeusz (przestraszony). Poddanka?!
Kazimiera Tak panie! Jestem chłopską sierotą, dla dworskiej przyjemności po pańsku wychowaną. Dotąd byłam rozrywką dla starej dziedziczki, teraz może nią będą dla... Uciekaj szlachcicu, bo cię mój pan od swej poddanki wypędzi!
Tadeusz (wychodząc pognębiony). Poddanka...

SCENA III.
Kazimiera, Andrzej i Onufry.

Kazimiera (sama). Zląkł się, czy wzgardził — jedno...
Andrzej (wchodząc z kłaniającym się Onufrym). Cóż tu się mieści? (spostrzegłszy Kazimierę) A! Zapewnie mam przyjemność witać przyjaciółkę mej ciotki?
Kazimiera (spokojnie). Kazimierę Wrzosek.
Andrzej. Pewnie pani wyręczała wojewodzinę w pisywaniu do mnie listów?
Kazimiera. Ja.
Andrzej. Domyślam się tego i żałuję, bo nie wiedząc z tych listów nic o ich autorce, przyjechałem i poznałem panią dopiero dzisiaj... Ale czy ja pani nie będę przeszkadzał w tym domu?
Kazimiera. Jesteś pan w swoim własnym.
Andrzej. Nic to nie znaczy. Ciotka moja musiała dobrze nadużyć dobroci pani i zaciągnąć znaczne względem niej obowiązki, których spłatę znajdziemy zapewnie w testamencie. Zresztą uprzedzić panią muszę, że chociaż w Polsce urodzony, za właściwą ojczyznę moją uważam kraj najwyższej grzeczności, Anglię, gdzie dla ludzi dobrze wychowanych kobieta, jak australski monarcha, czego się swoją stopą dotknie, tem rozporządzać może.
Kazimiera. Bądź pan ostrożniejszym z angielską grzecznością, bo ona może pana zawieść w polskich obyczajach.
Andrzej. Bynajmniej. Dawno już wyłuskałem się z sarmackiej łupiny i wiem, co się wszędzie należy kobietom. A nawet, szczerze mówiąc, ile razy z zagranicy przyjeżdżam i przyznaję się do mego narodu, czynię to zawsze dla jego pięknych córek. (kłaniając się) Dzięki pani, najbardziej pragnę w tej chwili być jego synem.
Kazimiera (z ironią). Wprzódy spytaj pan ostatniej woli ciotki, czy możesz być moim bratem.
Andrzej. W dosłownem znaczeniu takiego stosunku i ja sobie nie życzę; co zaś do woli mej ciotki, to ona mimo że ostatnia w jej życiu, nie może być na ten raz pierwszą w mojem. Wreszcie posłuchajmy, co wojewodzina mówi. Gdzie testament?
Kazimiera (słabym głosem). Opieczętowany w tem biurku.
Andrzej (do Onufrego). Otwórz.
Kazimiera (rzucając się do nóg Andrzejowi). Litości!
Andrzej (zmieszany). Co pani?

Kazimiera (zerwawszy się). Wy litości nie znacie! Sama! Gdzie dla mnie prawo... ratunek... miłosierdzie! (wybiega).
SCENA IV.
Andrzej i Onufry..

Andrzej Co jej się stało? Czy ją tak otwarcie testamentu wzruszyło? Musiała być do pani bardzo przywiązaną?
Onufry (podając papier). Jak do matki.
Andrzej. I dla tego może mówiła ze mną tak dumnie. (czyta) »Kazimierze Wrzosek postaw lnianego płótna i trzy morgi gruntu, tytułem dożywotniej, bezpańszczyznianej dzierżawy«. Nie rozumiem tego daru.
Onufry. To posag nie dla Poraja!
Andrzej. Przedewszystkiem nie dla tej panny. Czy pani umierała przytomna?
Onufry. Zupełnie, aż póki Bóg duszy jej na sąd nie zawołał.
Andrzej. A za życia pannie Kazimierze czego nie dała?
Onufry. Jakto nie? Tę stancyjkę, pański stół i okrycie, czasem nawet siedzenie w powozie.
Andrzej. To dziwne.
Onufry. E, proszę pana, to naturalne.
Andrzej. Może wiesz co, czego ja nie wiem?
Onufry. Trzydzieści lat temu dworowi służę, wiele tu przy mnie narodziło się i umarło, chyba tylko ogrodowe świerki dalej pamięcią sięgają.
Andrzej. Więc...
Onufry. Byłem dotąd grobem dworskich tajemnic, nie każ mi panie być ich wystawą.
Andrzej. Schowaj sobie wszystkie do trumny, tylko zostaw mi jedną — panny Kazimiery.
Onufry. Boże drogi! Takie dobre, miłe dziecię. Lżej zdradziłbym własną córkę.
Andrzej (stanowczo). Zwołaj mi tu służbę, a sam odejdź.
Onufry (kłaniając się pokornie). Bez obrazy dla mojego pana, umiem być czuły i posłuszny.
Andrzej. Więc nie miel waszeć próżno językiem dla zrobienia wiatru. Kto jest panna Kazimiera?
Onufry (zniżając głos). Pańska poddanka.
Andrzej (zdziwiony). Co ty stary pleciesz?
Onufry. Tajemnicę, którą kiedyś wielu znało, a której może dziś nikt, prócz mnie, nie pamięta. Nieboszczka pani, owdowiawszy i uprzykrzywszy sobie samotność, kazała mi wziąć do dworu na wychowanie kilkoletnią dziewczynkę swego poddanego, który długo przedtem chorując, wkrótce podobno z żalu umarł, chociaż ja tam w chłopską miłość nie wierzę. Ponieważ wojewodzina nie żałowała niczego, więc ze smolucha pozwoliła wyróść pięknej i pysznej damie, która już nawet starym herbem wzgardzić umie.
Andrzej (chodząc po pokoju). To nie do uwierzenia. Tyle szlachetności, dumy, wdzięku. Prześliczna winna jagoda na jałowcowej gałęzi... Więc to moja poddanka — sierota — owoc nawet swojego pnia niemający — do mnie bezwarunkowo należy?...
Onufry. Jak każda śliwka, którą w pańskim ogrodzie wiatr z drzewa strącił...
Andrzej. No, no, nie wiedziałem, jaki spadek dostał mi się po wojewodzinie. Troskliwa ciotka, nawet o zadowoleniu mojej słabostki nie zapomniała. Czy tu wszystko tak piękne, jak ta panna?
Onufry. Pszenica — złoto, inwentarz...
Andrzej. Dziwnie czasem ta chłopska krew przez pańską opiekę dystylować się umie. Ktoby ją w tych delikatnych żyłkach poznał? Szkoda, że dużo się powiedziało angielskich grzeczności z australskim przywilejem. Oko zawiodło — wygląda jak królowa... (po chwili myślenia). Masz waszeć syna?
Onufry. Żony mi Bóg nie nastręczył.
Andrzej. Fi! Gdyby się jednak jaka warta długiego czekania znalazła...
Onufry. Święty patronie, z piątym krzyżykiem na plecach w takie cuda wierzyć! Trochę rozumu dla strzeżenia się waryactwa Bóg mi jeszcze zostawił. Nie długo ptaki będą ode mnie uciekały przestraszone, a cóż dopiero płochliwsza od nich kobieta!...
Andrzej. Tak źle nie będzie, jeśli jej waszeć dasz dobre imię, a ja dodam porządną wyprawę...
Onufry. Dziękuję łasce pańskiej, musiałbym jednak prosić Boga, żeby umyślnie dla mnie żonę stworzył.
Andrzej. Już stworzona, możesz ją nawet waszeć niedługo dostać.
Onufry. Kogo? — spytam pokornie.
Andrzej. Pannę Kazimierę.
Onufry. (dumnie). Poddankę? Poraja mam w herbie, jeszcze przed sejmami przodkowie moi go otrzymali i żaden ani kroplą krwi chłopskiej nie pokalał!
Andrzej. Bardzo to chwalebnie, ale czasy się zmieniły. Dziś to mniejszym, niż dawniej grzechem. Zresztą wiesz waszeć, że klejnoty szlacheckie przechodzą po mieczu, a nie po kądzieli. Już we wnukach twoich tradycya zapomni o pochodzeniu ich babki, a waszeć tymczasem będziesz miał młodą i piękną żonę.
Onufry. Nigdy.
Andrzej. Gdybym miał tyle co waszeć dumy, zamiast tu służyć, postarałbym się o wakującą teraz koronę. No namyśl się...
Onufry. Trudno, panie mój, trudno...
Andrzej. Żeby się panna zbyt długo targować nie dała, naprzód jej przypomnę zupełną ode mnie zależność, potem, dla lepszego poskromienia, wyznaczę jakieś leczące z pańskich nawyknień zajęcie i tak potrzymawszy ją u siebie w szkole kilka miesięcy, oddam waszeci ułaskawioną.
Onufry. Ha! całe moje życie poświęciłem temu domowi, niech i najdroższy mój skarb, klejnot rodzinny, idzie dla niego na ofiarę.
Andrzej. Ofiara to nie dla mnie, ale dla ciebie. Więc poproś tu waszeć panny, rób co każę, a w potrzebie za każde moje wykonane słowo spadnie ci dukat do kieszeni.
Onufry. Stopy pańskie całuję. (wychodzi).

SCENA VG.
Andrzej i Kazimiera.

Andrzej (czytając półgłosem testament). »Garderobianie Maryi Węgieł dukatów sto; Grzegorzowi Dołędze, strzelcowi, parę wołów, konia, 50 korcy zboża, i 200 łokci szarego sukna; klasztorowi OO. Kapucynów w Lublinie 2000 dukatów«. — Fi! Za długa litania, a zwłaszcza za hojne »módl się za nami«. (wchodzi Kazimiera). Proszę przybliżyć się do mnie.
Kazimiera. Z wezwania pańskiego widzę, że już pana objaśniono, jak masz być dla mnie grzecznym.
Andrzej. Rzeczywiście, testament sprostował moją pomyłkę. Niezależnie od tego, wolno nam pozostać w zgodzie na właściwych swoich miejscach, jeśli panna tego pragnąć będzie.
Kazimiera. Ja pragnę tego tylko, czego mi pan bez popełnienia gwałtu odmówić nie możesz — swobody.
Andrzej. Nie dziwię się panienko, że nie umiesz jeszcze stosować swych żądań do dzielącej nas odległości. Przypomnieć jednak muszę, że pogwałcić można tylko prawa, których ty wobec mnie nie posiadasz.
Kazimiera. Posiadam je jako kobieta przeniesiona i przyjęta do sfery, w której niewola jest zbrodnią.
Andrzej. Przeniesiona — prawda, ale nie przyjęta. Wojewodzina cię nie wyzwoliła, a ja dopiero to zrobię, jeżeli...
Kazimiera. Bądź pan, o ile możesz, ludzkim!
Andrzej. Dobrze — ale w zamian nie bądź panienka upartą.
Kazimiera. Czego więc pan chcesz ode mnie?
Andrzej (zbliżając się z uśmiechem). Czego?... czego?... Alboż ja panience wyraźnie mówić potrzebuję...
Kazimiera (tłumiąc wzburzenie). Czy pan się wstydzisz swoich ust, czy moich uszu?
Andrzej. Mam głęboki żal do wojewodziny, że ci, moja panno, pozwoliła wyuczyć się tak dumnego tonu i wysoko nastrojonej deklamacyi.
Kazimiera. Ja mam do niej żal inny, wołający o pomstę do ziemi i niebios za to, że mnie dla rozrywki w swych półtrupich nudach wyrwała z tego świata, któryby mnie był przyzwyczaił do poddańczego jarzma i przerzuciła w inny po to tylko, ażebym wysłużywszy się starannie wychowana kaprysom jej znudzenia, silniej potem odczuwała kaprysy bezprawia. Nie człowiekiem, nie przybraną córką byłam dla niej, ale tresowaną papugą, którą ona wyuczywszy ludzkiej mowy, nie nagrodziła przy śmierci za piętnastoletnią zabawkę nawet wypuszczeniem na wolność. To jest wasza wdzięczność. Wy umiecie na sejmach wyznaczać surowe kary za niszczenie łabędzich i sokolich gniazd, lub zapewniać bezpieczeństwo bobrom i niedźwiedziom, a jednocześnie skazywać ludzi na ofiarę samolubstwu i swawoli. Przeklęte niech będą prochy wszystkich przeszłych pokoleń, które dały panu nade mną prawo tyrana!
Andrzej. Tyranem dla ciebie, moje dziecko, zostać nie myślę, czego najlepszym dowodem, że pozwalam ci nawet być wymowną. Ale ustępstwa moje zależą od twoich ustępstw. Albo wreszcie — żadnych nie żądam. Zostań tu sobie jak dawniej: tylko rozumie się nie z wojewodziną, bo jej nie ma, lecz ze mną.
Kazimiera. Po co?
Andrzej. Ja także potrzebuję opieki, a jeśli nie odmówiłaś jej ciotce, nie powinnaś odmawiać siostrzeńcowi. Za to niedługo, bardzo niedługo wyzwolę... Po co te swary? Bóg na to cię stworzył, żebyś się śmiała, a ty się smucisz. Przecież upokorzeniem nie grożę, dobroci nie nadużyję i niezawodnie wyzwolę, tylko proszę śmiać się i nie bronić...
Kazimiera (odtrącając go). Strzeż pan swego bezwstydnego czoła, póki mam ręce nieokute.
Andrzej (w gniewie). Ty śmiesz...
Kazimiera. Ja śmiem bronić mojej godności.
Andrzej. Poczekaj! zaraz cię z niej rozbiorą. (klaszcze) Onufry!
Onufry. Jestem.
Andrzej. Do czeladzi ją! Każ przebrać w drelich!
Kazimiera (wychodzi z Onufrym).

SCENA VI.
Andrzej i Onufry.

Andrzej (chodząc niespokojny). Twarda dusza... Musi być z poprawnej rasy... Ale jakże piękna!... Onufry! (Onufry ukazuje się) Cóż?
Onufry. Kazałem jej dać inną odzież.
Andrzej. Co mówi?
Onufry. Nic.
Andrzej. Powoli nawet śpiewać ją nauczymy. Ale ponieważ to wszystko dla ciebie, staraj się wytłomaczyć, że tylko zupełna uległość mej woli zbawić ją może. Byłoby najlepiej, ażeby zrozumiała tę konieczność szybko. Bo naprzód szkoda jej męczyć, a powtóre nie trzeba robić we wsi i okolicy zbyt wielkiego zgorszenia. Jak wojewodzina z nią się obchodziła?
Onufry. Jak z własnem dzieckiem.
Andrzej. We dworze lubiona?
Onufry. Wszyscy wywieszaćby się za nią dali.
Andrzej. A z sąsiedniem obywatelstwem ma jakie stosunki?
Onufry. Bywa we wszystkich okolicznych domach, które czy o jej pochodzeniu nie wiedzą, czy też na nie mało zważają, dość że ją aż do boskiej obrazy lubią.
Andrzej. To źle, bardzo źle. Nie chciałbym uchodzić za tyrana...
Onufry. Jeden nawet młody obywatel z sąsiedniego folwarku tak się w niej rozmiłował, że codzień tu bywa i podobno o żeniaczce myśli.
Andrzej. Tego przepłoszymy. Jak się nazywa?
Onufry. Tadeusz Leszczyc, syn miernej fortuny szlachcica, ale dawnego posła naszej ziemi w Warszawie, który ma dziś wrócić z jakimś ordonansem od Francuzów.
Andrzej. Znam starego krzykałę. Synkowi zrobię przyjemność, kiedy taki demokrata. (Staje przy oknie) Nic ją to przebranie nie oszpeciło. Nawet najpodlejszy strój wdziękom jej służy. Przechodzący szlachcic zdjął czapkę... (Zwracając się do Onufrego) Powiedz nieproszonemu konkurentowi, że mu w moim lesie nie wolno złapać i obedrzeć z futra wiewiórki, a tem mniej podkradać mi się do poddanki. Jeśli go tu spotkam, jak lisa w żelaza złowię lub jak wieprza ze szkody zająć każę. Co mam, to mam dla siebie; a waszeć pod karą utraty miejsca strzeż mi tego, czego nikomu nie ustąpię. Zawołaj tu ją.
Onufry (na stronie). Nikomu jej nie ustąpi? Więc i mnie... O, coś niedobrego się święci (wychodzi).

