Piotr Grassou

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Piotr Grassou
Pochodzenie Kuratela. Facino Cane. Sarrasine. Piotr Grassou. Z. Marcas. Granatka. Poronienie
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



PIOTR GRASSOU



Za każdym razem kiedy wam się zdarzyło wybrać na wystawę rzeźby i malarstwa, taką jaka istnieje od rewolucji w r. 1830, czyż nie ogarniało was uczucie niepokoju, nudy, smutku na widok długich przepełnionych galeryj? Od roku 1830, Salon już nie istnieje. Po raz drugi Luwr został wzięty szturmem przez lud artystów, który się w nim utrzymał. Dając niegdyś elitę dzieł sztuki, Salon był największym zaszczytem dla prac które tam wystawiono. Wśród dwustu wybranych, publiczność wybierała jeszcze: wieniec dawały arcydziełu nieznajome ręce. Wszczynały się namiętne dyskusje z powodu jednego płótna. Zniewagi, jakie wycierpieli Delacroix lub Ingres, nie mniej przyczyniły się do ich rozgłosu niż pochwały i fanatyzm stronników. Dzisiaj ani tłum ani krytyka nie pasjonują się produktami tego bazaru. Zmuszone czynić wybór, którego dokonywało dawniej jury, wyczerpują swoją uwagę na tę pracę; a kiedy jest ukończona, wystawę się zamyka. Przed 1817, przyjęte obrazy nie przekraczały nigdy dwóch pierwszych kolumn długiej galerji, w której znajdują się dzieła starych mistrzów; w tym zaś roku wypełniły, ku wielkiemu zdziwieniu publiczności, całą tę przestrzeń. Obrazy historyczne, malarstwo tak zwane rodzajowe, malarstwo sztalugowe, pejzaż, kwiaty, zwierzęta, akwarela, tych siedem specjalności nie może wydać więcej niż dwadzieścia obrazów godnych wzroku publiczności, która nie może użyczyć uwagi większej ilości dzieł. Im bardziej liczba artystów rosła, tem bardziej jury powinno było okazać się wymagające. Wszystko przepadło z chwilą gdy Salon rozlał się w galerji. Salon powinien był pozostać miejscem określonem, ograniczonem, o niewzruszonych wymiarach, gdzie każdy rodzaj wystawiłby swoje arcydzieła. Dziesięcioletnie doświadczenie dowiodło dobroci dawnej instytucji. W miejsce turnieju, macie tumult; w miejsce zaszczytnej wystawy, macie hałaśliwy bazar; w miejsce wyboru, macie wszystko.
Co z tego wynika? Wielki artysta traci na tem. Kawiarnia turecka, Dzieci przy źródle i Józef Descampsa więcej przyczyniłyby się do jego sławy, wszystkie trzy w wielkim Salonie, wystawione wraz ze stoma dobremi obrazami z tego roku, niż jego dwadzieścia płócien zgubionych wśród trzech tysięcy dzieł, zmieszanych w sześciu galerjach. Przez osobliwy kaprys, od czasu gdy otwarto bramy wszystkim, wiele mówi się o zapoznanych genjuszach. Kiedy, dwanaście lat wprzódy, Kurtyzana Ingresa i takaż Cigalona, Meduza Gericaulda, Rzeź w Scio Delacroix, Chrzest Henryka IV Eugenjusza Deveria, dopuszczone przez sławy pomawiane o zazdrość, objawiły światu, mimo wzdragań się krytyki, istnienie młodych i bujnych twórców, nie podnosiły się żadne skargi. Obecnie, kiedy najmizerniejszy knociarz może posłać swoje dzieło, słyszy się wciąż o ludziach niezrozumianych. Tam gdzie niema już sądu, niema i rzeczy osądzonej. Cobądźby czynili artyści, wrócą do oceny, zalecającej ich dzieła podziwowi tłumu, dla którego pracują. Bez wyboru Akademji, nie będzie już Salonu, a bez Salonu sztuka może zginąć.
Od czasu jak katalog stał się grubą książką, mieści się tam wiele nazwisk, które pozostają w cieniu, mimo listy dziesięciu lub dwunastu obrazów która im towarzyszy. Wśród tych nazwisk, najbardziej nieznane może jest nazwisko artysty Piotra Grassou, przybyłego z Fougères i zwanego poprostu w świecie artystycznym Fougères. Malarz ten zajmuje dziś sporo miejsca i on to nasuwa gorzkie refleksje, któremi zaczyna się szkic jego życia, mający zastosowanie i do innych osobników z plemienia artystów. W roku 1832, Fougères mieszkał przy ulicy de Navarin, na czwartem piętrze jednego z owych wysokich i wąskich domów które podobne są do luksorskiego obelisku. Domy te mają sień, wąskie ciemne schody o niebezpiecznych zakrętach, mieszczą nie więcej niż trzy okna na każdem piętrze, wewnątrz zaś znajduje się dziedziniec, lub, aby rzec ściślej, kwadratowa studnia. Nad trzema czy czterema pokojami mieszkania zajmowanego przez pana Grassou de Fougères rozciągała się jego pracownia z widokiem na Montmartre. Pracownia pomalowana na kolor ceglasty, podłoga starannie pociągnięta na branżowo i wywoskowana, każde krzesło opatrzone dywanikiem z obszewką, kanapa, prosta zresztą, ale schludna jak kanapa w sypialni kupcowej, wszystko zdradzało mizerne życie małego człowieczka oraz zapobiegliwość biedaka. Była tam komoda na chowanie przyborów malarskich, stół do śniadania, kredens, sekretarzyk, wreszcie utensylja malarskie, utrzymane we wzorowym porządku. Piec odznaczał się holenderską schludnością, tem widoczniejszą, iż białe i jednostajne północne światło napełniało swoim ostrym i zimnym blaskiem ten olbrzymi pokój. Fougères, prosty malarz rodzajowy, nie potrzebuje owych olbrzymich machin, które rujnują malarzy historycznych; nigdy nie czuł w sobie dość talentu aby się porywać na wielkie kompozycje; trzymał się jeszcze sztalugi.
