Pierwsza miłość (Turgieniew)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Turgieniew
Tytuł Pierwsza miłość
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1891
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
I. Turgeniew.

PIERWSZA MIŁOŚĆ.
POWIEŚĆ.




WARSZAWA.
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA.

1891.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 20 Августа 1891 года.

Warszawa. — Druk S. Orgelbranda Synów, Krak. Przedm. Nr. 66.



Goście rozjechali się od dawna; wybiło wpół do pierwszéj, w pokoju został tylko gospodarz, Sergiusz Mikołajewicz i Włodzimierz Piotrowicz.
Gospodarz zadzwonił i kazał sprzątnąć resztki kolacyi ze stołu. Potém zapalił cygaro i zasiadł znowu wygodnie w głębokim fotelu.
— No, panowie, — rzekł z uśmiechem, — rzecz postanowiona: każdy z nas opowie historyą swojéj pierwszéj miłości. Pan zaczynasz, Sergiuszu Mikołajewiczu.
Sergiusz Mikołajewicz, nizki, okrąglutki blondyn, z pełną i rumianą twarzą, spojrzał naprzód na sąsiada, potém z westchnieniem podniósł oczy do sufitu.
— Ja nie miałem pierwszéj miłości, — odezwał się nakoniec, — od razu zacząłem od drugiéj.
— A to jakim sposobem?
— Bardzo prostym. Miałem lat 18, kiedy po raz pierwszy zająłem się bardzo milutką panienką, lecz okazywałem jéj swoje zajęcie, jak gdyby to dla mnie wcale nie było nowością. Tak samo późniéj kilka razy nadskakiwałem innym. Właściwie mówiąc, po raz pierwszy i ostatni zakochałem się w swojéj niańce, lecz było to przed szóstym rokiem mego życia, nic więc dziwnego, że wrażenia i szczegóły tego uczucia zatarły się w mojéj pamięci. Przypuszczam zresztą, że dzisiaj nie zajęłyby nikogo.
— Jakże to być może? — rzekł gospodarz, wyraźnie niezadowolony, — i ja o sobie nie mam nic do powiedzenia. Nie kochałem się wcale przed poznaniem Anny Iwanówny, mojéj żony, a z nią wszystko nam poszło, jak z płatka: rodzice sami swatali, podobaliśmy się sobie nawzajem, i ożeniono nas, nie zwlekając. Historya moja skończona w trzech słowach, jak panowie widzicie. Prawdę powiedziawszy, podnosząc tę kwestyą, nie miałem siebie na myśli, ale was — bez obrazy — starzy kawalerowie. Może choć pan, Włodzimierzu Piotrowiczu, powiesz nam co ciekawego?
— Moja pierwsza miłość rzeczywiście nie należy do zwyczajnych — odparł po pewnym namyśle czterdziestoletni, trochę łysy brunet — ale...
— Tém lepiéj, tém lepiéj! — jednogłośnie zawołał Sergiusz Mikołajewicz i gospodarz. — Prosimy, słuchamy, zacznij pan opowiadanie...
— I owszem; albo nie... Nie będę opowiadał, nie umiałbym. Wypowiedziałbym wszystko w kilku słowach: krótko i sucho, lub mimowolnie wpadł w przesadę. Jeśli się panowie zgodzicie, opiszę dla was to zdarzenie i przeczytam, gdy się zejdziemy.
Nie chciano zgodzić się na to, ale Włodzimierz Piotrowicz postawił na swojém. We trzy tygodnie poźniéj zebrali się znowu i przeczytał im co następuje:




ROZDZIAŁ I.

Miałem lat szesnaście, a było to latem 1833 roku.
Mieszkałem w Moskwie, przy rodzicach. Z wiosną najęliśmy letnie mieszkanie w pobliżu Kałuzkich rogatek, naprzeciw Nieskucznego. Miałem się przygotować do uniwersytetu, lecz pracowałem mało.
Nikt nie krępował méj swobody i robiłem, co chciałem, zwłaszcza od czasu rozstania z ostatnim guwernerem francuzem, który nie mógł pogodzić się z myślą, że los go rzucił do Rosyi, „jak bombę“ (comme une bombe), i dnie całe z tego powodu spędzał, leżąc na łóżku z zagniewaną twarzą.
Ojciec był dla mnie obojętnie dobry; matka nie zwracała na mnie prawie wcale uwagi, chociaż byłem jedynakiem: inne zajmowały ją kłopoty. Ojciec mój, młodszy od niéj o lat dziesięć i bardzo przystojny, ożenił się z nią dla majątku; ona wiedziała o tém, i całe życie dręczyła się skrycie zazdrością, gniewem, żalem i ukrywaniem tych uczuć, których nie ośmieliłaby się nigdy okazać w obecności męża, obawiając się go niezmiernie. Ojciec był dla niéj surowy i chłodny... Nie znałem człowieka równie spokojnego, despotycznego i pewnego siebie.
Nie zapomnę nigdy pierwszych tygodni, spędzonych na letniém mieszkaniu. Pogoda była prześliczna, wyjechaliśmy z Moskwy 9 maja, w dzień Ś-go Mikołaja. Wydało mi się od razu, że znalazłem się na innym świecie. Zwykle brałem z sobą książkę. Kajdanowa np., i wychodziłem od rana; szedłem za rogatki, albo do Nieskucznego, niekiedy włóczyłem się poprostu po dosyć dużym, należącym do nas ogrodzie, lecz rzadko kiedy otwierałem książkę, a najczęściéj deklamowałem głośno wiersze, których bardzo wiele umiałem na pamięć. Krew żywiéj jakoś krążyła mi w żyłach, a serce ściskało się rozkosznie i słodko, zamierając i tęskniąc, nie wiém po czém. Lękałem się czegoś i wyczekiwałem, nie umiejąc określić swego stanu, nie zdając sobie z niego sprawy, lecz będąc ciągle w przygotowaniu na coś niezwykłego, nowego. Rozbudzona wyobraźnia unosiła mię daleko na skrzydłach marzeń i tęsknot, wzruszeń i mglistych, nieokreślonych obrazów. I było mi smutno i błogo zarazem; stałem się zamyślony i skłonny do płaczu; poezya grała na strunach méj duszy, wstrząsając je z równą siłą pięknością wieczoru, jak harmonijnym dźwiękiem wiersza, lub piosenki.
Ale przez łzy i tęsknoty, jak młoda trawka na wiosnę przez śnieg topniejący, przebijało radosne i silne poczucie młodego, budzącego się życia.
Miałem swego wierzchowca, i osiodławszy go, nieraz odbywałem sam jeden dalekie wycieczki. Doznawałem dziwnéj przyjemności, straciwszy z oczu ostatnie domki przedmieścia; pędziłem galopem, i zdawało mi się, że jestem błędnym rycerzem, szukającym przygód. Wiatr wesoło świszczał koło mnie, a ja pędziłem naprzód.
To znów wolno puszczałem cugle i podniósłszy oczy ku niebu, patrzałem w czysty, niezgłębiony błękit, jak w otwartą duszę człowieka.
Pamiętam dobrze, że wówczas nigdy obraz kobiety nie unosił się przedemną w jasnych, określonych kształtach, nie widziałem jéj w moich tęsknotach, ani marzeniach, — ale we wszystkiém, co czułem, myślałem, we wszystkich wrażeniach i porywach kryło się jakieś nieśmiałe, niewypowiedziane przeczucie czegoś zupełnie nowego, nieznanego a słodkiego, czegoś kobiecego...
To przeczucie i oczekiwanie przenikało mię na wskróś: czułem je w każdéj kropli krwi gorącéj, oddychałem niém, jak powietrzem... to przeczucie spełnić się musiało.
Domek, w którym mieszkaliśmy, składał się z dużego frontu z ganeczkiem na drewnianych słupach i dwóch niewielkich oficyn. W oficynie na lewo mieściła się nędzna fabryka tanich obić. Chodziłem tam nieraz przyglądać się brudnym, zamorusanym chłopakom, jak wskakując na drewniane drągi, ciężarem swego wychudłego ciała uciskali czworokątną prasę i wytłaczali na papierze różnobarwne desenie.
Oficyna prawa była nie wynajętą i stała jeszcze pustkami.
Dnia pewnego, w końcu maja, w jakie trzy tygodnie po naszém tutaj przybyciu, okiennice prawéj oficyny zostały wreszcie otwarte, ukazały się w oknach jakieś twarze; widocznie nowa rodzina zjechała na letnie mieszkanie. Zaraz przy obiedzie matka zapytała służącego o nowych lokatorów, i usłyszałem wówczas po raz pierwszy nazwisko księżny Zasiekinéj.
— Aa! księżna... — rzekła matka nie bez pewnego odcienia szacunku, ale zaraz dodała obojętnie: „musi być uboga.“
— Na trzech wózkach się sprowadzili, — odpowiedział lokaj, — powozu swego nie mają, a meble lada jakie.
— Tak, — rzekła matka, — zawsze lepiéj...
Lecz ojciec spojrzał na nią — umilkła.
Rzeczywiście księżna Zasiekina musiała być zupełnie ubogą, gdyż ludzie nawet bardzo średniéj zamożności nie byliby wynajęli oficynki, składającéj się z kilku nizkich i ciasnych izdebek. Zresztą całą tę rozmowę puściłem mimo uszu; książęcy tytuł nie imponował mi wcale: byłem jeszcze pod wrażeniem niedawno przeczytanych „ZbójcówSzylera.




ROZDZIAŁ II.

Miałem zwyczaj codzień pod wieczór wychodzić z fuzyą do ogrodu i czatować na wrony. Zdawna nienawidziłem tych chytrych i drapieżnych ptaków, i tępiłem je z dziwną rozkoszą.
Dnia tego przed zachodem słońca udałem się, jak zwykle, do ogrodu, ale napróżno chodziłem po ścieżkach i alejach: ostrożne wrony poznały mię widać i krakały tylko zdaleka. Przypadkiem, zniecierpliwiony już trochę, zbliżyłem się do nizkiego, plecionego płotu, który oddzielał właściwe nasze terytoryum od wąziutkiego kawałka zadrzewionéj łąki, ciągnącéj się za oficynką i stanowiącéj ogródek.
Szedłem zamyślony ze spuszczoną głową; nagle usłyszałem jakieś głosy, spojrzałem przez płot i stanąłem, jak wryty, ujrzawszy o kilka kroków niespodziane widowisko.
Na łączce, między krzakami malin i agrestu, stała wysoka i wysmukła panna w różowéj sukience w paski i przejrzystéj, białéj zarzutce na głowie. Otaczało ją czterech młodzieńców, a ona po kolei uderzała o ich czoła te niewielkie szare kwiatki, które nie wiém, jak się nazywają, choć wszystkie dzieci znają je wybornie. Kwiatki te po opadnięciu tworzą małe torebki, które pękają z lekkim trzaskiem, gdy uderzymy niemi o jaki twardy przedmiot. Młodzi ludzie, śmiejąc się, wesoło nadstawiali czoła, a dziewczę z nieopisanym, czarującym wdziękiem uderzało o nie kwiatami.
Stałem nieruchomy, skamieniały, nie wiedząc nawet, co się ze mną dzieje; magnetyzował mię każdy ruch jéj ręki, w którym było coś tak słodko rozkazującego i pieszczotliwego zarazem, coś miłego i szyderczego, a pociągającego z taką siłą, że gotów byłbym zaraz oddać życie, byle i mnie raz jeden uderzyły tak rozkosznie te białe, cienkie paluszki.
Fuzya wysunęła mi się z ręki i upadła na trawę, a ja zapomniałem o wszystkiém, i patrzyłem tylko bez końca na wysmukłą kibić, delikatne, prześliczne rączki, białą szyjkę, złote pasma włosów, wymykające się na nią z pod przejrzystéj zasłony, błyszczące, rozumne oczy, długie rzęsy, twarz delikatną i...
— Kawalerze, hej, kawalerze, a czy to tak ładnie przypatrywać się obcym panienkom? — zabrzmiał tuż koło mnie głos jakiś.
Drgnąłem i skamieniałem. Tuż przedemną za płotem stał człowiek jakiś z krótko ostrzyżoną czupryną i patrzył na mnie złośliwie czarnemi oczyma. W téj saméj chwili dziewczę odwróciło głowę, ujrzałem jéj wielkie szare oczy, twarz ożywioną, brwi jéj podniosły się w sposób szczególny, białe ząbki błyszczały w ustach i wybuchnęła dźwięcznym, głośnym śmiechem, który spadł na mnie, jak piorun. Czułem, że krew mi uderza do głowy, schwyciłem fuzyą i pędem pobiegłem do domu. Wpadłszy do swego pokoju, rzuciłem się na łóżko i twarz zakryłem rękoma. Serce mi biło gwałtownie, dziwna radość rozsadzała piersi, a zarazem wstydziłem się swéj ciekawości, jéj śmiechu, tamtych, — sam nie wiem czego nareszcie!...
Uspokoiwszy się, powstałem, uczesałem się przed lustrem, poprawiłem ubranie i zaszedłem nadół na herbatę. Obraz prześlicznéj dziewczyny stał mi ciągle przed oczyma, serce już nie biło, lecz zamierało co chwila i ściskało się rozkosznie.
— Co ci jest? — spytał nagle ojciec, raz tylko spojrzawszy na mnie, — wronę zabiłeś?
Chciałem opowiedziéć wszystko, lecz powstrzymałem się, nie wiem dlaczego, i uśmiechnąłem się tylko.
Powróciwszy do siebie, wykręciłem się na pięcie, oblałem kolońską wodą i spałem noc całą, jak zabity. Nad ranem zbudziłem się na chwilę, podniosłem głowę, z zachwytem spojrzałem wkoło — i zasnąłem na nowo.




ROZDZIAŁ III.

— Jakby się tu z nimi zapoznać? — było pierwszą moją myślą na drugi dzień rano. Przed śniadaniem wyszedłem trochę do ogrodu, lecz nie zbliżałem się do płota i nikogo nie widziałem. Po herbacie zacząłem przechadzać się po podwórzu, nieznacznie spoglądając w jéj okna. Nagle wydało mi się, że spostrzegam ją za firanką, i uciekłem czémprędzéj przestraszony.
— Trzebaby się jednak poznać, — myślałem bezustannie, przechadzając się po piaszczystéj równinie przed Nieskuczném, — ale jak? jak?... To pytanie!
Przypomniałem sobie szczegóły wczorajszego zajścia i dziwnie jasno widziałem tę chwilę, w któréj ona roześmiała się ze mnie. Nie było mi to nawet przykrém, a raczéj obok przykrości doznawałem niewymownie miłego uczucia...
Lecz kiedy tak rozważam, marzę i projektuję pod wpływem nieznanych wzruszeń, los zdecydował i rozstrzygnął za mnie kwestyą nowéj znajomości.
Matka z samego rana odebrała list od sąsiadki, list na szarym papierze, zapieczętowany szarym lakiem, jakiego używają niekiedy na poczcie, lub do korkowania tanich gatunków wina. Pismo księżny niedbałe i niewyrobione, zupełny brak stylu i pojęcia o pierwszych zasadach ortografii, nie uprzedzały na jéj korzyść. Zwracała się do mojéj matki z prośbą o pomoc i opiekę, o protekcyą do ludzi, od których, jak się wyrażała, zawisł los i przyszłość jéj rodziny. Księżna prowadziła bardzo zawikłany proces, a nie miała żadnych stosunków. „Zwracam się do pani, pisała, jak kobieta szlachetnego rodu do kobiety szlachetnego rodu, i przyjemnie mi przy téj sposobności poznać osobę, mającą tyle wpływu i stosunków.“ Kończyła, prosząc o pozwolenie przedstawienia się osobiście.
Powróciwszy do domu, zastałem matkę w złym humorze i zakłopotaną, ojca nie było w domu, i nie miała się kogo poradzić, a nie wiedziała, jak postąpić. Nie odpowiedziéć „kobiecie szlachetnego rodu,“ a przytém księżnie — niepodobna, ale jak odpowiedziéć? — po francuzku?... czy to będzie właściwém w odpowiedzi na list po rusku pisany? A w ruskiéj ortografii i matka nie czuła się dosyć pewną i nie chciała się kompromitować.
Rada téż była niezmiernie z mojego powrotu, i kazała mi natychmiast udać się do księżny, przedstawić się, oznajmić w jéj imieniu, że gotowa z przyjemnością zrobić, co będzie mogła, i uprzejmie prosi księżną panią około pierwszéj do siebie.
Niespodziewane i tak szybkie spełnienie mych tajemnych życzeń przestraszyło mię i ucieszyło zarazem; nie okazałem jednakże wzruszenia, lecz pośpieszyłem naprzód do swego pokoju, żeby wziąć nowy krawat i tużurek. W domu chodziłem w kurtce i kolorowéj koszuli, co już od pewnego czasu wydawało mi się niestosowném, teraz zaś postanowiłem stanowczo zaprowadzić reformę w swojéj toalecie.