SCENA VII.
Kazimiera i Andrzej.

Andrzej (do Kazimiery, dając znak Onufremu żeby odszedł). Powtarzam — okrutnym być nie chcę, chcę tylko, ażebyś zrozumiała, że to, czego się domagasz ode mnie, jako obowiązku, otrzymać możesz jedynie jako łaskę. Mała zaś próbka mogła cię o bezskuteczności twego oporu przekonać. Proś, a nie rozkazuj, bo wyprosisz wszystko, a nie nakażesz mi nic. (zbliżywszy się) Ja nie będę gwałcicielem, jeśli ty, moja Kaziu, nie będziesz...
Kazimiera. Odstąp pan.
Andrzej (tłumiąc gniew). Ty myślisz, że mnie pokonasz? Jeśli mi do pastwienia się nad tobą nie starczy chęci, to starczy gniewu. Chociażbyś się w milion podobnych sobie zmieniła i wszystkie mi na wykup za siebie darowała, nie puszczę cię, aż do grobu. Ty wiesz że od giętkich prętów łoziny do twardych rąk ludzkich wszystko mi tu podległe i wszystko, gdy skinę, przeciw tobie się zwróci. Jutro Bóg cię nie pozna, gdy ja pognębić cię zechcę. Głodem i pragnieniem cię zabiję i samej zabić się nie dam. Jeśli zabronię, nie dostaniesz nawet listka piołunu na pokarm, nawet kropli pokrzywowego soku do picia, nawet suchej gałęzi do powieszenia się. Nie patrzysz na mnie, a patrzyłabyś czule na swego szlachetkę? Wprzód te twoje błyszczące źrenice w pierścionki sobie oprawić każę, niż im dla niego płonąć pozwolę!... Ze mną, czy...?
Kazimiera. Przeciw tobie — niegodziwy.
Andrzej. Ha, zobaczysz, czy ja daremnie grożę! (idąc do drzwi) Kto tam jest?! (ukazuje się Onufry). Ten pokój będzie kuchenną izbą, a ta dziewka niech w nim czyści noże! (Onufry wybiega i wraca z koszem nożów i dwoma służącymi, którzy wynoszą meble i wstawiają proste sprzęty). Onufry, pilnuj... (wychodzi).

SCENA VIII.
Kazimiera i Onufry.

Onufry (obejrzawszy się trwożliwie podchodzi do zamyślonej nad nożami Kazimiery). Nieszczęście ludzi brata: zapomnijmy więc o urazach, panno Kazimiero. Alboż to nasza przyjaźń z pajęczyny, ażeby ją lada giez mógł potargać? Nie smuć się pani: przyrzekłem i w potrzebie z pomocą się znajdę. Pan Andrzej...
Kazimiera (stanowczo). Dosyć! (zaczyna obcierać nóż płótnem).
Onufry. Zaraz gniewy. Ja chciałem tylko powiedzieć, że dziedzic wykrzyczy się, trochę nadokucza, ale jak zobaczy, że z krzemienia gąbki nie zrobi, zmięknie i może przeprosi.
Kazimiera (ponuro). Masz pan mnie pilnować, a nie pocieszać (podsuwając mu do oczu nóż). Ten nóż czysty?
Onufry (odchyla głowę). Jak zwierciadło.
Kazimiera (j. w.) Powiedzcie swemu panu, że i ostry.
Onufry. Eh, co tam z nożami. Lepiej oto słuchaj mnie pani i zawierz. Od jednego twojego słowa zależy być wolną.
Kazimiera (j. w). Pan nie widzisz, jak ten nóż ostry...
Onufry. Od jednego, mówię, słowa. Kiedy u nóg włóczyłem się dziedzicowi, żeby panienkę uwolnił, rzekł do mnie: dobrze, ale jeśli natychmiast zostanie twoją... żoną.
Kazimiera (gwałtownie). Milcz służalcze, bo ci z piersi obłudne serce wykroję (wchodzi Tadeusz).
Onufry (ze złością). To zostaniesz jego kochanką (we drzwiach półgłosem grożąc Tadeuszowi). Zajmę ja cię z tej szkody... (oddala się).

SCENA IX.
Tadeusz i Kazimiera.

Tadeusz (zbliżając się przerażony). Więc to prawda? Przebrać cię kazał — ten rozbójnik!...
Kazimiera (spokojnie). Pan.
Tadeusz. Mnie swą władzą ust nie zamknie i broni z rąk nie wytrąci. Ja mu włosa z twej głowy na wiatr puścić nie pozwolę!
Kazimiera. Nie strasz go pan daremnie, boś niedawno stąd przed nim uciekł.
Tadeusz. Uciekłem przed piorunem, który na mnie spadł nagle. (błagając) Aniele mój, nie gardź człowiekiem, który chwilowo omdlał w swem czuciu, uderzony w jego nigdy nietkniętą strunę. Z mlekiem matki wyssałem moją szlachecką dumę, dotąd oddychałem jej powietrzem, ani raz serce moje nie zadrgało po za kołem jej promieni — i ty chciałaś, ażebym ja w jednej chwili zrzucił z siebie naturę dwudziestu pięciu lat mego życia i oblókł inną? Dla czego nie przyzwyczaiłaś mnie do tajemnicy swego pochodzenia? Czy sądziłaś, żem orzeł urodzony w pawiem gnieździe? że na drzewie mego rodu jestem zupełnie różnym od innych owocem? Nie nazywaj tego ślepym, kto przed niespodziewaną błyskawicą zmrużył zlęknione oko. Jeszcze dotąd myśl w chmurach mi tonie, dotąd nie widzę jasnego jej światła, ale nigdy niegasnącą gwiazdą w tej burzy jest dla mnie miłość, która przed niebezpieczeństwem w obronie twojej nie zadrży. Pod klątwą wiecznej na moją cześć hańby, daj mi prawo upomnieć się za twoją krzywdę.
Kazimiera. Prawa żadnego dać nie mogę, bo żadnego nie mam.
Tadeusz. Jakto — więc ulegniesz samowoli rozboju?
Kazimiera. Poddaństwa.
Tadeusz. Na litość, co ty myślisz robić?
Kazimiera. Kazano mi czyścić, więc czyszczę i ostrzę te noże.
Tadeusz. Szaleństwo!
Kazimiera (z gorzkim uśmiechem). W potrzebie bywa rozumem. Noc już zapada, w jej ciemnościach sumienia dobre zasypiają, złe się budzą. Wtedy do obrony przed złem ostry nóż lepszy od tępego krzyża.
Tadeusz. Kazimiero, ty coś strasznego zamyślasz. Szlachetniejszy otwarty miecz od skrytego noża. Wprzódy wrosnę w to miejsce, niż z niego ustąpię, dopóki ty nie będziesz wolną. Jeśli ci dziedzic odejść nie pozwoli, to mu się wydrę lub ukradnę i w sądzie szacunek twojej głowy zapłacę.
Kazimiera. Ty masz do obrony rąk dwie, a on do napaści tysiąc.
Tadeusz (smutnie). Prawda. Tak było u nas zawsze i za to może dziś losy strasznie nas karzą. Po tysiąc rąk pracowało i krwawiło się dla wygody jednego samolubstwa; teraz Nemezys mści się na swawoli za krzywdy ciemiężonej niewinności. Obcą ręką rozdawać będzie te prawa uciśnionym, które im się z naszej należały i które sprawiedliwością kraj by zbawiły. Podobno już nawet Francuzi zmienili nasze ustawy. Kazimiero, czekajmy ojca mojego, on dziś z Warszawy przyjeżdża, może nam jakiś ratunek przywiezie.
Kazimiera. Przywiezie — panu.
Tadeusz. Wtedy niech przeciw mnie powstaną wszystkie potęgi, ja je za ciebie do walki wyzwę! (Podczas tych słów wchodzi Onufry, pokazując Andrzejowi Tadeusza).
Onufry (półgłosem). Tego szkodnika odstraszyć trzeba.

SCENA X.
Ciż, Onufry i Andrzej.

Andrzej (podchodząc z tyłu do Tadeusza). U kogo pan brat tu jesteś?
Tadeusz. U mojej narzeczonej.
Andrzej. U mojej poddanki.
Tadeusz. Moje prawo świętsze.
Andrzej. Moje dawniejsze.
Tadeusz. Pan wiesz, że ja ją kocham.
Andrzej. To mnie mało obchodzi i do niczego więcej nie obowiązuje, tylko do strzeżenia mej własności.
Tadeusz. Pan mi ją oddać musisz!
Andrzej. Wtedy, jak będę musiał oddać panu moją sakiewkę, jeśli się w niej przypadkiem zakochasz.
Tadeusz. Człowiekiem pan jesteś, czy...!
Andrzej. Dziedzicem tej wsi.
Tadeusz. W takim razie pozywam pana do sądu naszych szabel.
Andrzej. Dobrze. Ale naprzód oddal się pan i daj mi znać przez swoich świadków, że cię za progiem nie opuściła odwaga do stawienia się w tym sądzie.
Tadeusz (dobywając szabli). Podły tchórzu, broń do ręki, bo ci obelgę płazem odbiję i sińcem naznaczę!
Andrzej. Onufry! Parobków — związać tego chłystka! (Onufry wybiega).
Tadeusz. Jeśli tu wejdą, łeb za łbem się potoczy, a twój najpierwszy.
Kazimiera (przyskoczywszy do Andrzeja z nożem). Nie każ im tu wchodzić, bo ten nóż ostry, a moja ręka pewna, dla ciotki twojej niejeden koszyk z drutu uplotła (słychać kroki za sceną).
Andrzej (do wchodzącego Onufrego). Niech się oddalą, ty zostań.
Tadeusz. Broń swemu panu przynieś!... (wpada Rafał).

SCENAXI.
Wszyscy.

Rafał (półpijany z papierem w ręku). Nie pozwalam! Moje szlacheckie prawo! Nie pozwalam, chociażby mnie w sztuki porąbać mieli. Gdzie mój syn — Tadeusz?
Tadeusz. Jestem, ojcze.
Rafał. Karabela wyjęta — do cięcia gotowa — przeczułeś, jak należy powitać ojca! Niech wszyscy odstąpią szlacheckiego sztandaru, my dwóch bronić go będziemy! Do mojego boku! Skosimy przedajne głowy!
Andrzej. Czego pan w moim domu krzyczysz?
Rafał (zbliżywszy się do Andrzeja odskakuje). Brr! to on — płód Judasza! Prawda, jego ojciec nie bezdzietny się powiesił, a ciotka bezdzietnie umarła. O, ja poznałem pana kasztelanica, bo dusza nieboszczyka papy ze strachu przed Bogiem w ciało synka z szubienicy się schroniła i z oczu do mnie wygląda. No cóż, podobno pan także chcesz puścić kraj w arendę? Nie uda się, bo nie ma już co dzierżawić? Warszawę, Francuzi wzięli, wojska nawiedli, prawa dyktują... Ale ja nie pozwalam!...
Andrzej. Panu bratu widzę kieliszek te rzeczy opowiadał...
Rafał. Piłem, to piłem, za własne uczciwe dukaty, a nie za judaszowe srebrniki. Zresztą zobaczywszy pana, już się trochę wytrzeźwiłem... Tadeuszu, zakładamy protest i zawiązujemy konfederacyę... Napoleon czy nie Napoleon, nikt nie ma władzy bez naszej zgody praw nam narzucać i naszych przywilejów znosić.
Tadeusz (gorączkowo). Co ty ojcze, mówisz?
Rafał. Ja mówię, że na konstytucyę wydaną przez Napoleona i równającą nas z chłopami nie pozwalam, chociaż mi ją na tym papierze wypisano i ogłosić kazano. (Tadeusz czyta niecierpliwie papier). Takiej herezyi dotąd żadne polskie usta wymówić nie śmiały, a ten europejski antychryst myśli, że wolę wieków jednem pociągnięciem pióra z Drezna przemaże.
Tadeusz (czytając). »Wszyscy są równi wobec prawa; poddaństwo się znosi.« O dzięki ci wielki człowieku! Kazimiero — jesteś wolna!
Rafał (odwróciwszy się podchodzi do Kazimiery). Kazimiera? Panna Kazimiera — wychowanica wojewodziny — na Boga, co to jest? W chłopskiem przebraniu...
Kazimiera (przyciskając papier do serca). Jego poddanką byłam: on mi swoją niewolnicą być kazał, a ten papier niepodległą mi być pozwala.
Rafał. Jezus Marya! Przytomny już jestem, a jednak uszom własnym uwierzyć nie mogę. Tyle potworności w jednem sumieniu! Dawajcie rozkaz, ogłosić go kazano. (we drzwiach) Pozwalam!
Tadeusz. Kazieńku, ty teraz moja bez przeszkody — prawda?
Kazimiera. Dziś żadnych ślubów nie robię. Wprzódy pan pójdź i wielkiemu bohaterowi odsłuż za mnie w szeregach dobrodziejstwo, jakie mu winnam (podaje mu rękę). Chodź stąd ze mną mój kochanku. (do Andrzeja rzucając mu nóż pod nogi) Przekonaj się, że był czysty i... wyostrzony... (wychodzi z Tadeuszem).
Onufry (łaszcząc się do Andrzeja). Wszystkie rozkazy pana ściśle spełniłem...
Andrzej (gniewnie). Teraz w pole! tam twoje miejsce! (wychodzi).
Onufry (sam). A gdzie obiecane dukaty?

(Zasłona spada).
BŁAZEN.
separator poziomy
OSOBY:
separator poziomy
MICHAŁ PIELESZ lat 28.
JUSTYNA, jego żona „  22.
MAREK, błazen „  30.
AMBROŻY PISKORZ, patron „  40.
KRYSZTOF ŚLEPOWRON „  50.
KRYSTYNA PAŹDZIORA, służąca Pieleszów „  35.
(Rzecz dzieje się w Lublinie, w pierwszej połowie XVIII wieku).
separator poziomy
SCENA I.
(Pokój Pieleszów w mieszkaniu zajezdnem).
Marek i Krystyna.

