Pilot św. Teresy/Praca apostolska

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Pilot św. Teresy
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1934
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRACA APOSTOLSKA

Wkrótce po przybyciu na wyspę Yule wyprawiono młodego misjonarza do liczącej dwa tysiące dusz grupy papuaskiej Waima. Zajmuje ją plemię Roro, którego wsie okalają niskie zbocze naprzemian bagniste i piaszczyste. Plemię to zamieszkuje dwa obwody, w których Bourjade'owi upłynęło całe życie misjonarskie.
Ponieważ studja jego ulegały częstym przerwom, przełożeni wyznaczyli mu teraz rok czasu na ich uzupełnienie. Przez ten rok Bourjade jest znowu studentem z Fryburga. Nie potrzebuje się już obawiać egzaminów, lecz podczas misyj, w których brał udział w towarzystwie swego proboszcza, coraz jaśniej zdaje sobie sprawę z piętrzącej się aż po niebo przegrody, oddzielającej jego duszę od duszy tubylczej, samolubnej i niedbałej. Ta świadomość odbiera mu odwagę.
Prócz tego łamał się też z samym sobą, a przedewszystkiem ze swą rzekomą gnuśnością i lenistwem. Nie rozumiał, że przegrupowując się wewnętrznie i dostosowując do nowych zadań i nowych warunków pracy i życia, a przedewszystkiem zmagając się z obezwładniającem działaniem klimatu podzwrotnikowego, który na bagnistych wybrzeżach Papuazji jest dla Europejczyka wręcz zabójczy, — nie jest zdolny do wytężonej pracy umysłowej, zwłaszcza po tylu wstrząsających przejściach wojennych. Zarzucał sobie to nieuwagę podczas robienia rachunku sumienia, to znów roztargnienie przy modlitwie i wogóle brak pilności.
Niemało też kosztowało go zabicie samego siebie, ściślej mówiąc, unicestwienie byłego Bourjade'a. Niegdyś wprawdzie powiedział sobie, że zginął na wojnie, że go już niema. Tu nic o jego męstwie nie wiedziano, Papuasi nie wiedzieli o strasznym paroksyzmie, jaki wstrząsał Europą przez cztery lata, a gdyby nawet się dowiedzieli, toby nic nie zrozumieli. Bourjade uważał się za umarłego, który w ciszy swego grobu jest zupełnie szczęśliwy. Ale mimo wszystko niekiedy nagły błysk rozjaśniał błogosławione ciemności; ot drobiazg jakiś, drobne wspomnienie czy czyjeś niebaczne odezwanie się. I znowu zgiełk świata burzył spokój, z takim trudem i wysiłkiem uzyskany, a tak niezbędny do całkowitej przebudowy wewnętrznej.
Wkrótce po przyjeździe do Papuazji Bourjade zachorował na febrę, która go od tego czasu do końca życia nie opuszcza. Jest tedy wszystko, o czem misjonarz marzył: niemoc i bezradność wobec obojętności ludzkiej na sprawy ducha, walki duchowe i cierpienia fizyczne w zupełnem osamotnieniu, bo Bourjade był w pierwszych miesiącach w Waimie całkiem sam.
Nie brakło też pokus szatana. Był czas, że bracia zakonni poważne żywili obawy, iż brat Leon, idąc za skłonnością swą do życia kontemplacyjnego, gotów opuścić Papuazję, by zamknąć się w celi kartuza. Po pewnym czasie ciężkiego zmagania się z samym sobą, Bourjade spostrzega, że jest to tylko podstęp, którym szatan stara się oderwać go od pełnienia obowiązków. Bo oto zamiast pracować w swoim zakresie, on rozmyśla, stacza walki duchowe, zajmuje się wyłącznie tylko sobą i swemi wątpliwościami, a dla sprawy Bożej nie robi nic. Oto jak szatan sprowadził go z drogi obowiązku. W „czarnym zeszyciku” zapisał wówczas: „O, Jezu! pragnąłem służyć Ci w życiu zakonnem, być Twoim misjonarzem — i wszystko to mi dałeś. Dajże mi teraz, abym Ci służył tak, jak Ty chcesz, — abym był takim misjonarzem, jakiego Ty mieć pragniesz.”
Młody misjonarz częstokroć przerywa studja teologiczne. Wybitnym teologiem nigdy nie będzie. Natomiast zagłębia się w gramatyki i słowniki Roro i w tym ubogim języku próbuje układać kazania dla swych Papuasów.
Zauważywszy, że kościół w Waimie rozpada się w gruzy, postanawia go odnowić. W tym celu stara się o środki w Europie. Udało mu się zebrać potrzebną kwotę, a na liście ofiarodawców widnieje między innemi nazwisko marszałka Focha.
