Pies Baskerville’ów (Doyle, tł. Neufeldówna, 1928)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Pies Baskerville’ów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. The Hound of the Baskervilles
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
PIERWSZY RAPORT DOKTORA WATSONA.

Odtąd będę śledził bieg wypadków, przepisując swoje własne listy do Sherlocka Holmesa, które leżą przede mną na stole. Brak mi jednej kartki, zresztą są jaknajwierniej przepisane, a odtwarzają moje ówczesne uczucia i podejrzenia dokładniej, niż moja pamięć, jakkolwiek zachowałem niezatarte wspomnienie wypadków tragicznych.

Baskerville Hall, 13 października.
Mój drogi Holmesie!

Poprzednie listy moje i depesze zawiadomiły cię dokładnie o wszystkiem, co zaszło dotąd w tym zapomnianym przez Boga zakątku świata. Im dłużej człowiek tu żyje, tembardziej ponura atmosfera moczarów przenika duszę, tem większą grozą przejmuje ich obszar bezbrzeżny i ich przerażający urok.
Kto raz dotarł do ich wnętrza, ten pozostawił za sobą wszelkie ślady Anglji współczesnej, a natomiast spotyka wszędzie siedziby ludzi przedhistorycznych. Gdziekolwiek stąpniesz, wszędzie widzisz dokoła domostwa tych zapomnianych pokoleń ich groby i olbrzymie monolity, które zdaje się, oznaczają miejsca, gdzie wznosiły się ich świątynie.
Spoglądając na te szare, kamienne chaty, oparte o urwiste stoki pagórków, zapominasz o wieku, w jakim żyjesz, a gdybyś ujrzał nagle skórą okrytego, obrośniętego włosami człowieka, który, czołgając się, wychodzi z niskich drzwi i zakłada na cięciwę łuku swego strzałę, zakończoną ostrzem krzemiennem, zdawałoby ci się, że jego obecność tam jest naturalniejsza, niż Twoja własna.
Dziwić się tylko należy, dlaczego ci przedhistoryczni przodkowie nasi zaludniali tak gęsto tę ziemię, która niewątpliwie była zawsze w najwyższym stopniu nieurodzajna. Nie jestem archeologiem, ale przypuszczam, że to był jakiś szczep niewojowniczy i uciemiężony, który musiał zadowolić się tem, czego żaden inny zabrać nie chciał.
Wszystko to wszakże nie ma nic wspólnego z posłannictwem, które mi powierzyłeś i nie zaciekawi prawdopodobnie Twego, ściśle praktycznego, umysłu. Pamiętam dobrze, iż obojętne Ci jest najzupełniej, czy ziemia obraca się koło słońca, czy słońce naokoło ziemi. Wracam tedy do faktów, dotyczących sir Henryka Baskerville’a.
Jeśli nie dostałeś odemnie raportu w ciągu kilku dni ostatnich, to dlatego jedynie, że nie miałem Ci co donosić. Ale zaszła właśnie okoliczność niezwykła, o której wiedzieć winieneś. Przedewszystkiem jednak muszę Cię zapoznać z innemi czynnikami zagadki, jaką mamy rozwiązać.
Jednym z nich, o którym wspomniałem ci zaledwie, jest zbiegły, ukrywający się wśród moczarów więzień. O ile się zdaje, opuścił on już te strony, a to przeświadczenie uspokoiło mieszkańców pustkowia. Już tydzień minął od chwili ucieczki więźnia i przez ten czas nikt go nie widział ani słyszał o nim. Niepodobieństwem jest, żeby wytrzymał dotąd na moczarach. Ukryć mógłby się z łatwością w którejkolwiek jaskini, ale nie miałby co jeść, chyba, że schwytałby i zarżnął jednego z pasących się na stokach gór baranów. Sądzimy tedy, że stąd uciekł, a dzierżawcy okoliczni mają w tem przekonaniu sen spokojniejszy.
W zamku jest nas czterech mężczyzn, zdolnych obronić się w razie potrzeby, ale wyznaję, że miałem chwilę niepokoju, na myśl o Stapletonach. Mieszkają na zupełnem pustkowiu, trzymają tylko dwoje służby, a sam Stapleton nie grzeszy siłą. Byłby więc wraz z siostrą zupełnie bezbronny w rękach takiego wytrawnego złoczyńcy, jak ów zbieg z Notting Hill, gdyby się dostał do nich. Sir Henryk był takiem położeniem niemniej odemnie zaniepokojony i zaproponował, że Perkins, groom jego, będzie u nich sypiał; Stapleton wszakże nie chciał o tem słyszeć.