Marek (wbiegając z pantofelkami w ręku). Wprzód panna swój cień złapiesz. Nie mam czasu — do trybunału idę.
Krystyna (goniąc za nim). Ale dla czegoś wtedy inaczej śpiewał?
Marek (stawiając trzewiki na stole). Kłamiesz panna, bo ja właśnie tem od wszystkich ludzi się różnię, że nigdy nie śpiewam.
Krystyna. Mówiłeś przecie, że masz coś dla mnie.
Marek (siadając w fotelu). I prawda. Ponieważ jednak to, co ja miałem dla panny, na krócej starczyło niż to, co panna dla mnie, więc dziś proszę za mną nie biegać i pleców mi daremnie westchnieniami nie przypiekać.
Krystyna. A kto obiecywał się ze mną ożenić?
Marek. Pewnie djabeł.
Krystyna. W tobie wisielcu.
Marek. I we mnie bywa, ale do ślubu z panną Krystyną nie namawia. Zresztą on wie, że kiedy nieboszczyk dziad pana Pielesza odbywał rekolekcye u Kartuzów w Warszawie, ja im co dzień przed wyjściem na spacer dzwoniłem, żeby kobiety z drogi przy klasztorze uciekały. Wtedy zbrzydziłem sobie ród niewieści na zawsze.
Krystyna. Ach, ty obmierzły nietoperzu, zaprzesz się może...
Marek. Żem kilka razy wieczorami koło okna panny latał?
Krystyna. Koło okna!
Marek. Czasem i przez okno wskoczyłem, ale cóż ja temu winien, żeś panna, wróblami ciągle się pasąc, igrać ze mną chciała? Napij się teraz cynamonowej wódki, to ci wszystką złość do mnie z ciała wyrzuci. A jeśli chcesz koniecznie iść tego roku za mąż, usiądź pierwsza na tem krześle, na którem przed chwilą ksiądz siedział.
Krystyna. Bodaj cię jutro na cmentarz wyprowadził, oszuście, lisimałpo, wilczy zębie!
Marek. Słuchaj mnie, dziewko: jeden kronikarz — widzisz sroko, że ja kronikarzów czytuję — otóż jeden kronikarz powiedział: czyż gwiazdy przez to ciemnieją, że na nie murzyn palcem wskazuje? Co znaczy: czyż ja przez to nikczemnieję, że ty mi wymyślasz?
Krystyna. Tobie mną pogardzać? A wiesz ty, chamski wiórze, żem ja szlachcianka.
Marek. Szlachecka szyszka.
Krystyna. Ze znanego rodu...
Marek. Drobnych szlacheckich pcheł, które w naszym kraju gęsto nogi panów obłażą. Twój ojciec pewnie jakiemu kasztelanowi lub wojewodzie językiem buty glansował, jego koniom ogony zawiązywał i za udo wołowe z konewką piwa na sejmikach służył.
Krystyna. Nie ruszaj go w grobie, nie ruszaj, bo jak mi jego pamięć droga, tak ci złą gębę podrę.
Marek. Za co, aniołku, za co? Myślisz, że nie wymawiałem Panu Bogu, dla czego mnie nie stworzył drobnym szlachcicem? Ale Pan Bóg odpowiedział: »Mój Marku, co ci potem? Czy sądzisz, że chodzić człowiekowi ze zgiętym karkiem wygodniej, niż z wyprostowanym? A zresztą: mieszczaninem nie jesteś, bo nie handlujesz, chłopem — nie, bo nie orzesz, żydem — nie, boś katolik, więc tylko wsadź za pas łyżkę i widelec, ażebyś zawsze był gotów do jedzenia, a będziesz szlachcicem bez herbu jak biskup inflancki bez kapituły. Nadto umiesz czytać, pisać, grać, rysować i ładne trzewiczki wyszywać; a tymczasem panna Krystyna czem na szlachectwo zasłużyła? Żebym jej dziurek w nosie nie przekłuł, to by uchem wąchała« Tak mi Pan Bóg odpowiedział.
Krystyna. Chyba bies z czarownicą, twoi rodzice, piekielniku, co wszystko wydrwiwasz i nawet godnej krwi ludzkiej nie szanujesz.
Marek. Ale gdzie tam, ja tylko w twojej krwi dobrego gatunku nie uznaję. Według mnie prawdziwa szlachta są to tacy ludzie, których, gdyby dużo na tobie przeliczyć, to jak dukaty na suknie zostawiliby ci trochę swego złota. Jeżeli więc zgodzisz się, żem ja dukat, to ja zgodzę się, żeś ty pozłocone sukno.
Krystyna (płacząc). Zdradził... porzucił... jeszcze poniewiera.
Marek (udaje płacz). To też pozwij mnie, kochana panno Krystyno, a z pewnością zapłacę dwa funty pieprzu kary, jak za rzucanie kamieniami na żydowską bóżnicę.
Krystyna (j. w.). Bóg cię sam skarze. Przestałbyś ty świerszczu skakać, niechbym tylko doniosła wojewodzie, coś na niego przed panią mówił, gdy się o nią starał, i co dziś jeszcze gadasz.
Marek. Leć i wygadaj wszystko, co twój kurzy rozum spamiętał, a nie zapomnij dodać, że błazen pana Pielesza przysyła wojewodzie ciebie w zamian za panią Pieleszową, którą mu odebrał. Zresztą sam go uwiadomię o tym podarku; bo idę właśnie do trybunału na sądy, jako deputat od pcheł szlacheckich, gdzie mnie niezawodnie wybiorą marszałkiem. Mam nadzieję, że uradowany tobą wojewoda zrzecze się nawet pretensyi do majątków mego pana.
Krystyna (tłumiąc gniew). Ale nie zrzecze się ciebie.
Marek (przegląda się w lustrze i poprawia sobie ubranie). Uszki stoją — kapturek dzwoni — (zwróciwszy się do Krystyny) a zgadujesz panna, dla czego noszę strój czerwony? Dla tego, żeby się indory na mnie gniewały. Czemu to urodzona panna Paździora taka smutna jak nienakręcony zegar? Że ja się wyśliznąłem? Ach! święty mój patronie, toż przysłowie grozi: czem się kto żywi, tego woń wydaje. Więc nie pragnij panno Krystyno mną się karmić, bo będzie cię słychać błaznem. No, cóz tak wargi ze złością ogryzasz, jak gdybyś je dla wojewody obierała (bierze pantofelki ze stołu). Patrz, co za kunsztowna robota tych drobiazgów. A co za nóżki w nie wejdą! Dla tych cudownych nóżek naszej pani zostałem szewcem artystą, dla nich porzuciłem ciebie. Codziennie je ubieram. Ileby wojewoda dał za to szczęście! Zaproponuj mu, ażeby tobie szył chodaki i z twojemi nogami się pieścił (do wchodzącej Justyny). Nóżki moje, nóżki ubiorę.
Justyna (do Krystyny). Gdzie pan?
Krystyna. Nie wiem.
Marek. Gdyby była młodsza, może byłby przy niej.
Justyna (do Marka surowo). Milcz. (Do Krystyny) Zapytaj w trybunale. (Krystyna wychodzi).

SCENA II.
Marek i Justyna.

Marek. Ona nie wróci, bo ją darowałem wojewodzie dla ułagodzenia go po stracie pani.
Justyna. Czy to my sobie równe?
Marek. Nie, ona jednak dla wojewody bardzo odpowiednia, bo chociaż już robaczywa, ale dojrzała, a jego starym zębom takiej właśnie potrzeba.
Justyna (siadając). Dość tego paplania. Wojewody nie drażnij, bo kpiny twoje do niego dolecą, a wiesz jak dla nas niebezpieczny. Podobno nawet dziś ma być nasz z nim spór w trybunale rozstrzygnięty.
Marek. Jak nóżki pani kocham, on tę sprawę wygra, bo ją sam sądzić będzie. Trybunał jest zawsze do wynajęcia dla wielkich panów, a on dobrze zapłaci. Deputatowi pod karą gardła nie wolno dać w gębę, ale wolno jak najwięcej w rękę i można być nawet pewnym, że nie odda. Wojewoda od tygodnia im już sumienie wyzłaca, a oni tak radośnie skaczą, tak ogonami kręcą, że aż miło będzie patrzeć, jak nimi pana Pielesza w palestrzańskiej kniei osaczy i wypaproszy. Nie pomoże sprawiedliwość, gdy jej głodne dziateczki za żerem się rozlecą. Śmiesznem nawet byłoby żądać, ażeby wojewoda przegrał, kiedy niektórzy deputaci już za pieniądze od niego córkom wyprawy pokupowali.
Justyna (zamyślona). Nie pleć.
Marek. Wszystko jedno: więcej mi nie przyrzecze, niż przyrzekł, że mnie na maść zetrze. Figlarz to rzodkwią i pieprzem tureckim nadziany! A hojny! Na wypędzenie duszy z mojego ojca podobno aż całą brzozę rózg zmarnował. Jeśli chłopu dogodził, to i panom deputatom dogodzi. Duży postawił worek, kiedy sasi talary sypali, ma teraz czem sakiewki trybunalskie napełniać. A pan Pielesz co im pokaże? Dowody, że majątki, które mu wojewoda zabrał i zabierze, do niego należą? Prawo jest z metalu, nie z papieru, złote lub stalowe. Gdy na jednej szali stanie gruby wojewoda z trzosem i kozakiem, a na drugiej cienki Pielesz z błaznem i papierami, nie przeważymy ich dobrodziejko i polecimy w górę. Chyba pani wskoczy na naszą szalę.
Justyna (j. w.). Cóż ja pomogę?
Marek. Ho, ho, węgle jałowcowe przysypane swoim popiołem przez rok nie gasną, a jego miłość pod gniewem nigdy się nie wytli. Im bestya drapieżniejsza, tem gwałtowniej kocha. Wił on się, wił, gdy mu panią sprzątnięto! Ja tego Pielesza — krzyczał sapiąc — z pańskich łupin wyłusknę i drobno zmielę! A wtedy i ty bańko — dodał grożąc ku mnie — w moich rękach pryśniesz. Jeszcze wczoraj wrzeszczał przed trybunałem: »Czego sądy mi nie dadzą, to żołnierze moi wezmą. Pielesza do ostatniego pióra oskubię, Pieleszową, jeśli zechce, złotemi ozdobię«. Tak ryczy ten ukraiński niedźwiedź.
Justyna (j. w.). Straszny.
Marek. Dla kobiet to specyał, chociaż przytęchły. Jak to można grymasić przy takim magazynie! Gdybym był niewiastą, zaraz bym się do niego zalecał. Jego żona będzie miała pieczony obłok, jeśli tego zapragnie. Wszystkich obedrze i ją ustroi. A kto wie, czy mu z czasem i królewska korona na głowę nie spadnie. To nie Pielesz, co nie ma siły utrzymać swojego i za cudzem nie goni. Dobrze z błaznem o prawie i słuszności gadać, ale nie z sędziami. Jeżeli nie przestanie taką bronią wojować, to niedługo ja będę musiał zostać poważnym szewcem, a moja pani klucznicą.
Justyna (drgnąwszy). Marku!
Marek. I wtedy jednak robiłbym takież same pantofelki. Nie przymierzy ich nawet pani? (siada u nóg Justyny). Zdejmę te brzydkie a włożę to ładne.
Justyna. Nudzisz mnie.
Marek. Tylko nóżki daj mi piękna pani (zdejmując trzewiki, kładzie nowe). Ach, te nóżki, takie małe, że w strączkach akacyi chodzić by mogły. Wojewodo! Takie białe, że z ich skórki narcyzom korony wystrzydzby się dały. Wojewodo! A takie w dotknięciu miłe, jak puch anielskich skrzydeł. Wojewodo!
Justyna (z zadowoleniem, ściągając Markowi z głowy kaptur). Zdejmże kaptur, kiedy tak mówisz.
Marek. To mało: gdy patrzę na te śliczne stopki, usta mi się nie do słów, lecz do całusów układają (całuje Justynę w nogę).
Justyna (powstawszy — dumnie). Nałóż kaptur — błaźnie!
Marek. Ha, ha, ha, wojewodo — jakie słodkie!... (wchodzi Krystyna).
Justyna. No cóż?
Krystyna. Widziałam pana (ogląda się na Marka).
Marek. Parzy coś pannie język... Wypluń prędko, wypluń... nie bój się mnie. Idę do trybunału, muszę wreszcie pana Pielesza raz z wojewodą rozsądzić... Wojewodo — jakie słodkie! (wychodzi).

SCENA III.
Krystyna i Justyna.

Krystyna. Och! pani, straszne rzeczy się tam dzieją.
Justyna. Gdzie?
Krystyna. W trybunale. Niedługo ma być sądzony proces pana z wojewodą. Nie wiem, co wojewoda powiedział, czy też do trybunału napisał, dosyć, że pan w moich oczach przyskoczył do niego i krzyknął: »Niepowieszony łotrze! Mało ci majątków, które mi wydarłeś, jeszcze chcesz się moją niesławą i hańbą mojej matki nasycić!«
Justyna (zdumiona). Jego niesławą i hańbą jego matki? Co to znaczyć miało?
Krystyna. Nie wiem. Wojewoda spokojnie popatrzył i rzekł: »Strzeż się, żebyś nie był łotrem powieszonym«.
Justyna (zamyślona). Matki... (do Krystyny) Prosiłaś pana, żeby przyszedł?
Krystyna. Bałam się przystąpić, tak był uniesiony; zresztą zaraz pobiegł do sali deputatów. Tylko wojewoda, chodząc wzburzony po korytarzu, zbliżył się do miejsca, gdzie stałam, a spostrzegłszy mnie, zawołał: »Tak, tak, dudek w orlem gnieździe... Czub mu wyskubię. Ale wszystko jego żonie oddam, oddam nawet to, co mam, chociażby darami moimi błotną drogę wysypać miała. On mi ją zabrał, ja mu tylko całą skórę zostawię!«
Justyna. Szalony! Czyż on nie wie, że jestem żoną...
Krystyna. Wie, ale — mówią — do zapamiętałości w pani zakochany. Nie przez chciwość pana procesuje, bo chociaż mu się przecie niczem nie zasłużyłam, odchodząc sypnął na podłogę garść dukatów i powiedział: »Pozbieraj je panna i rzuć w ślepie temu, kto przed twoją panią zawarczy, że Ślepowron skąpy«.
Justyna. Dziwny człowiek.
Krystyna. Jak król srogi i szczodry — prawdziwy wielki pan. Tylko błazen go oczernił i wściekłym rysiem zrobił, bo ten niecnota świętego w piekle by unurzał. Ani wiary nie zna, ani cnoty uczcić nie umie; ja go unikam, a on jutro gotów ogłosić, że go gonię. Tak i z wojewodą. Chociaż mu nic nie winien, on jadowitem swojem żądłem ciągle go kole. A przecież to pan...
Justyna. U kogo ty służysz: u Pielesza, czy Ślepowrona?
Krystyna (zmieszana). Ach! czyż ja panu naszemu uchybiam... Niech go Bóg pani na wieki w szczęściu zachowa. »On jej nie wart!« — bluźnił jeszcze wojewoda, a jednak o tem nie wspomniałam. Jezu drogi! Alboż...
Justyna. Dosyć (przechadza się zadumana — do siebie). Jemu zabierze, ale mnie odda — to wszystko jedno, tylko będę posażniejsza... Nie wart mnie?... A wreszcie... dzieci nie mamy (wpada Michał).

SCENA IV.
Justyna, Krystyna i Michał.