Tymczasem rok, przeznaczony na uzupełnienie studjów, minął, i Bourjade'a przeniesiono z Waimy do Maiaery, w okolicę bagnistą. Tam przechodzi Bourjade dwa lata ciężkiego doświadczania przez Boga.
Jako wikary Maiaery sprawuje opiekę nad 300 duszami w okręgu Bereiny z całym zapałem. Łudził się, że w tej pracy przynajmniej znajdzie jakieś zadośćuczynienie. Spotkał go jednak zawód. Nadbrzeżni Papuasi pod wpływem misjonarzy wyzbyli się dawnej dzikości, złagodnieli i nieco się ucywilizowali, co się jednak tyczy wiary, to okazywali zupełną obojętność. Mimo wszelkich wysiłków misjonarze w żaden sposób nie mogli trafić do ich dusz. Bourjade ogromnie nad tem bolał.
Widząc, że jego studja książkowe nad językami Roro nie dają oczekiwanych wyników, zaprzestał ich, a zato rozwinął żywą działalność praktyczną, aby tylko czemś swe owieczki przy sobie utrzymać i zająć. Akcja ta jednak trwała niedługo, bo wkrótce przeniesiono go już jako proboszcza do Rapy i Pinupaki, dwóch wsi w tej samej grupie Maiaery, a oprócz tego powierzono mu opiekę nad szkołą parafjalną w miejscowości Abiera.
Pinupaka, wioska, licząca dwustu mieszkańców i około czterdziestu chat, leży nad wielką laguną o cichej, stojącej wodzie. Aby się do niej dostać z Maiaery, trzeba przez dwie godziny brnąć piaszczystą plażą lub przez gąszcz traw nadbrzeżnych o korzeniach kolących i cuchnących. Pinupaka — to miejscowość pięknie położona i samotna. Wody, palmy, góry dalekie i nędzne chaty tubylców.
Rapa ze swymi dwustu pięćdziesięciu mieszkańcami leży dalej w głębi wyspy, oddalona od wybrzeża o trzy i pół godziny marszu przez bagniska, w których brudnej wodzie wędrowiec w porze deszczowej zapada się aż po uda.
Chaty Abiery stoją niedaleko rzeki. Chcąc do nich dojść, trzeba brnąć wbród przez bagniste i zdradliwe wody rzeki Oreke. Między temi miejscowościami misjonarz wciąż wędrował, zmuszony je odwiedzać bezustannie w służbie dusz. O. Norin, jego przyjaciel, a później następca, tak opisuje jego życie:
„W Pinupace rzucają się na mnie moskity. Małe, czarne moskity, które potrafią ukłuć przez khaki. Widziałem wczoraj białe anofele, które podobno zaszczepiają febrę błotną. W Rapie są wielkie, kosmate i na wysokich nogach, lęgnące się w błotach zbyt tłustych. Przez całą noc padał deszcz...
Otóż siedzę tu w dusznych wyparach wilgotnego dnia. Napróżno się opędzam. Brzęczące bestyjki są natarczywe, zgłodniałe. Przylepiają się do palców, ślizgają się po ołówku, czepiają się uszu, pchają się do nosa. Plagi egipskie musiały być naprawdę straszne. Cała Papuazja jest dziś jednym Egiptem irytującym, rozparzonym, rojącym się od żab, krabów, pająków i wszelakiego robactwa.
Próbuję odtworzyć sobie na tem tle postać Bourjade'a.
Spokojnie pracował w tej szopie z nieprzemakalnego płótna, stojącej tu już conajmniej dwadzieścia lat, której sławę szeroko, daleko roznosili zwiedzający wyspę podróżni, umieszczeni w niej na jedną noc. Nazywano ją hotelem „Pod krabem”...
Kaplica chyli się ku upadkowi (o. Norin pisze to po śmierci Bourjade'a), i niesposób przechowywać hostyj w tabernakulum, opanowanem przez termity. Znalazłem gotycki ornat zmarłego i to mnie wzruszyło, ponieważ znana mi jest tkliwa jego historja. Ornat ten był niegdyś ślubną suknią.
Wszyscy ludzie wyjechali na dobywanie saga, albo też pracują rozproszeni w ogrodach wyspy. Kiedy są w domu, spełniają obowiązki religijne nawet z pewną ładną szczerością i prostotą, dzięki której przezwano ich świętemi niewiniątkami. Ale życie zmusza ich do częstego opuszczania wsi rodzinnej, a wówczas kapłan jest trochę sam. Jest z pięćdziesięcioro dzieci, które Mika, katecheta, przyprowadza w oznaczonych godzinach. Wówczas uczy dzieci, odmawia z niemi modlitwy i przysposabia je do życia chrześcijańskiego.