ROZDZIAŁ IV.

Z mimowolnym dreszczem wszedłem do ciasnego i nieporządnie zastawionego gratami przedpokoju w oficynie. Z drzwi przeciwległych jednocześnie wyszedł stary, siwowłosy lokaj o ponurém spojrzeniu małych, świńskich oczu i ciemnéj, miedzianéj twarzy, pokrytéj na czole i skroniach tak głębokiemi zmarszczkami, jakich nie widziałem nigdy w życiu. Niósł na talerzu resztki śledzia i drzwi przymknąwszy nogą, spojrzał na mnie niechętnym, przenikliwym wzrokiem.
— Czego? — zapytał krótko.
— Księżna Zasiekina w domu?
— Bonifacy! — rozległ się z drugiego pokoju cienki, piskliwy głos kobiecy.
Lokaj w milczeniu odwrócił się do mnie plecami, ukazując wytarte szwy staréj liberyi i jedyny herbowy guzik, — postawił talerz na podłodze i wyszedł, stąpając ciężko.
— W cyrkule byłeś? — odezwał się ten sam głos piskliwy.
Odpowiedzi słyszéć nie mogłem.
— A?... Kto przyszedł?... panicz z przeciwka?... Dobrze. Możesz prosić.
— Proszę do sali, — rzekł lokaj, zjawiając się znowu i podnosząc talerz ze śledziem.
Wskazał mi drzwi gestem i wszedł do „sali.“
Byłto pokoik nizki i niewielki, niezbyt porządnie zastawiony ubogiemi sprzętami. Pod oknem, na fotelu z odłamaną poręczą siedziała brzydka, niemłoda, lat około 50-u mogąca miéć kobieta, w staréj zielonéj sukni i muślinowéj chusteczce na szyi. Jéj maleńkie czarne oczy wpiły się we mnie natrętnie i przenikliwie.
Zbliżyłem się i ukłoniłem.
— Czy mam honor mówić z księżną Zasiekiną?
— Jestem księżna Zasiekina, a pan zapewne syn p. W.
— Tak jest, przyszedłem z poleceniem od matki.
— Proszę siadać... Bonifacy! Gdzie klucze?... poszukaj.
Powtórzyłem odpowiedź matki na list księżny, która mię słuchała ze spuszczonemi oczyma, a jéj czerwone, grube palce, jakby w roztargnieniu bębniły tymczasem po wytartéj drewnianéj ramie okna.
Gdy skończyłem, spojrzała znowu swym natrętnym, przenikliwym wzrokiem.
— Dziękuję, będę napewno, — odezwała się nakoniec. — Pan jeszcze tak młody! Ile lat, jeśli wolno zapytać?
— Szesnaście, — rzekłem, zająknąwszy się trochę.
Księżna wyjęła z kieszeni jakieś brudne, zapisane papiery i zaczęła je przeglądać, dotykając prawie nosem.
— Piękne lata, — pisnęła nagle, poruszywszy się na krześle. — Proszę; nie krępuj się pan w moim domu, u mnie bez ceremonii, po prostu.
— Widzę to — pomyślałem, mimowolnie obrzucając złośliwém spojrzeniem jéj nieponętną postać.
W téj saméj chwili szybko i cicho otworzyły się drzwi drugiego pokoju, i na progu stanęło dziewczę, które wczoraj widziałem w ogrodzie. Podniosła rękę i uśmiech przemknął po jéj twarzy.
— Oto i córka moja, — odezwała się księżna, niedbale wskazując na nią łokciem. — Zeniu, syn sąsiada, p. W. Jak imię, jeżeli wolno zapytać?
— Włodzimierz, — odpowiedziałem, szepleniąc ze wzruszenia.
— A po ojcu?
— Piotrowicz.
— Tak. Znałam Włodzimierza Piotrowicza, w policyi służył. Bonifacy! Nie szukaj kluczów, mam w kieszeni.
Piękna panna wciąż jeszcze patrzała na mnie z uśmiechem, lekko mrużąc oczy i z wdziękiem przechyliwszy na bok śliczną główkę.
— Widziałem już ms. Waldemara, — odezwała się wreszcie, a srebrzysty dźwięk jéj głosu przebiegł po mnie chłodnym dreszczem. — Wszak pozwolisz pan się tak nazywać?
— O pani! — szepnąłem zmieszany.
— Gdzież to? — zapytała księżna.
Lecz dziewczę nie odpowiedziało na pytanie matki.
— Pan zajęty? — rzekła znowu, nie spuszczając ze mnie oczu.
— Bynajmniéj.
— Chcesz mi pan pomódz zwijać włóczkę? Proszę tu, do mnie.
Skinęła mi głową z uśmiechem i wyszła. Naturalnie, że pośpieszyłem za nią.
W pokoju, gdzie się teraz znalazłem, meble były trochę lepsze i ustawione gustownie. Zresztą wówczas tego nie zauważyłem, nie widziałem nic około siebie, poruszałem się, jak we śnie, doznając w całém ciele niewypowiedzianie głupio-błogiego uczucia.
Księżniczka usiadła, wzięła grube pasmo czerwonéj włóczki i, wskazawszy mi naprzeciw siebie krzesełko, uważnie rozwiązała nitkę i umieściła wełnę na moich wyciągniętych rękach. Wszystko to robiła zwolna, w milczeniu, z niewypowiedzianym wdziękiem i jasnym, ironicznie figlarnym uśmiechem na wpółotwartych ustach.
Zaczęła nawijać włóczkę na złożoną kartę i nagle objęła mię szybkiém a tak pełném blasku spojrzeniem, że olśniony spuściłem wzrok ku ziemi. Jéj oczy, zwykle przymrużone, rzadko się otwierały w całéj swéj wielkości, lecz wówczas twarz jéj zmieniała się zupełnie, rozjaśniała i promieniała, jak słońce.
— Co pan sobie o mnie wczoraj pomyślałeś, ms. Waldemar? — rzekła wreszcie. — Musiałeś być zgorszonym, nieprawdaż?
— Ja, pani?... Ja doprawdy, ja nic nie myślałem... jakże mógłbym...
— Posłuchaj pan — przerwała mi dźwięcznym głosem, — nie znasz mię jeszcze, nie wiesz, jaką jestem dziwaczką: żądam od wszystkich, żeby mówili mi prawdę. Zawsze tylko prawdę! Słyszałam, że masz pan lat 16, a ja 21, jestem daleko starszą, więc trzeba mię słuchać i zawsze mówić mi prawdę. Prawda i posłuszeństwo! — dodała z naciskiem, — spojrzyj pan na mnie, proszę, dlaczego na mnie nie patrzysz?...
Zmieszałem się jeszcze bardziéj, ale podniosłem oczy, — patrzyła na mnie z uśmiechem, lecz nie tamtym, figlarnym, tylko dobrym, ośmielającym.
— Powinieneś pan patrzyć mi prosto w oczy, — rzekła ciszéj, — to mi sprawia przyjemność; podoba mi się twarz twoja, przeczuwam, że będziemy przyjaciółmi. A ja podobam się panu? — spytała podstępnie.
— Księżniczko!...
— Nie nazywaj mię pan księżniczką, tylko Zeneidą Aleksandrówną, a powtóre, co to za brzydkie, dziecinne przyzwyczajenie nie mówić prosto i otwarcie, co się czuje! Ludzie dojrzali nie zapierają się uczuć i wrażeń. No, cóż? podobam się panu, wszak prawda?...
Jéj szczerość pochlebiała mi i była przyjemną, uznałem jednak za stosowne obrazić się trochę. Chciałem ją tym sposobem przekonać, że ma do czynienia nie z dzieckiem, nie z chłopczykiem, więc przybrawszy obojętny i poważny wyraz, odpowiedziałem tonem człowieka, który ocenia znaczenie słów swoich:
— Jakżeby mi się pani mogła nie podobać, Zeneido Aleksandrówno? Nie kryję się z tém wcale, żeś mi się bardzo podobała.
Przypatrywała mi się, kiwając główką w zamyśleniu.
— Pan masz guwernera? — rzekła nagle.
— Nie. Dawno go już pożegnałem.
Było to kłamstwem: jeszcze nie upłynął miesiąc, odkąd rozstałem się z moim francuzem.
— Ach, więc już zupełnie dorosły!
Uderzyła mię lekko po ręce cieniutkiemi paluszkami.
— Trzymaj pan ręce prosto! — zawołała i zaczęła zwijać włóczkę z wielką uwagą i pilnością.
Skorzystałem z tego, że miała oczy spuszczone i zacząłem jéj się przyglądać z początku ukradkiem, potém coraz śmieléj. Wydała mi się dzisiaj jeszcze stokroć piękniejszą; co za rysy, jaka cera i spojrzenie!... Wszystko w niéj było tak dziwnie harmonijne i delikatne, tak miłe, wdzięczne i rozumne. Siedziała odwrócona plecami do okna, zasłonionego białą, płócienną roletą; jasny promień słońca, prześliznąwszy się z boku, oblewał łagodnym blaskiem jéj miękkie, złote, wijące się włosy, kontury szyi i ramion spadzistych, sięgając aż na piersi. Na tém tle świetlaném wyglądała cudnie! Nie spuszczałem z niéj oczu, i zdawało mi się, że jest mi już blizką i drogą, że znam ją od dawna i że przed nią nie znałem nic i nikogo, nie żyłem...
Miała na sobie ciemną, nie nową sukienkę i fartuszek; jakżebym był chętnie głaskał, pieścił dłonią każdą fałdkę téj sukienki i tego fartuszka! Z pod sukni widać było końce jéj bucików; z jakiémże uwielbieniem i rozkoszą przycisnąłbym do nich usta!...
I oto siedzę naprzeciw niéj, rozmawiam... poznałem się z nią tak szybko — co za szczęście! O Boże, Boże...
I niewiele brakowało, abym podskoczył nagle pod wpływem uniesienia i zachwytu i nie krzyknął z radości, jak dzieciak.
Tak mi tu było dobrze i tak błogo, że chyba do końca życia nie ruszyłbym się z tego miejsca, nie wyszedł z czarodziejskiego pokoju.
Ona powoli podniosła powieki i znów zajaśniały przedemną jéj wielkie, siwe, pełne blasku oczy, i znów uśmiechnęła się z dobrocią.
— Co pan mi się tak przyglądasz? — szepnęła, grożąc palcem.
Zaczerwieniłem się gwałtownie. — Ona wszystko widzi, wszystko wie i rozumie, przeczuwa, przemknęło mi się przez głowę, — i jakżeby inaczéj być mogło!
Wtém coś stuknęło w sąsiednim pokoju — zadzwoniła szabla.
— Zeniu! — dał się słyszéć piskliwy głos księżny. — Białozorow przyniósł ci kotka.
— Kotka! — zawołała Zeneida, zerwawszy się z krzesła, rzuciła mi kłębek na kolana i wybiegła szybko.
Podniosłem się téż natychmiast, położyłem włóczkę i kłębek na oknie i wyszedłem za nią do sali. Tutaj stanąłem na progu zdumiony: na środku pokoju, niezgrabnie rozstawiwszy łapki, leżał mały, pręgowany kociak, a Zeneida klęczała przed nim i ostrożnie, pieszczotliwie podnosiła mu mordeczkę. Obok księżny, pod ścianą pomiędzy oknami, stał jasnowłosy, kędzierzawy huzar z wypukłemi oczyma i rumianą twarzą.
— Jaki on zabawny, jaki śmieszny! — powtarzała Zeneida. Oczy ma zielone, a uszy takie duże!... Dziękuję panu, Wiktorze Jegorowiczu, bardzo to ładnie z pańskiéj strony.
Huzar, w którym poznałem jednego z młodych ludzi, będących wczoraj w ogrodzie, uśmiechnął się i skłonił, przyczém brzęknął ostrogami i zadzwonił szablą.
— Wczoraj raczyłaś pani wyjawić życzenie, powiedziałaś, że chcesz kotka z dużemi uszami, pręgowanego, jak tygrys — przyniosłem go pani dzisiaj. Słowa twoje są dla mnie rozkazem.
I skłonił się znowu, brzęknąwszy ostrogami i szablą.
Kociak zamiauczał cicho i zaczął wąchać podłogę.
— On głodny! — zawołała Zeneida. — Bonifacy, Zosia, dajcie mleka!
Służąca w staréj żółtéj sukni i wypłowiałéj chusteczce na szyi przyniosła na spodeczku mleko i postawiła przed kociakiem. Ten umoczył w niém pyszczek, otrząsnął się, oblizał, zmrużył oczy i zaczął pić łakomie.
— Jaki ma śliczny, różowy języczek, — zauważyła Zeneida, dotykając prawie głową do podłogi i zaglądając z boku w pyszczek małemu stworzeniu.
Kociak najadł się prędko i zaczął mruczéć, przebierając łapkami i oglądając się wkoło. Zeneida wstała.
— Zabierz go, — rzekła obojętnie do służącéj.
— Za kotka — rączkę, — odezwał się huzar, z przymileniem pochylając się naprzód i wyprężając swe potężne członki, obciśnięte nowym mundurem.
— Obie! — zaśmiała się Zeneida, podając mu obie dłonie, które zaczął całować natychmiast. Ona tymczasem patrzała na mnie przez ramię.
Stałem wciąż nieruchomy na tém samém miejscu i nie wiedziałem, czy mam się śmiać, czy milczéć, czy coś powiedziéć. Nagle przez drzwi otwarte spostrzegłem w przedpokoju naszego lokaja Teodora, który dawał mi jakieś znaki. Prawie machinalnie wyszedłem do niego.
— Czego chcesz? — zapytałem.
— Pani przysłała po panicza, — odpowiedział półgłosem. — Gniewa się, że panicz nie wraca.
— Alboż dawno tu jestem?
— Więcéj, niż godzinę.
— Godzinę! — powtórzyłem zadziwiony, i powróciwszy do sali, zacząłem się żegnać i kłaniać.
— Dokąd panu tak pilno? — zapytała księżniczka, patrząc mi w oczy, lecz stojąc obok huzara.
— Muszę się śpieszyć do domu, — odparłem z powagą. — Więc mogę powiedziéć mamie, że pani będzie łaskawą do nas koło drugiéj? — zwróciłem się do staréj.
— Bądź pan łaskaw.
Wyjęła śpiesznie tabakierkę, zanurzyła w niéj palce i kichnęła tak hałaśliwie, że drgnąłem przestraszony.
— Bądź pan łaskaw, — powtórzyła, pokaszlując i żałośnie mrugając oczyma.
Ukłoniłem się raz jeszcze i wyszedłem z pokoju z tém nieprzyjemném uczuciem, jakiego doświadcza zwykle nieobyty młodzieniec, wiedząc, że ktoś patrzy za nim.
— A proszę o nas pamiętać, ms. Waldemar, — zawołała Zeneida i zaśmiała się głośno.
— Z czego ona się tak ciągle śmieje? — myślałem, powracając do domu w towarzystwie Teodora, który nic nie mówił, ale szedł za mną pochmurny i wyraźnie niezadowolony.
Matka pogderała trochę i dziwiła się bardzo, co mogłem robić tak długo u księżny. Nie wytłumaczyłem jéj tego i udałem się do siebie. Nagle zrobiło mi się bardzo smutno... Usiłowałem nie płakać... Byłem zazdrosny... zazdrosny o huzara...