Michał (wzburzony). Nie udusi mnie, nie udusi, podły ten tygrys.
Justyna. Dobrze, że wracasz; jestem niespokojna.
Michał. Nie kłopocz się, moja najdroższa. On ma zęby, ale ja twardy. (do Krystyny) Wody przynieś, język mi się na węgiel spali. (Krystyna wychodzi). Piekło (siada).
Justyna. Czy już sprawa wprowadzona?
Michał. Zaraz będzie. Nie mogłem być przytomnym bo musiałbym chyba ręce sobie poodgryzać, żeby nie ująć szabli, która mi się do tego nikczemnego łba wyrywała. Straszny kraj, straszne czasy, które pozwalają rozbojowi w sądach swoje prawa uświęcać. O, niech lepiej nigdy nie doczekam dzieci, niż żeby jak ja miały być pastwą rozkiełznanej siły!
Justyna. Ależ może trybunał żądaniom wojewody nie ulegnie i przed krzywdą cię osłoni. Są w nim także ludzie uczciwi, tobie przyjaźni.
Michał (gorzko się uśmiechając). Niektórzy tak wyglądają, nie mam jednak żadnej pewności, że sumienia tajemnie nie sprzedali. Cudza krzywda nie boli, a od samego zapachu pieniędzy uczciwość mdleje. Ale ja im do judaszowej zapłaty ciężkie przekleństwo dorzucę! (pije wodę przyniesioną przez Krystynę, która wychodzi).
Justyna. Nie próbowałeś z nim ugody?
Michał. Kobieto, co wymówiłaś? Ja mam się godzić z rabusiem, który mnie postanowił ze wszystkiego wywłaszczyć, który mi przemocą odrywał po kawale ziemi, a teraz chce zaprzeczyć zarówno tego, co posiadam, jak tego, czem jestem? Mam się godzić z potwarcą, który głosi, żem nie powinien nazywać się mężem mojej żony i synem mojej matki?
Justyna. Dlaczego?
Michał. Spytaj, czemu u nas słaby żyje z łaski silnego, czemu bezpieczeństwo jest kaprysem rozboju, czemu prawa obywatelskie są igraszką samowoli, czemu jeden szlachecki herszt może na czele swej bandy unieważnić dla siebie władzę całego państwa. Wyzuł mnie ze wszystkiego, bo tego chciał.
Justyna. Chciwy nie jest, więc musi być za coś obrażony.
Michał. Szlachetnie się mści za to, że się z tobą ożeniłem: okrada mnie.
Justyna. Ach, przecież nie okrada.
Michał. Przez kogóż więc na procesy straciłem cały twój posag?...
Justyna. Straciłeś — cały?
Michał. Kto pozajeżdżał moje dziedziczne majątki, a teraz mnie z nich w imię oszczerstw i gwałtu wywłaszcza?.
Justyna. Nie lękaj się, mnie je zwróci.
Michał Tobie? Jakto... dlaczego tobie? Skądże... Może prosiłaś go?!...
Justyna. Nie.
Michał. Więc skąd wiesz? Kradzieżą na mnie chce udarować ciebie? Czy sen nade mną się pastwi? Justyno, wytłomacz mi, bo... (wchodzi Ambroży).
Justyna (oddalając się). Łatwo zgadniesz.

SCENA V.
Michał i Ambroży.

Michał (osłupiony). Łatwo zgadnę...
Ambroży. Sługa pański.
Michał (dziko). Ha! zgaduję!... (do Ambrożego) Pan tu, któż mojej sprawy broni?
Ambroży. Już ją obroniłem, za godzinę dowiem się czy szczęśliwie, bo sąd zamknął się na długą naradę, a tymczasem przychodzę do pana od wojewody.
Michał. Od kogo? Więc pan jesteś jego, nie moim patronem.
Ambroży. Owszem, pańskim i dla tego właśnie przyjąłem rolę pośrednika. Wojewoda proces wygra.
Michał. Przypuszczam, skoro pan nie przewidywałeś takiego skutku po mojej skardze, a przewidujesz go po swojej obronie.
Ambroży. Nie liczę panu tego obraźliwego docinka, bo pan jesteś nieszczęśliwy.
Michał. Bez litości, bez litości, chociażby mnie wojewoda obdarł z majątków, pozostanie mi jeszcze dosyć na zaspokojenie pańskiej usługi.
Ambroży. Panie Pielesz, co pana właściwie upoważnia do obrażania mnie? Padasz pan ofiarą niesprawiedliwości, a nie umiesz być względem mnie sprawiedliwym. Chciej pan pojąć, że obok człowieka, domagającego się bezwzględnie słusznych praw, musi być inny, równie uczciwy, rachujący się z koniecznością bezprawia. Nie przychodzę do pana jako przekupiony, ale jako wolny od wszelkich złudzeń.
Michał (posępnie). I ja ich już nie mam.
Ambroży. Wierzysz pan jednak, że można otrzymać tyle, ile pan żądasz. Ażeby panu zadość uczynić, potrzebaby zmienić cały ustrój państwa, ludzi, ich przodków, całą wreszcie historyę, która obecny stan wytworzyła. Czyż to jest możliwem, czy podobna, ażeby jedno źle dopasowane kółko zdołało zgnieść całą maszynę, zamiast być przez nią zgniecione? Wojewoda odebrał panu gwałtem dobra, które pan nabyłeś; zajechał te, które pan w spadku po ojcu dostałeś; do jednych i do drugich nie ma żadnego prawa, bezwątpienia; ale dla odzyskania ich i ukarania go potrzeba, żeby nie było u nas zwyczaju zajazdów, żeby spory rozstrzygały się sądem nie bijatyką, żeby trybunały nie były przedajne, żeby przed prawem korzył się nie tylko słaby lecz i silny, żeby ono posiadało środki wykonywania swych wyroków; słowem, dla zadowolenia pana potrzeba, żeby powstało u nas to, co nie istnieje, a znikło to, co istnieje.
Michał (ironicznie). W trybunale pewnie pan tego tak pięknie nie wyłożyłeś i dla mnie zachowałeś całą swoją wymowę, chociaż nie dla przekonania mnie ją wynająłem.
Ambroży. I ja nie wynająłem dla siebie pańskiej niegrzeczności.
Michał. Wybacz ją pan, wybacz, tak licznymi otoczony jestem wrogami, że nie mogę w nikim widzieć przyjaciela.
Ambroży. Tyle ufności nie wymagam, pragnę tylko, żebyś pan uznał we mnie całkiem obojętnego pośrednika.
Michał. Nigdy pośrednika, bo żadna moc mnie z tym bandytą pogodzić nie może. Straszysz pan, że gdyby nawet wydali słuszny wyrok, nikt go nie wykona: niechaj wydadzą.
Ambroży. Kiedy i to bardzo wątpliwe. Jak panu wiadomo, wojewoda zajechał pański dziedziczny majątek z tego tytułu, że pan nie jesteś synem swojego ojca i że dobra powinny przejść na pańskiego stryjecznego brata, opoja i włóczęgę, od którego prawo do spadku nabył.
Michał. Odszczeka tę potwarz pies, odszczeka.
Ambroży. Sto lat już nikt nie odszczekiwał, chociaż wielu potwarze rzucało, a tem mniej spodziewać się tego można w sprawie z wojewodą, na którego skinienie czeka więcej żołnierzy, niż ma cała Rzeczpospolita.
Michał. Więc oni podli ze strachu na słowo oszczerstwu uwierzą?
Ambroży. Niestety, panie, nie na słowo: wojewoda przedstawił urzędowy akt śmierci ojca pańskiego w Gdańsku spisany, którego data dowodzi, że Stanisław Pielesz, pułkownik w armi Leszczyńskiego, zginął wcześniej, niż pańskie z niego urodzenie wymaga.
Michał. Łże podły oszust! Żyją jeszcze towarzysze broni mojego ojca, którzy o dniu jego śmierci zaświadczą! Ha! dosyć, nie będę czekał sprawiedliwości sam ją sobie na nim wymierzę (chce biedz).
Ambroży (powstrzymując go). Rozwagi więcej, panie; gwałtownością niczego pan nie dokażesz a przegrasz niewątpliwie sprawę, którą trybunał właśnie w tej chwili rozstrzyga.
Michał. Dobrze, zostanę, tylko nie wspominaj mi pan o żadnych propozycyach tego zbrodniarza, lecz biegnij do sądu i uwiadom mnie natychmiast o zapadłym wyroku (siada pognębiony). Czemu mi krew tylko się burzy a nie upływa! Czekam pana.
Ambroży. Niedługo (wychodząc we drzwiach spotyka Marka).
Marek. A panu się cóś nie należy? Bo zostałem kasyerem wojewody i wypłacam jurgielt jego przyjaciołom.
Ambroży. Żeby on tylko ci tych wydatków nie zwrócił (wychodzi).

SCENA VI.
Marek i Michał.

Marek (przyglądając się Michałowi). Smutny ojczuś — nawet Marka nie wita. Fe! Przecież dopiero egzekwie nad Pieleszem śpiewają a do eksportacyi jeszcze daleko. Ja się nie martwię, chociaż mnie hajduk wojewody na stryczek chciał złapać (wyjmuje sznur z kieszeni). Wyrwałem mu go i wziąłem, będzie na czem w szczęściu kogoś a w nieszczęściu siebie powiesić. Prawda ojczulku? Nie odzywasz się do mnie, byłem w trybunale, a co widziałem! Ile razy jaki deputat się zbliżał, żołnierz stojący na warcie krzyczał: raus! co ma być sygnałem, ażeby patrol na spotkanie wybiegał i broń prezentował, a co właściwie po niemiecku znaczy: precz hultaju! Tak. Dziedzic milczy? Ponieważ na mnie nie krzyczeli raus! więc wszedłem do sali i zaraz przywitałem instygatora, wielkiego męża, który codzień wieczorem wtedy w kuchni marszałkowskiej jeść a w mieście rządzić zaczyna, kiedy już wszyscy jeść i rządzić przestaną. Otóż ten stróż bezpieczeństwa publicznego był tak sińcami pokryty, że aż troskliwie spytałem, czy go noc tak gęsto i silnie wycałowała. Chciał mnie przyaresztować, ale że władza jego w dzień ustaje, więc radziłem mu, ażeby poczekał do wieczora. Czy nie słusznie? Pan Pielesz chyba ze smutku oniemiał. Bez potrzeby. Nic złego stać się nie może, bo kiedy palestranci w trybunale wyszli na ustęp i zaczęli pokornie śpiewać litanię, ja najgłośniej powtarzałem: zmiłuj się nad nami — to jest nade mną i Pieleszem. Chociaż znowu o mało ze mną coś bardzo złego się nie stało, nie licząc pętlicy, którą mi przy wyjściu ten drapichrust na szyję zarzucił. Woźny, który z wokandy sprawy wywoływał, czytać nie umiał, a ponieważ żaden ze światłych obywateli w tej trudnej sztuce wyręczyć go nie mógł, więc przysuwam się i zajrzawszy w papier, szepnę: Marek błazen przeciwko wojewodzie Krzysztofowi Ślepowronowi...
Michał (powstając nagle). Poproś tu żony mojej.
Marek. Woźny to podszepnięcie okrzyczał, a wtedy ja...
Michał (z gniewem). Poproś żony mojej.
Marek. Nie usłyszałem ojczulku, bo zdawało mi się, że ci wojewoda i żonę zabrał.

SCENA VII.
Michał, później Justyna i Marek.

Michał (sam). Nieszczęście jak owad się pleni, więc może... Ale nie... Ona tak... (wchodzi Justyna, za nią Marek). Zasmuciłaś się pewnie mojemi strapieniami najniepotrzebniej. Patron zapewnił mnie, że pomimo groźb i przekupstw wojewody sąd niezawodnie oświadczy się za nami.
Marek. A wojewoda za panią.
Justyna. Dałby to Bóg, bo inaczej...
Michał. Cóż inaczej? Przecie są wyższe sądy.
Marek. W niebie.
Justyna. Ech, mój drogi, tak wątła nadzieja dobra dla tych, którzy umierają, ale nie dla tych, którzy żyć pragną. Gdybym jutro ze świata zejść miała, wystarczałaby mi nawet skłamana pociecha, że kiedyś moje pragnienie zadowolonem będzie; ale ponieważ jeszcze długo na ziemi zostać zamyślam, więc wolę łaskawość sądów niższych, niż sprawiedliwość wyższych.
Marek. A ja, gdybym w tych słowach mógł umaczać palce, oblizałbym i powiedział: bon sos!
Michał. W najgorszym wypadku coś nam zostanie.
Justyna. Wstyd.
Marek. Bon sos!
Michał. A chociażby nic, to jeszcze pracą zdołamy byt nasz dostatnio podtrzymać.
Justyna. Mój kochany, praca nikomu dostatku nie dała a nędzę często sprowadziła. Zresztą wyznam ci otwarcie, że ani sama nie jestem do niej zdolna, ani na twoją patrzeć bym nie mogła. Kto jeździł w powozie, ciągnąć go nie będzie. Życie rozumiem tylko w zaspokojeniu wszystkich potrzeb, bez tego jest ono katuszą, na którą chyba waryat dobrowolnie się skazuje. Wolałabym nie żyć, niż w łachmanach na barłogu doczekać dnia sądnego.
Marek. Bon sos!
Michał. Ależ nie obawiaj się tego. Najprzód sprawa moja jest jak łza czysta, powtóre zjednałem sobie wielu deputatów, którzy uroczyście przyrzekli, że do pokrzywdzenia mnie nie dopuszczą. Sam wojewoda to przeczuwa, skoro przysyłał z propozycyą zgody. Lada chwila nadejdzie patron i pomyślną wiadomość nam przyniesie (wchodzi Ambroży).

SCENAVIII.
Ciż i Ambroży.

Michał. Zwyciężyliśmy, prawda? Pociesz że pan moją żonę.
Ambroży. Na podstawie aktu, przekonywającego o nieprawnem urodzeniu pańskiem, trybunał skazał pana na pozbawienie praw szlacheckich i wywłaszczenie z majątków dziedzicznych, które przyznał wojewodzie.
Michał. Zgiń powietrze z przed ust, które ten nikczemny wyrok wydały! Bodaj pierwszy piorun ich przedajne łby potrzaskał! Bodajby im wszystko w przestrzeni na pieniądz się zamieniło! Bodaj im dzieci po to tylko się rodziły, ażeby przekląwszy swych ojców umierały! O, płody gwałtu i chciwości! Gdyby dla osądzenia mnie wypuszczono najdziksze zwierzęta z klatek, szaleńców ze szpitali i złoczyńców z więzień, jeszcze i przed tym trybunałem wygrałbym moją sprawę, którą przed sądem uczciwych obywateli przegrałem. Dla dogodzenia żądzom jednego zuchwalca odarto mnie z mienia, odebrano ojca, shańbiono matkę. O matko moja, poskarz się Bogu, jeśli go oglądasz!
Justyna (do Ambrożego). Cóż teraz począć?
Ambroży. Pani nam odpowie. Wojewoda bowiem gotów oddać zabrane majątki.
Michał. Oddać?
Ambroży. Żonie pańskiej.
Michał. Mojej żonie?!
Ambroży. Pod warunkiem.
Michał. Żeby jego kochanką została — co? Niebezpiecznie, panie Piskorz, ustom wyrzucać wszystko, co kto w uszy włoży. Uciekaj pan, bo mogę się zapomnieć i kawałkami z ciebie psów na ulicy obdzielić.
Ambroży. Ostrożnie panie, bo ja się szczerze staram, żebyś nie potrzebował psom na ulicy kęsów wydzierać. Wojewoda...
Michał. Precz! precz!
Justyna (powstrzymując go). Ależ pozwól temu panu dokończyć.
Ambroży. Pójdę precz tem spokojniej, że pan za mną się udasz. Wojewoda ofiaruje majątki pani pod warunkiem, że za to dostanie błazna.
Michał i Justyna. Marka?!
Marek (śpiewa). Raz dwa trzy
Cztery pięć
Sześć siedm ośm
Dziewięć dziesięć.
Na pożegnanie wreszcie zaśpiewałem i umiem tak śpiewać aż do trzystu, bo tyle razy ojciec mój pod rózgami jęknął, a chyba dla syna wojewoda nie będzie oszczędniejszym.
Michał. A, to tę propozycyę przynosiłeś mi pan przed wyrokiem? Wojewoda z rabunku na mężu robi prezent żonie. Tanie zaloty! (do Justyny) Spodziewa się jakichś łask od ciebie.
Justyna. Żąda tylko błazna.
Marek. Tymczasem.
Michał (do Justyny). Więc mu go damy?
Justyna. Naturalnie, tem więcej, że on u nas cokolwiek na niewłaściwem miejscu. Jest to sprzęt twego dziadka nam niepotrzebny a nawet zbytkowny.
Michał. A jeśli mnie jest potrzebny?
Justyna. W takim razie ja byłabym dla ciebie zbytkowną.
Michał (do Ambrożego). Racz pan oświadczyć wojewodzie, że mu nie dam błazna, ale odstępuję żonę.
Ambroży. Nie zmartwi się (wychodzi).