Z początkiem grudnia tego roku, w epoce w której mieszczuchy paryskie perjodycznie poczynają ucieszny pomysł uwiecznienia swojej fizys dość już natrętnej bez tego, Piotr Grassou, wstawszy wcześnie rano, przyrządzał paletę, zapalał w piecu, jadł bulkę zmoczoną w mleku i czekał z rozpoczęciem pracy aż odtajałe szyby przepuszczą światło. Było sucho i ładnie. W tej chwili, artysta, który jadł z ową cierpliwą i zrezygnowaną miną, wyrażającą tyle rzeczy, poznał krok człowieka, który miał na jego życie wpływ, jaki tego rodzaju ludzie mają na życie prawie wszystkich artystów. Był to Eljasz Magus[1], handlarz obrazów, lichwiarz płócien. W istocie, Eljasz Magus zeszedł malarza w tej czyściutkiej pracowni w chwili gdy miał się wziąć do roboty.
— Co słychać, stary hultaju? rzekł malarz.
Fougères dostał krzyż Legji, Eljasz kupował od niego obrazy po dwieście lub trzysta franków, to też malarz przybierał tony wielce artystyczne.
— Handel idzie źle, odparł Eljasz. Macie wszyscy teraz wielkie pretensje, zaraz śpiewacie dwieście franków skoroście wyłożyli farby za sześć groszy... Ale pan jest dzielny chłopak, pan jest człowiek stateczny, toteż przychodzę do pana z dobrym interesem.
Timeo Danaos et dona ferentes, rzekł Fouères. Rozumiesz pan po łacinie?
— Nie.
— Więc to znaczy, że Grecy nie proponują dobrych interesów Trojanom, bez tego żeby na tem czegoś nie zarobić. Dawniej oni mówili: „weź mego konia!“ Dzisiaj my mówimy: „weź moją ciotkę!“ Czegóż chcesz, Ulissesie Eljaszu Magusie?
Te słowa dają miarę umiarkowania i dowcipu, z jakiemi Fougères posługiwał się tem, co malarze nazywają kawałami.
— Któż to wie, czy mi pan nie zrobi dwóch obrazów gratis.
— Och! Och! — Zostawiam panu swobodę, nie żądam ich. Pan jest uczciwym artystą.
— Do rzeczy!
— A więc przyprowadzam ojca, matkę i córkę jedynaczkę.
— Wszystko jedynacy!
— Dalibóg, tak!... których portrety są do zrobienia. Mieszczuchy te, szalejące za sztuką, nigdy nie odważyły się zapuścić do pracowni. Córka ma sto tysięcy franków posagu. Może pan wymalować tych ludzi. To będą może dla pana portrety rodzinne.
Ten stary kościany dziadek, uchodzący za człowieka i nazywający się Eljasz Magus, przerwał sobie suchym śmiechem, którego dźwięk przestraszył malarza. Miał wrażenie, że słyszy Mefista.
— Portrety będą płatne po pięćset franków sztuka, może mi pan zrobić trzy obrazy.
— Owszem, owszem, rzekł wesoło Fougères.
— A jeśli pan się ożeni z panną, nie zapomni pan o mnie.
— Żenić się, ja? wykrzyknął Piotr Grassou. Ja, który mam zwyczaj sypiać samotnie, wstawać wcześnie, który mam życie uporządkowane...
— Sto tysięcy franków, rzekł Magus, i panna łagodna, o złocistych tonach, prawdziwy Tycjan!
— Cóż to za ludzie?
— Byli kupcy: w tej chwili, miłośnicy sztuki, mają dom w Ville d’Avray i dziesięć do dwunastu tysięcy renty.
— W czem robili?
— W butelkach.
— Nie wymawiaj tego słowa, mam uczucie że słyszę ucinanie korków i zęby mi cierpną...
— Czy mam ich przyprowadzić?
— Trzy portrety, wywalę ich w Salonie, będę mógł się przerzucić na portret. Dobrze!
Stary Eljasz poszedł po rodzinę Vervelle. Aby ocenić, do jakiego stopnia propozycja musiała poruszyć malarza i jakie wrażenie musieli nań wywrzeć imć pan Vervelle i jego połowica, uwieńczeni jedynie córką, trzeba nam rzucić okiem na poprzednie życie Piotra Grassou de Fougères.
Jako uczeń, Fougeres studjował rysunek u Servina, który uchodził w świecie akademickim za wielkiego rysownika. Potem, udał się do Schinnera[2], aby podchwycić sekret potężnego i wspaniałego koloru jaki cechuje tego mistrza. Mistrz i uczniowie wszyscy byli tam dyskretni, Piotr nic nie podchwycił. Stamtąd, Fougères przeszedł do sławnego Sommervieux, aby się oswoić z gałęzią sztuki nazwaną kompozycją; ale kompozycja była dlań nieprzystępna i sroga. Potem próbował wykraść Granetowi i Drollingowi tajemnicę ich wnętrz. Ci dwaj mistrze nie dali sobie nic wykraść. Wreszcie, Fougères dokończył edukacji u Duval-Lecamusa. Podczas tych studjów i tych rozmaitych transformacyj, Fougères wiódł tryb życia spokojny i regularny, dostarczając tematu do żartów rozmaitym pracowniom w których przebywał, ale wszędzie rozbroił kolegów swoją skromnością, cierpliwością i łagodnością jagnięcia. Mistrze nie czuli żadnej sympatji do tego poczciwego chłopca; mistrze lubią uczniów świetnych, temperamenty nieokiełzane, wesołe i impetyczne, lub też posępne i skupione, które zdradzają przyszły talent. W Piotrze wszystko zwiastowało jego mierność. Jego przydomek Fougères, przydomek malarza[3] w sztuce Eglantine’a, był źródłem mnóstwa dokuczliwości; tymczasem malarz wziął poprostu nazwisko od miasteczka w którem ujrzał światło dzienne.