ROZDZIAŁ V.

Księżna według obietnicy odwiedziła matkę w południe i nie podobała jéj się wcale. Nie byłem obecny podczas téj wizyty, lecz słyszałem przy obiedzie, jak dowodziła ze zmęczoną twarzą, że jest to „une femme très vulgaire,“ natrętna i uprzykrzająca się swemi prośbami o protekcyą u księcia Sergiusza, oraz nieskończoném i nudném opowiadaniem o procesach i interesach — „de vilaines affaires d’argent.“ „Jakaś intrygantka,“ — kończyła z westchnieniem, ale dodała zaraz, że zaprosiła ją z córką na obiad. „Zawsze to sąsiadka i piękne ma imię,“ — mówiła, a ja pochyliłem się szybko nad talerzem, aby ukryć rumieniec i niewytłumaczone wzruszenie.
Teraz ojciec przypomniał sobie, że znał w młodości księcia Zasiekina, że był to człowiek bardzo dobrze wychowany, lecz lekkomyślny i głupi; w towarzystwie przezwano go „le Parisien“ z powodu, że czas długi przebywał w Paryżu, miał bardzo piękny majątek, lecz przegrał go i przehulał, a w końcu niewiadomo dlaczego, prawdopodobnie dla pieniędzy, choć i w takim razie mógłby wybrać lepiéj, ożenił się z córką jakiegoś kupczyka, zaczął spekulować i zmarnował resztę.
— Żeby tylko nie chciała pożyczyć od nas pieniędzy, — zauważyła matka.
— To być bardzo może, — odparł ojciec ze zwykłym spokojem. — Czy mówi po francuzku?
— Źle bardzo.
— Hm! Zresztą to nam wszystko jedno. I córkę zaprosiłaś podobno? Mówiono mi o niéj, że miła i wykształcona osoba.
— Nie podobna widać do matki.
— Ani do ojca, który był głupi, pomimo dobrego wychowania.
Matka westchnęła i zamyśliła się znowu, ojciec milczał; podczas całéj téj rozmowy nie wiedziałem, co z sobą zrobić, było mi nieprzyjemnie i dziwnie.
Po obiedzie wyszedłem do ogrodu, ale bez fuzyi. Dałem sobie słowo nie zbliżać się do płotu „Zasiekinych,“ lecz ciągnęła mię tam jakaś niezwyciężona potęga. I nie napróżno. Zaledwie skierowałem się w tamtę stronę, ujrzałem zdaleka Zeneidę. Była sama. Miała książkę w ręku i czytając, szła wolno ścieżką. Nie patrzyła w moję stronę i nie widziała mię wcale.
Byłbym ję minął, lecz nagle oprzytomniałem i kaszlnąłem.
Podniosła głowę, lecz nie przystanęła; powolnym, wdzięcznym ruchem odrzuciła błękitną wstążkę słomkowego kapelusza, spojrzała na mnie z przelotnym uśmiechem i zwróciła oczy na książkę.
Ukłoniłem jéj się i, przystanąwszy na chwilę, poszedłem daléj z ciężkiém sercem. „Que sui-je pour elle?“ — pomyślałem, nie wiem dlaczego po francuzku.
Chód, znany mi dobrze, dał się słyszéć na ścieżce; obejrzałem się — ojciec szedł ku mnie lekkim, elastycznym krokiem.
— To księżniczka? — zapytał.
— Księżniczka.
— Zkąd wiesz?
— Widziałem ją dzisiaj zrana, kiedy byłem u nich.
Ojciec przystanął, potém zawrócił nagle na pięcie i oddalił się szybko drogą, którą przyszedł. Mijając Zeneidę, ukłonił się jéj grzecznie. Ona oddała ukłon z wyrazem zdziwienia i opuściła rękę z książką. Widziałem, jak przystanąwszy, odprowadzała go wzrokiem. Ojciec ubierał się zawsze bardzo wytwornie, trochę oryginalnie i z wyszukaną, jemu tylko właściwą prostotą, nigdy jednak przedtém postać jego nie wydała mi się tak piękną, nie wiedziałem nawet, że popielaty kapelusz może wyglądać tak dobrze na czarnych, lekko przerzedzonych włosach.
Chciałem się teraz zbliżyć do Zenejdy, ale nie spojrzała na mnie, podniosła znowu książkę i oddaliła się zwolna, czytając.




ROZDZIAŁ VI.

Cały wieczór i następny ranek przepędziłem w jakiémś niemém pognębieniu. Pamiętam, że chciałem nawet zabrać się do pracy, wziąłem Kajdanowa, lecz napróżno wpatrywałem się w wyrazy i przerzucałem stronnice. Sto razy przeczytałem zdanie: „Juliusz Cezar był mężny wojownik i wódz znakomity,“ ale nic nie rozumiałem i w końcu rzuciłem książkę.
Przed obiadem uperfumowałem się znowu, włożyłem krawat i mundurek.
— A to po co? — zapytała matka, zaledwie zeszedłem nadół. — Nie jesteś jeszcze studentem, i Bóg wie, czy zdasz egzamin. Kurtka nowiuteńka i już ci nie dobra?
— Goście będą — szepnąłem z rozpaczą.
— Goście!... Głupstwo. Co za goście?
Trzeba się było poddać, wziąłem kurtkę, lecz pozostałem w krawacie i krochmalonym gorsie.
Księżna z córką zjawiły się na pół godziny przed obiadem; stara miała szal żółty na znanéj mi zielonéj sukni i wysoki, staromodny czepiec z ognistemi wstążkami. Zaczęła natychmiast mówić o swoich wekslach i procesach, skarżyła się na biedę, wzdychała, ale była zupełnie swobodną, nie przybierała żadnych tonów, kręciła się na krześle i głośno zażywała tabakę. Widocznie nie myślała o tém, że jest księżną, i nie czuła się obowiązaną pamiętać o swym tytule.
Za to Zeneida zachowywała się bardzo poważnie, prawie wyniośle, jak prawdziwa księżniczka. Twarz jéj była spokojną, chłodną, nieruchomą, inny uśmiech, inne spojrzenie. Zaledwie mogłem ją poznać, choć w tym charakterze wydała mi się znowu nieskończenie piękniejszą. Miała na sobie lekką, blado niebieską sukienkę, włosy zwinięte w loki i po angielsku spadające wzdłuż twarzy na ramiona. To uczesanie odpowiadało zupełnie spokojnemu i chłodnemu wyrazowi jéj twarzy.
Ojciec siedział obok niéj i z właściwą mu wytworną i wyszukaną grzecznością zabawiał swoję sąsiadkę. Rzadko spoglądał na nią, i ona téż rzadko podnosiła nań spojrzenie dumne, dziwne, nieprzyjazne prawie. Rozmawiali po francuzku i zadziwiła mię czystość jéj akcentu i swoboda, z jaką władała tym językiem.
Księżna jadła dużo, chwaliła potrawy i gadała bezustannie, matka zmęczona odpowiadała jéj od czasu do czasu niedbale, z cierpiącym wyrazem twarzy, ojciec nieznacznie brwi marszczył.
Zeneida także nie podobała się matce.
— Dumna lalka, — wyraziła się o niéj nazajutrz, — pyszni się, jakby miała czém naprawdę — „avec sa mine de grisette!“
— Zdaje się, żeś nigdy nie widziała gryzetki, — zauważył ojciec.
— Dzięki Bogu.
— Tak, dzięki Bogu... lecz zkądże możesz o nich sądzić?
Na mnie Zeneida nie zwracała żadnéj uwagi.
Po obiedzie księżna pożegnała nas wkrótce.
— Polecam się łaskawym względom i protekcyi, Maryo Mikołajówno i Piotrze Andrzejowiczu, — mówiła, zwracając się kolejno do matki i ojca. — Cóż robić! Było kiedyś inaczéj, a dzisiaj — ot pani jaśnie oświecona! — zaśmiała się głośno i nieprzyjemnie. — Co po tytule, gdy pustki w szkatule, wielka mi cześć, gdy niéma co jeść!
Ojciec ukłonił się z uszanowaniem i odprowadził ją do drzwi. Ja stałem w przedpokoju w swojéj krótkiéj kurtce, patrząc w ziemię, jak skazany na śmierć. Obejście ze mną Zeneidy dobiło mię ostatecznie, lecz jakież było moje zadziwienie, kiedy przechodząc, szepnęła prędko i cicho, spojrzawszy dawnym uśmiechniętym i łagodnym wzrokiem:
— Przyjdź pan do nas o 8-éj, koniecznie, koniecznie...
Poruszyłem rękoma, ale już zniknęła, zarzuciwszy białą koronkę na głowę.




ROZDZIAŁ VII.