SCENA IX.
Ciż, później Krystyna.

Marek. Co zrobiłeś ojczulku. Jam nie wart jednego zagona: na mnie tylko włosy rosną, których nie będziesz żął i młócił.
Michał. Zbierz, co do mnie i ciebie należy.
Marek (kładąc rzeczy do tłomoczka). Mamy gdzie jaki dom?
Michał. Znajdziemy.
Marek. A czem się będziemy trudnić? Ja umiem szyć trzewiki, a ty ojczulku naucz się od częstochowskich żołnierzy robić pończoch, zaczniemy niemców ubierać. Ciasne trzeba im sprzedawać, prędzej się podrą a my więcej zyskamy. Dziesięć palców jednego żołądka nie napełni. Dobrze nam tak! Po co pan Pielesz złe broił, po co się żenił z panną, którą chciał dostać wojewoda, po co skarżył go za gwałty do sądów! Czy nie wiedziałeś ojczulku, że bogini sprawiedliwości ma zawiązane oczy, więc umizga się do tych tylko, u których dźwięk dukatów w kieszeniach słyszy? Czy ci nie mówiłem: u nas wolność jest po to, ażeby jeden drugiego mógł swobodnie napaść? Cnota, jak każdy klejnot, ma wartość tylko w obiegu, a u nas z niego wycofana. Chciało się panu Pieleszowi porządek w kraju zaprowadzać, prawa obywatelskie zabezpieczać, panów kiełznać, powagę sądów wzmacniać, ustawy przerabiać — ot masz! Przerobili dziedzica dwustu włók na przyjaciela błazna. Zaraz mamy się wybrać w drogę?
Michał. Zaraz.
Marek. Albo nie należało kupić sobie jakiegoś urzędziku? Nie starostą lub koniuszym, to podstolim, cześnikiem, pisarzem, asesorem, na wierzch wypłynąwszy zawsze łatwiej w kłopotach się obracać. Ale bez niczego, bez żadnej godności pośród samych tytułowiczów, a jeszcze w wojnie z nimi, to tyle znaczy, co dmuchać w żagiel, kiedy wiatr nie wieje. Biedny kalefaktor w szkołach, chociaż od profesora guzy odbiera, małych szlachciców w kozie ćwiczy. Oto jest korzyść urzędu. Kto na tej drabinie stoi, zawsze ma na niższym szczeblu kogoś, którego w łeb kopnąć może. A ty ojczulku miałeś pod sobą tylko ziemię, jak trznadel, a nad sobą wojewodę, jak jastrzębia.
Michał. Tak Marku, głupi Pielesz, bardzo głupi.
Marek. Tam, gdzie woźny z pozwem musi się jak złodziej skradać, a złapany baty odbierać, on spodziewał się najpotężniejszego pana sądem pokonać!
Michał. Głupi Pielesz.
Marek. Do ostatka. Czy nie rozumniej było błazna wojewodzie oddać i za to majątki dostać? I sobie i mnie, ojczulku, krzywdę zrobiłeś. Bo gdyby mi wojewoda chciał rózgami skórę posiekać, powiedziałbym: każ ją lepiej całą ściągnąć, wygarbować i na okładki do twej księgi praw przeznaczyć, według której proces z Pieleszem wygrałeś. Okrawki zaś daruj memu dawnemu panu, niechaj z nich na siebie uzdeczkę uszyje.
Michał. Spiesz się Marku, spiesz. Przed wieczorem musimy wyjechać, a ja potrzebuję być u patrona.
Marek. Po co? Nowy proces z wojewodą.
Michał. Ostatni o krzywdę mojej matki.
Marek (biorąc na plecy tłomoczek). Zamiast patronowi na proces, daj księdzu na mszę dziękczynną, że nie żyje, bo by, jak moja po zabitym ojcu, umarła (śpiewa)
Raz dwa trzy.
No, marsz, dziedzicu publicznych dróg i różnych pór roku.
Justyna (która dotąd siedziała zadumana). Mężu...
Michał. Życzę pani, ażeby nim chciał zostać ten, który tu po mnie przyjdzie. (Do Krystyny, która przez uchylone drzwi wyjrzała). Daj wody.
Krystyna. Nie ma w domu.
Marek. Bodajżeś do niej wstrętu nabrała i wojewodę ukąsiła.
Michał. Wszystko jest ludzkiem (wychodzą).

SCENA X.
Krystyna, Justyna później Krysztof.

Krystyna (zbliżywszy się do Justyny). Szkoda oczu na płakanie...
Justyna. Tak mi żal po sercu się rozlewa... Zobacz, czy już wyszli.
Krystyna (wyszedłszy wraca i melduje z dumą). Jaśnie Wielmożny wojewoda Ślepowron.
Justyna. Oh! jakże się boję... Proś.
Krysztof (we drzwiach). Do nóżek pani upadam.
Justyna (podając mu rękę). Witam cię, wojewodo, (błagalnie). Zwróć mu pan majątki.
Krysztof. Oddam wszystko, co posiadał, prócz... ciebie, (całuje ją w rękę).

(Zasłona spada).
ZA MASKĄ.
DRAMAT w 1. AKCIE.
separator poziomy
OSOBY:
separator poziomy
ALOIZY SIERPIEŃ lat 40.
JADWIGA, jego córka „  20.
JÓZEF BIŃSKI „  30.
STEFAN MILCZEK „  26.
BRUNO hr. JASZCZUR „  50.
MAKSYM BIELAK „  55.
SŁUŻĄCA
(Rzecz dzieje się współcześnie w Krakowie).
separator poziomy
SCENA I.
Jadwiga, później Aloizy.

Jadwiga (rzucając na stół gazetę, którą czytała). Jesteś ojcze?...
Aloizy (wchodząc bocznemi drzwiami z piórem w ręku). Na twoje usługi.
Jadwiga. Ja tego artykułu tłomaczyć nie będę.
Aloizy (troskliwie). Jak chcesz, moje dziecię — przetłomaczę sam... Nie podobał ci się?...
Jadwiga (cierpko). Nierozumny, albo... niegodziwy.
Aloizy. Cóż znowu? Rzecz prawie obojętna.
Jadwiga. Nie dla mnie.
Aloizy (siadając obok niej — z uśmiechem). Prawda mój aniołku, ma kilka wymiarów. Ty ją możesz z jednej strony ocenić, a ktoś inny — z drugiej. Nie trzeba wierzyć tylko sobie.
Jadwiga. Wiem o tem — z kazań księdza jezuity. Czy od dziś mam i jemu wierzyć?
Aloizy. Dla czego nie, jeśli będzie miał słuszność. Ale czemże cię ten artykuł tak rozdraźnił?
Jadwiga. Ach, zniszcz go ojcze lepiej, zamiast nim truć czytelników.
Aloizy. Przeceniasz jego skutek — tak źle nie oddziała. Zresztą, chociażbym ci chciał ustąpić, nie mogę. Redaktor zażądał, przetłómaczyć muszę.
Jadwiga. Nie musisz, bo... papiery giną, a więc mogą być zgubione. Wymówka łatwa...
Aloizy. Szkoda, że zarazem niebezpieczna. Zechciej no pamiętać, że już kilka razy na twoje żądanie dane do przekładu gazety niszczyłem, wymawiając się ich zatratą. Widocznie doniesiono o tem hrabiemu, bo chociaż do redakcyi się nie miesza, dziś sam oddał mi dzienniki i zastrzegł z naciskiem, żeby nie zginęły... A wiadomo ci, jak jego kaprys mógłby się zabawić moim losem... Dyrektor banku i właściciel pism...
Jadwiga. Cóż to za poniżająca służba!... Ojcze kochany przestań kłamać, bo ja sama zrzucę z siebie i zedrę z ciebie maskę. Pomyśl przecie, że robisz dla mnie ofiarę, którą dotąd przyjmowałam, ale jej nigdy szanować nie będę...
Aloizy (żywiej). Nie szanuj, abyś ją tylko przyjmowała. Dziecko drogie, gdybyś na jedną chwilę mogła się zmienić na mnie, miłością, jaką byś wtedy uczuła, rozgrzeszyłabyś wszystkie winy, których się względem siebie i ludzi dla ciebie dopuściłem. Ty nie wiesz, do czego serce moje zdolne, kiedy nadzieją twego szczęścia zadrga!...
Jadwiga (rozrzewniona). Alboż to szczęście tylko krzywdzącą obłudą zdobyć mi możesz?! Wszak mi mało potrzeba. Nie pragnij, ojcze, dla mnie tak wiele, a nie będziesz musiał schylać się tak nisko...
Aloizy (z zapałem). Co ja innego zrobić mogę? Los wyrzucił mnie tu jak rozbitka i zostawił mi na ratunek nas obojga troszeczkę wiedzy i pisarskiej zdolności. To tylko dla odkupienia życia sprzedać mogłem i to sprzedałem. Mus zaprzągł mnie i przykuł do tej fatalnej taczki, którą pcham obłudą, żeby wraz z tobą nie zginąć. Gdybym miał cośkolwiek, coby mnie utrzymywało, nie kalając sumienia, gdyby mi wolno było przyznać się otwarcie do mych dawnych zasad i bez współki z tą fanatyczną zgrają pracować, gdyby ona nie obezwładniała wszystkich ruchów myśli swobodnej, czyż zaprzedałbym się w tę okropną niewolę? Niech dziś się narażę hrabiemu jako wydawcy pisma, on mnie zaraz jutro wyrzuci z posady korespondenta jako dyrektor banku, i oboje spadniemy do nędzy. O siebie — nie dbam, ale ty...
Jadwiga (boleśnie). Po co ja żyję — po co ty ojcze mnie kochasz — po co mnie inaczej myśleć nauczyłeś!...
Aloizy. Tem zmyję plamę z mojego życia. Ja sam nie mogę ludziom powiedzieć tego, w co wierzę i w czem widzę ich godność i dobro, powiem im więc chociaż przez ciebie. Nie pozwolono mi uczyć prawdy ogółu, nauczyłem jej tajemnie własną córkę (czule). Przebaczasz mi?
Jadwiga. Kiedyż się to potworne rzemiosło skończy!
Aloizy (z uśmiechem). Wtedy, gdy mnie ktoś lepszy w staraniu koło ciebie zastąpi...
Jadwiga (w uniesieniu). Uczciwemu kamieniarzowi rzuciłabym pod nogi wszystkie panieńskie marzenia, aby cię tylko prędzej zastąpił!...
Aloizy (rzewnie). Tymczasem przebaczasz mi?
Jadwiga. Gdybyś chociaż, ojcze, nie okazywał gotowości w służeniu tej morderczej propagandzie.
Alojzy. Muszę udawać żarliwość, bo mi przeszłe opinie pamiętają... Pytali mnie nawet o twoje wychowanie...
Jadwiga. Naturalnie skłamałeś i zamówiłeś mi prawa do kanonizacyi... Szatańska komedya!... Ach!... węże!... Nie bierz-że, ojcze, tak jadowitych, jak ten artykułów, albo przynajmniej nie dawaj ich do tłómaczenia — mnie.
Alojzy (ściskając rękę Jadwigi). Bądź spokojna... Jednak powiedz mi, co cię tak oburzyć mogło w tem sprawozdaniu z wyprawy do Indyi?
Jadwiga (zdziwiona). Z wyprawy do Indyi? Chyba ojcze nie wiesz, co mi w tej gazecie dałeś...
Alojzy (spojrzawszy na gazetę). Ach!... pomyliłem się... (po chwili z udanym śmiechem). Ten jezuicki paszkwil na niepodległą wiedzę — chciałem sobie do przetłomaczenia zachować. I ty nie domyśliłaś się, że z nas dwojga tylko siebie uważam za zdolnego do podania tej trucizny publiczności polskiej? Przecież tylko ja upadłem... Tobie takie rzeczy miałbym proponować? Tobie — nieskalany aniołku mój!...
Jadwiga. Nie mów tak — nie mów, ojcze... Jaki ty jesteś nieszczęśliwy!...
Alojzy (biorąc z sobą gazety). To też pójdę pocieszyć się — miłą robotą... Ale nie brzydź się mną... Dziś nic ci do przekładu nie dam — ani jutro — może nawet nigdy... Pozwolisz się pocałować? (całuje ją) Przebaczasz?...
Jadwiga (błagalnie). Zapomnij o tem...
Alojzy. Tylko nie zapomnij o mnie... teraz — chociaż przez godzinę. Nie siedź tu sama i nie myśl... (oddalając się ku drzwiom swego pokoju). Proszę cię, nie myśl... Przeszłabyś się na spacer?
Jadwiga. Biński mówił mi, że nas chce dziś odwiedzić...
Aloizy (wracając — zestraszony). Biński?... Przecież chyba nie w towarzyskim jedynie interesie?...
Jadwiga. Dla czego — nie? Wszakże u nas bywa...
Aloizy. Tak bywa... i brzydzi się mną... a ja go się boję.. Za co on mnie trapi i naraża, a sobie przymus zadaje?... Przymus?! Ha, ha, ha, — co za naiwne głupstwo z ust mi się wyśliznęło! Ja dla ciebie się upadlam, a on nie miałby poświęcić się na spotkanie zemną!...
Jadwiga. Żadne poświęcenie, jeśli cię ojcze, lubi.
Aloizy (z ironią). Mnie lubi — chyba by nie był sobą, śmiałym, szczerym i wolnomyślnym człowiekiem. A może mu o mnie powiedziałaś za wiele?
Jadwiga (z westchnieniem). Za mało. Nie wie, co myślisz i co w Dzienniku pisujesz.
Aloizy. To lepiej. Dziś z nim widzieć się nie będę, bo mi każde spotkanie u pryncypałów szkodzi, bo mógłbym się z czemś niepotrzebnem wymówić, bo wreszcie go nie cierpię za to, że takim jest, jakim ja być chciałbym. Tylko jeśli przyjdzie, ostrzeż go, że marnie zginie. On nie wie, kogo do walki wyzwał. Niedługo może miejsce po jego księgarni zaorzą... Niech lepiej robak wstąpi w moje ślady, przynajmniej będzie miał za co dziecko sobie inaczej wychować. Sam niech zmilknie — niech się każe przekuć w jezuickiej kuźni! Szaleniec — czego mu się zachciewa! W Krakowie z Krakowem się potykać!... (we drzwiach) Powiedz mu to — bo ja idę do swojej obroży...
Służąca (wchodząc). Pan Bielak.
Jadwiga (szyderczo). Miła niespodzianka. Zamiast bohatera łotr.
Aloizy. Proś. (służąca wychodzi) Wizyta znacząca. Tego psa pan hrabia tylko w większej obławie puszcza.
Jadwiga. Odejdę, ojcze, do twego pokoju i wyszukam sprawozdanie o Indyach.
Aloizy (skwapliwie). Nie... nie... Tam leżą różne artykuły, które dla ciebie...