Grassou de Fougères podobny był do swego nazwiska. Pulchny, średniego wzrostu, miał cerę mdłą, ciemne oczy, czarne włosy, nos w kształcie trąbki, dosyć szerokie usta i długie uszy. Wyraz jego, łagodny, bierny i ograniczony, niewiele dodawał charakteru tej fizjognomji, pełnej zdrowia ale martwej. Nie musiały go dręczyć ani ów nadmiar krwi, ani ów napór myśli, ani werwa komiczna, po jakich poznaje się wielkich artystów. Ten młody człowiek, zrodzony aby być uczciwym mieszczuchem, przybyły ze swoich stron aby być subjektem u handlarza farb, pochodzący z Mayonne, został malarzem siłą uporu, właściwego bretończykom. Co wycierpiał, jak żył w czasie swoich studjów, sam Bóg to wie! Wycierpiał tyleż, ile cierpią wielcy ludzie, kiedy ich żre nędza i kiedy ich szczuje, niby dzikie zwierzęta, sfora ludzi miernych oraz zgraja mściwych próżności. Z chwilą gdy się uczuł na siłach aby latać o własnych skrzydłach, Fougères wynajął pracownię na wyżynach ulicy des Martyrs, gdzie zaczął knocić. Debjut jego przypada na rok 1819. Pierwszy obraz, który przedstawił sędziom na wystawę Luwru, wyobrażał wesele wiejskie, dosyć mozolnie skopjowane z Greuze’a. Odrzucono obraz. Kiedy Fougeres dowiedział się o smutnym wysroku, nie wpadł w ową wściekłość ani w ów szał epileptycznej miłości własnej, jakim oddają się harde dusze, kończąc niekiedy wyzwaniem na pojedynek dyrektora albo sekretarza Muzeum lub pogróżką morderstwa. Fougères odebrał spokojnie swoje płótno, okrył je chustką do nosa i odniósł do pracowni, przysięgając sobie że zostanie wielkim malarzem. Umieścił swój obraz na sztaludze i udał się do swego dawnego mistrza, człowieka olbrzymiego talentu, Schinnera, artysty łagodnego i cierpliwego, który odniósł pełny sukces w ostatnim Salonie. Poprosił go, aby przyszedł skrytykować odrzucone dzieło. Wielki malarz rzucił wszystko i przybył. Kiedy biedny Fougères postawił go nawprost dzieła, Schinner od pierwszego rzutu oka uścisnął rękę Piotra.
— Ty jesteś zacny chłopak, masz złote serce, nie trzeba cię oszukiwać. Słuchaj, ziściłeś wszystkie nadzieje jakie budziłeś u mnie w szkole. Kiedy się ma tyle do powiedzenia, mój dobry Fougères, lepiej zostawić farby kupcowi i nie kraść płótna innym. Wracaj wcześnie do domu, włóż na noc szlafmycę, wal się spać o dziewiątej; rano, o dziesiątej idź do jakiegoś biura, gdzie wystarasz się o miejsce. Ale daj pokój sztuce.
— Drogi mistrzu, ten obraz już odrzucono; ja też nie o wyrok proszę, ale o motywy.
— A więc malujesz brudno i ciemno; widzisz naturę przez krepę; rysunek masz ciężki i zamazany; kompozycja ściągnięta jest z Greuze’a, okupującego swoje wady przymiotami, których tobie brakuje.
Wyszczególniając błędy obrazu, Schinner ujrzał na twarzy Piotra wyraz tak głębokiej rozpaczy, że wyciągnął go na obiad i starał się go pocieszyć. Nazajutrz o siódmej, Fougères, przy swojej sztaludze, pracował na nowo nad odrzuconym obrazem; ocieplał jego kolor, robił poprawki wskazane przez Schinera, przerysowywał figury. Następnie, zbrzydzony swoją paćkaniną, zaniósł ją do Eljasza Magusa. Eljasz Magus rodzaj Holando-Belgo-Flamanda, miał trzy przyczyny zostania tem czem został: bogaczem i skąpcem. Przybyły z Bordeaux, zaczynał wówczas swą karjerę paryską: handlował obrazami i mieszkał przy bulwarze Bonne-Nouvelle. Fougères, który liczył na swoją paletę że go potrafi wyżywić, jadał mężnie chleb i orzechy, albo chleb i mleko, albo chleb i wiśnie, albo chleb i ser, zależnie od pory roku. Eljasz Magus, któremu Piotr przyniósł swoje pierwsze płótno, przyglądał mu się długo i ofiarował piętnaście franków.
— Z piętnastoma frankami dochodu rocznie a tysiącem franków wydatku, rzekł Fougères z uśmiechem, można zajść daleko.
Eljasz Magus strzepnął palcami i ugryzł się w język, pomyślawszy, że byłby mógł dostać obraz za pięć franków. Przez kilka dni, co rano, Fougères schodził w dół ulicą des Martyrs, krył się w tłumie po przeciwnej stronie bulwaru nawprost sklepu Magusa i zatapiał oko w obrazie, który nie ściągał spojrzeń przechodniów. Pod koniec tygodnia, obraz znikł. Fougères wrócił kawałek, przeszedł się po bulwarze, i skierował się w stronę sklepu antykwarza, ot tak, od niechcenia. Żyd był na progu.
— No i cóż, sprzedał pan mój obraz?
— Oto jest, rzekł Magus; daję mu ramkę, aby go wpakować komuś, mającemu złudzenie że się zna na malarstwie.
Fougères nie śmiał już wrócić na bulwar, poszedł do domu i zabrał się do nowego obrazu. Pracował nad nim dwa miesiące, żywiąc się jak mysz a pracując jak galernik.
Pewnego wieczora, zaszedł aż na bulwar, nogi zaniosły go same pod sklep Magusa, nie dojrzał swego obrazu nigdzie.
— Sprzedałem pański obraz, rzekł kupiec.
— Za ile?
— Odzyskałem kapitał z małym procentem. Niech mi pan zrobi wnętrza flamandzkie, lekcją anatomji, zapłacę, rzekł Eljasz.