Po trudach dziennych i nocnych misjonarz powracał z roztrzęsionemi nerwami do swych moskitów w Pinupace, gdzie znajdował jedzenie bez smaku i conajmniej sześćdziesiąt powodów do irytacji. Termity zakradły mu się do bielizny, szczury pogryzły wszystko, zniszczyły mu koce. Jakieś robactwo zatkało wszystkie zamki, siennik roi się od złych, czarnych mrówek. Zabił obrzydliwego tysiącnoga albo trzydzieści jadowitych robaków, strasznego czerwonego pająka, skorpjona lub żmiję, i to jeszcze szczęście, że ją wporę spostrzegł. Mój Boże! Mój Boże! Katechista urządził sobie nadprogramowe wakacje, trzy czwarte dzieci poszło „na wagary”, ktoś umarł bez sakramentów. Ładna historja! Ryż niedogotowany albo przypalony. Chleb spleśniały, zielony. Służący na obiad nic nie zastrzelił. Ryba — same ości. Otwiera puszkę z konserwami — stęchła cebula. Bierze do ust parę cebul i zapija je mlekiem kokosowem. Osuwa się na fotel, przypomina sobie brewjarz i odmawia go. Pozostaje jeszcze różaniec. Wysłuchuje kilku spowiedzi, chaotycznych spowodu moskitów i roztargnionych skutkiem głośnych klapsów, które sobie wymierzają penitenci, zabijając na sobie moskity. Wreszcie kończy, Bogu i św. Teresie ofiarując ten dzień, podobny do tylu innych...”
Przytoczymy jeszcze jedno wspomnienie o. Norina, doskonale opisującego życie misjonarzy w tych dzikich, egzotycznych krajach. Na kilka miesięcy przed śmiercią Bourjade'a o. Norin towarzyszył mu podczas objazdu jego rozległej parafji. Oto jak opisuje tę podróż:
„Zatokę przepłynęliśmy w motorówce, kierując się ku strumieniowi, nad którym leży Rapa. Posuwaliśmy się naprzód bez pośpiechu, mijając „pirogi” krajowców, udających się na targ. Cóż za cudowną aleję pięknych drzew tworzy ten korytarz, którym płynie cicha, spokojna woda! W innych korytarzach zieleń jest gęsta, masywna, tu jest lekka jak koronka. Papuazja jest przepiękna. Niewszystko jest w niej ohydne. Odmówić jej piękności byłoby zbrodnią.
Wysiadamy na brzeg. Oto ścieżka. Każdego z nas poprzedza służący, a obaj zbrojni jesteśmy w gałęzie do opędzania się od moskitów. Te krwiopijce są niezliczone, a mimo to oto rodzina plantatorska, żyjąca w chmurach tych owadów. Dławiący dym, który unosi się z ogniska, rozpalonego przed werandą, odstrasza i odpędza wirujące i brzęczące słupy. Naprzekór wszystkiemu człowiek pozostaje wierny swemu przedsięwzięciu, potrafi przyzwyczaić się do każdej nędzy, a czasem nawet uważa ją za raj.
Spotykamy po drodze parafjan ojca. W przystani wymienią płody i owoce swych ogrodów na płody morza, przywiezione przez pirogi. Witają radośnie:
— Pata Leo! Pata Leo! (zam. father Leo).
Widzę, że o. Leon jest tu kochany.
W sam upał przybywamy do wioski, poświęconej św. Juljuszowi, którą wierny Bourjade zamierza ofiarować swej błogosławionej (Teresie od Dzieciątka Jezus), jak tylko zostanie kanonizowana.
Oto chata Bourjade'a-pustelnika. Przedsionek, rozmiarów dwóch metrów kwadratowych, i cela, wielkości czterech metrów kwadratowych. W celi jest okno! Kosze, wielki kufer, stół, dwa krzesła, hamak i siennik. Dzielimy się pustelnią! Na każdego wypada po jednem krześle, a na noc ja dostaję siennik, ojciec zaś będzie spał w hamaku.
Gadu-gadu, zagłębiamy się w słownikach. Przez trzy dni brniemy przez język Roro. Bourjade miał skłonność do form biernych i tworzył śmiało nowe rzeczowniki przy pomocy sufiksu „i”. Dążył do dokładniejszego układania modlitw. Wreszcie zaczął śpiewać na nutę „Nagrodą za to jest niebo”: Jetsu, Jetsu, oamiai o mai — co znaczy: „Jezu, wnijdź do serca mego”.
— Spróbuj to zaśpiewać, a zobaczysz, że to nie jest wcale brzydkie! — proponował mi.
Dzień schodził na takich ćwiczeniach.