Troskliwość baroneta wynika też i stąd, że nasz przyjaciel zaczyna zajmować się żywo piękną sąsiadką. Nic dziwnego; czas w tem dzikiem ustroniu wlecze się nieznośnie dla człowieka takiego, jak on, czynnego, a panna jest czarująca. Ma jakiś egzotyczny urok, czuć w niej jakby gorącą krew mieszkanki sfer podzwrotnikowych, co stanowi szczególny kontrast z chłodem i obojętnością brata.
Wszelako i on przywodzi na myśl owe ukryte, tlejące pod popiołami płomienie. Ma widocznie wielki wpływ na siostrę; zauważyłem, że rozmawiając, spogląda nieustannie na niego, jak gdyby szukała uznania dla słów swoich. Błysk metaliczny w oczach tego człowieka, zacięte wąskie wargi wykazują naturę stanowczą, a może nawet nieubłaganą. Ręczę, że śledziłbyś go z zajęciem.
Odwiedził Baskerville’a zaraz pierwszego dnia, a nazajutrz rano zaprowadził nas obu tam, gdzie, jak utrzymują tutaj, wzięła początek legenda o okrutnym Hugonie. Szliśmy kilka mil przez moczary do miejsca tak ponurego, że mogło zrodzić tę straszną opowieść.
Stanęliśmy u wejścia do krótkiego wąwozu między urwiskami, który prowadzi na zarosłą trawą małą polankę. Na środku polanki sterczą dwa wielkie głazy, o wierzchołkach takich ostrych i śpiczastych, że wyglądają jak olbrzymie kły jakiegoś żarłocznego potwora. Całe otoczenie odpowiada najzupełniej widowni legendowej tragedji.
Sir Henryk z wielkiem zajęciem rozglądał się dokoła i niejednokrotnie zapytywał Stapletona, czy wierzy istotnie w możliwość wpływu nadprzyrodzonego na bieg spraw ludzkich. Mówił tonem wesołym, lecz czuć było, że bierze sprawę poważnie. Odpowiedzi Stapletona były powściągliwie, lecz każdy z łatwością mógł dostrzec, iż nie mówi wszystkiego, nie chce wyraźnie wygłosić swego zdania ze względu na uczucia baroneta. Opowiedział nam kilka wypadków prześladowania rodzin przez siły nieznane i pozostawił nas pod wrażeniem, że podziela ogólną wiarę w legendę.
W drodze powrotnej wstąpiliśmy na śniadanie do Merripit House i tu sir Henryk poznał miss Stapleton.
Od pierwszej chwili widok jej wywarł na nim głębokie wrażenie i sądzę, że się nie mylę, utrzymując, iż było wzajemne. Gdy powracaliśmy do domu, mówił o niej ciągle, a teraz niema prawie dnia, ażebyśmy nie widzieli się z bratem i siostrą. Są dziś tu na obiedzie, a w przyszłym tygodniu my mamy podobno być u nich.
Należałoby przypuszczać, że taka partja powinna być bardzo upragniona przez Stapletona, tymczasem niejednokrotnie zauważyłem wyraz wielkiego niezadowolenia na jego twarzy, gdy sir Henryk w jakikolwiek sposób okazuje zajęcie się siostrą jego. Stapleton jest niewątpliwie bardzo do niej przywiązany, i prowadziłby życie bardzo samotne, gdyby jej zabrakło; lecz byłoby to znów najwyższem samolubstwem, gdyby z tego względu nie dopuścił do tak świetnego dla niej małżeństwa.
Jednakże jestem pewien, że Stapleton nie życzy sobie, ażeby zażyłość młodej pary przekształciła się w miłość i kilkakrotnie zauważyłem, że umyślnie zapobiegł, ażeby nie zostali sami we dwoje. Nawiasem mówiąc, jeśli sprawa miłosna przyłączy się do trudności dotychczasowych, spełnienie polecenia Twego, ażebym nie opuszczał sir Henryka na żadnej przechadzce, stanie się dla mnie o wiele uciążliwsze. Utraciłbym całą jego sympatję, gdybym chciał dosłownie wypełnić Twój rozkaz.
Przed kilku dniami — w czwartek, dla ścisłości — doktór Mortimer był u nas na śniadaniu. Wykopał czaszkę człowieka przedhistorycznego z mogiły w Long Down i jest uszczęśliwiony. Nie znam równie łatwowiernego entuzjasty. Po śniadaniu przyszli Stapletonowie i poczciwy doktór, na prośbę sir Henryka, zaprowadził nas wszystkich do szpaleru cisowego, żeby nam opowiedzieć dokładnie na miejscu, jak się to wszystko stało w ową noc fatalną.