Fougères byłby uściskał Magusa; patrzał nań jak na ojca. Wrócił z radością w sercu, wielki malarz Schinner pomylił się więc! W tym olbrzymim Paryżu były tedy serca, które biły zgodnie z jego sercem! talent jego zrozumiano, oceniono. Biedny chłopiec, w dwudziestym siódmym roku miał naiwność szesnastolatka. Inny, jeden z owych artystów nieufnych i twardych, byłby zauważył djaboliczny wyraz Eljasza Magusa, byłby zauważył drżenie jego brody, ironję jego wąsów, ruch ramion, zwiastujący zadowolenie Shylocka, gdy mu się uda nabrać chrześcijanina. Fougères przechadzał się po bulwarach w upojeniu radości, która dawała jego fizjognomji wyraz dumy. Podobny był do studenta, który opiekuje się kobietą. Spotkał Józefa Bridau[4], swego kolegę, jeden z owych niepospolitych, niezwykłych talentów, przeznaczonych do sławy i nieszczęścia. Józef Bridau, który — jak mówił miał parę groszy w kieszeni, zaciągnął Piotra do Opery. Fougères nie widział baletu, nie słyszał muzyki, tworzył w duszy obrazy, malował. Opuścił Józefa w połowie wieczoru, pobiegł do siebie, robił szkice przy lampie, począł trzydzieści obrazów pełnych reminiscencyj, czuł się genjusizem. Nazajutrz kupił farb, płócien rozmaitej wielkości, ustawił na stole chleb i ser, wodę w dzbanku, zrobił zapas drew na opał; następnie, wedle wyrażenia pracownianego, zaczął knocić: postarał się o modelów, Magus pożyczył mu materyj. Po dwóch miesiącach dobrowolnego uwięzienia. Bretończyk skończył cztery obrazy. Znów poprosił o radę Schinnera, któremu przydał Józefa Bridau. Dwaj mistrze ujrzeli w tych obrazach niewolnicze naśladownictwo pejzażów holenderskich, wnętrz Metzu, w czwartym zaś kopję Lekcji anatomji Rembrandta.
— Zawsze pastisze, rzekł Schinner. Och, Piotrowi ciężko przyjdzie być oryginalnym.
— Powinienbyś wziąć się do czego innego niż malarstwo, rzekł Bridau.
— Do czego? spytał Fougères.
— Rzuć się w literaturę.
Fougères spuścił głowę jak owca w deszcz. Następnie zadał im parę pytań, uzyskał parę pożytecznych rad i poprawił obrazy przed odniesieniem ich Eljaszowi. Eljasz zapłacił za każdy obraz dwadzieścia pięć franków. Przy tej cenie, Fougères nie zarabiał nic, ale nie tracił, zważywszy jego wstrzemięźliwość. W jakiś czas zaszedł pod sklep, aby zobaczyć co się dzieje z jego obrazami. Miał osobliwą halucynację: płótna jego, tak wykończone, tak schludne, odznaczające się twardością blachy i połyskiem emalji, były jakgdyby zasnute mgłą, podobne były do starych obrazów. Ponieważ Eljasz wyszedł, Fougères nie mógł uzyskać żadnego wyjaśnienia tego cudu. Zdawało mu się, że go wzrok omylił. Malarz wrócił do pracowni aby tam sporządzać nowe stare płótna. Po siedmiu latach ustawicznej pracy, Fougères osiągnął to, że komponował i malował znośne obrazy. Malował nie lepiej i nie gorzej niż wszyscy artyści drugiego rzędu. Eljasz kupował i sprzedawał wszystkie obrazy biednego Bretończyka, który zarabiał z trudem jakieś dwa tysiące franków rocznie, a wydawał nie więcej niż tysiąc dwieście.
Na wystawie r. 1829, Leon de Lora, Schinner i Bridau, wszyscy trzej na świeczniku i na czele nowych prądów, wzruszyli się wytrwałością i ubóstwem swego starego kolegi; przyjęli na wystawę, do wielkiego Salonu, obraz Piotra. Obraz, piekielnie interesujący, który miał coś z Vignerona w sentymencie, a coś z pierwszej maniery Debufe’a w technice, przedstawiał młodego człowieka, któremu w celi więziennej golono kark. Z jednej strony ksiądz, z drugiej stara i młoda kobieta we łzach. Pisarz czytał wyrok. Na ubogim stole widać było posiłek, którego nikt nie tknął. Światło wnikało przez kraty wysokiego okna. Całość zdolna była przyprawić o dreszcz mieszczucha, toteż mieszczuchy drżały. Fougères ściągnął poprostu swój obraz z arcydzieła Gerarda Dow: odwrócił grupę kobiety chorej na puchliną ku oknu, zamiast ją pokazać wprost. Umierającą zastąpił skazańcem; ta sama bladość, to samo spojrzenie, ten sam apel do Boga. W miejsce flamandzkiego lekarza, wsadził zimną i urzędową postać pisarza ubranego czarno; wzamian dodał postać starej kobiety koło młodej dziewczyny pożyczonej od Gerarda Dow. Okrutnie dobroduszna postać kata dominowała nad grupą. Plagjat ten, bardzo zręcznie ukryty, nie wyszedł na jaw.
Katalog objaśniał:
510. Grassou de Fougères (Piotr), ulica de Navańn, 2.
Ostatnie chwile Szuana skazanego na śmierć w r. 1809.
Obraz, mimo iż mierny, miał ogromne powodzenie, przypominał bowiem sprawę powstańców z Mortagne. Codziennie był tłok przed modnym obrazem: sam Karol X zatrzymał się przy nim. Książna-pani[5] dowiedziawszy się o wytrwałej nędzy biednego Bretończyka, zapaliła się do niego. Książę Orleański spytał o cenę płótna. Księża powiedzieli następczyni tronu, że obraz jest bardzo dobrze myślący; panował w nim w istocie duch dostatecznie religijny. Następca tronu podziwiał kurz na posadzce: gruby błąd, ponieważ Fougères utrzymał obraz w zielonkawych tonach, świadczących o wilgoci murów. Księżna-pani kupiła obraz za tysiąc franków, następca tronu zamówił inny. Karol X dał krzyż Legji synowi chłopa, który niegdyś bił się za sprawę króla w r. 1799. Józef Bridau, wielki malarz, nie dostał krzyża. Minister spraw wewnętrznych zamówił u Piotra dwa obrazy kościelne. Ten Salon był dla Piotra Grassou całą jego fortuną, jego sławą, jego przyszłością, jego życiem. Tworzyć w każdej rzeczy, to umierać na wolnym ogniu; kopjować, to żyć. Odkrywszy żyłę złota, Grassou de Fougères wprowadził w czyn część tej piekielnej zasady, której społeczeństwo zawdzięcza owe bezecne miernoty, mające dziś wybierać elitę we wszystkich klasach społeczeństwa; oczywiście wybierają same siebie i wydają zaciętą wojnę prawdziwym talentom. Zasada wyboru stosowana do wszystkiego jest fałszywa, Francja porzuci ją.