SCENA II.
Ciż Maksym.

Maksym (kłaniając się). Zawsze razem — jak Bóg złączył. Doprawdy nie wiem, czy lepiej być takim ojcem, czy taką córką...
Jadwiga. Czy takim, jak pan, ich przyjacielem.
Aloizy (roztargniony). Naturalnie — naturalnie, szanowny i pożądany nasz gościu.
Jadwiga. Pewnie nie będę przy rozmowie panów potrzebną, a mogę stać się zbyteczną. Więc pójdę cię ojcze wyręczyć w robocie. (oddala się do drzwi gabinetu Aloizego).
Aloizy (błagalnie). Tylko nie tam... nie tam... Prosiłem...
Jadwiga. Przecież tajemnicy nie zdradzę. (wychodzi).
Maksym. Cóż pan tak strzeżesz swego sanctuarium przed córką, przed taką córką, która panu w dziennikarskiej pracy pomaga i tak wybornie do niej nastrojona... Nie wiele Pan Bóg światu takich kobiet darował. Szczęśliwy — kto ją dostanie...
Aloizy (z westchnieniem). Nie każdy, kto ją dostanie... Tego rodzaju kobiety wtedy dopiero dadzą szczęście, gdy wprzód same otrzymają... Inaczej...
Maksym. To też trzeba dobrze obejrzeć konkurenta, zanim go się przyjmie. Tylko anioły występują zawsze w jednej postaci, szatany przybierają rozmaite — a kryć się w nich umieją. Bardzo słusznie powiedział nasz kaznodzieja: złe nie tem straszne, że złe, ale tem że ponętne. A dziś więcej niż kiedykolwiek uwija się między nami przebranych bezbożników, którzy czarują kobiety ułudnymi pozorami, a zdobywszy serca, tępią w nich nasiona cnoty. Jako przyjaciel więc radzę, strzeż pan córkę od tych sideł!...
Aloizy. Nie znasz jej, panie Maksymie...
Maksym. Ależ znam i wiem, że jużby dziś ksienią najsurowszej zakonniczej reguły być mogła, tylko zarazem pamiętam, że człowiek wątły a czart silny, skoro sam Bóg ledwie sobie z nim poradził. Wreszcie jako szczery wasz przyjaciel wyznam ci panie Aloizy, że twoja córka... No mniejsza — głupstwo!
Aloizy (lekko zaniepokojony). Co takiego?
Maksym. Bądź spokojny. Przywidzenie — przywidzenie niespokojnych o wasze dobro oczu, które wszędzie niebezpieczeństwo dotrzegają.
Aloizy. Najlepiej więc spójrzmy na nie czterema oczami. Co zauważyłeś panie Maksymie?
Maksym (zniżając głos). Mniej pan usłyszysz, niż się spodziewasz — drobnostka. Ot chciałem zwrócić pańską uwagę, że Biński nie jest odpowiednią znajomością dla panny Jadwigi. Jako wróg religii i materyalista, kompromituje ją w oczach ludzi i gotów na jej charakter źle oddziałać, a może już oddziałał. Bo córka pańska często z nim przechadza się po ulicy, sama bywa w jego księgarni, co więcej — kupuje jego nakłady — a wiadomo panu, co to są za nakłady. (ze złośliwą filuteryą) Ale może ona to robi z pańską wiedzą?
Alojzy. Broń mnie Boże, nigdy bym na to nie pozwolił i nigdy się tego nie domyślałem. Dziękuję ci panie Maksymie za ostrzeżenie, serdecznie dziękuję, chociaż zdaje mi się, że trochę ten stosunek i jego niebezpieczeństwa przesądzasz. Jadzia takim człowiekiem nigdy zająćby się nie mogła, książki zapewnie kupuje z litości, bo zna jego kulawe interesy, a jako kobieta i przytem warszawianka, ma słabość do nieszczęśliwych i współrodaków.
Maksym. Nieopatrzna to słabość do nieszczęścia zasłużonego. Kto mieczem wojuje, niech od miecza zginie. Zresztą tak czy inaczej, panna Jadwiga powinna mieć się na baczności, jeśli prawda, że mu skrycie nie sprzyja, bo to może oddziałać i na pańską pozycyę. W redakcyi waszej już kilkakrotnie o tej sprawie z przekąsem mówiono, ktoś przytem powtarzał zbyt liberalne odezwania się pańskiej córki, a nawet pan hrabia...
Aloizy (zestraszony). Co takiego?
Maksym. Dotąd jeszcze się nie gniewa, ale rozgniewać się może. Tylko ksiądz Skrobek na państwa obrażony, a Bińskiego wczoraj z ambony wyklął.
Aloizy. Wyklął? To za wiele...
Maksym. Raczej powiedz pan — za mało. Wilka w owczarni się nie głaszcze, węża miodem się nie struje. A strują go! I on ma waryat jakieś plany — sądzi, że wybrnie, gdy tymczasem już dziś powinien sobie zamówić grabarzy... a co najmniej torbę i kij żebraczy.
Aloizy. Chyba tylko straszysz, panie Maksymie, przecież mu księgarnia nieźle idzie, a na jego wydawnictwa, chociaż bezbożne, zawsze amatorzy się znajdą.
Maksym (uśmiechając się złośliwie). Ale znajdą się także daleko liczniejsi i silniejsi, którzy jego samego tak głęboko schowają, że się nawet dla tych amatorów woń po nim zatraci. Ksiądz Skrobek napomnieniami z kazalnicy już mu targ przepołowił, a pan hrabia wyczekawszy z ciosem, jednego poranku tnie i......
Aloizy (niespokojnie). No?
Maksym. Biński jest biednym księgarzem, każdy księgarz stoi kredytem, kredytu udziela bank, dyrektorem banku jest hrabia — domyślasz się pan wniosku z tej kombinacyi?
Aloizy. Są inne banki...
Maksym. A w nich ciż sami i solidarni z sobą dyrektorowie.
Aloizy (zapominając się). Więc cóż z nim chcecie zrobić?!
Maksym (z podstępnym uśmiechem). Właśnie przychodzę spytać o to pana, bo podobno trzymasz jego stronę przeciw hrabiemu.
Aloizy (reflektując się). Żartujesz, panie Maksymie, między mną a Bińskim nie ma nic wspólnego. Poczułem tylko zwykły ludzki żal...
Maksym (j. w.). I może zechcesz pod natchnieniem tego żalu wynagrodzić prześladowanego księgarza ręką swojej córki?
Aloizy. Skądże takie przypuszczenie?
Maksym. To tylko zwykły ludzki żart. Zanadto jesteś pan rozsądnym ojcem, ażebyś mógł skazać dziecko na nędzę, za uczciwie myślisz, ażebyś ją mógł oddać bezbożnikowi, i zanadto łaski hrabiego potrzebujesz, ażebyś mógł mu się sprzeciwiać.
Aloizy Rozumiem to dobrze.
Maksym. I rozumiesz pan zapewnie, że hrabia jak najlepiej wam życzy i że chciałby pannę Jadwigę widzieć żoną najzamożniejszego i najuczciwszego człowieka.
Aloizy. Ani chwili o tem nie wątpiłem.
Maksym. Nie zadziwi to więc pana, gdy powiem, że hrabia już pomyślał o urzeczywistnieniu swych dobrych chęci i wybrał dla pańskiej córki...
Aloizy (drżącym głosem). Zawcześnie, panie Maksymie, zawcześnie. Ona jeszcze bardzo młoda...
Maksym. Dla Bińskiego, ale nie dla Milczka...
Aloizy (zrywając się z krzesła). Dla Milczka?! Nigdy!
Maksym. I to być może, powinieneś pan jednak wiedzieć, cobyś w takim razie stracił.
Aloizy. Wolę wszystko stracić, niż więcej jak wszystko, bo jedyne, najdroższe moje dziecko.
Maksym. Przecież pan sam się z nią nie ożenisz, każdy więc mąż ci ją odbierze, z tą tylko różnicą, że przedtem jeszcze odbierze panu hrabia posadę w redakcyi i w banku, jeśli jego protegowanemu odmówisz.
Aloizy (tłumiąc wzburzenie). To haniebny potrzask!
Maksym. Panie Alojzy, idziesz za daleko i przecinasz naszą rozmowę w sposób bardzo ryzykowny. Przyznam ci się, że chociaż jako adwokat hrabiego posiadam daleko większe względem niego przywileje niezależności, jednakże liczę się z nim skrupulatniej (zbiera się do odejścia).
Aloizy (z rezygnacyą). Nie odchodź pan, proszę. Potrzeba mi rady... Czego hrabia żąda?
Maksym (siadając). Absolutnie niczego. Tylko ponieważ córka pańska bardzo mu się podobała, postanowił zaproponować panu na zięcia swego sekretarza Milczka, któremu przytem jako prezent dla nowożeńców ofiarował posadę buchaltera i mieszkanie w swoim pałacu.
Aloizy (pognębiony). Nie darmo ten prezent..... nie darmo.....
Maksym. To nie dosyć, bo i dla pana przygotował niespodziankę — miejsce naczelnika filii banku...
Aloizy (j. w.). Nie darmo to... nie darmo...
Maksym. Teraz możesz pan łatwo obrachować, co byś stracił, odrzucając propozycyę... Sądzę, że wybór łatwy...
Aloizy (j. w.). Między toporem i nożem...
Maksym. Niewdzięczne to słowa w ustach pańskich. Ale co mi do tego! Chociaż hrabia, wspomniawszy wczoraj przede mną o swoim zamiarze, dla zachowania sobie efektu pańskiej radości nie kazał mi pana uwiadamiać, ja jednakże jako przyjaciel wolałem pana uprzedzić, ażebyś przypadkiem nie obraził go jakąś niechęcią, gdy dziś tu z Milczkiem przyjdzie.
Aloizy (rozpaczliwie). Dziś! Śmierć bym chętniej powitał!...
Maksym (biorąc kapelusz). Tak? Oszczędzę panu niemiłego spotkania. Powiem hrabiemu, niech się nie kompromituje, bo pan...
Aloizy (ze spokojną stanowczością). Córkę dam, jeżeli tylko sama się zgodzi lub ją do zgody skłonicie.
Maksym. To już nie moja rola.
Aloizy (machinalnie). Panu hrabiemu się podobała (do Maksyma) a czy pan hrabia wie, że ona będzie uczciwa?
Maksym. Szczególne zadajesz mi pan pytanie. Dla czegóżby miał wątpić?
Aloizy (z goryczą). Wątpi i omyli się.
Maksym. Rozdrażnienie pańskie tłomaczę sobie zbytniem przywiązaniem do córki, z którą byś pan widocznie nie chciał nigdy się rozstać. Przyjdę tu z hrabią, żeby pana uspokoić.
Aloizy (siadając bezwładnie na krzesło). Dziękuję... (słabym głosem). Co na to ona powie?...
Służąca (wchodząc). Pan Biński.
Aloizy. Przychodzi, aby mi urągać... (do Maksyma opryskliwie) Czego on chce?
Maksym. Nie wiem, może przeczuł, że musi dziś po raz ostatni pańską córkę pożegnać... Do widzenia.
Aloizy (wołając). Jadziu! (do służącej) Proś. (służąca wychodzi).
Jadwiga. Jestem.
Aloizy (do odchodzącego Maksyma). Czekam panów. (do Jadwigi) Pan Biński. (odchodzi do drzwi swego gabinetu).
Maksym (do Bińskiego, który wszedł przy ostatnich wyrazach). Mijamy się.
Biński (z lekkiem szyderstwem). Może się jeszcze kiedyś spotkamy.
Aloizy (wychodząc). Pozwólcie mi — odejść — myśli zebrać.

SCENA III.
Józef i Jadwiga.