Szpaler jest długi, ponury, ocieniają go dwa wysokie żywopłoty, a z każdej strony ciągnie się wąski pas trawnika. Na końcu stoi stara, zapadła altana, a w połowie szpaleru znajduje się furtka, gdzie sir Karol strząsnął popiół z cygara. Po za nią rozpościerają się moczary bezbrzeżne.
Pamiętam Twoją hipotezę w tej sprawie i usiłowałem odtworzyć sobie w wyobraźni to, co tam zaszło. Sir Karol, stojąc przy furtce, ujrzał coś idącego przez moczary, coś, co przejęło go taką trwogą, że utracił przytomność, zaczął uciekać i biegł bez pamięci, dopóki nie umarł ze strachu i znużenia. Biegł długim, ponurym, liściastym tunelem. Przed czemże uciekał? Przed psem pasterskim z moczarów? Czy też przed jakim czarnym, milczącym, fantastycznym potworem? Czy działała tu ręka ludzka? Czy blady, baczny Barrymore wie więcej, niż chce powiedzieć? Wszędzie mrok i tajemnica, a na wszystkiem niezaprzeczone piętno zbrodni.
Od czasu, gdym pisał ostatni raz do Ciebie, poznałem jeszcze jednego sąsiada. Pana Franklanda z Lafter Hallu; mieszka o jakie cztery mile od nas, w stronie południowej. Jest to człowiek już starszy, siwy, czerwony, jak burak, temperamentu cholerycznego. Ma jedną namiętność — przestrzega zacięcie wykonywania przepisów prawa; stracił już majątek na procesy, a procesuje się z upodobania, uprawia sztukę dla sztuki i bywa w jednej i tej samej sprawie raz powodem, to znów pozwanym, tak, że nic dziwnego, iż ta zabawka stała się dlań taka kosztowna.
Bywa, że zamknie ni stąd ni zowąd drogę publiczną i gmina musi pozywać go przed sądy; innym razem obala plot, okalający grunt któregoś z mieszkańców, upiera się, że istniała tam od czasów niepamiętnych ścieżka i zmusza właściciela do zaskarżenia go o gwałt. Zna doskonale prawa własności dworu i gminy i wyzyskuje niekiedy te wiadomości swoje na korzyść włościan z Fernworth, niekiedy zaś przeciw nim, tak, że bywa kolejno albo obnoszony w triumfie po wsi, albo spalany in effigie, stosownie do ostatniego czynu.
Mówią, że ma teraz siedem procesów, które pochłoną resztki jego majątku, co mu wytrąci broń z ręki i uczyni go nadal nieszkodliwym. Po za obrębem tej manji jest, zdaje się, człowiekiem łagodnym, dobrodusznym i wspominam o nim tylko dlatego, że nalegałeś, ażebym ci opisał wszystkie osoby, stanowiące nasze otoczenie.
Pan Frankland ma chwilowo szczególne zajęcie: uprawiając astronomję z amatorstwa, posiada świetny teleskop i przez cały dzień z dachu domu swego rozgląda się po moczarach w nadziei, że dostrzeże zbiegłego więźnia. Gdyby tylko chciał działalność swoją tem ograniczyć! Ale ludzie mówią, że zamierza wytoczyć proces doktorowi Mortimerowi za otwarcie grobu, bez zezwolenia najbliższych krewnych, a to dlatego, że doktór wykopał z mogiły w Long Down ową czaszkę przedhistoryczną, z okresu kamienia ciosanego. Dzięki temu Franklandowi mamy życie nieco urozmaicone, wprowadza on bardzo pożądany pierwiastek komiczny.
A teraz, skoro już wiesz wszystko, co się dotąd dzieje ze zbiegłym więźniem, Stapletonami, doktorem Mortimerem i Franklandem z Lafter Hallu, przejdę do rzeczy ważniejszych, do Barrymore’ów, a zwłaszcza do niespodziewanego zajścia ubiegłej nocy.
Przedewszystkiem powrócę do depeszy, którą wysłałeś z Londynu, ażeby się upewnić, czy Barrymore jest istotnie w zamku. Pisałem Ci już, że słowa pocztmistrza wykazują, iż próba nie powiodła się i nie mamy żadnego dowodu. Powiedziałem o tem sir Henrykowi, a on, ze swą zwykłą szczerością wezwał Barrymore’a i zapytał go, czy odebrał depeszę osobiście? Barrymore odpowiedział twierdząco.