Bądź co bądź, skromność, prostota, zdziwienie poczciwego i cichego Piotra uciszyły krzyki zawiści. Miał zresztą za sobą takie same miernoty już tryumfujące i solidarne z miernotami przyszłości. Ci i owi, ujęci wytrwałością człowieka którego nic nie zdołało zrazić, mówili o Dominikaninie i powiadali: „Trzeba nagradzać pracę w sztuce! Grassou zasłużył swój sukces! Dziesięć lat haruje nieborak!“ Epitet nieboraka obstał za połowę sympatji i powinszowań, jakie otrzymał malarz. Litość wynosi tyleż miernot, ile zawiść poniża wielkich artystów. Dzienniki nie szczędziły krytyk, ale kawaler Fougères strawił je, tak jak strawił rady przyjaciół, z anielską cierpliwością.
Posiadając w tej chwili piętnaście tysięcy franków, ciężko zapracowanych, urządził sobie mieszkanie i pracownię przy ulicy Navarin, zrobił tam obraz zamówiony przez następcę tronu i dwa obrazy kościelne zamówione przez ministerjum, na termin, z regularnością rozpaczliwą dla kasy ministerjum, przywykłej do innych manjer. Ale podziwiajcie szczęście ludzi, którzy umieją się rządzić. Gdyby się był spóźnił, Grassou, zaskoczony przez rewolucję lipcową, nie byłby dostał ani grosza. Dożywszy trzydziestu siedmiu lat, Fougères sfabrykował dla Eljasza Magusa około dwustu obrazów, zupełnie nieznanych, ale dzięki którym doszedł do tej poprawnej manjery, do tego wykończenia, na którego widok artysta wzrusza ramionami, ale które lubi publiczność. Przyjaciele cenili Piotra za jego prawość, koleżeństwo, uczynność, rzetelność; o ile nie mieli żadnego szacunku dla jego pędzla, kochali człowieka który go dzierżył.
— Co za nieszczęście, że Fougères ma nałóg malowania! powiadali koledzy.
Mimo to, Grassou dawał doskonałe rady, podobny do owych feljetonistów, niezdolnych napisać książkę, ale wiedzących bardzo dobrze czem jakaś książka grzeszy. Ale między krytykami literackiemi a Piotrem była jedna różnica; był on niezmiernie wrażliwy na piękno, wyczuwał je; przytem rady jego były nacechowane uczuciem sprawiedliwości, które sprawiało, że przyjmowano słuszne jego uwagi. Od rewolucji lipcowej, Fougères nadsyłał na każdą wystawę jakiś dziesiątek obrazów, z których jury przyjmowało cztery lub pięć. Żył z najściślejszą oszczędnością, służba jego składała się z jednej baby. Za całą rozrywkę odwiedzał przyjaciół, chodził oglądać dzieła sztuki, pozwalał sobie na małe wycieczki po Francji i zamierzał jechać po natchnienie do Szwajcarji. Haniebny ten artysta był wybornym obywatelem: wypełniał obowiązki gwardzisty, chodził na rewje, płacił komorne i żył z najbardziej mieszczańską regularnością. Spędziwszy życie w pracy i nędzy, nigdy nie miał czasu na miłość. Wytrwawszy dotąd w kawalerstwie i biedzie, nie miał ochoty komplikować swojej tak prostej egzystencji. Niezdolny wymyślić nic dla pomnożenia swego majątku, nosił co kwartał do rejenta, pana Cardot, swoje oszczędności i zarobki kwartalne. Kiedy uzbierało się tysiąc talarów, rejent umieszczał je gdzieś na pierwszej hipotece, z zabezpieczeniem na prawach żony o ile dłużnik był żonaty. Rejent sam odbierał procenty i dołączał je do regularnych wkładek Piotra Grassou. Malarz czekał szczęsnej chwili aż jego lokaty osiągną imponującą cyfrę dwóch tysięcy franków renty, aby sobie użyczyć otium cum dignitate artysty i malować obrazy! ale ba, obrazy! nareszcie prawdziwe obrazy! obrazy wykończone, cacane, cymes!
Jego przyszłość, jego marzenie, szczyt jego rojeń, chcecie wiedzieć? — to było wejść do Instytutu i otrzymać rozetkę oficera Legji. Usiąść obok Schinnera i Leona de Lora, wejść do Akademji przed Józefem Bridau! mieć rozetkę w dziurce od klapy! Cóż za marzenie! Jedynie ludzie mierni umieją myśleć o wszystkiem. Słysząc kroki kilkorga osób w kurytarzu, Fougères poprawił sobie włosy, zapiął zieloną aksamitną kurtkę i zdziwił się niemało na widok twarzy zwanej pospolicie w pracowniach melonem. Owoc ten usadowiony był na dyni, obleczonej w niebieskie sukno, strojnej pakietem dźwięczących breloków. Melon sapał jak miech, dynia kroczyła na marchewkach, niewłaściwie nazwanych nogami. Prawdziwy malarz byłby zrobił karykaturę z tego handlarza butelek i byłby go wyprawił za drzwi oświadczając że nie maluje jarzyn. Fougères popatrzył na klienta poważnie, ponieważ pan Vervelle miał w koszuli brylant reprezentujący tysiąc talarów.
Fougères spojrzał na Magusa i rzekł: „Czuć forsę!“ posługując się żargonem modnym wówczas w pracowniach.
Słysząc to odezwanie, pan Vervelle zmarszczył brwi. Burżuj ten ciągnął za sobą inną kombinację jarzyn w osobie swojej żony i córki. Żona miała twarz bajcowaną na mahoń; podobna była do kokosowego orzecha uwieńczonego głową i ściśniętego paskiem. Raczej toczyła się niż szła w swojej sukni żółtej w czarne paski. Ukazywała dumnie nieprawdopodobne mitenki na rękach pulchnych jak kiełbaski. Pióra — istny pogrzeb pierwszej klasy — bujały na zdumiewającym kapeluszu. Ramiona, strojne w koronki, jednako wysklepiały się z tyłu jak z przodu: tak więc, kształt sferyczny kokosa był zupełny. Nogi, z rodzaju tych które malarze nazywają stęporami, były urozmaicone wałkiem na sześć linij nad lakierowaną skórą trzewików. Jak te nogi weszły w trzewiki? Niewiadomo.