Punkt o 8-éj w tużurku, z podczesanym czubem, wchodziłem do przedpokoju nizkiéj oficynki. Stary Bonifacy spojrzał na mnie ponuro i niechętnie podniósł się z ławki. Z sali dochodziły tu wesołe głosy. Otworzyłem drzwi i nagle zatrzymałem się zdumiony.
Na środku pokoju, na krzesełku stała Zenejda z męzkim kapeluszem w ręku; — dokoła niéj cisnęło się, kręciło kilku mężczyzn, usiłując sięgnąć do kapelusza, który ona podnosiła coraz wyżéj, potrząsając nim mocno i złośliwie spoglądając nadół.
— Zaczekajcie panowie, — zawołała, ujrzawszy mię natychmiast, — jeszcze jeden gość, i jemu musimy dać bilet.
Lekko zeskoczyła z krzesła i ujęła mię za klapę tużurka.
— Pójdźże pan, — rzekła, — czego tutaj stoisz? Messieurs, pozwólcie, pan Waldemar W., syn naszego sąsiada... Hrabia Malewski — dodała, zwracając się do mnie i kolejno przedstawiając swoich gości: doktór Łuszyc, poeta Majdanów, były kapitan Nirmacki i huzar Białouzorow, którego pan już widziałeś. Proszę o życzliwość i zgodę.
Byłem tak zmieszany, że nawet się nie ukłoniłem. W doktorze poznałem zaraz tego samego bruneta, który mię tak bez litości zawstydził przy pierwszém spotkaniu; inni, oprócz huzara, byli mi obcy zupełnie.
— Hrabio — odezwała się Zenejda, proszę napisać bilet dla ms. Waldemara.
— To niesprawiedliwie — odparł zagadniony, wykwintnie ubrany, piękny brunet, z czarnemi oczyma, kształtnym nosem i delikatnym wąsem nad drobnemi ustami. — Pan Waldemar do gry nie należał.
— Niesprawiedliwie! — powtórzył chórem Białouzorow i były kapitan, mężczyzna czterdziestoletni, potwornie dziobaty z wielką kędzierzawą głową i krzywemi nogami, nizki, krępy w wojskowym mundurze, lecz bez pasa i epoletów.
— A to co? — zawołała księżna. — Proszę natychmiast pisać bilet! Bunt?... Pan Waldemar dzisiaj tu pierwszy raz i prawo nie stosuje się do niego. Niéma co, proszę pisać, taka moja wola!
Hrabia ruszył ramionami, lecz pokornie pochylił głowę, wziął pióro w białą, delikatną rękę, ozdobioną pierścionkami, i zaczął coś pisać na kawałku papieru.
— Pozwólże pani przynajmniéj wytłumaczyć panu Waldemarowi, o co chodzi — odezwał się doktór Łuszyn ze złośliwym uśmiechem. — Widzisz, młodzieńcze, gramy tutaj w fanty — dodał, zwracając się do mnie. — Księżniczka zasłużyła na karę, i kto wyciągnie dobry bilet, będzie miał prawo pocałować ją w rękę. Rozumiesz pan?
Spojrzałem tylko na niego, lecz nie poruszyłem się z miejsca, byłem odurzony, a Zeneida tymczasem wskoczyła znów na krzesełko i zaczęła potrząsać kapeluszem. Otoczono ją kołem, ja pośpieszyłem za innymi.
— Majdanow — odezwała się do wysokiego szczupłego młodzieńca, o maleńkich oczkach i długich, czarnych włosach, spadających na ramiona, — pan, jako poeta, powinieneś być wspaniałomyślnym i odstąpić swój bilet ms. Waldemarowi, aby mu dać szansę podwójną.
Ale Majdanow potrząsnął głową przecząco, aż włosy uderzyły go po szyi. Sięgnąłem do kapelusza ostatni, biorę bilet, rozwijam... o Boże! co się ze mną dzieje? Na białéj kartce widzę słowo: Pocałunek!
— Pocałunek! — zawołałem głośno.
— Brawo! wygrana! — zaśmiała się księżniczka. — Ach, jak się cieszę, jak się cieszę!
Zeszła z krzesełka i tak słodko spojrzała mi w oczy, że aż serce na chwilę uderzać przestało.
— A pan rad jesteś? — zapytała.
— Ja? — wyjąkałem...
— Sprzedaj mi pan swój bilet! — huknął mi nagle tuż nad uchem Białouzorow. — Dam ci sto rubli!
Lecz odpowiedziałem mu takiém spojrzeniem, że Zeneida klasnęła w dłonie, a Łuszyn zawołał głośno:
— Zuch chłopiec!
— Jako mistrz ceremonii, — dodał, zwracając się do mnie, — mam obowiązek przestrzegać, aby się wszystko odbyło według regulaminu. Ms. Waldemar, proszę klęknąć na jedno kolano, taki u nas zwyczaj.
Zeneida stała przedemną z głową lekko pochyloną, jakby po to, aby lepiéj mię widziéć, i z powagą podała mi rękę. Pociemniało mi w oczach; chciałem przyklęknąć na jedno kolano, ale padłem na obadwa i tak niezgrabnie dotknąłem jéj ręki ustami, że udrapałem się w nos o paznogieć.
— Dobrze! — zawołał Łuszyn i dopomógł mi powstać.
Gra w fanty ciągnęła się daléj, Zeneida posadziła mię przy sobie i zwracała się do mnie co chwila spojrzeniem albo uśmiechem. Ile tam było wrzawy, współubiegania, zazdrości, tryumfów i upokorzeń! Co za kary obmyślała! Wpadło jéj np. na myśl, „być posągiem,“ i za piedestał wzięła sobie potwora Nirmackiego. Kazała mu plackiem położyć się na ziemi i twarz przycisnąć do piersi! Gwar i śmiech nie ustawały ani na minutę.
Wychowany samotnie w cichym, spokojnym, poważnym pańskim domu, gdzie ściśle przestrzegano zasad etykiety i pozorów przyzwoitości, upiłem się poprostu tym hałasem, tą swobodą i weselem, tym brakiem wszelkiéj ceremonii w obejściu z obcymi ludźmi. Uderzyło mi to do głowy, jak wino. Zacząłem także mówić i śmiać się głośniéj od innych, i wpadłem wkrótce w taki zapał, że nawet stara księżna, naradzająca się w drugim pokoju z jakimś dozorcą od Iwerskiéj bramy, przyszła zobaczyć, co się dzieje.
Ale byłem już wówczas tak szczęśliwy i rozbawiony, że kpiłem z całego świata, i żadne sądy i krzywe spojrzenia nie oddziaływały na mnie. Ba, nie widziałem ich nawet! Zeneida okazywała mi ciągle pierwszeństwo i trzymała blizko siebie. Raz posadzono nas obok i nakryto razem jedwabną chusteczką. Miałem jéj wyznać „swój sekret.“ Pamiętam, jak nasze głowy znalazły się we mgle półprzezroczystéj, dusznéj i pachnącéj, jak w tym mroku blizko świeciły jéj oczy, gorąco oddychały usta, bieliły się drobne ząbki, a koniuszczki złotych włosów dotykały méj twarzy, drażniąc i paląc, jak iskry.
Milczałem; ona uśmiechała się tajemniczo i podstępnie.
— No, i cóż? — szepnęła, pochylając się ku mnie, a ja czerwieniłem się tylko i śmiałem nerwowo, zaledwie mogąc oddychać.
Nakoniec znudziły nas fanty i zaczęliśmy bawić się w pierścionek. O Boże, Boże, jakiż byłem zachwycony, gdy zagapiwszy się, poczułem na ręce uderzenie jéj drobnych paluszków! I jak późniéj umyślnie udawałem roztargnienie, a ona drażniła się ze mną i „na złość“ nie dotykała moich rąk podstawionych!
Czegośmy nie wyrabiali w ciągu tego wieczora! Graliśmy na fortepianie, tańczyli, śpiewali, przedstawiali żywe obrazy, cyganów. Nirmackiego przebrali za niedźwiedzia i napoili słoną wodą, hrabia wziął karty i pokazywał nam różne zabawne sztuczki, stasował je i rozdał w ten sposób, że dostały mu się wszystkie „atu.“ Łuszyn „winszował“ mu zręczności; Majdanow deklamował wyjątki ze swego poematu „Zbójca,“ (było to w epoce romantyzmu), który miał zamiar wydać w czarnéj okładce, z krwawemi literami tytułu. Dozorcy od Iwerskiéj bramy ukradziono czapkę i za wykup kazano mu tańczyć kozaka. Bonifacego przybrano w czubaty czepiec, a księżniczka włożyła męzki kapelusz. Ktoby tam zresztą wyliczył wszystko!...
Biełouzorow tylko trzymał się na uboczu, gniewny, nachmurzony, milczący... Chwilami oczy jego połyskiwały krwawo, czerwienił się, zaciskał zęby, i można było przypuścić, że rzuci się na nas i jak suche drzazgi poroztrąca na wszystkie strony, lecz Zeneida spoglądała na niego, groziła mu paluszkiem, i spuściwszy powieki, powracał znowu do kąta.
Nakoniec zmęczyliśmy się wszyscy. Sama księżna, chociaż była „wytrzymała“ i znosiła nasze krzyki z drewnianym spokojem, — okazała się przecież także już znużoną i zapragnęła spoczynku. O dwunastéj podano kolacyą, składającą się z kawałka suchego sera i pasztecików z wieprzowiną, które smakowały mi lepiéj od najwyborniejszych frykasów. Podano téż wino w butelce, szczególnego kształtu z szeroką szyjką. Wino wyglądało, jak różowa farba, ale nikt go nie tknął, więc nie zaszkodziło nikomu.
Zmęczony, ale szczęśliwy niewypowiedzianie wyszedłem z nizkiéj oficynki. Na pożegnanie Zeneida mocno ścisnęła mi rękę i uśmiechnęła się znów tajemniczo.
Ciężkie i wilgotne powietrze owiało mi twarz rozpaloną: zanosiło się na burzę. Czarne chmury gromadziły się i rosły, ciężko sunąc po niebie i zmieniając bezustannie kształty i kontury. Wiatr niespokojny zrywał się od czasu do czasu, a daleko za horyzontem grom pomrukiwał głucho, niewyraźnie, niby utajona groźba.
Przez kuchnię wszedłem do domu i wsunąłem się cicho do swego pokoju. Służący spał na podłodze i musiałem przez niego przestąpić; obudził się i ujrzawszy mię, powiedział, że matka gniewała się bardzo i chciała znów posłać po mnie, ale ojciec nie pozwolił. Nigdy jeszcze dotąd nie udałem się na spoczynek, nie powiedziawszy jéj „dobranoc,“ ale nie było już rady.
Chciałem sam zostać jaknajprędzéj i odprawiłem służącego, mówiąc, że sam się zaraz rozbiorę i położę. Zgasiłem świecę, ale nie myślałem się rozbierać.
Usiadłem na najbliższém krześle i siedziałem tak długo nieruchomy, oczarowany. Nowe, nieznane a słodkie uczucie opanowało mię zupełnie... Doznałem dziwnych wrażeń, patrząc przed siebie bezmyślnie, oddychając powoli, śmiejąc się cicho chwilami pod wpływem radosnych wspomnień, to znów zamierając i czując dreszcz chłodny na myśl, że jestem zakochany, że to miłość, owa miłość wymarzona...
Twarz Zeneidy unosiła się przedemną, płynęła w mgle srebrnéj, płynęła — lecz nie znikała. Jéj usta uśmiechały się wciąż tajemniczo, oczy spoglądały na mnie z boku pytająco, tęskno, pieszczotliwie... jak przy rozstaniu.
Nakoniec wstałem, na palcach zbliżyłem się do łóżka, i położyłem się, nie rozbierając, ostrożnie, jakby z obawy, aby nie rozwiać uczuć i obrazów, przepełniających mi duszę...
Leżałem z otwartemi oczyma... Niezadługo jednak spostrzegłem jakieś słabe, gasnące blaski, które od czasu do czasu rozjaśniały ciemności nocy... Podniosłem się i przytomnie spojrzałem na okno: czarna rama rysowała się wyraźnie na tajemniczém światłem połyskujących szybach.
Burza, — przyszło mi na myśl, i była to istotnie burza, ale daleka, tak, że gromu nie było słychać zupełnie. Na niebie tylko bezustannie zapalały się blade, długie błyskawice, i gasły za horyzontem. Nie zapalały się nawet i nie gasły wcale, lecz drżały i podnosiły się tylko, opadając chwilami, jak skrzydła ranionego ptaka.
Zbliżyłem się do okna i patrzałem na niebo, burzę, chmury, błyskawice; stałem i patrzałem tak do rana... Biały, drgający blask na horyzoncie nie znikał ani na sekundę, możnaby go nazwać jedną, nieskończoną, olbrzymią, trwałą błyskawicą. W tém oświetleniu widziałem znane mi piaszczyste pole, ciemną masę ogrodów w Nieskuczném, i żółtawe dachy odległych budynków jak gdyby drgające także przy każdym nowym wybuchu...
Patrzałem na to wszystko i nie mogłem się oderwać; te milczące, nieme błyskawice, te odległe światła, wstrzymane jakąś nieznaną potęgą, zdawały się odpowiadać tajemniczym porywom, jakie czułem we własnéj duszy.
Blady poranek zaświtał nareszcie, zorza ukazała się różowemi plamami. Błyskawice pobladły i stawały się coraz krótsze: ich drgnienia powtarzały się w dłuższych odstępach, nakoniec ustały całkiem, znikły wobec jasnego, trzeźwego blasku słońca...
I w duszy mojéj zgasły niespokojne, tajemnicze błyskawice. Uczułem wielkie zmęczenie i spokój... tylko obraz Zeneidy jasno i tryumfująco unosił się wciąż przedemną. Lecz i on innym był teraz: spokojniejszym i jaśniejszym. Jak biały łabędź, wzlatający po nad błota sitowia, tak on wzniósł się i odłączył od innych postaci, i raz jeszcze zasypiając, westchnąłem ku niemu z uwielbieniem i ufnością bez granic...
O słodkie, błogie uczucia, ciche dźwięki duszy wzruszonéj, radosne porywy serca i tęsknoto pierwszéj miłości, gdzieżeś, ach, gdzieżeście wszystkie!?...




ROZDZIAŁ VIII.

Nazajutrz przy śniadaniu matka zburczała mię trochę za wczorajszą samowolę, lecz nie tak surowo, jak się spodziewałem, i kazała mi tylko opowiedzieć, jak przepędziłem wieczór. Spełniłem jéj życzenie w kilku słowach, opuszczając szczegóły i starając się przedstawić zabawę w najniewinniejszych kolorach.
— W każdym razie nie są to ludzie „comme il faut,“ dobrze wychowani, — zauważyła matka — i nie masz do nich po co chodzić, zamiast się uczyć i pracować. Egzamina niedaleko.
Wiedziałem dobrze, że troskliwość matki o moję pracę i naukę ograniczy się na tych słowach, i nie próbowałem nawet sprzeciwiać jéj się lub usprawiedliwiać, ale po herbacie ojciec wziął mnie pod rękę, i wyszedłszy ze mną do ogrodu, kazał mi opowiedziéć wszystko, co się działo wczoraj u księżny.
Szczególną władzę miał nademną ojciec, i dziwny był nasz stosunek. Nie zajmował się mną prawie wcale, lecz nigdy mię nie drażnił ani nie obrażał; szanował we mnie moję wolę i pragnienie niezależności, i jeśli się można tak wyrazić — był dla mnie grzecznym, tylko... trzymał mnie zdaleka. Co do mnie, byłem z niego dumny, kochałem go i zachwycałem się nim jednocześnie: był dla mnie wzorem męzkości, doskonałością niedościgłą, i Bóg wie, jakbym gorąco mógł się do niego przywiązać, gdybym nie czuł bezustannie usuwającéj mię ręki!
Kiedy jednak tego pragnął, umiał jedném słowem, bez słowa, w mgnieniu oka, jednym ruchem pociągnąć mię z dziwną siłą i wzbudzić zaufanie nieograniczone. Dusza moja z rozkoszą otwierała się przed nim, i rozmawiałem z nim, jak z przyjacielem, jak z doświadczonym, rozumnym, a pobłażliwym przewodnikiem... Wtém nagle, bez przyczyny, porzucał mię znowu, usuwał od siebie łagodnie, ale stanowczo i silnie...
Miewał niekiedy napady dziecinnéj prawie wesołości i wówczas umiał bawić się ze mną, jak chłopczyk. Lubił zawsze bardzo każdy ruch fizyczny i posiadał prawdziwie młodzieńczą sprężystość członków i muskułów. Raz, raz tylko jeden — pociągnął mię ku sobie z tak tkliwą pieszczotą, że o mało się nie rozpłakałem...
Wesołość i czułość jednak znikały szybko bez śladu — i znów powracał stosunek, nie dający mi żadnéj nadziei na przyszłość. To, co minęło, snem się wydawało.
Nieraz patrzę na niego, na tę twarz jasną, piękną i rozumną, serce drży we mnie i cała istota wyrywa się ku niemu ze słowem miłości, — a on, jak gdyby przeczuł, co się we mnie dzieje, pogłaszcze mię lekko po twarzy, przechodząc, i oddali się lub zajmie czémkolwiek, albo ostygnie tak nagle, jak umiał ostygać, — i mimowolnie poczuję chłód w sercu, i zamknę się znowu, i ostygnę także.
Rzadkie objawy jego życzliwości i cieplejszych uczuć dla mnie ani razu nie były wywołane tego rodzaju niememi prośbami: zjawiały się zawsze niespodzianie i bez wyraźnéj przyczyny.
Zastanawiając się późniéj nad charakterem ojca, przyszedłem do przekonania, że nie był zwolennikiem rodzinnego życia, innych uciech szukał na świecie, co innego go zajmowało, a dom był dla niego jedynie chwilowém miejscem wypoczynku.
— Bierz, co możesz, a sam nie ulegaj i nie poddawaj się nikomu. Należéć tylko do siebie, to cała sztuka i zadanie życia, — powiedział późniéj niegdyś do mnie.
Innym razem, występując w roli demokraty, zacząłem rozprawiać przy nim o wolności. Był on dnia tego w „dobrém“ usposobieniu, to znaczy, że można było mówić z nim o wszystkiém.
— Wolność — powtórzył, patrząc na mnie, — a wiesz ty, co człowiekowi zapewnić może wolność?...
— Co?
— Wola, własna wola, ona nam daje władzę, więcéj wartą od wolności. Umiéj chciéć, a będziesz wolnym, i będziesz rozkazywał innym.
On sam przedewszystkiém i nadewszystko pragnął żyć — i żył... Być może, iż przeczuwał, że niedługo korzystać będzie z téj doskonałéj „sztuki życia:“ umarł, mając zaledwie lat czterdzieści parę.
Opowiedziałem mu dokładnie i szczegółowo dzieje wczorajszego wieczoru. On słuchał niby uważnie, niby w roztargnieniu, siedząc na ławce i rysując coś końcem laski po piasku. Zaśmiał się czasem, to znów spojrzał na mnie tak jakoś jasno, pogodnie, zabawnie, albo podraźnił krótką uwagą, pytaniem. Nie mogłem się odważyć z początku wymówić imienia Zeneidy, ale nie wytrzymałem i zacząłem ją tak nazywać. Ojciec wciąż się uśmiechał, wreszcie zamyślił się jakoś spokojnie, przeciągnął się i powstał.
Przypomniałem sobie, że wychodząc z domu, kazał osiodłać konia. Był doskonałym jeźdźcem i lepiéj od sławnego Keriego poskramiał najdziksze rumaki.
— Czy weźmiesz mię z sobą, ojcze? — zapytałem.
— Nie, — odpowiedział ze zwykłym, obojętnie łagodnym wyrazem.
— Jedź sam, jeśli ci się podoba, a powiedz stajennemu, że ja nie pojadę.
Odwrócił się i odszedł szybko. Patrzałem za nim, lecz zniknął za bramą. Potém spostrzegłem za parkanem popielaty kapelusz: szedł do Zasiekinych.
Był u nich z godzinę, potém udał się do miasta i powrócił do domu dopiero przed wieczorem.
Po obiedzie wybrałem się także do księżny. Starą zastałem w sali. Ujrzawszy mię, końcem dróta podrapała się w głowę pod czepkiem, i zapytała, czy mogę jéj przepisać prośbę.
— Z przyjemnością, — odpowiedziałem, siadając na brzegu krzesła.
— Tylko, żeby litery były duże i wyraźne, — mówiła, podając mi zabazgrany arkusz papieru. — Ale czyby to nie można dzisiaj?
— Dziś przepiszę.
Drzwi sąsiedniego pokoju uchyliły się cichutko, i przez szparę spostrzegłem bladą twarz Zeneidy, zmienioną, bez uśmiechu, z wyrazem zamyślenia w oczach i włosami niedbale odrzuconemi na ramiona. Popatrzyła na mnie chłodno i drzwi przymknęła napowrót.
— Zenia, Zenia! — zawołała stara, ale nie było odpowiedzi.
Zabrałem prośbę i wyszedłem. W domu zasiadłem natychmiast do pracy i przesiedziałem nad nią cały wieczór.




ROZDZIAŁ IX.