...Słyszałem, jak katechizował głosem grobowym, przewlekłym, w skomplikowanej składni Roro. Słyszałem, jak jedną klasę uczył śpiewu; uczniowie ryczeli w niemożliwy sposób, a on pozostał niewzruszony, śpiewając dalej swoje. Słyszałem też, jak przemawiał do pogan upartych, zatwardziałych lub do podejrzanych katolików. Szczęśliwy byłem, widząc go przy robocie, ale nie wiem dlaczego, ogarnął mnie smętek.
Wieczorem godzinę modlił się przed tabernakulum.
Przychodził katechista na pogawędkę. „Johnie! — mówiłem mu — czy wiesz, kim jest wasz Ojciec?” i śmieszną angielszczyzną opowiadałem mu ową przeszłość pełną chwały. Słuchał z otwartemi ustami, a potem zasypywał mnie gradem pytań. „A teraz — mówiłem dalej — poco przyszedł tu, do tej dziury? Zdobywać dusze. Słyszysz, John? Dawaj mu je. Kochaj go. I staraj się dobrze dla Ojca gotować. On nie jest wygredny[1], zato ja bardzo. Naprawdę mógłbyś lepiej gotować. Dobranoc.”
Ojciec wracał, kładliśmy się spać. Słychać było, jak skarabeusze drążą drzewo w chacie. Ptaki nocne krzyczały na brzegu rzeki. Moskity brzęczały. Psy naraz zaczynały szczekać chórem.
Ale przeczytajmy, co Bourjade sam w jednym liście pisze o utrapieniach swego stanu:

„Jestem w Rapie, w niedzielnej ciszy i samotności. Odmówiłem brewjarz i pod wpływem modlitwy pierzchły przykre wrażenia poranne.
Pytacie z pewnością, co przez to rozumiem: oto mój mały własny program niedzielny, taki sam prawie w każdej wsi.
Od świtu już męczy mnie myśl o kazaniu, które wygłosić mam podczas Mszy świętej. Obmyśliłem oczywiście dyspozycję, zanotowałem ją, aby móc przyjść z pomocą pamięci. Ale teraz trzeba te myśli wyrazić w języku Roro, rozwinąć je. Wszystko to wymaga słów wielu i rozmaitych. Otóż źródło — ma głowa — jest jeszcze ogromnie ubogie.
Wszystko to pójdzie raczej gorzej niż dobrze, nie obejdzie się bez potów.
Idę do kościoła, gdzie będę przez godzinę spowiadał, co mi do pewnego stopnia zastąpi rozmyślanie. W języku Roro idzie mi to już wcale dobrze, ale na nieszczęście dziś rano musiałem wysłuchać czterech czy pięciu spowiedzi w języku angielskim, którego używają dawni uczniowie szkoły w Yule. Rozumie się, oni władają tym językiem zupełnie poprawnie, ale ja nie. Nie jest bynajmniej miłą rzeczą napróżno szukać jakiegoś słowa, które uparcie ucieka, i mówić sobie w duchu: — Co za niezdarna paplanina!
Potem przychodzi kazanie. Mówię. Z dzieci, zebranych pode mną u kazalnicy, ani jedno mnie nie słucha. Jakieś maleństwo tarza się po podłodze i czołga się na brzuchu, drugie płacze. Dorosłych jest mało, a to, co ja im mogę powiedzieć, musi się im wydawać, podobnie zresztą jak i mnie, objaśnieniem słowa Bożego zbyt ubogiem. Wreszcie odwracam się i w dalszym ciągu odprawiam Mszę św. Ale w duszy walka nie skończona. Wciąż mi coś przeszkadza: to
modlitwa mego katechisty albo jego śpiew, to znów ludzie, którzy mówią na cały głos.
Słowem nędza, ludzka nędza cięży mi na duszy, a ponieważ miłość własna w żaden sposób nie może w tej służbie znaleźć zadośćuczynienia, rodzi się to bolesne uczucie, o którem na początku wspominałem.
Teraz, gdy wszystko to już minęło, błagam Pana Jezusa, by łaską swą dopełnił, czego niedostaje nędzy Jego kapłana. Zaprawdę, jestem sługą nieużytecznym, ale dla spokoju duszy mej wystarcza, że szczerze chcę Mu służyć.”

Aby zrozumieć stan wewnętrzny apostoła Chrystusowego, zważyć trzeba nieco odmienny niż u innych dusz mistycznych przebieg jego uświęcenia. Bourjade wyrzekł się wprawdzie radości życia mistycznego, zwalczywszy swą tęsknotę do kontemplacji. Wśród nieustannych jednak utrapień czynnego życia misyjnego nie ominęła go właściwa mistykom „ciemna noc duszy”, — stan, w którym dusza, pozbawiona wszelkich pociech, skazana na oschłość wewnętrzną i opuszczenie, oczyszcza się z resztek miłości własnej i osiąga wyższy stopień Bożej miłości, aniżeli w okresie łask, pociech i oświeceń.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wybredny.