Józef (podając rękę Jadwidze). Zestraszyłem parkę serdecznych przyjaciół. Przyznać jednak muszę, że gość miał lepsze prawo uciec stąd przede mną, niż gospodarz.
Jadwiga. Ojciec był jakiś zmieszany, nie słyszałam ich rozmowy, domyślam się tylko, że ów przyjaciel przychodził z jakimś nagłym rozkazem od redakcyi.
Józef (z ironią). A rozkaz ten przemienia się teraz pod piórem ojca na piorun, mający jutro spaść z chmur dziennika na jakąś szlachetną głowę.
Jadwiga (z żalem). Szydzisz pan z niego, jak gdybyś nie wiedział ode mnie, dla czego on te pioruny rzuca.
Józef (j. w.). Ach, przepraszam, ciągle zapominam, że według pani takiemu bohaterstwu należy się i odemnie szacunek.
Jadwiga. Nie zapominaj pan nigdy, że kłamstwo jest ratunkiem potrzeby i odpowiedz: czy zawsze złej?
Józef. Zawsze niskiej.
Jadwiga. Bądź pan ostrożniejszym, bo inaczej obrazisz najwyższe pobudki ludzkie. Gdyby Galileusz nie był kłamał przed jezuickim sądem, a Hele przed swoją żoną, nie znałbyś pan wielu planet i nie miał zegarka.
Józef. Rozumujesz pani prawdziwie jak kobieta, bo chcesz dla swego uporu shołdować nawet tych, którzy mu służyć nie mogą.
Jadwiga. Tyleż chcieli Galileusz i Hele, mimo że rozumowali pomęzku.
Józef. Niechże więc pani służą, skoro tego kaprysik wymaga i skoro pani ma odwagę w sprawie lękliwych niewolników świadczyć się śmiałymi bohaterami.
Jadwiga. Dla czego niewolnik ma być koniecznie lękliwym? Alboż jego wytrwałość nie może wyrównać męztwu? Dobry panie, nie trzeba wyłączać ze sprawiedliwości uczuć i myśli, z musu utajonych. Jeśli pan możesz, to rozsadzaj jednym wybuchem skały, ale zarazem nie gardź drobnemi kroplami, które długiem spadaniem je wydrążają.
Józef. Uwaga ta przekonywa mnie o tem tylko, że aby rodzaj kobiecy nie potrzebował wrodzonej obłudy się wstydzić, próbujesz pani nauczyć męzki, jak ma się nabytą chlubić.
Jadwiga. Bo wtedy byłabym zabezpieczona od wrodzonej czy nabytej szczerości rodzaju... pańskiego (chce odejść).
Józef (wstrzymując ją). Wybacz mi pani uniesienie, dla jego intencyi. Czyż podobna, abyś pani sądziła, żem cię chciał obrazić...
Jadwiga. A cóż innego chcieć pan mogłeś?
Józef. Co? Nie czynem, więc przynajmniej słowem pragnąłbym wyrwać panią z gniazda tych fanatyzmem syczących płazów, z którymi ojciec twój splótł się sam i ciebie im na pastwę rzucił. Obłudy myśli i uczuć nie pojmuję nawet wtedy, gdy mi ją przyszłość groźbami nędzy objawia. Zginę jak jeż rozszarpany przez podłe lisy, a nie przytnę ani jednego kolca, który ich paszcze rani, nie zdławię ani jednego swobodnego wyrazu, który się w mej duszy odezwie. I pani tak żyćbyś chciała — a ja kipię szaleństwem, że ci to wzbronione. Mówisz pani i wierzysz, że ojciec twój kłamie przed nimi z bojaźni, skąd wiesz, że nie kłamie właśnie przed tobą z miłości?
Jadwiga. Wiem, a przekonasz się i pan, gdy ktoś z czasem uwolni tego nieszczęśliwego starca od potrzeby zarobkowania dla mnie.....
Józef (posępnie). Czemuż go uwolnić nie mogę!...
Jadwiga. Chciałbyś pan to zrobić tylko dla — ciekawości?
Józef. Tylko. Bo dla czegóżby więcej? Obrachowałem dobrze, ile mi pragnąć wolno, gdy ze wszystkiemi przegrywam, nawet z panią...
Jadwiga. Ze mną?
Józef. Alboż jestem dla pani tem, czem pani dla mnie?
Jadwiga. Na czyjąż stronę pada przewyżka, jeżeli dla siebie nie równo ważymy?
Józef. Na tę, która pewna swej przewagi śmiało pyta.
Jadwiga. Lub może na tę, która spytana dumnie milczy.
Józef. Pani łaskawa, duma jest jedyną pociechą nieszczęśliwych. Niechże więc nią przynajmniej nagrodzę sobie brak tej miłości w pani, którą czuję w sobie.
Jadwiga (wzruszona). Gdyby te ściany słyszały kiedykolwiek bicie serca mojego, odpowiedziałyby panu na to za mnie echem słusznej wymówki...
Józef (z zapałem). Klnę się na godność człowieka, że zaledwie w marzeniu objawiła mi się taka nadzieja! Bodajdy w ustach pani była ostatnim dosłyszanym głosem mojego życia! Niestety, będzie się ono długo wlec przy zgaszonem jej świetle.
Jadwiga (czule). Czem się trapisz, mój kochany panie...
Józef. Niemożnością przyjęcia daru, który mi pani ofiarujesz. Wczoraj dowiedziałem się, że hrabia Jaszczur, który nieograniczenie rozporządza wolą twojego ojca, przeznaczył cię za żonę...
Jadwiga (gwałtownie). Komu?!
Józef. Swemu sekretarzowi.
Jadwiga. Kto mu czoło wytarł do takiego bezwstydu?!
Józef. Gdy o tem usłyszałem, krew zapiekła mi w żyłach i usta zacięła. Nie miałem siły zaraz pani o tem donieść, dopiero dziś przyszedłem, nie wiedząc po co, po to chyba, ażeby usłyszanem od ciebie wyznaniem jeszcze głębiej rozedrzeć poszarpane serce.
Jadwiga. Jakto, pan nie wierzysz odległości, jaka dzieli zuchwalstwo tego tyrana od mojej zgody? Nawet ze mną boisz się stanąć do walki przeciw hrabiemu?
Józef. Nie, tylko boję się z tobą pani stanąć do walki z własnem ubóstwem, otwierającem przede mną już dziś przepaść, w którą mnie zdradziecko ukryta ręka jutro może strąci. Ciebie pani za sobą pociągnąć nie mogę.
Jadwiga. To mówi człowiek, który już mężnie odbił tysiące najśmiertelniejszych ciosów w starciu z jezuickimi sztyletnikami i jeszcze wczoraj wierzył w zwycięztwo?
Józef. Chociażbyśmy mieli tę wiarę oboje, wydrze nam ją twój, pani, ojciec. Ty go kochasz, więc mu ulegniesz, a on, który sprzedał swoją cześć dla dobra córki, nie puści jej na niebezpieczne burze.
Jadwiga (z uśmiechem). Znam go lepiej — pozwoli!
Aloizy (ukazując się na progu swego gabinetu). Nie!

SCENA IV.
Ciż i Aloizy.

Jadwiga (słabym głosem). Dla czego?...
Józef (szyderczo). Któż zna go lepiej? Ja czy pani?
Aloizy. Zbyt zapatrzyłeś się we mnie, mój panie, i dla tego nie widzisz, co się z tobą dzieje. Chcesz pan, ażebym ci dał córkę, a czy wiesz, że jutro nie będziesz miał czem ściśniętych z głodu zębów otworzyć?
Jadwiga. Ojcze — nie strasz!
Józef (j. w.). Któż to mi je tak zamknie?
Aloizy. Ci, którzy odmówią kredytu i zlicytują cię za długi — w banku.
Józef (słabym głosem). Czy to tylko domysł pański?
Aloizy (zniżając głos — z ironicznym naciskiem). Domysły względem pana miewałem przed rokiem, dziś uwalniają mnie od tego kłopotu zwierzenia hrabiego Jaszczura.
Józef. Więc on dół na mnie wykopał! Chwała ci panie Aloizy, sługo kryjomego dusiciela! (siada bezwładny na krzesło).
Jadwiga (do Aloizego). Przecież nie wszystko mu hrabia zabierze?
Aloizy. Nawet ciebie...
Jadwiga (w uniesieniu). Chociażby był wszechmocnym — nigdy!
Aloizy. Powiedz to jemu samemu, gdy tu z Milczkiem za chwilę przyjdzie i zapyta: czy wolisz poślubić jego sekretarza i na zawsze ubezpieczyć nasze życie, czy odmówić i skazać się ze mną na śmierć głodową.
Jadwiga (j. w.). Skąd wiesz, ojcze, że tego ode mnie żądać będzie?
Aloizy. Był tu Maksym.
Jadwiga (padając na sofę). Kamienie płaczcie nade mną! (chwila ogólnego milczenia).
Aloizy (przybiegłszy do Jadwigi). Kochanko moja, gwałcić twej woli nie chcę...
Jadwiga (spokojnie). Dobrze, zrobię czego żądacie. Poniżałeś się ojcze dla mnie dotąd, teraz na mnie kolej poniżyć się dla ciebie. Konieczne następstwo. Gdybym nie była przyjęła twojej ofiary, nie byłabym dziś do podobnej obowiązana.
Aloizy (z boleścią). Strasznie mi to brzmi. Myślałem, że cię dla innego świata im ukradnę. Ale ty dzieci swoje dla niego uratuj! Niech swobodna myśl, zaduszona w dwu pokoleniach, odrodzi się przynajmniej w trzeciem. Och jakże mnie ból gryzie! (siada zakrywszy twarz rękami).
Jadwiga. Uspokój się ojcze. Skoro poświęcenia trzeba, poświęcę się bez skargi.
Józef (zrywając się nagle). Ha, ha, ha, poświęcenia trzeba... na co? Ażebyście mieli czem zadowolić wygodami rozpieszczone ciało? Ojciec sprzedał cześć na suknie i obiady córki, teraz wzamian córka sprzedaje swoją dla ojca. Kobiety zawsze gotowe do poświęceń, nawet za drobne świecidło, które na nich zwabi jedno mgnienie cudzego oka. A cóż dopiero za rozkoszne dożywocie! Płeć twoja, pani, milionami już poświęciła swoją godność dla wykupienia braci, mężów i ojców, masz więc liczne przykłady; tylko bądź od nich skromniejszą i nie chrzcij swojej ofiary nazwiskiem, którem się mianują bohaterstwa czczone i które się zbawicielce domowych wygód i sekretarzowej zaszczyconej gustem mężowskiego pana wcale nie należą...
Jadwiga. Milcz pan — bo skonam! Litości! w głowie obłęd mi szaleje...
Służąca (otwierając drzwi, przez które wchodzi hr. Jaszczur a za nim Maksym i Milczek). Proszę.

SCENA V.
Ciż, hr. Jaszczur i Milczek.

Jaszczur. A to co? Państwo, widzę, zwarzeni? Musi tu być (patrząc na Józefa) jakiś między wami dyssonans. Najbardziej szkoda mi pięknych oczu pani, których blask niezadowolenie przyćmiło. Panie Milczek, strzeż się tego, bo będziesz miał ze mną do czynienia.
Milczek (z głębokim ukłonem). O, panie hrabio...
Jaszczur. Ukłoń się pan naprzód ojcu i córce, boś o tem zapomniał. (Milczek chwyta za rękę osłupiałego Aloizego).
Jadwiga. Ażeby i pan hrabia nie zapomniał, przedstawiam: pan Biński mój narzeczony.
Jaszczur. Narzeczony? Panie Maksym, panie Aloizy, co to znaczy?
Maksym. Nie wiem.
Józef (do Jaszczura). Ostrożnie pan pytaj, ażebym ja nie zaczął pytać pana.
Aloizy. Wyrodne dziecko, zbuntowane przez tego szaleńca, oparło się twojej, panie hrabio, i mojej woli, a Bóg świadkiem, że twoja moją była... Teraz nic mi nie pozostaje, jak tylko przekląć ich oboje i służyć nadal wiernie tobie, łaskawy dobroczyńco.
Jaszczur (z ironią). O wierność pańską nigdy nie drżałem, daleko więcej chodziło mi o córkę.
Józef (groźnie). A zapewnie chodzi panu także o swoją całość...
Maksym. Panie hrabio, nie warto się narażać.

Jaszczur. Nie bójcie się, zapłaci mi on za to (do Milczka) Zejdź pan na dół i zawołaj mi fiakra. (do Aloizego) Proszę na chwilę za mną (wychodzą wszyscy prócz Józefa i Jadwigi).
SCENA VI.
Józef i Jadwiga, później Aloizy.

Jadwiga. Kłamstwo moje przed tym sępem do niczego pana nie obowiązuje. Nazwałam pana narzeczonym dla tego tylko, ażebyś nie miał prawa mnie potępiać. To nam jednak rozstania nie zamyka.
Józef (błagalnie). Nie pamiętaj pani słów, które boleść na usta wyrzuca. Czy widząc cię dobrowolnie upadającą, mogłem być spokojnym, a nawet sprawiedliwym?
Jadwiga. Owszem byłeś pan sprawiedliwym, skoro mimo całej okropności wyrzutu, poszłam za jego natchnieniem. Ale wyrzut ten mnie boli... strasznie boli.
Józef (biorąc ją za rękę). Męczennico moja, nie skarż się na tę przykrą chwilę, bo ją błogosławić muszę za to, że mi ciebie przywróciła. Spójrz na mnie przebaczeniem... miłością.
Jadwiga (rozrzewniona). Kocham cię — znowu... Och! i ty mnie kochaj... bardzo... ażebym znieść mogła ojcowską klątwę...
Aloizy (wpadając wzruszony). Dzieci moje — kłamałem — ja was błogosławię, a chociaż z rozkazu opuszczę i przeklnę, kochać i wspierać będę — za maską (wybiega do swego pokoju).
Józef. Potworną...

separator poziomy
DACHÓWKA.
separator poziomy
OSOBY:
separator poziomy
URBAN LIMSKI.
JANINA, jego żona.
HELENA, jej siostra.
PAWEŁ ZDZITEK.
separator poziomy
SCENA I.
Urban i Paweł.

Urban. Mój Pawle, gdybym był kobietą, rozgniewałbym się na ciebie za tę nieśmiałość. Czaisz się do mnie, jak do dropia — ty, który zawsze byłeś dla nas w szkołach wzorem odwagi.
Paweł. Gdyby tobie życie przenicowało tyle nadziei, potargało tyle marzeń, gdyby cię tak nielitościwie przewlekło po cierniach, a nadewszystko tak osmagało pychą i wzgardą ludzi, którzy na huśtawce losu szli w górę, kiedy ty spadałeś na dół — zrozumiałbyś moją ostrożność nawet względem ciebie.
Urban. Na tej huśtawce podskoczyłem w górę, zostałem dyrektorem fabryki? Dobrze, ależ mój przyjacielu, to jeszcze nie powód, ażebyś zdołu nie mówił do swego kolegi śmiało i szczerze. Przestań więc obchodzić mnie zdaleka i powiedz otwarcie, czem ci służyć mogę.
Paweł. Obawiam się, ażeby to nie była zasługa za ciężka.
Urban. No, przecież nie będziesz żądał, ażebym rozwiódł się z moją Janinką i tobie ją oddał?
Paweł. Tyś śmiały, boś wesół, ja zaś...
Urban. Człowieku, nie marudź; muszę już iść do biura, a chciałbym ci dziś dopomódz. Milczysz? Czyś ty wyznawał kiedy miłość kobiecie?
Paweł. Aż dwu: matce i siostrze, które muszę utrzymywać, a nie mam z czego.
Urban. Ostatecznie więc?
Paweł. Już ci powiedziałem: nie mam z czego utrzymać matki, siostry, no — i siebie. Przedsiębiorstwo, przy którem dotąd pracowałem, będzie zwinięte.
Urban. Zatem poszukujesz innego miejsca?
Paweł. Właśnie przyszedłem cię o nie prosić.
Urban. Teraz rozumiem. Nie taję, że przedstawia to dla mnie pewną trudność...
Paweł. W takim razie zapomnij o mojej prośbie.
Urban. Ależ nie skacz przede mną w wodę, jak żaba przed zającem. Od trzech miesięcy dopiero jestem dyrektorem fabryki, a już umieściłem w niej wuja żony i jednego z przyjaciół, a nadto wstawiłem się do zarządu o zajęcie dla pewnego biedaka; gdybyś więc mógł poczekać...
Paweł. Nie, nie — zrzuć mnie sobie z głowy i przebacz, żem ją chciał nowym kłopotem obciążyć.
Urban. Ach, nie bądź dziwakiem. Kiedy kończysz dotychczasową robotę?
Paweł. Za miesiąc.
Urban. Za miesiąc tedy zgłoś się do mnie, wynajdę ci zajęcie tymczasowo w biurze technicznem, a później posadę stałą. Teraz idź do fabryki, tam sprawę rozpatrzymy bliżej. Ja tylko pożegnam się z żoną, która jest trochę niezdrowa. No, czy jeszcze nie?
Paweł. Owszem — dziękuję ci; ale gdyby to miało cię narazić wobec zarządu...
Urban. Dajże już do djabła pokój z tymi skrupułami i nie skazuj dla nich siostry i matki na biedę. Jesteś, równie jak ja, inżenierem, masz prawo i obowiązek pracować — to proste, towarzysz szkolny umożliwia ci tę pracę — to także proste.
Paweł. A ja, sponiewierany i pokaleczony przez życie, boję się być natrętnym — to, mój kochany, również proste.
Urban. Niechże tak będzie, ale nie zrzędź! Do widzenia, za chwilę. Tylko Janinkę ucałuję. (Janina wchodzi i cofa się).
Janina. Przepraszam.
Urban. Wstałaś? (Paweł podaje rękę Urbanowi, kłania się jego żonie i odchodzi).

SCENA II.
Urban i Janina.