Za tą parą posuwał się młody szparag, zielony i żółty dzięki swojej sukni, na której mieściła się mała główka zdobna włosami zaczesanemi w gładkie pasemka, włosy o kolorze marchwi, które miałyby powodzenie w Rzymie, patykowate ramiona, piegi na dość białej cerze, wielkie niewinne oczy, białe rzęsy, mało brwi, słomkowy kapelusz z dwiema uczciwemi atłasowemi kokardami, ręce cnotliwie czerwone a nogi matczyne. Tych troje istot miało, oglądając pracownię, wyraz szczęścia, który zwiastował godny szacunku zapał dla sztuki.
— Więc to pan, szanowny panie, wykona nasze podobizny, rzekł rezolutnie ojciec.
— Tak, panie, odparł Grassou.
— Mężusiu, on ma Legję, rzekła cicho żona do męża gdy malarz się odwrócił.
— Czyż jabym dał robić nasze portrety artyście bez Legji?... rzekł eks-handlarz butelek.
Eljasz Magus skłonił się rodzinie Vervelle i wyszedł; Grassou przeprowadził go do sieni.
— Ty jeden zdolny jesteś wyłowić podobne ananasy.
— Sto tysięcy posagu!
— Tak, ale co za rodzina!
— Trzysta tysięcy franków sperandy, dom przy ulicy Boucherat, willa na wsi w Ville-d’Avray.
— Boucherat, butelki, szelki, pętelki, karmelki, rzekł malarz.
— Będzie pan jak pączek w maśle do końca życia, rzekł Eljasz.
Ta myśl wdarła się w głowę Piotra Grassou, jakgdyby światło poranku zabłysło nad jego poddaszem. Sadowiąc do pozowania ojca młodej osoby, inaczej już nań patrzał: spodobała mu się ta krwista i zażywna twarz. Matka i córka kręciły się koło malarza, dziwując się wszystkim tym przygotowaniom; patrzyły nań jak na bóstwo. To widoczne uwielbienie spodobało się Piotrowi. Złoty cielec ubarwił tę rodzinę swym fantastycznym odblaskiem.
— Musi pan zarabiać szalone pieniądze? ale pewnie wydaje pan tak jak pan zarabia, rzekła matka.
— Nie, pani, odparł malarz; nie wydaję, nie mam czasu się bawić. Rejent lokuje moje pieniądze, ma moje rachunki, skoro raz mu oddam pieniądze, już o nich nie myślę.
— Mówiono mi, wykrzyknął stary Vervelle, że artyści to wszystko dziurawe worki.
— Kto jest pańskim rejentem, jeśli wolno zapytać? rzekła pani Vervelle.
— Porządny człowiek, gładki w interesach, Cardot.
— Haha, a to heca, rzekł Vervelle, to i nasz rejent.
— Niechże się pan nie rusza, rzekł malarz.
— Siedźże spokojnie, Antenorze, rzekła żona, zepsujesz panu robotę. Gdybyś mógł patrzeć jak pan pracuje, zrozumiałbyś...
— Mój Boże, czemu mnie rodzice nie uczyli sztuk pięknych! rzekła panna Vervelle.
— Wirginjo, wykrzyknęła matka, młoda panienka, nie może się uczyć pewnych rzeczy. Kiedy będziesz zamężna, niechta! ale do tej pory nie zawracaj sobie głowy.
W czasie tego pierwszego seansu, rodzina Vervelle niemal zżyła się z poczciwym artystą. Mieli wrócić w dwa dni później. Wychodząc, rodzice powiedzieli Wirginji aby poszła naprzód; mimo to, pochwyciła słowa, które musiały obudzić jej ciekawość:
— Dekorowany, trzydzieści siedem lat... artysta, który ma obstalunki, który lokuje pieniądze. Poradźmy cię Cardota? Hm, nazywać się pani de Fougères!... I nie wygląda na złego człowieka!... Powiesz mi: kupiec!... Ale kupiec, dopóki się nie wycofa z interesów, nigdy, nie wiadomo co z nim będzie, jaki los czeka naszą córkę! podczas gdy artysta, oszczędny... Przytem my kochamy sztukę... Ostatecznie!...
Podczas gdy rodzina Vervelle analizowała artystę, Piotr Grassou analizował w duchu rodzinę Vervelle. Niepodobna mu było wysiedzieć w pracowni; przechadzał się po bulwarze, patrzał na przechodzące rude kobiety! Snuł najdziwaczniejsze myśli: złoto jest najpiękniejszym z metali, kolor żółty wyobraża złoto. Rzymianie lubili kobiety rude, on staje się Rzymianinem... Po dwóch latach małżeństwa, któryż mężczyzna troszczy się o kolor swojej żony? Piękność mija... brzydota zostaje! Pieniądz jest połową szczęścia. Wieczorem, układając się do snu, Wirginja Vervelle zdawała się malarzowi urocza.
Kiedy rodzina Vervelle weszła następnego dnia do pracowni, artysta przyjął ją z czarującym uśmiechem. Hultaj ogolił się, wdział świeżą bieliznę; utrefil sobie włosy, wybrał spodnie bardzo twarzowe oraz czerwone pantofle w szpic. Rodzina odpowiedziała uśmiechem równie pochlebnym jak uśmiech artysty, Wirginja przybrała kolor swoich włosów, spuściła oczy i odwróciła głowę oglądając szkice. Piotrowi Grassou wydały się te minki czarujące. Wirginja miała wdzięk; nie wdała się ani w ojca, ani w matkę; w kogo się ona wdała?...
— Aha! mam już, powiedział sobie w duchu, matka musiała się na kogoś zapatrzyć z za lady.
W czasie pozowania nastąpiła wymiana żarcików między rodziną a artystą, który odważył się winszować staremu Vervelle dowcipu. Pochlebstwo to otworzyło artyście na oścież serce całej rodziny. Darował jeden rysuneczek Wirginji, jeden szkic matce.
— Za darmo? spytały.
Piotr Grassou nie mógł się wstrzymać od uśmiechu.
— Nie trzeba tak rozdawać swoich obrazów, to pieniądze, rzekł Vervelle.