„Miłość“ moja zaczęła się od téj godziny. Pamiętam, że doznałem takiego uczucia, jakiego doznawać musi człowiek, obejmujący ważne jakieś stanowisko: straciłem niezależność i swobodę, przestałem być młodym chłopcem, byłem „zakochany.“
Powiedziałem, że moja miłość zaczęła się od téj chwili, ale mógłbym dodać jeszcze, że i cierpienia moje zaczęły się jednocześnie. Traciłem rozum, gdy byłem od niéj zdaleka, traciłem rozum i przytomność; nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, nic nie pojmowałem, i wszystko z rąk mi leciało. Całemi dniami myślałem o niéj tylko z niewypowiedzianą, męczącą tęsknotą...
Cierpiałem... lecz i przy niéj nie doznawałem ulgi. Byłem zazdrosny, pojmowałem własną swoję nicość i dąsałem się, głupio okazywałem niewolniczą uległość, uwielbienie, uciekałem — i znowu niepokonana siła ciągnęła mię do niéj i znowu — i zawsze z dreszczem niewysłowionéj rozkoszy przestępowałem próg jéj pokoiku.
Zeneida odgadła zaraz, że jestem w niéj zakochany, a zresztą nie kryłem tego wcale; ona się śmiała, bawiła mojém uczuciem, pieściła mię, psuła i dręczyła naprzemiany. Miło jest być źródłem najwyższéj radości lub najsroższego cierpienia dla drogiéj albo nienawistnéj istoty — byłem dla niéj wszystkiém, co chciała, byłem jak wosk w jéj ręku.
Zresztą nie ja jeden kochałem się w ten sposób; wszyscy, których tam widziałem zaraz pierwszego wieczoru, waryowali tak samo, a ona wszystkich z uśmiechem trzymała u nóg swoich na jedwabnym, ale mocnym sznureczku. Bawiła się nimi. Lubiła wzbudzać w nich kolejno nadzieje i obawy, draźnić ich, kręcić, jak maryonetkami, podniecać jednych przeciw drugim i śmiać się w końcu, — a oni nie stawiali jéj oporu i poddawali się chętnie coraz nowym kaprysom. Śliczna ta, zmienna, jak fala — istota, posiadała tajemniczy dar władzy i panowania. Olśniewała pełnią życia, bogactwem fantazyi, potęgą wdzięku i grą błyskotliwą sprzeczności, składających jéj charakter. Lekkomyślna żywość łączyła się w niéj dziwnie z powagą i stanowczością, zwodniczość z prawdą, przebiegłość z obojętnością, sztuka z prostotą, a spokój z porywami i wybrykami fantazyi, kto wie, może uczucia. A w każdém jéj słowie, ruchu, w każdém przelotném spojrzeniu kryła się nieokreślona, cudowna potęga wdzięku, siła życia porywająca, indywidualna, odrębna i wyróżniająca ją z pośród tysięcy. Twarz jéj była wymownym obrazem téj dziwacznéj, szczególnéj mieszaniny kontrastów: ironiczna i rozmarzona, zmienna, niepochwytna. Najlżejsze wrażenia przebiegały po niéj szybko, jak cienie obłoków po ziemi w dzień wietrzny, ale słoneczny. To stanowiło niezrównaną grę jéj fizyognomii.
Każdy z wielbicieli był jéj nieodzownie potrzebny: Białouzorow na skinienie rzuciłby się w ogień; ona go nazywała „moje zwierzę,“ lub „mój“ poprostu i trzymała na łańcuszku. Ten mówił jéj otwarcie, że chce się z nią żenić, zapewniając, że inni tylko bałamucą, i w tém jedynie widział swą przewagę, lekceważąc umysłowe zalety i wartość osobistą. Majdanow odpowiadał poetycznym pragnieniom i porywom jéj ducha. Człowiek w gruncie rzeczy chłodny, jak prawie wszyscy literaci, wmawiał jednakże w nią i w siebie, że ją wielbi i ubóztwia, opiewał ją bezustannie w nieskończonéj ilości poetycznych utworów, które odczytywał jéj potém z nienaturalném, a jednak szczerém uniesieniem. Ona go słuchała z zajęciem, a jednocześnie lekko pokpiwała z niego; niedowierzała mu i w końcu, nasłuchawszy się jego rymowanych zwierzeń, kazała mu czytać Puszkina „dla odświeżenia powietrza,“ jak się wyrażała.
Doktor Łuszyn, złośliwy, cyniczny często w słowach, znał ją lepiéj od innych i więcéj może kochał, choć krytykował w oczy i za oczy. Zeneida go szanowała, lecz trzymała krótko, a niekiedy ze szczególném, złośliwém zadowoleniem dawała mu uczuć swoję władzę.
— Dobrze, jestem kobietką, bez serca, aktorską naturą, niech i tak będzie, — mówiła raz przy mnie. — Dajże mi pan rękę, przekolę ją szpilką, i wstyd panu będzie przy tym młodym człowieku i boléć będzie, a przecież — pan, człowiek prawy, prawdziwy, śmiać się będziesz, ha, ha, ha, śmiać się będziesz!
Łuszyn poczerwieniał, zachmurzył się, przygryzł usta, ale skończyło się na tém, że podstawił rękę. Ona ukłóła go szpilką i... zaczął się śmiać rzeczywiście... Zeneida śmiała się także, wpijając szpilkę coraz głębiéj i zaglądając mu w oczy, które odwracał napróżno.
Najmniéj zrozumiałym dla mnie był jéj stosunek z Malewskim. Hrabia był bardzo przystojny, zręczny i rozumny, lecz było w nim coś fałszywego, coś niedomówionego, coś, co kazało się miéć na baczności, i ja nawet, szesnastoletni chłopiec, widziałem to i dziwiłem się niewypowiedzianie, że Zeneida zdaje się o tém nie wiedziéć lub nie zwraca na to uwagi. Być może zresztą, że ten fałsz widziała, lecz nie miała do niego wstrętu. Wszystko składało się na to: brak wszelkich zasad w wychowaniu, matka, dziwne stosunki i przyzwyczajenia, cała atmosfera domu, ubóztwo, nieporządek, nieograniczona swoboda, do któréj przywykła tak wcześnie, poczucie swojéj wyższości nad całém otoczeniem, nadmiar energii i siły, ironia życia i oryginalny charakter, wszystko to przyczyniało się potrosze do wyrobienia w niéj jakiéjś pogardliwéj filozofii i obojętnego lekceważenia istniejących praw i pozorów. Machnęła ręką na wszystko i śmiała się głośno. Nieraz przy gościach Bonifacy przyjdzie oznajmić, że cukru niéma, goście się posprzeczają, nędzna jakaś plotka wyjdzie na wierzch, a ona potrząśnie głową: „głupstwo!“ i nie dba o to.
We mnie za to krew wrzała, gdy hrabia zbliża się do niéj jak lis, skradając się z chytrym uśmiechem, oprze się z wdziękiem o poręcz jéj krzesła i zacznie szeptać pochlebstwa z miną zadowoloną i tryumfującą. A ona słucha, ręce założy, uważnie patrzy mu w oczy i słucha z uśmiechem, potakując głową.
— Co za przyjemność przyjmować takiego Malewskiego? — zapytałem raz, gdy bylibyśmy sami.
— Takie ma ładne wąsiki! — odparła, mrugnąwszy. — To nie należy do pana, — dodała zaraz potém seryo.
— A może pan myślisz, że go kocham? — zagadnęła mię innym razem. — Nie, nie mogłabym pokochać takiego, na którego patrzę z góry. Ja potrzebuję innego... kogoś, ktoby mię złamał... Ale takiego nie spotkam, nie, nie, pan Bóg dobry, nie dostanę się w niczyje szpony.
— Więc nigdy pani nie pokochasz?
— A ciebie? Czyż nie kocham? — zaśmiała się, uderzając mię rękawiczką po twarzy.
Tak, bawiła się mną okrutnie. W ciągu trzech tygodni widywałem ją codzienie, i — Boże drogi! — czego ze mną nie wyprawiała! Sama bywała u nas rzadko i nie żałowałem tego, gdyż stawała się tutaj prawdziwą księżniczką i nie śmiałem zbliżyć się do niéj. Lękałem się téż zdradzić wobec matki, któréj piękna panna nie podobała się wcale, i widziałem nieraz, że nas śledzi niechętnym, podejrzliwym wzrokiem. Ojca nie obawiałem się jakoś; on nie zwracał na mnie uwagi, a z Zeneidą rozmawiał mało, ale zawsze rozumnie i tak jakoś dziwnie, znacząco.
Przestałem zupełnie pracować, książki nie brałem do ręki, zaniechałem przechadzki, zapomniałem nawet o koniu. Jak chrabąszcz, uwiązany za nogę, krążyłem dokoła oficynki, chętniebym był w niéj przebywał ciągle... gdyby to było możliwém; ale matka gderała, a i Zeneida czasem wypędzała sama.
Wówczas zamykałem się w swoim pokoju, lub kryłem w najdalszy kąt sadu; tam siadałem na szczycie wysokiego muru, ruiny dawnéj oranżeryi i zwiesiwszy nogi, godzinami patrzałem prosto przed siebie, nic nie widząc i nie myśląc wcale. Białe motyle siadały koło mnie na zakurzonych pokrzywach, odważny wróbel odpoczywał na rozbitéj cegle, kręcił się wkółko, świegotał, poruszał ogonkiem, podlatywał i przeskakiwał; nieufne wrony krakały zdaleka, siedząc wysoko na wierzchołku brzozy, wiatr poruszał łagodnie jéj wielkie gałązki, ruchliwe promienie słońca przeświecały między listkami, kiedy niekiedy słychać było tęskny i spokojny dźwięk dzwonów Dońskiego klasztoru, — a ja siedziałem, patrzałem, słuchałem, poddając się bezimiennym, nieokreślonym wrażeniom, w których był smutek i radość, niewyraźne przeczucie przyszłości, obawa i pragnienie życia.
Lecz wówczas nie wiedziałem o tém, nie umiałbym odróżnić, ani nazwać tych wszystkich uczuć, które mnie przepełniały, a gdyby mi je nazwać kazano, określiłbym je chyba imieniem Zeneidy.
A Zeneida wciąż jeszcze bawiła się mną, jak kot myszą. Wabiła i kokietowała, i rozpływałem się w szczęściu; to znów odpychała nagle — i nie śmiałem zbliżyć się do niéj, nie śmiałem na nię podnieść oczu.
Pamiętam, raz przez dni kilka była dla mnie zimną, obojętną. Straciłem rozum zupełnie, straciłem odwagę i nadzieję, i tylko, jak złodziéj ukradkiem, nieśmiało zaglądałem do ich oficynki, trzymając się staréj księżny, chociaż ta była właśnie w najgorszym humorze, krzyczała i wymyślała, bo interesa jéj stały bardzo źle i rewirowy już dwa razy odwiedzał ją w tym tygodniu.
Razu pewnego, przechodząc przez ogród, koło dobrze znanego mi płotu, spostrzegłem Zeneidę, siedzącą na trawie, z głową opartą na rękach, nieruchomą, widocznie zamyśloną. Chciałem się oddalić ostrożnie, lecz podniosła oczy i skinęła na mnie gestem rozkazującym. Stanąłem, jak skamieniały, nie wiedząc, o co jéj chodzi. Wtedy skinęła powtórnie: zrozumiałem, przesadziłem płot jednym skokiem i pobiegłem ku niéj z radością. Ale w połowie drogi powstrzymała mię spojrzeniem na ścieżce, parę kroków zaledwie odległéj. Zmieszany i przerażony, nie wiedząc, co począć, ukląkłem i błagalnie wyciągnąłem ręce. Była tak blada i zmieniona, taki smutek, gorycz, takie niewypowiedziane zmęczenie malowało się na jéj twarzy, że serce moje ścisnęło się żalem okrutnym i prawie mimowolnie szepnąłem:
— Co pani?...
Zeneida wyciągnęła rękę, zerwała jakąś trawkę, rozgryzła ją i rzuciła — daleko.
— Bardzo mię kochasz? — spytała nakoniec. — Co? bardzo?
Nie odpowiedziałem nawet; co tu było odpowiadać?
— Tak, — rzekła, patrząc na mnie znowu dziwnie. — Tak, to te same oczy!...
Zamyśliła się i twarz zasłoniła.
— Wszystko mi tu obrzydło, — szepnęła znowu po chwili, — uciekłabym na kraj świata... nie zniosę tego, nie mogę!... A co mię czeka?... Ach Boże, jak ciężko!... jak ciężko!...
— Dlaczego? — zapytałem cicho i nieśmiało.
Ruszyła ramionami, nie odpowiadając. Klęczałem ciągle i z głębokim smutkiem patrzałem na jéj pochyloną postać. Każde jéj słowo krajało mi serce; w téj chwili życie byłbym oddał chętnie, byle ukoić jéj boleść. Patrzałem na nią, nic nie rozumiejąc, nie wiedząc, dlaczego cierpi, a jednocześnie żywo wyobrażałem sobie, jak wstała nagle i wyszła z pokoju pod wpływem nieznośnego bólu, i tu w ogrodzie upadła na ziemię, jak kwiat skoszony.
Dokoła było jasno i zielono, wiatr łagodnie szeleścił pomiędzy drzewami, poruszając nad jéj głową malinowe gałązki; gdzieś niedaleko gruchały gołębie, pszczółka brzęczała w trawie; pogodny błękit jaśniał tak spokojnie, a mnie było tak smutno... tak smutno!...
— Powiedz mi pan jakie wiersze, — rzekła półgłosem, oparłszy się na łokciu. — Lubię, gdy pan deklamujesz. Śpiewasz, ale to dobrze, to młodo. Powiedz mi: „Na szczytach Gruzyi.“ Ale proszę usiąść...
Usiadłem i deklamowałem jéj: „Na szczytach Gruzyi.“
— „Że nie kochać nie może,“ — powtórzyła zcicha. — Wtém leży piękno poezyi. Ona mówi o tém, czego niéma, mówi o czémś lepszém, niż prawda i rzeczywistość, a podobniejszém do prawdy... „Że nie kochać nie może,“ — chciałoby, a nie może!...
Umilkła i spuściła głowę, potém otrząsnęła się nagle i wstała.
— Pójdźmy, — rzekła, — Majdanow przyniósł mi swój poemat, zostawiłam go samego... I jemu wesoło teraz... cóż robić!... Dowiesz się kiedyś... tylko... nie gniewaj się na mnie!...
Uścisnęła mi rękę i pobiegła naprzód. Weszliśmy razem do salonu. Majdanow zaczął czytać swojego „Zabójcę,“ który świeżo wyszedł z pod prasy, ale nawet go nie słyszałem. Wiem tylko, że wykrzykiwał, przeciągając śpiewnie cztero-stopowe jamby, rymy dzwoniły, jak bębenki — pusto, głośno, jednostajnie, a ja patrzałem na Zeneidę, usiłując napróżno wytłómaczyć sobie znaczenie jéj słów ostatnich.

„Albo może rywal tajny
„Zwyciężył mię nagle?“

Podniesionym głosem wykrzyknął Majdanow, i oczy moje w téj chwili spotkały jéj spojrzenie.
Zeneida szybko spuściła powieki i zarumieniła się zlekka. Spostrzegłem to, i dreszcz chłodny przebiegł mię od stóp do głowy. Ogarnęło mię przerażenie. Zazdrosny byłem zawsze, lecz teraz dopiero przemknęła mi myśl straszliwa, że ona mogła pokochać.
Boże, o Boże, ona kocha!...




ROZDZIAŁ X.