Urban. I czemu nie zostałaś w łóżku?... Prosiłem cię o to.
Janina. Sądziłam, żeś wyszedł bez pożegnania się ze mną; chciałam zobaczyć.
Urban. Zdaje mi się, że dotąd ani razu tego miłego obowiązku nie ominąłem.
Janina. Kto to był u ciebie? Taką miał twarz bolesną.
Urban. Mój kolega uniwersytecki, Paweł Zdzitek.
Janina. Ach, to on! Inaczej go sobie wyobrażałam...
Urban. Sterał się w niedoli, zgorzkniał. Dzielny to był umysł, dzielny charakter, ale poszarpał się, poranił. Zaledwie go poznałem i zaledwie do ładu z nim doszedłem.
Janina. Czegóż chciał?
Urban. Jak prawie wszyscy, którzy mnie odwiedzają — pracy, miejsca w fabryce.
Janina. Ach, drogi, czy ty podołasz tylu żądaniom! Zarząd może ci wziąć za złe, że w krótkim czasie umieściłeś już paru protegowanych, a nadto ciężary domowe wzrastają...
Urban. Tak cię przeraża ten trzeci synek, który nam świeżo przybył?
Janina. A czwarty, mój brat, którego ci wniosłam w posagu...
Urban. Chodzi sobie spokojnie do szkoły, bawi się z naszymi malcami, a nikomu nie przeszkadza. Nie kwil, moja ziębo, jeszcze w naszem gnieździe pomieściłby się niejeden ptak.
Janina. Wabisz, więc zlatują. Znowu...
Urban. Kto taki?
Janina. Poczciwy jesteś, dla mnie najlepszy, a mimo to lękam się ci powiedzieć.
Urban. Janinko, nie bądź dziecinną. Cóż tam ukrywasz?
Janina. Jak wiesz, stryjowi majątek sprzedano, otóż Helenka przyjechała i prosi, ażeby mogła u nas żamieszkać, dopóki jej narzeczony uniwersytetu nie skończy.
Urban. Siostra twoja?
Janina. Tak.
Urban. Gdzież ona jest?
Janina. W moim pokoju.
Urban. I owszem, najchętniej ją przyjmę. Miałaś też co taić! Ach, ty kotko płochliwa! Ale wróć jeszcze do łóżka, boś bardzo osłabiona.
Janina. Nie, tylko zaniepokoiłam się tem nowem dla ciebie brzemieniem. Nie uwierzysz, Urbanie, jak mnie to dręczy, że za mną wchodzi do tego domu szereg krewnych biedaków...
Urban. Ależ, na litość, zaprzestań tej skargi, do której ci nie daję żadnego powodu. Szczególna z ciebie istota! Jeśli nie ma przykrości, to ją sobie stworzy, wydłubie smutek nawet ze szczęścia i niemal pragnie, ażeby zgryzłszy orzech, pieprzowe ziarno w nim znalazła.
Janina. Żartuj, a ja mam wyrzuty sumienia.
Urban. To bardzo źle. Skoro cię kocham — a chyba o tem nie wątpisz — wszelka pomoc dla twojej rodziny jest przyjemnością dla mnie, bo jest dowodem miłości dla ciebie. Naprzód pocałuj mnie, a potem osądź sprawiedliwie, czy nie mówię rozumnie. Zresztą, taka już moja natura. O ile posiadam środki, lubię dzielić się nimi z każdym poczciwym a nadewszystko z bliskimi sercu mojemu. Gdyby mi kazano być egoistą, usechłbym ze złości. Wolałbym wędzić się w dymniku jak śledź, niż skąpić ludziom usług. Nie umiem — przysięgam — nie umiem! Chociażbyś nawet tego potrzebowała, nie przerobisz mnie. Może to głupie, niepraktyczne, nieopatrzne, ale i podeszwa buta więcej by zyskała, gdyby była przyszwą, pozostaje jednak tem, czem być zdolna. Wytłómaczyłem się mojej pani?
Janina. Nie dziw się wszakże, zacny gołębiu, że ludziom czasem przykro korzystać z twojej dobroci.
Urban. Bo nie znają rozkoszy czynienia innym dobrze. Zważ tylko, Janinko, jak to przyjemnie pomyśleć, że ktoś nam zawdzięcza swój los. Ja np. utrzymuję ciebie, twojego brata, troje naszych dzieci, do nich teraz przybywa Helenka, po części na mnie opierają się rozmaici biedacy, którym dałem podstawę do życia; nie przeczę, że wszystko to wymaga pracy, zabiegów, starań; ale czy ich nie wynagradza miłe przekonanie, że ową gromadkę ja sam dźwignąłem i niosę, że na mnie ona spoczywa, że gdybym ja runął...
Janina. Och, Urbanie drogi, nie dopuszczaj takiego wypadku... nie wymawiaj takiego słowa...
Urban. Ot, wyskoczył strach! Żoneczko, jesteś nieuleczalna w swych zgryzotach. Już dosyć lamentów... Stawiam kropkę drażliwej gadaninie na twoich ustach (całuje ją — Helena wchodzi) i uciekam do fabryki.

SCENA III.
Ciż i Helena.

Helena. Bez widzenia się ze mną.
Urban (podając jej rękę). Daliśmy pani poglądową lekcyę czułości małżeńskiej. A może pani już to zna?
Helena. Naprzód witam pana, a potem żałuję, że pytania nie rozumiem.
Urban. Postawię je jaśniej: czy Karol już panią pocałował?
Helena. Długo jeszcze na to poczeka.
Urban. Musiał usta pani swojemi zapieczętować, kiedy tak dochowujesz tajemnicy.
Helena. On jest grzeczny.
Urban. On jest gawron — jeśli to prawda, która mi się wydaje bardzo podejrzaną, bo naprzód niecałowana nie wyglądałabyś pani tak ładnie, a powtóre iskrę, która w serce wpada, trzeba skrzesać ustami. Przynajmniej ja oświadczyłem się Janince w całusach.
Janina. Urbanie, co ty wygadujesz...
Urban. To, że nie byłem żydem i w książce miłości nie zacząłem wpisywać uczuć na wspak do ostatniej karty, na której inni kończą. Całowanie — to przedmowa, to jeszcze nie powieść. A zdaje mi się, że panna Helena już przeszła rozdział pierwszy.
Helena. Na szczęście Karol — to nie pan.
Urban. Z miny natarczywszy. Ale ja tu wykładam to, co pani znasz doskonale, a robota czeka. Wpół do dziesiątej! Gwałtu! Jeszcze raz (całuje Janinę — do Heleny). Zanim Karol przyjdzie, niech się pani uraczy echem tej przyjemności. Do widzenia... o czwartej przyjdę na obiad (wychodzi).

SCENA IV.
Helena i Janina.

Helena. Ależ ten twój Urban to kawał łobuza.
Janina. Przy tobie nagle się zbisurmanił — aż mnie zadziwił.
Helena. Naturalnie, taka biblijna, jak ty niewiasta, nie ma oczu na wady męża. Zaiste mężczyźni są istotami nadzwyczajnej wstrzemięźliwości, jeżeli krępują się jeszcze wobec tego rodzaju żon.
Janina. Helenko, jesteś młodą kokoszką, która rada dziobać się z każdym kogutkiem. Gdy zostaniesz kurą...
Helena. Nigdy nie zostanę.
Janina. A Karol?
Helena. Cóż Karol? Będzie znał musztrę i słuchał komendy. Czy myślisz, że ja mu kiedykolwiek pozwolę rozebrać się z form dotychczasowej przyzwoitości, że będę mu ulegała jak branka, że z ust moich wzbijać się będą ciągłe nad nim zachwyty, że mu i z woli mojej ofiarę zrobię, że...
Janina. To go nie kochasz.
Helena. A bo wy czułe kochacie, jak masło rozsmarowane na chlebie. Niech Karol zechce grać rolę Urbana... ja mu pokażę, którędy się z mojego pokoju wychodzi.
Janina. Co ty za dzikie wyobrażenie masz o Urbanie!
Helena. Bardzo wierne: widziałam, słyszałam i czytałam... twoje listy do mnie.
Janina. Z tych listów mogłaś tylko wywnioskować, że jest bardzo dobrym człowiekiem.
Helena. A ty zasmuconą tem jedynie, że tak mało masz sposobności do przebaczania mu grzechów.
Janina. Dotąd nie miałam żadnej.
Helena. A owa hulanka, z której wrócił tak rozbawiony, że kazał ci koniecznie wyliczać wszystkich sułtanów tureckich.
Janina. No cóż w tem zdrożnego? Koledzy wyprawili mu ucztę z powodu nominacyi na dyrektora i trochę przebrał miarkę. To przypadłość niewinna, zwłaszcza że i do wyliczania sułtanów niedługo mnie zmuszał. Zresztą moja Helenko, chociażby on nawet posiadał jakąś przywarę w swym charakterze, wynagradza ją takiem mnóstwem przymiotów, że trudno ją liczyć. Zważ tylko, co on dla mnie, co dla nas wszystkich zrobił.
Helena. Zważyłam.
Janina. Za lekko. Nie zapominaj, że ożenił się ze mną, kiedy po stracie majątku i śmierci rodziców, pozostałam prawie bez możności istnienia; wziął małego brata; dał w fabryce miejsce wujowi; pracuje jak niewolnik, jest najtroskliwszym ojcem i mężem. Wszystkim nam koło niego dobrze. A czy na tem koniec? Gdybyś ty wiedziała, ilu on biedaków na sobie dźwiga! Niczego nie pragnę bardziej, niż odbicia się charakteru Urbana w synach naszych. Wyznam ci otwarcie, że nie przypuszczałam, ażebyś go tak mało ceniła. Przecież także korzystać będziesz z jego dobroci. Przed chwilą, gdy mu powtórzyłam twoją prośbę, zgodził się uradowany.
Helena. Ach, co za łaska!
Janina. Helenko, drwisz z usługi, za którą winnaś wdzięczność.
Helena. Nie rozumiemy się, bo widzę, że nie znasz jednej sprawki twojego męża, która ci go osłoni należycie.
Janina. Co takiego?
Helena. To, że sam napisał do mnie, ażebym przyjechała, i zamieszkała tu u was.
Janina. On? I ty go jeszcze oskarżasz?
Helena. Ja go bardzo szanuję i lubię, a ciebie chorą niepotrzebnie drażnię (całuje Janinę).
Janina. Trzpiocie niepoprawny! Patrz, jaki on poczciwy! Przede mną ani słowa o tem nie wspomniał.
Helena. Ale co ważniejsza, doniósł mi, że dla Karola zaraz po skończeniu uniwersytetu ma zapewnioną posadę chemika przy cukrowni.
Janina. Urbanku mój, jakiś ty dobry! Gdyby tu był ucałowałabym go jeszcze serdeczniej, niż zwykle. Żeby już wrócił! O, nie daruję ci chłopcze kochany, tego figla! (Wchodzi Paweł).

SCENA V.
Też i Paweł.

Janina. Mąż wyszedł.
Paweł (zmieszany). Tak... wiem... Ja przychodzę do pani.
Janina. Proszę, usiądź pan. Czem służyć mogę?
Paweł (nie siadając). Przykro mi bardzo, że muszę panią...
Janina. Owszem najchętniej ofiaruję moją pomoc, jeśli ona na coś się przyda.
Paweł. Nie o mnie tu chodzi... (w uniesieniu). Wolałbym do wroga wyciągnąć rękę po jałmużnę, niż przynieść taki dar losu. Jedna drobna przyczyna, jeden jej skutek, jedno o nim słowo — i cały gmach szczęścia wielu istot się wali, otwierając przed niemi wrota rozpaczy i ubóstwa.
Janina. Nie poddawaj się pan tak boleści.
Paweł. Czemuż ten grom mnie w usta włożono? (do Heleny) Odgaduję, że pani jesteś siostrą...
Helena. Tak.
Paweł. Muszę pomówić z panią na osobności. Jestem Paweł Zdzitek, szkolny towarzysz Urbana.
Janina. Ja przeszkadzam?
Paweł. Bynajmniej. Pragnę tylko uszanować pani niezdrowie, słabe siły... Chciałbym... błagam... okaż pani męztwo matki, której życia dzieci teraz jeszcze bardziej potrzebują.
Janina. Co panu jest? Wyglądasz blady, rozdrażniony.
Paweł. Nie czuję największej boleści własnej wobec widoku śmiertelnej rany w sercu cudzem.
Helena. Mnie pan byłeś łaskaw wybrać za powiernicę swego smutku, więc usuńmy się i powiedz mi pan, jakiej ulgi od nas żądasz.
Paweł. Przebaczcie mi panie — cios mnie ogłuszył, nie mogę, nie mam odwagi mówić jasno. (do Janiny) Gdybym umiał panią zakląć na coś, na kogoś najdroższego z żyjących, ażebyś bohatersko zniosła.
Janina. Przez litość, panie Zdzitek, dosyć tego. Dręczysz jakąś złowrogą zagadką kobietę, która ledwie powstała z ciężkiej niemocy. Odwiedź nas, gdy Urban będzie w domu.
Paweł. Będzie niedługo.
Janina. Aż o czwartej.
Paweł. Zaraz...
Janina. Skąd pan wiesz? Przyrzekł?
Paweł. Nie, ale... zachorował.
Janina. Urban? Zachorował?
Helena. Przed chwilą zupełnie zdrów wyszedł.
Paweł. Gdy przechodził koło fabryki, dachówka spadła i...
Janina. Zraniła go? Może niebezpiecznie? Mów-że pan!
Paweł. Spadła i...
Janina. Człowieku, miłosierdzia! I — co?
Paweł. Rozcięła mu głowę.
Janina. Czemu pan sączysz mi tę wiadomość po kropli, kiedy on potrzebuje opieki. Helenko biegnijmy co prędzej!
Paweł. Zostań pani, tu go przyniosą.
Janina. Oszalałeś pan! Mam czekać!
Paweł. Pani nieszczęśliwa, Urban... nie żyje!
Janina. Pan kłamiesz!... Pan bluźnisz!... Pan... tylko przypuszczasz — prawda? Co usłyszałam? Urban — nie żyje? Pomocy! Urbanie, ratuj! Szatany rozdzierają mi piersi... wyszarpują mózg! Gdzie ty jesteś? Mężu mój! Dzieci, wołajcie ojca! Ucieka... w widmo się rozpływa... krew twarz mu oblewa... Światło moje gaśnie... ciemność całun rozpościera... Urbanie!...
Helena. Janinko, uspokój się...
Janina. Idzie? Dachówkę ma w ręku... Skarci mnie, że się tak przeraziłam... Słyszę kroki na schodach... stąpania ciężkie, ale nie jego... Niosą... Urbanie! (biegnie do drzwi i pada).
Helena. Zemdlała... Daj pan wody (Paweł nalewa wody w szklankę i podaje). Janinko, siostro biedna... (do Pawła) Czy rzeczywiście go niosą?
Paweł (otwiera drzwi i patrzy) Tak.
Helena. Więc nie żyje?
Paweł. Wierz mi pani, że wskrzesiłbym go, gdybym mógł.
Helena. Niech go przynajmniej złożą w innym pokoju, nie tu. (Paweł wychodzi) Janinko, stało się, zapanuj nad rozpaczą. (Paweł wraca) Co ja pocznę? Widzę tylko jakąś nagle rozwartą czarną otchłań, w którą los okrutny rzuca garść nieznanych istot ludzkich. Za co i na co ta ofiara? Więc żonę, dzieci, wszystkich, których on swoją siłą podtrzymywał, dachówka ze szczęścia strąci w niedolę? Panie czy ja dobrze tę grozę rozumiem?
Paweł. Niestety, pani, tak urządziliśmy sobie istnienie społeczne, że gdy przypadek zabije jednego człowieka, wielu, których on podpierał, pada za nim. Tak jest, nieraz dachówka wyrokuje o życiu naszem.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Świętochowski.