Na trzecim seansie, stary Vervelle wspomniał o pięknej galerji obrazów, jakie miał u siebie na wsi w Ville-d’Avray: Rubensy, Gerardy Dow, Mierisy, Terburgi, Rembrandty, Tycjany, Pottery, etc.
— Mąż robił istne szaleństwa, rzekła pompatycznie pani Vervelle: ma obrazów za sto tysięcy franków.
— Kocham sztukę, rzekł ex-handlarz butelek.
Kiedy malarz zaczął malować panią Vervelle, portret męża był prawie skończony: entuzjazm rodziny nie miał granic. Rejent wyraził się o malarzu jak najpochlebniej: Piotr Grassou (mówił) jest to najzacniejszy chłopak w świecie, wcielenie statku; uciułał już zresztą trzydzieści sześć tysięcy franków, dni jego nędzy minęły, zarabia po dziesięć tysięcy rocznie, kapitalizuje procenty, słowem niezdolny byłby unieszczęśliwić kobietę. Ostatnie zdanie przeważyło szalę. Przyjaciele państwa Vervelle wciąż tylko słyszeli o sławnym Fougères. W dniu, w którym Fougères zaczął portret Wirginji, był już in petto zięciem. Rodzina Vervelle kwitła w tej pracowni, którą przywykła uważać za jedną ze swoich rezydencyj; było dla nich coś szczególnie pociągającego w tym lokalu schludnym, czystym, wdzięcznym, artystycznym. Abyssus abyssum, mieszczuch przyciąga mieszczucha. Pod koniec posiedzenia, coś zatupotało na schodach, drzwi otwarły się brutalnie, wszedł Józef Bridau; był wzburzony, włosy miał w nieładzie, ukazał swą wielką pooraną twarz, mignął dokoła błyskawicami spojrzeń, pokręcił się po pracowni i podszedł nagle do Piotra, usiłując zapiąć surdut, ale nadaremnie, gdyż guzik wymknął się z sukiennej pochewki.
— Drzewo zdrożało, rzekł do Piotra.
— A!
— Anglicy następują mi na pięty. A, ty malujesz te rzeczy?
— Cicho-że bądź.
— Aha! Rodzina Vervelle, mocno zgorszona tem dziwnem zjawiskiem, przeszła od swej zwyczajnej czerwieni do kolorów wiśni.
— To daje pieniążki, rzekł Józef. Są ryby w saku?
— Ile ci trzeba?
— Pięćset... Ściga mnie kupiec z rasy dogów: tacy, skoro raz wpiją zęby, nie popuszczą. Co za plemię!
— Dam ci słówko do mego rejenta...
— Ty masz rejenta?
— Tak...
— To mi tłumaczy, czemu ty robisz jeszcze policzki różowym kolorem, wyborne na afisze perfumerji.
Grassou zaczerwienił się mimowoli, malował Wirginję.
— Bierz-że naturę jak jest! ciągnął wielki malarz. Panienka jest ruda. No i cóż, czy to grzech śmiertelny? Wszystko jest wspaniałe na płótnie. Wal-że cynobru na paletę, podgrzej mi te pyski, wydobądź te piegi, nie żałuj omasty! Chcesz być inteligentniejszy od Natury?
— Masz, rzekł Fougeres, weź za mnie pendzel, gdy będę pisał.
Vervelle potoczył się do stołu i nachylił się do ucha Piotra.
— Ależ ten pacykarz wszystko zepsuje, rzekł.
— Gdyby chciał zrobić portret panny Wirginji, wart byłby tysiąc razy więcej od mego, odparł Fougères oburzony.
Słysząc te słowa, mieszczuch zrejterował łagodnie ku żonae, zdumionej wtargnięciem dzikiej bestji i niezbyt uspokojonej tem że przybysz bierze udział w portrecie córki.
— Idź tą drogą, rzekł Bridau oddając paletę i biorąc list. Nie dziękuję ci! Mogę wrócić do zamku d’Artheza, któremu maluję jadalnię. Leon de Lora robi supraporty, arcydzieła! Przyjedziesz zobaczyć?
Odszedł nie kłaniając się, tak dalece miał już dość widoku Wirginji.
— Co to za człowiek? spytała pani Vervelle.
— Wielki artysta, odparł Grassou.
Chwila ciszy.
— Czy pan jest pewny, rzekła Wirginja, że on nie przyniósł nieszczęścia memu portretowi? Przestraszył mnie.
— Tylko dobrze mu zrobił, odparł Grassou.
— Jeżeli to jest wielki artysta, wolę wielkiego artystę który jest podobny do pana, rzekła pani Vervelle.
— Och, mamo, pan Piotr jest o wiele większy malarz, zrobi mnie z nogami, wtrąciła Wirginja.
Skrzydła genjuszu spłoszyły statecznych mieszczuchów.
Zaczynała się owa faza jesieni, tak ładnie nazwana latem św. Marcina. Z nieśmiałością neofity wobec genjalnego człowieka, Vervelle zaryzykował zaproszenie do swojej willi na wsi na przyszłą niedzielę: wiedział że mieszczański domek mało przedstawia powabów dla artysty.
— Wy artyści, rzekł, wam trzeba wzruszeń! wielkich teatrów, balów, samej inteligencji! Ale będzie dobre wino, i liczę na moją galerję, że nie pozwoli panu się znudzić w towarzystwie kupców.