Rzeczywista męczarnia zaczęła się dla mnie od téj chwili. Łamałem sobie głowę, myślałem i przemyśliwałem, starając się rozwiązać zagadkę, a zarazem nieodstępnie, choć skrycie, o ile mogłem, śledziłem każdy krok Zeneidy.
Zmieniła się zupełnie, to było widoczném. Wychodziła teraz sama na spacery i długo nie powracała. Często nie pokazywała się gościom, i godzinami całemi siadywała zamknięta w swoim pokoiku. Dawniéj tego nie bywało.
Zauważyłem to wszystko i wydało mi się, że jestem bardzo przenikliwym. „To ten? a może tamten?“ — zadawałem sobie co chwila pytanie, i z trwogą przebiegałem w myśli wszystkich jéj wielbicieli. Hrabia Malewski, choć ze względu na Zeneidę było mi to bardzo przykro — wydawał mi się przecież najniebezpieczniejszym.
Spostrzegawczość moja nie sięgała końca nosa, skrytość prawdopodobnie nikogo w pole nie wywiodła, doktor przynajmniéj bardzo prędko rozczarował mię co do tego. On sam wprawdzie zmienił się w ostatnich czasach, wychudł, śmiał się częściéj, ale jakoś głucho, krótko, złośliwie; miejsce dawnéj ironii i pozornego cynizmu zajęło nerwowe rozdraźnienie i draźliwość.
— Co pan się tu ciągle włóczysz? — rzekł raz, zastawszy mię samego w bawialnym pokoju u księżny.
Zeneidy nie było w domu, nie powróciła jeszcze ze spaceru, i tylko z garderoby dochodził krzykliwy głos staréj Zasiekinéj, gniewającéj się na pokojówkę.
— Panu należy teraz uczyć się, pracować, dopókiś młody, a tutaj co robisz?
— Nie możesz pan wiedziéć, czy nie pracuję w domu, — odparłem tonem wyniosłym, starając się ukryć pomieszanie.
— Co to za praca! Jaka tam robota! Albo to panu w głowie? Nie przeczę, że w pańskim wieku, niéma się co dziwić, ale nieszczęśliwie trafiłeś, młodzieńcze. Czyż nie widzisz, co to za dom? gdzie jesteś?
— Nie rozumiem pana.
— Nie rozumiesz? Tém gorzéj. Mam obowiązek cię przestrzedz. Nam, starym kawalerom, to już nie zaszkodzi, i cóż nam się stać może? Zahartowało nas życie, nie damy się tak łatwo. Ale pańska skóra delikatna, nie była jeszcze w ogniu, a powietrze tu niezdrowe, można zachorować, można!...
— Jakto?
— Poprostu. Alboż pan zdrów jesteś? Czy myślisz, żeś w normalnym stanie? A czy to, czego doświadczasz, dobre dla ciebie, pożyteczne?
— Czego doświadczam? — powtórzyłem, przyznając w duszy, że doktor ma słuszność.
— Ech, młodzieńcze, młodzieńcze! — odparł z takim akcentem, jakby w tych słowach było dla mnie coś bardzo obrażającego. — Komu to tu świat durzyć, ludzi oszukiwać! Dzięki Bogu, twarz twoja mówi jeszcze, co masz w duszy. A zresztą, co tu gadać? Ja sambym ztąd uciekł, gdyby nie to... — zamilczał chwilkę z zaciętemi zębami, — gdyby nie to, że taki już ze mnie oryginał. Temu się tylko dziwię, że z pańskim rozumem nie widzisz, co się dzieje wkoło ciebie?
— A cóż się dzieje? — spytałem z najwyższém zajęciem.
Doktor spojrzał na mnie ironicznie, ale nie bez pewnego współczucia.
— Warto prawić mu o tém! — rzekł, jakby do siebie, wzruszywszy lekko ramionami.
— Ot, jedném słowem — dodał, głos podnosząc po pewnym namyśle, — powtarzam panu, że to nie dla ciebie atmosfera. Miło ci tutaj, ale to nie racya. I w oranżeryi przyjemnie, ale żyć w niéj człowiek nie może. Posłuchaj mię pan! powróć do Kajdanowa...
Wtém weszła księżna i zaczęła uskarżać się na ból zębów, Zeneida zjawiła się téż wkrótce.
— Niechże ją pan dobrze zburczy, panie doktorze, — rzekła matka. — Cały dzień pija wodę z lodem. Czy to zdrowo na jéj słabe piersi?
— Dlaczego pani to robisz? — spytał Łuszyn.
— A cóż mi się stanie!
— Możesz się pani zaziębić i umrzéć.
— Ba! Tylko tyle! Tém lepiéj.
— Otóż to! — mruknął doktór przez zęby.
Księżna wyszła śpiesznie, ruszając ramionami.
— Otóż to, — powtórzyła Zeneida. — A cóż mi życie? wesele? Spojrzyj pan wkoło... Co, pięknie, prawda?... Czy myślisz, że ja tego nie rozumiem, nie czuję?... Woda z lodem smakuje mi i sprawia przyjemność, a pan chcesz mię seryo przekonać, że takie życie warte chwili przyjemności, nie mówię nawet o szczęściu!
— Tak, tak, — powtarzał Łuszyn: kaprys i samowola, dwa słowa, które wszystko tłómaczą, cała pani natura mieści się w tych słowach.
Zeneida zaśmiała się nerwowo.
— Spóźniłeś się, kochany doktorze, — odezwała się nakoniec. — Zły z ciebie obserwator, potrzebujesz okularów, inaczéj zostaniesz w tyle! Kaprys! I pan możesz mię teraz o kaprys posądzać? Bałamucić was i siebie... prawda, jak wesoło! A co do samowoli... ms. Waldemar! — zawołała nagle i gniewnie tupnęła nóżką, — proszę mi tu nie robić pogrzebowéj miny. Nienawidzę litości!
Wyszła szybko z pokoju, zostawiając nas samych.
— Niezdrowa, niezdrowa atmosfera, młodzieńcze, — powtórzył Łuszyn, chmurno patrząc na mnie.




ROZDZIAŁ XI.

Tego samego dnia wieczorem u Zasiekinych zebrali się zwykli goście; byłem i ja między nimi.
Rozmawiano o utworze Majdanowa, Zeneida chwaliła go szczerze.
— Ale wiesz pan co, — rzekła, — gdybym była poetką, innebym wybierała przedmioty. Może to głupstwo, ale nieraz przychodzą mi dziwne myśli, nad ranem zwłaszcza, kiedy nie śpię i patrzę na niebo, które staje się różowém. Naprzykład, ale nie będziecie śmieli się ze mnie?
— Nie, nie! — zawołali wszyscy jednogłośnie.
Skrzyżowała ręce na piersiach i wzrok utkwiła w przestrzeni. Zdawało się, że coś widzi.
— Jabym naprzykład, — zaczęła nanowo — malowała piórem obrazy. Noc, łódka na cichéj rzece, księżyc świeci, grono dziewcząt w białych wieńcach na skroni płynie lekko, spokojnie po przejrzystéj, światłem księżyca osrebrzonéj wodzie. Śpiewają hymn jakiś, słodki i poważny.
— Rozumiem, rozumiem, — potwierdził Majdanow, kiedy umilkła na chwilę. — Prosimy daléj — dodał z rozmarzoném spojrzeniem.
— Wtém hałas, śmiech, pochodnie, muzyka na brzegu...to tłum bachantek biegnie z pieśniami i krzykiem. To już rzecz pańska, poeto, odmalować obraz szczegółowo; zdaje mi się tylko, że pochodnie powinny być krwawe i dymić bardzo, oczy bachantek czarne i błyszczące, a wianki ciemne. Powinny miéć tygrysie skóry, czary i złoto... bardzo wiele złota.
— Ale gdzież złoto? — zapytał Majdanow, odrzucając w tył długie włosy i rozdymając nozdrza.
— Gdzie? Wszędzie: na ramionach, na rękach, na nogach, gdzie się panu podoba. W starożytności podobno kobiety nosiły złote ozdoby na nogach. — Bachantki wzywają dziewczęta do siebie... te przestają śpiewać, wrzawa mąci czystą harmonią ich pieśni, milczą nieruchome, białe. Rzeka niesie łódkę do brzegu... Wtém nagle jedna z dziewic podnosi się cicho... To trzeba ładnie opisać: wstaje zwolna i cicho przy blasku księżyca, jéj drużki przestraszone tulą się do siebie, a ona... przestępuje brzeg łódki... bachantki już ją otoczyły, uniosły z sobą w noc, ciemność... Dym pochodni zasnuł wszystko, słychać tylko jeszcze śmiech i krzyki przeraźliwe, a biały wianek pozostał na brzegu.
Zeneida umilkła.
— Kocha! — pomyślałem. — Pokochała niezawodnie!
— I koniec? — spytał Majdanow.
— Koniec.
— To zamały temat do całego poematu, ale może być treścią lirycznego utworu, i skorzystam zaraz z téj myśli.
— Romantycznie? — szepnął Malewski.
— Naturalnie, można z tego stworzyć coś na wzór Byrona.
— Co do mnie, przekładam Hugo’na nad Byrona, — zauważył hrabia obojętnie, — bardziéj zajmujący.
— Hugo jest pierwszorzędnym autorem, — żywo przerwał Majdanow, — a mój przyjaciel Tonkoszejew w swoim hiszpańskim romansie „El-Trubadore...“
— Ach, to ta książka z odwróconemi znakami zapytania? — zauważyła Zeneida.
— Tak. W Hiszpanii taki zwyczaj. Chciałem więc powiedziéć, że Tenkoszejew...
— Eh! zaczniecie znowu spór o klasycyzmie i romantyzmie... nudy! — bez ceremonii przerwała Zeneida. — Bawmy się lepiéj.
— W fanty? — spytał Łuszyn.
— Nie, nie chcę, — w porównania.
Była to zabawa przez nią samę wymyślona, a polegała na tém, że wymieniano jaki przedmiot, i każdy starał się wynaléźć dla niego najodpowiedniejsze porównanie. Komu się najlepiéj udało, otrzymywał nagrodę.
Zeneida zbliżyła się do okna. Słońce tylko co zaszło. Ponad złoto-zielonawym blaskiem unosiły się długie, purpurowe obłoki.
— Do czego są podobne te chmury? — spytała, i nie czekając odpowiedzi, zaczęła mówić sama:
— Podług mnie, są one podobne do tych purpurowych żagli, które rozpięto na złocistym okręcie Kleopatry, gdy płynęła na spotkanie Antoniusza. Pamiętasz, panie Majdanow? niedawno opowiadałeś mi o tém.
Jak Poloniusz w „Hamlecie“ przyznaliśmy jednogłośnie, że chmury rzeczywiście przypominały okręt Kleopatry i że niepodobna znaléźć lepszego porównania.
— A ile lat wtedy miał Antoniusz? — spytała Zeneida.
— Musiał być młodym, — bez namysłu zauważył Malewski.
— Naturalnie, że młody, — potwierdził Majdanow.
— Przepraszam! — zawołał Łuszyn, — miał już koło czterdziestki.
— Koło czterdziestki — powtórzyła Zeneida, rzuciwszy na niego szybkie spojrzenie.
Wcześniéj rozeszliśmy się dzisiaj i wkrótce powróciłem do domu.
— Pokochała! — szeptałem mimowolnie. — Pokochała. Ale kogo?




ROZDZIAŁ XII.

Czas płynął. Zeneida stawała się coraz dziwniejszą, coraz mniéj zrozumiałą. Raz, wszedłszy do nich, zastałem ją siedzącą na krzesełku, z głową opartą o twardy kant stołu. Wyprostowała się szybko, twarz miała zalaną łzami.
— A, to pan! — rzekła z jakimś okrutnym uśmiechem. — Chodźno tu, do mnie.
Zbliżyłem się i przyklęknąłem u nóg jéj prawie bezwiednie, ona położyła mi rękę na głowie i, nagle uchwyciwszy mię za włosy, zaczęła kręcić je mocno.
— Boli — szepnąłem cicho.
— Boli? A mnie nie boli? nie boli? — powtarzała z dziwném okrucieństwem, nie przerywając téj szczególnéj zabawy.
— Ach! — zawołała nagle, spostrzegając, że wyrwała mi promień włosów. — Co ja zrobiłam!... Biedny ms. Waldemar!
Ostrożnie ułożyła na dłoni wydarte mi włosy, potém zwinęła je w kółko na palcu.
— Włożę je do medalionu i będę nosiła, — rzekła, a łzy zaświeciły jéj w oczach. — To pana może pocieszy choć trochę, a teraz odejdź.
W domu czekała mię bura i nowa nieprzyjemność. Trafiłem na jakąś scenę między rodzicami: matka, nie wiem za co, z goryczą robiła ojcu wymówki, a on po swojemu milczał grzecznie i chłodno; wkrótce wyjechał. Nie wiem, o co im poszło, i nic mię to nie obchodziło; pamiętam tylko, że po odjeździe ojca matka wezwała mię do siebie i z wielką niechęcią i niezadowoleniem wymawiać mi zaczęła częste odwiedziny u księżny, która podług niéj była „une femme capable de tout.“
Pocałowałem matkę w rękę, co czyniłem zwykle, gdy chciałem przerwać rozmowę, i uciekłem prawie do swego pokoju.
Łzy Zeneidy do reszty odebrały mi rozum: nie wiedziałem, co o tém myśléć, i sam gotów byłem płakać. W gruncie rzeczy byłem jeszcze dzieckiem, mimo skończonych lat 16-tu. Nie umiałem zdobyć się nawet na żadne już przypuszczenie, przestałem posądzać Malewskiego, choć Białouzorow coraz groźniéj patrzył na piękne hrabiątko i śledził je, jak wilk jagnię. Ja nic już nie myślałem, nie posądzałem nikogo, byłem jak zbłąkany w zupełnéj ciemności i przestałem szukać wyjścia. Czułem ból w sercu, pustkę w głowie, i uciekając przed dręczącym chaosem wrażeń codziennego życia, coraz częściéj szukałem samotności.
Polubiłem wówczas szczególniéj ruinę staréj oranżeryi. Tam téż przebywałem najczęściéj. Wdrapię się na mur wysoki i siedzę taki zgnębiony, nieszczęśliwy, smutny, że rozżalam się sam nad sobą... A jednak, jakże rozkosznym był i ten ból nawet, jak upajałem się własném cierpieniem!...
Raz siedzę tak na murze, patrzę, słucham dźwięku dzwonów, wtém — drgnąłem lekko, coś przebiegło po mnie, jak wietrzyk, jak tchnienie, jak przeczucie czyjéjś obecności... Spuściłem oczy. Na dole ścieżką szła szybko z parasolką w szaréj sukience Zeneida. Spostrzegła mię, przystanęła, odrzuciwszy okrągły słomiany kapelusz, i zwróciła na mnie wielkie, aksamitne oczy.
— Co pan tam robisz tak wysoko? — zapytała z dziwnym uśmiechem. — Ot, zawsze mię tak zapewniasz o swojéj miłości, skoczno tu do mnie na drogę, jeśli mię kochasz naprawdę.
Jeszcze nie skończyła, a już leciałem na dół, jak strącony niewidzialną siłą. Mur miał parę sążni wysokości. Uderzyłem o ziemię nogami, ale tak silnie, że nie mogłem się utrzymać; upadłem i na chwilę straciłem przytomność.
Gdy zacząłem przychodzić do siebie, nim jeszcze otworzyłem oczy, uczułem jéj obecność tuż przy mnie. Widziałem, że się pochyla nade mną, usłyszałem głos jéj zatrwożony, cichy, miękki, pieszczotliwy.
— Biedny, mój drogi chłopczyno, — mówiła, — jak mogłeś to zrobić, jak mogłeś mię posłuchać!... przecież ja cię kocham, kocham...
Czułem na twarzy jéj oddech, jéj ręce dotykały méj głowy, wtém — o Boże! co się ze mną stało, kiedy jéj miękkie, świeże usta zaczęły mię okrywać pocałunkami! czułem je na oczach, czole — dotknęły ust moich. Nagle domyśliła się widać po wyrazie twarzy, że odzyskałem przytomność, bo choć oczu nie otworzyłem, usunęła się szybko i rzekła głośno, choć łagodnie.
— No, wstawaj, ty zbytniku, waryacie! Dokąd będziesz leżał na piasku?
Podniosłem się i usiadłem.
— Podaj mi pan parasolkę, — widzisz, gdzie upadła! A nie patrz tak na mnie, co za niedorzeczność! Nie stłukłeś się? Pokrzywy musiały cię poparzyć? Mówię ci, nie patrz tak na mnie!...
Chciała mię nastraszyć wzrokiem i groźném potrząsaniem głowy, ale rzeczywiście nie wiedziałem, czego chciała.
— Nie rozumie? Czy nie słyszy? Nic nie odpowiada, — szepnęła, jakby do siebie.
— No, ruszaj pan do domu, ms. Waldemar, — zaczęła znowu energicznie, — musisz się oczyścić, a nie waż się iść za mną! pogniewałabym się, i już nigdy...
Nie domówiła zdania i odeszła; ja nie ruszałem się z miejsca. Chciałem się podnieść, lecz nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Ręce miałem poparzone, krzyż bolał, kręciło się w głowie, ale błogie uczucie, jakiego doznałem wówczas, nie powtórzyło się już nigdy w życiu. Czułem je w rozkosznym bólu, który przejmował moje członki, aż nakoniec, w uniesieniu szczęścia i radości, zacząłem krzyczéć głośno i podskakiwać w górę.
Byłem jeszcze prawdziwém dzieckiem!




ROZDZIAŁ XIII.