— Czy chłopiec oddał ci ją do rąk? — zapytał sir Henryk.
Barrymore był widocznie zdumiony i zastanowił się przez chwilę.
— Nie, — odparł — byłem na strychu i żona mi ją przyniosła.
— A czy odpowiedziałeś sam na depeszę?
— Nie; powiedziałem żonie, co ma odpisać i wyręczyła mnie.
Wieczorem Barrymore z własnej inicjatywy powrócił do tej sprawy.
— Nie rozumiem dobrze powodu pytań, jakie mi pan dziś rano zadawał — rzekł. — Mam nadzieję, iż nie są one znakiem, że dopuściłem się czynu, który zachwiał zaufaniem pana?
Sir Henryk zapewnił go, że tak nie jest i uspokoił go ostatecznie podarowaniem znacznej części swej starej garderoby, ponieważ ubrania, zamówione w Londynie, już nadeszły.
Pani Barrymore zaciekawia mnie bardzo. Jest to niewiasta tęga, ociężała, ograniczona, pełna godności, ze skłonnością do purytanizmu. Nie możesz sobie wyobrazić osoby mniej wrażliwej. A jednakże pisałem Ci, że pierwszej nocy po przyjeździe tu, słyszałem jej płacz gwałtowny, a potem zauważyłem niejednokrotnie ślady łez na jej twarzy. Dręczy ją niechybnie jakaś wielka zgryzota. Niekiedy wydaje mi się, że ją trapią wyrzuty sumienia, a chwilami znów posądzam Barrymore’a, że jest tyranem domowym. Odczułem odrazu coś niezwykłego i tajemniczego w tym człowieku, ale przygoda ostatniej nocy wzmogła do najwyższego stopnia moje podejrzenia.
Niemniej zajście samo przez się może się wydać błahe.
Jak Ci wiadomo, mam sen lekki, a od chwili, gdy jestem tu na straży, nie śpię wcale, lecz drzemię. Otóż, ubiegłej nocy, około 2-giej nad ranem, zbudził mnie odgłos kroków mijających mój pokój. Wstałem, uchyliłem drzwi i wyjrzałem. Po korytarzu wlókł się wydłużony czarny cień, który padał od postaci mężczyzny, idącego chyłkiem i trzymającego świecę w ręku. Miał na sobie tylko koszulę i spodnie i był boso. Dojrzałem zaledwie zarysy postaci, lecz po wzroście poznałem Barrymore’a. Szedł wolno i ostrożnie, a jego postawa miała cechę zakradającego się winowajcy.
Pisałem Ci, że korytarz przecięty jest balkonem, biegnącym dokoła przedsionka, lecz ciągnie się dalej jeszcze, po drugiej jego stronie. Zaczekałem, aż postać idąca zniknęła i podążyłem za nią. Gdy okrążyłem balkon, człowiek ów był już na końcu korytarza i po blasku światła, padającym przez drzwi otwarte, zmiarkowałem, że wszedł do jednego z pokojów. Pokoje w tem skrzydle zamku są wszakże niezamieszkane i nieumeblowane, owa wycieczka tedy stawała się coraz bardziej tajemnicza. Światło świeciło stale w jednym punkcie jakgdyby trzymający je stał bez ruchu. Zakradłem się, jak mogłem najciszej podedrzwi i zajrzałem.
Barrymore stał skulony przy oknie i trzymał świecę przed samą szybą. Zwrócony do mnie profilem, patrzył z natężeniem w czarną dal moczarów, a rysy jego jakby skamieniały w tem oczekiwaniu. Stał tak przez kilka minut, poczem westchnął głęboko i niecierpliwym ruchem zgasił świecę. Powróciłem co tchu do siebie, i wnet usłyszałem znów odgłos cichych kroków. Długo potem, gdy zapadłem już w półsen, dobiegł mnie zgrzyt obracanego w zamku klucza, lecz nie mógłbym powiedzieć skąd ten dźwięk pochodził.
Co to wszystko znaczy — nie mam pojęcia, ale w tym ponurym domu toczą się jakieś tajemnicze sprawy, które, prędzej czy później, wyświetlimy niechybnie. Nie zaprzątam Ci głowy swojemi przypuszczeniami, gdyż żądałeś odemnie tylko faktów. Rozmawiałem dziś rano długo z sir Henrykiem i ułożyliśmy plan kampanji na podstawie moich spostrzeżeń z ubiegłej nocy. Nie powiem Ci dziś na czem plan nasz polega, przeczytasz z tem większem zajęciem mój raport następny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.