Bałwochwalstwo to, które głaskało na każdym kroku ambicję malarza, oczarowało biednego Piotra Grassou, tak mało przywykłego do podobnych komplementów. Zacny artysta, ta bezecna miernota, to złote serce, to uczciwe życie, ten rysownik bez talentu, ten dzielny chłopak, ozdobiony królewskim krzyżem Legji Honorowej, przywdział pełny rynsztunek aby się ucieszyć ostatniemu pięknemi dniami w Ville-d’Avray. Malarz przybył skromnie dyliżansem i nie mógł się wstrzymać od podziwu widząc piękną willę handlarza butelek, ukrytą w pięciomorgowym parku na szczycie Ville-d’Avray w najpiękniejszym punkcie. Ożenić się z Wirginją, mieć kiedyś tę piękną willę! Rodzina Vervelle przyjęła go z entuzjazmem, z radością, z ciężką mieszczańską serdecznością która go zawstydziła. Był to dzień tryumfu. Oprowadzano przyszłego zięcia po alejach koloru nankinu, wygracowanych tak jak się należało na cześć wielkiego człowieka. Nawet drzewa zdawały się uczesane, trawniki były skoszone. Czyste wiejskie powietrze przynosiło zapachy z kuchni niezmiernie obiecujące. Wszystko w domu powiadało: „Mamy wielkiego artystę“. Ojciec Vervelle toczył się jak jabłko po swoim parku, córka fyrtała się jak węgorz, matka podążała z miną szlachetną i godną. Wszyscy troje nie opuszczali Piotra ani na chwilę przez siedem godzin. Po obiedzie, równie długim jak wspaniałym, państwo Vervelle przeszli do głównego punktu uroczystości: do otwarcia galerji, oświeconej specjalnemi lampami. Trzej sąsiedzi, ex-kupcy, jeden ciepły wujaszek, zaproszeni na cześć wielkiego artysty, stara panna Vervelle oraz inni goście, wszyscy podążyli za Piotrem do salonu, ciekawi usłyszeć jego sąd o sławnej galerji starego Vervelle, który ich zanudzał bajeczną wartością swoich obrazów. Rzekłbyś iż handlarz butelek chce rywalizować z królem Ludwikiem Filipem i z galerją wersalską. Obrazy, wspaniale oprawne, miały etykietki, na których czytało się czarnemi głoskami na złotem tle:

RUBENS.
Taniec faunów i nimf.
REMBRANDT.
Wnętrze sali sekcyjnej.
Doktór Tromp wykładający swoim uczniom, etc.

Było tam sto pięćdziesiąt obrazów, pięknie wylakierowanych, okurzonych; niektóre były zasłonięte zielonemi firaneczkami, których nie odsuwało się w obecności młodych osób.
Artysta stał jak słup, z otwartemi ustami, bez słowa, poznając połowę swoich obrazów w tej galerji: to on był Rubens, Potter, Metzu, Gerard Dow! on sam był dwoma tuzinami wielkich mistrzów.
— Co panu? Pan blednie!
— Córko, wody, szklankę, krzyknęła pani Vervelle.
Malarz chwycił parna Vervelle za guzik i zaciągnął go w kąt, pod pozorem obejrzenia Murilla. Hiszpańskie obrazy były wówczas w modzie.
— Pan kupił te obrazy u Eljasza Magusa?
— Tak, wszystko oryginały.
— Tak, między nami, po czemu panu sprzedał te, które ja panu pokażę?
Obeszli we dwóch dokoła galerję. Goście byli zachwyceni powagą, z jaką artysta odbywał w towarzystwie gospodarza przegląd arcydzieł.
— Trzy tysiące franków, rzekł pocichu Vervelle dochodząc do ostatniego, ale mówię czterdzieści tysięcy.
— Czterdzieści tysięcy franków za Tycjana? podjął głośno artysta, ależ to byłoby za darmo.
— Mówiłem wam, mam za trzysta tysięcy obrazów, wykrzyknął Vervelle.
— To ja robiłem wszystkie te obrazy, sprzedałem je wszystkie razem nie drożej niż za dziesięć tysięcy...
— Dowiedź mi pan tego, rzekł butelkarz, a zdwoję posag córki, bo w takim razie pan jest Rubensem, Rembrandtem, Terburgiem, Tycjanem!
— A Magus kapitalnym handlarzem! rzekł malarz, który zrozumiał starożytny wygląd swoich obrazów, oraz wartość tematów jakich odeń żądał antykwarz.
Pan de Fougères (rodzina bowiem wytrwale nazywała go w ten sposób) nietylko nie postradał szacunku swego admiratora, ale przeciwnie urósł tak, że zrobił gratis portrety rodziny i ofiarował je oczywiście swemu teściowi, teściowej i żonie.
Dzisiaj, Piotr Grassou, który nie opuszcza ani jednej wystawy, uchodzi w mieszczańskich kołach za dobrego portrecistę. Zarabia koło dwunastu tysięcy franków rocznie i psuje za pięćset franków płótna. Żona jego dostała sześć tysięcy renty w posagu. Państwo Piotrowie mieszkają u rodziców. Vervellowie i Grassou, którzy rozumieją się doskonale, mają powóz i żyją najszczęśliwiej pod słońcem. Piotr Grassou nie wychodzi ze sfery mieszczańskiej, gdzie uważają go za jednego z największych artystów epoki. Nie robi się ani jednego portretu rodzinnego między rogatką du Trône a ulicą du Temple, któryby nie był pendzla tego wielkiego malarza w cenie conajmniej pięciuset franków. Wielki argument mieszczuchów w wyborze tego artysty, jest: „Mówcie o nim co chcecie, on lokuje dwadzieścia tysięcy franków rocznie u swego rejenta“. Ponieważ Grassou zachował się bardzo przyzwoicie w czasie rozruchów 12 maja, zrobiono go oficerem Legji. Jest majorem Gwardji Narodowej. Muzeum w Wersalu nie mogło nie zamówić obrazu batalistycznego u tak wybornego obywatela, który obchodził cały Paryż aby spotkać swoich dawnych kolegów i powiedzieć im niedbale:
— Król zamówił u mnie bitwę!
Pani de Fougères ubóstwia męża, któremu dała dwoje dzieci. Ten malarz, dobry ojciec i dobry mąż, nie może wszelako pozbyć się nieszczęsnej myśli: artyści drwią sobie z niego, nazwisko jego jest w pracowniach obelgą, krytycy nie zajmują się jego dziełami. Ale pracuje ciągle, i kandyduje do Akademji, i wejdzie do niej. Wreszcie — zemsta, od której rośnie mu serce! — kupuje obrazy od sławnych malarzy, kiedy są w kłopotach i zastępuje kicze z galerji Ville-d’Avray prawdziwemi arcydziełami, nie swojej roboty.
Bywają miernoty szkodliwsze i złośliwsze niż mierność Piotra Grassou, pozatem człowieka który robi wiele dobrego pocichu i jest wzorem uczynności.

Grudzień, 1839.




  1. Kuzyn Pons.
  2. Pierwsze kroki.
  3. W sztuce p. t. Intryga i list.
  4. Kawalerskie gospodarstwo, Stracone złudzenia, Pierwsze kroki etc.
  5. Madame, tytuł bratowej króla.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.