Tego dnia byłem tak dumny, wesół, tak żywo czułem wrażenie słodkich pocałunków, z takiém drżeniem zachwytu powtarzałem każde jéj słowo, tak pieściłem w duszy szczęście niespodziane, że ogarniała mię chwilami trwoga i lękałem się prawie nowego z nią spotkania. Zdawało mi się, że więcéj nie można żądać od losu, że pozostaje mi tylko „westchnąć i umrzéć!“
Nazajutrz jednak, udając się do oficynki, napróżno starałem się ukryć pomieszanie pod pozorem przyzwoitéj, skromnéj obojętności, właściwéj człowiekowi, który chce okazać, że potrafi dochować tajemnicy. Zeneida powitała mię z uśmiechem, bez najmniejszego wzruszenia; pogroziła tylko palcem i spytała: czy nie mam siniaków?
Cała moja tajemniczość i skromna obojętność zniknęły naraz wobec jéj spojrzenia, a razem z niemi pomieszanie. Nie spodziewałem się nic szczególnego, ale spokój Zeneidy oblał mię zimną wodą. Zrozumiałem, że jestem dla niéj tylko dzieckiem — i to zgnębiło mię okrutnie. Ona chodziła po pokoju tam i napowrót, uśmiechając się do siebie i czasem spoglądała na mnie; widziałem jednak, że myśli jéj są daleko...
Co robić? Samemu zacząć o wczorajszém zajściu i zapytać, dokąd tak śpieszyła, żeby się dowiedziéć ostatecznie...
Machnąłem tylko ręką i usiadłem w kącie.
Nadszedł Białouzorow i ucieszyłem się szczerze.
— Nie znalazłem dla pani dość spokojnego wierzchowca, — rzekł surowym, posępnym tonem. — Frejtag mi ręczy za jednego, ale nie wydaje mi się dość pewnym. Boję się.
— Czego? — spytała Zeneida.
— Czego? Nie umiesz pani przecież jeździć... broń Boże jakiego nieszczęścia... I zkąd taka fantazya przyszła pani do głowy?
— To już rzecz moja, mój ms. „zwierzu.“ Kiedy tak, to poproszę Piotra Wasylewicza...
Piotr Wasylewicz było memu ojcu na imię; zdziwiłem się, że o nim mówi tak swobodnie, jak gdyby pewną była, że gotów spełnić jéj życzenie.
— Jeszcze czego! — przerwał Białouzorow. — To z nim chcesz pani jeździć?
— Z nim czy z kim innym, to dla pana wszystko jedno... W każdym razie nie z panem.
— Nie ze mną? — powtórzył Białouzorow. — Ha, jak się pani podoba. Cóż robić, dostarczę konia.
— Tylko nie jaką krowę. Uprzedzam, że chcę skakać.
— Niech pani skacze, kiedy taka wola... Z kimże to, z Malewskim?
— A czemużby i nie z nim, mój rycerzu? No, no, uspokój się i nie patrz tak groźnie; wezmę i ciebie. Czyż nie wiesz, że Malewski teraz dla mnie...
Wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową z wyrazem lekceważenia.
— Tak pani mówisz, żeby mię pocieszyć, — mruknął Białouzorow niedowierzająco.
Zeneida zmrużyła oczy i wpatrzyła się weń złośliwie.
— Pocieszyć? — powtórzyła. — To pana pociesza? Ooo! rycerzu!
— A pan, ms. Waldemar, pojechałbyś z nami?
— Nie lubię jeździć w liczném towarzystwie, — odparłem, nie podnosząc oczu.
— Przekładasz pan „tête-á-tête?“ Słusznie. Wolnemu wola, zbawionemu raj, — dodała po namyśle z westchnieniem.
— Pamiętajże pan, — zwróciła się znów do huzara, — koń mi potrzebny na jutro.
— Tak, a pieniądze zkąd weźmiesz? — wtrąciła księżna.
Zeneida brwi zsunęła.
— Nie proszę o nie, — odparła. — Białouzorow mi pożyczy.
— Pożyczy, pożyczy, — powtarzała stara niechętnie. — Duniasza! — krzyknęła nagle swoim cienkim, przeraźliwym głosem.
— „Maman,“ kupiłam przecież dzwonek, — zauważyła Zeneida.
— Duniasza! — głośniéj powtórzyła stara.
Białouzorow zaczął się żegnać; wyszedłem z nim razem. Zeneida nas nie zatrzymywała.




ROZDZIAŁ XIV.

Nazajutrz wstałem rano, w ogrodzie uciąłem sobie laskę i poszedłem za rogatki.
Pójdę, myślałem z rezygnacyą, może zapomnę o swojém zmartwieniu.
Dzień był prześliczny, słoneczny, a nie gorący; chłodny wietrzyk igrał wesoło po zielonéj trawie, szumiał zlekka w młodych gałązkach, jakby się bawiąc, poruszając wszystko, a nie zakłócając spokoju w naturze.
Długo błąkałem się po lesie i zielonych wzgórzach, poddając się chętnie zewnętrznym wrażeniom i znajdując w tém istotnie pewny wypoczynek. Nie przestałem być nieszczęśliwym, lecz wyszedłem z domu zgnębiony i upadły na duchu; a tutaj — młodość, pogoda, świeże powietrze, ruch, przyjemny wypoczynek na miękkiéj, wysokiéj trawie, gdzie leżałem długo, wpatrując się w błękit przez zieloną gęstwinę drżących liści; wszystko to ukołysało mię dziwnie, rozmarzyło, rozpieściło, i powróciłem do rozkosznych wspomnień jéj słów, głęboko przechowanych w sercu, jéj słodkich pocałunków, spojrzeń... Z radością powtarzałem sobie, że i ona musi oddać mi sprawiedliwość, ocenić moję stanowczość, moje bohaterstwo... Inni dla niéj lepsi, niech sobie! Wie ona, że tylko w słowach, a ja w czynie, w czynie. I czego jeszcze mógłbym dla niéj dokazać!
Zbudzona wyobraźnia poniosła mię znów daleko. Zacząłem tworzyć obrazy, obmyślać niebezpieczeństwa, wyrywałem ją z rąk wrogów, cały krwią oblany, uprowadzałem z więzienia i u nóg jéj umierałem. Przypomniał mi się obraz, wiszący w naszym salonie; Matylda porwana przez Malek—Adela, i zaraz zajął mię dzięcioł, stukający w pień brzozy i oglądający się ostrożnie, z widocznym niepokojem to na prawo, to na lewo, jak muzykant z po za basetli.
Potém zacząłem śpiewać „Nie białe śniegi“ i znany wówczas romans „Czekam na ciebie, gdy zefir swawolny,“ następnie deklamowałem przemowę Jermaka do gwiazd z tragedyi Chomiakowa, a wreszcie sam próbowałem stworzyć coś tkliwego, i nawet ułożyłem wiersz, którym miała się kończyć każda strofka poematu:

O Zeneido, Zeneido!

Ale na tém się skończyło.
Tymczasem nadszedł czas obiadu i trzeba było powracać.
Zwolna spuściłem się ze wzgórza w dolinę i zacząłem iść ścieżką piaszczystą, która prowadziła do miasta. Głuchy tętent koni rozległ się po za mną. Obejrzałem się i zdjąłem czapkę mimowolnie, spostrzegłszy ojca i Zeneidę, jadących obok siebie. Ojciec coś do niéj mówił, pochyliwszy się naprzód, wsparty ręką o szyję konia. Uśmiechał się. Ona słuchała w milczeniu, z wyrazem twarzy surowym, spuszczonemi oczyma i zaciętemi usty.
W pierwszéj chwili widziałem ich tylko we dwoje, jadących stępa, ale zaraz na skręcie ukazał się za nimi Białouzorow w swoim huzarskim mundurze, na spienionym wronym koniu. Dzielny rumak potrząsał głową, wspinał się, wierzgał i wykręcał, a jeździec trzymał go krótko, lecz bódł ostrogami.
Usunąłem się na bok.
Ojciec mię spostrzegł, wyprostował się spokojnie, ściągnął lejce. Zeneida spojrzała na niego i oboje popędzili naprzód. Białouzorow pędził także, głośno brzęcząc szablą.
Czerwony, jak rak, — pomyślałem, kiedy przebiegał koło mnie, — ale ona!.. Dlaczego taka blada?... Jeździła konno całe rano — i taka blada!...
Przyśpieszyłem kroku i zdążyłem na obiad. Ojciec już przebrany, odświeżony, siedział koło matki i czytał jéj dźwięcznym i spokojnym głosem feljeton z „Journal des Débats,“ lecz matka słuchała z roztargnieniem, i spostrzegłszy mię, zaraz spytała, gdzie się włóczyłem dzień cały, dodając, że nie lubi, kiedy chodzę Bóg wie z kim, Bóg wie gdzie i Bóg wie po co.
Chciałem odpowiedziéć, że spacerowałem sam jeden, ale spojrzałem na ojca i zamilkłem, nie wiem dlaczego.




ROZDZIAŁ XV.

Przez kilka dni następnych nie widziałem prawie Zeneidy. Mówiono nam, że chora; nie przeszkadzało to przecież zwykłym gościom stawiać się na tak zwane deżury, oprócz jednego Majdanowa, który zawsze wpadał w melancholią, gdy tylko brakło sposobności do zachwytów i uniesień. Czerwony, „jak rak,“ Białouzorow ponuro siadywał w kącie, zapięty na wszystkie guziki swego huzarskiego munduru; piękny Malewski uśmiechał się jakoś złowrogo, słodko i obłudnie razem. W ostatnich czasach stracił on łaski Zeneidy, a natomiast zaczął gorliwie nadskakiwać staréj księżnie, z którą jeździł nawet razem do generał-gubernatora. W rezultacie ta wyprawa nie przyniosła żadnéj korzyści i tylko naraziła hrabiego na niespodzianą nieprzyjemność: przypomniano mu mianowicie jakąś sprawę z oficerami i musiał się tłómaczyć młodością i niedoświadczeniem.
Łuszyn bywał dwa razy dziennie, ale wpadał na minutkę. Lękałem go się trochę od ostatniéj rozmowy, a jednocześnie miałem dla niego szczerą sympatyą. Raz poszliśmy razem na przechadzkę do Nieskucznego; doktor był dziwnie uprzejmy i przyjacielski, mówiliśmy o botanice, wskazywał mi nazwy różnych rzadkich roślin, i nagle — ni ztąd ni z owąd, uderzył się ręką w czoło i zawołał głośno:
— Oj, głupi, głupi! nazywałeś ją kokietką!... A jednak słodko być musi poświęcić się dla kogoś...
— Co pan przez to rozumiesz? — zapytałem.
Spojrzał, jakby teraz dopiero przypomniał sobie o méj obecności.
— Nie mówiłem do pana, — rzekł niechętnie.
Mnie Zeneida unikała wyraźnie; nie mogłem nie zauważyć, że obecność moja jest jéj przykrą. Pomimowolnie odwracała się w stronę przeciwną, pomimowolnie, — to było najgorszém, to mię bolało i zatruwało mi życie!
Ale nie było na to rady. Starałem się jéj nie narzucać, nie nasuwać na oczy i śledziłem tylko zdaleka, nie zbyt umiejętnie. Widziałem jednak, że dzieje się z nią coś dziwnego, coś niepojętego dla mnie: twarz jéj stała się inną i cała zmieniła się zupełnie. Raz szczególniéj uderzyła mię ta zmiana. Było to wieczorem. Siedziałem na nizkiéj ławeczce pod wielkim krzakiem bzu białego. Lubiłem to miejsce, z którego patrzéć mogłem na jéj okno. Wieczór był ciepły, słońce zaszło; w ciemnéj gęstwinie liści poruszała się ostrożnie jakaś drobna ptaszyna na małém gniazdeczku; kot szary, wyciągnąwszy szyję i skuliwszy nogi, cichaczem przekradał się pod drzewami; żuki i chrabąszcze z brzękiem wzlatywały w powietrze, jeszcze przejrzyste mimo zapadającego zmroku.
Siedziałem nieruchomy, nie spuszczając oczu z jéj okna i wyczekiwałem, czy się nie otworzy. Otworzyło się nakoniec i ujrzałem postać Zeneidy. Stała w białém ubraniu i sama tak biała, jak leciuchna sukienka, która spadała jéj z ramion. Twarz jéj, ręce i szyja nie miały żadnéj barwy, lecz nie były marmurowe: przypominały raczéj białe kwiaty. Stała nieruchoma, z zsuniętemi brwiami, i nieruchomym wzrokiem patrzyła przed siebie. Nie widziałem jeszcze takiego u niéj spojrzenia. Nagle złożyła ręce, mocno skrzyżowała palce, podniosła je, na zewnątrz odwracając dłonie, dotknęła do ust, do czoła, potém szybko odrzuciła w tył włosy, wstrząsnęła energicznie głową z góry na dół, coś błysnęło w jéj oczach, lecz w téjże chwili z trzaskiem zamknęła okienko i nie widziałem nic więcéj.
We trzy dni potém spotkałem ją w ogrodzie. Chciałem się usunąć z drogi, ale zatrzymała mię sama.
— Daj pan rękę, — rzekła mi z dawną dobrocią. — Dawnośmy już nie rozmawiali.
Spojrzałem na nię: uśmiechała się łagodnie i oczy świeciły znowu, lecz wydało mi się, że ją osłania mgła jakaś przejrzysta.
— Pani jeszcze niezdrowa? — spytałem nieśmiało.
— Nie, już minęło, — odparła, zrywając różę. — Trochę jestem osłabioną, ale i to przejdzie.
— I będziesz pani znowu, jaką byłaś dawniéj?
Przytuliła różę do twarzy i zdawało mi się, że odblask purpurowych listków pada na jéj blade policzki.
— Alboż się zmieniłam? — zapytała.
— O, tak, zmieniłaś się pani, — odparłem półgłosem.
— Byłam dla pana zimną, wiem, ale nie mogłam inaczéj... Nie trzeba zwracać na to uwagi... Niéma o czém mówić!
— Nie chcesz, żebym cię kochał! — zawołałem z rozpaczą, tracąc panowanie nad sobą.
— O, nie! kochaj mię, tylko nie tak, jak dotąd!
— Więc jakże?
— Bądźmy przyjaciółmi.
Uśmiechnęła się i dała mi powąchać różę.
— Jestem od pana starszą, — rzekła znowu po chwili, — mogłabym być twoją ciotką, a przynajmniéj starszą siostrą, a pan...
— A ja jestem dzieciakiem! — przerwałem z goryczą.
— Tak, dzieckiem, ale miłém, dobrém, rozumném i kochaném dzieckiem. Wiesz pan co? Od dziś mianuję cię swoim paziem. Pamiętaj, że paziowie muszą być nieodstępni, wierni i niezmordowani. A oto, na znak téj godności, daję ci tę różę, — dodała, wsuwając kwiatek w dziurkę mojéj kurtki. — Niech to świadczy o mojéj łasce i wielkiéj życzliwości.
— Inne dowody łaski dawałaś mi pani niegdyś, — szepnąłem pochmurnie.
Zeneida spojrzała na mnie z pod oka.
— Ach, co za pamięć! A zresztą mogę i teraz...
Pochyliła się ku mnie i lekko, z uśmiechem, pocałowała mię w czoło.
Zrozumiałem ten spokój i tylko spojrzałem na nię, lecz ona obojętnie zawróciła do domu.
— Chodź za mną, mój paziu, — rzekła.
Szedłem za nią, jak ogłuszony. „Czy to Zeneida?“ — pytałem sam siebie. To łagodne, rozsądne dziewczę, czyż jest tą, którą znałem?
I chód jéj wydał mi się innym: spokojniejszym i poważniejszym, i cała postać piękniejszą, wspanialszą...
O Boże! z jakąż siłą rosła miłość moja!




ROZDZIAŁ XVI.

Po obiedzie zwykli goście zebrali się w oficynie, i księżniczka ukazała się dzisiaj nareszcie. Nie brakowało nikogo, stawili się wszyscy, jak owego pierwszego wieczoru, którego nie zapomnę nigdy. Przyszedł nawet i Nirmacki, Majdanow przyniósł nowe wiersze.
Zaczęła się gra w fanty, ale bez dawnych figlów, psot, hałasu i dziwactw; zniknęła dzika cygańska swoboda, coś niewidzialnego krępowało wszystkich. Ona inny charakter nadawała całemu zebraniu.
W roli pazia siedziałem koło niéj, lecz to dziś nie budziło niczyjéj zazdrości. Zeneida zaproponowała, żeby ten, czyj fant będzie wyciągniętym, opowiedział sen swój rzeczywisty. Ale to się nie udało. Sny były niezajmujące, albo nienaturalne, komponowane. Białouzorow opowiadał, iż śniło mu się, że karmił rybami konia, który miał drewnianą głowę. Majdanow uczęstował nas całą powieścią: były tu i podziemia, cmentarze, mogiły, aniołowie, mówiące kwiaty, dźwięki tajemnicze; Zeneida nie dała mu dokończyć.
— Kiedy mamy komponować, — rzekła, — to niechże każdy wymyśli coś i opowie. Białouzorow zacznie.
Huzar się zmieszał.
— Ja nie umiem nic wymyśléć — zawołał nareszcie.
— Co za niedorzeczność! — oburzyła się Zeneida. — Wyobraźże pan sobie np., że jesteś żonaty i opowiedz nam, jakie życie prowadziłbyś z żoną. Zamykałbyś ją?
— Zamykałbym.
— I siedziałbyś z nią sam zamknięty.
— Siedziałbym.
— Pięknie. No, a gdyby jéj się to znudziło? Gdyby cię zdradziła?
— Zabiłbym ją.
— A jeśliby uciekła.
— Dogoniłbym i zabił.
— Taak... A przypuśćmy, że ja byłabym pańską żoną, tą niewierną. Cóżbyś zrobił?
Białouzorow milczał.
— Siebiebym zabił — rzekł wreszcie.
Zeneida się rozśmiała.
— Z panem krótka sprawa, jak widzę, — zauważyła swobodnie.
Drugi fant był Zeneidy. Księżniczka zamyśliła się, podniosłszy oczy do sufitu:
— Posłuchajcie panowie, co wymyśliłam — rzekła. — Wyobraźcie sobie wspaniały pałac królewski, noc letnią i bal cudowny. Bal wydaje młoda królowa. Wszędzie złoto, marmur, kryształy, ognie, jedwab, dyamenty, wonie, kwiaty i wszystkie rozkosze, zbytki i bogactwa.
— Pani lubi zbytek i bogactwo? — spytał Łuszyn.
— Lubię wszystko, co piękne.
— Więcéj, niż piękne?
— Coś to zanadto mądrze, nie rozumiem. Proszę mi nie przeszkadzać. — Więc bal był cudowny, gości mnóztwo, wszyscy młodzi, piękni, odważni, i wszyscy bez wyjątku zakochani w królowéj.
— A kobiet między gośćmi niéma? — zauważył Malewski.
— Niéma, albo... proszę zaczekać — są.
— Piękne?
— Prześliczne; lecz rycerze wszyscy zakochani w królowéj. Ona najpiękniejsza, smukła i wysoka, w złotym dyademie na kruczych, lśniących włosach.
Spojrzałem na Zeneidę, i wydała mi się w téj chwili wyższą od nas wszystkich, ciemne brwi tak wyraźnie rysowały się na białém czole, na którém spoczywała powaga i władza. „Oto królowa! — pomyślałem. „Tyś tą królową, najpiękniejsza!“
— Wszyscy cisną się do niéj — mówiła daléj księżniczka, wszyscy szepczą jéj słówka pochlebne...
— A ona lubi pochlebstwa? — przerwał Łuszyn.
— Ach, nieznośny! Nie wolno przerywać!... Któż nie lubi pochlebstw?
— Jeszcze jedno pytanie — wtrącił z uśmiechem Malewski. Czy królowa ma męża?
— Nie myślałam o tém. Nie, — po co?
— Naturalnie, mąż niepotrzebny — potwierdził Malewski.
— „Silence“! — zawołał Majdanow, który źle bardzo mówił po francuzku.
— „Merci“ — szepnęła Zeneida.
— Królowa więc słucha ich słodkich słów i muzyki, ale nie patrzy na nikogo. Otwarto sześć wielkich okien, od posadzki do sufitu, i widać przez nie ciemne niebo ze złotemi gwiazdami i ciemny ogród z wielkiemi drzewami. Królowa patrzy w ogród. Tam, pomiędzy drzewami słychać cichy szmer fontanny. I widać ją zdaleka, wysoką, białą, jak zjawisko. Królowa wśród gwaru rozmów, słyszy łagodny plusk wody. Patrzy i myśli: wy, panowie i rycerze szlachetni, wyście rozumni, piękni i bogaci, wyście tu ze mną; czekacie na skinienie, gotowi umrzéć u nóg moich, a ja panuję nad wami... lecz tam u fontanny, u cicho szemrzącéj wody, stoi i czeka na mnie ten, którego ja kocham, który nade mną panuje... On nie ma bogatego stroju, ani drogich kamieni, nikt go tu nie zna, ale on mi wierzy, czeka i wie, że przyjdę... I pójdę, pójdę do niego!... Niéma takiéj władzy, któraby mię powstrzymała, kiedy zapragnę udać się do niego, i zostać z nim, i zginąć w mroku i ciemności, wśród drzew szumiących i płaczącéj wody...
Zeneida mówiła coraz wolniéj, ciszéj, wreszcie umilkła.
— To bajka? — spytał Malewski z podstępnym uśmiechem.
Nie spojrzała nawet na niego.
— A cobyśmy zrobili, panowie, — odezwał się nagle Łuszyn, — gdybyśmy byli w liczbie gości i wiedzieli o tym szczęśliwcu, oczekującym przy fontannie?
— Czekajcie, czekajcie, — zawołała Zeneida, — ja sama wam powiem, coby każdy z was zrobił. Pan, ms. Białouzorow, wyzwałby go na pojedynek; pan, ms. Majdanow, napisałbyś epigramat... albo nie, pan nie umiesz pisać epigramów, pan byś ułożył długi jamb w rodzaju Barbe i pomieściłbyś go w „Telegrafie.“ Pan, ms. Nirmacki, pożyczyłbyś od niego... nie, pan byś jemu pożyczył pieniędzy na procent; pan, doktorze...
Umilkła i zamyśliła się na chwilę.
— Nie wiem, co byś pan zrobił, — rzekła wreszcie.
— Ze stanowiska nadwornego lekarza, poradziłbym królowéj nie wydawać balów, jeśli niéma ochoty bawić swoich gości.
— I może miałbyś pan słuszność. A pan, hrabio...
— A ja? — powtórzył ze złośliwym uśmiechem Malewski.
— Pan byś mu ofiarował zatruty cukierek.
Twarz Malewskiego wykrzywiła się dziwnie i na mgnienie oka przybrała wyraz żydowski, ale natychmiast roześmiał się głośno.
— Co zaś do pana, ms. Waldemar, — ciągnęła daléj Zeneida, ale zresztą... dość tego. Bawmy się w grę inną.
— Ms. Waldemar, w charakterze pazia, poniósłby tren królowéj, gdyby wybiegła do ogrodu, — z ironią odezwał się Malewski.
Zerwałem się, lecz Zeneida położyła mi szybko rękę na ramieniu, i stojąc, przemówiła lekko drżącym głosem:
— Nigdy nie dałam jaśnie panu prawa być wobec mnie zuchwałym, i dlatego... proszę wyjść natychmiast.
Wskazała mu drzwi z powagą.
— Ależ pani!... — zawołał, blednąc, hrabia.
— Księżna ma słuszność, — krzyknął Białouzorow, i podniósł się groźnie.
— Na honor, tego się nie spodziewałem, — tłómaczył się piękny hrabia. W moich słowach nie było przecież nic takiego, nie miałem zamiaru nikogo obrażać... proszę mi wybaczyć.
Zeneida spojrzała na niego wyniośle i uśmiechnęła się innym uśmiechem.
— Zostań pan zresztą, — rzekła pogardliwie. — Rzeczywiście nie warto się gniewać. Potrzebujesz pan kąsać, dla zdrowia.
— Proszę o przebaczenie — powtórzył Malewski, a ja, wspomniawszy ruch Zeneidy, pomyślałem, że królowa nie mogłaby z większą godnością ukazać drzwi zuchwalcowi.
Gra w fanty skończyła się wkrótce po tém małém zajściu; wszystkim było jakoś dziwnie, nie tyle z powodu zaszłéj sceny, ile pod wpływem jakiegoś nieokreślonego uczucia. Nikt o niém nie wspomniał, lecz każdy doznawał go w sobie i odgadywał w innych. Majdanow czytał nam swoje utwory, a Malewski chwalił je z przesadzonym zapałem.
— Chciałby napowrót wleźć w skórę baranka — szepnął mi Łuszyn.
Rozeszliśmy się wcześnie. Zeneida była roztargnioną i co chwila wpadała w zamyślenie; księżna przysłała z oznajmieniem, że ją głowa boli; Nirmacki zaczął uskarżać się na reumatyzm...
Długo nie mogłem zasnąć: opowiadanie Zeneidy utkwiło mi w sercu. Czyżby w niém było jakie ziarnko prawdy? A jeśli było... to jakie?... Co o tém myśléć i co to mogło oznaczać?.. I co robić... jeśli to — prawda?
— Nie, nie, to być nie może! — szeptałem z rozpaczą, przewracając się z boku na bok.
Ale przypomniał mi się wyraz jéj twarzy podczas opowiadania... mimowolny wykrzyk Łuszyna w Nieskuczném, jéj nagłe, niewytłómaczone zmiany w obejściu ze mną, i te, które w niéj zaszły, i te łzy — i choroba...
Gubiłem się w domysłach. „Kto on?“ — te dwa słowa zdawały się stać przede mną, niezgładzonemi zgłoskami wypisane w ciemności. Jakaś złowieszcza piorunowa chmura zawisła tuż nade mną; czułem prawie jéj ciężar i czekałem tylko, by wybuchnęła burzą i gromem.
Do wielu rzeczy przyzwyczaiłem się w ostatnich czasach, napatrzałem się w domu księżny i oswoiłem z biedą, nieporządkiem, połamanemi sprzętami, świecą łojową, Bonifacym, obdartą i brudną pokojówką, samą wreszcie panią domu, krzykliwą i ordynarną; to wszystko już mię nie raziło, lecz oswoić się nie mogłem z nowym charakterem Zeneidy, z jéj tajemniczością, z tém, co w niéj przeczuwałem, odgadywałem niejasno... „Awanturnicą“ nazwała ją moja matka. Awanturnica owa — moje bóztwo! Paliła mię ta nazwa, jak hańbiące piętno; chciałem przed nią uciec, zapomniéć, oburzałem się, a zarazem — gotów byłem oddać życie i nieśmiertelność, byle zostać tym wybranym szczęśliwcem u fontanny!...
Krew płynęła i grała mi w żyłach, głowa pałała... „Ogród“... „Fontanna“... „Królowa“...
— Pójdę do ogrodu! — zawołałem nagle, podnosząc się z łóżka.
Ubrałem się szybko i wymknąłem z domu. Noc była ciemna, wilgotny chłód padał z nieba, drzewa poruszały się zlekka, leniwo; trawy i zioła wydawały silny, charakterystyczny zapach. Obszedłem wszystkie aleje; głuchy dźwięk własnych kroków trwożył mię i dodawał odwagi. Przystawałem, czekałem i nasłuchywałem uderzeń własnego serca, które biło mocno i prędko.
Nakoniec zbliżyłem się do płotu i oparłem o cieńką wystającą tyczkę. Czy długo stałem, nie wiem, — w tém coś mi się przywidziało: jakaś postać kobieca przemknęła o kilka kroków... Wstrzymując oddech, z natężeniem, wpatrywałem się w ciemność. Co to? Jakieś kroki? Czy moje serce uderza tak mocno?
— Kto tu? — szepnąłem niewyraźnie. — Co to? Śmiech tłumiony?... Czy szelest liści? Czy westchnienie tak blizkie? Strach mię ogarnął.
— Kto tu? — powtórzyłem ciszéj.
Lekki wietrzyk przemknął koło mnie, ognista wstęga błysnęła na ciemném sklepieniu: to gwiazda spadła...
Zeneido! chciałem zawołać, lecz usta nie poruszyły się wcale, wyrazy zastygły na nich.
Dokoła było znów cicho, tak cicho, jak bywa czasem pośród ciemnéj nocy, kiedy wiatr nawet się zdrzemie... Cisza, mrok i milczenie; „kowale“ nawet przestały kuć w drzewa, tylko okno zabrzęczało gdzieś zcicha.
Postałem jeszcze trochę i powróciłem do domu, do pustego pokoju i zimnego łóżka. Byłem tak dziwnie wzruszony, jakbym sam wrócił ze schadzki, jak gdybym zawiedziony przeszedł koło szczęścia i nie spostrzegł go w ciemności.




ROZDZIAŁ XVII.

Nazajutrz mimochodem tylko widziałem Zeneidę: wyjeżdżała z księżną dorożką, ale spotkałem Łuszyna, który ledwie raczył odpowiedziéć na mój ukłon, i Malewskiego.
Piękny hrabicz uśmiechnął się słodko i powitał mię, jak stary przyjaciel. Ze wszystkich gości oficynki on jeden wkręcił się do nas i umiał przypodobać się matce, która go polubiła. Za to ojciec traktował go bez ceremonii, z zimną, obrażającą grzecznością.
— „Ah, monsieur le page!“ — zawołał Malewski. — Bardzo mi przyjemnie. Co porabia pańska urocza królowa?
Twarz jego wydała mi się tak wstrętną w téj chwili, a szyderczo żartobliwe spojrzenie tak obrażającém, że nie odpowiedziałem mu wcale.
— Jeszcze się pan gniewa? — rzekł z dobroduszném zdziwieniem. — Słowo daję, to zabawne. Nie ja przecież tak nazwałem pana, a paziowie zwykle usługują królowym. Ale pozwól pan sobie powiedziéć, że niedbale spełniasz swoje obowiązki.
— Co to ma znaczyć?
— To znaczy, że paziowie powinni być nieodstępni, nieodłączni od swéj władczyni. Powinni wiedziéć wszystko, strzedz jéj dniem i — nocą, — dodał ze szczególnym akcentem.
— Co pan chcesz przez to powiedziéć?
— Co chcę powiedziéć?... Sądzę, że wyrażam się jasno. We dnie pół biedy, — i jasno, i ludno, lecz nocą — nocą łatwo o nieszczęście. Radzę panu nie spać po nocach, a strzedz, pilnować, być gotowym. Pamiętasz pan? w ogrodzie u fontanny. Podziękujesz mi kiedyś.
Roześmiał się i odszedł. Prawdopodobnie to, co mówił, nie miało dla niego znaczenia, było prostą mistyfikacyą; słynął przecież ze swoich intryg na maskaradach i wyprowadzania ludzi w pole, w czém pomagała mu wrodzona zręczność i fałsz, jakim był nawskróś przesycony, — chciał mię podraźnić, ale jego słowa, jak trucizna, wsączyły się do mego serca i z krwią razem przeniknęły organizm. Doznałem zawrotu głowy.
— Więc to tak?... Dobrze! — mówiłem do siebie. — Nie darmo coś mię ciągnęło w tę stronę! Ale nic z tego! — zawołałem głośniéj, uderzając pięścią w piersi. — Nic z tego!
Sam nie wiedziałem, co oznacza ten wykrzyknik i czemu chcę przeszkodzić, ale gniew wrzał mi w duszy.
— Może to on, Malewski, jest tym szczęśliwym zuchwalcem! Wygadał się, to na niego podobne! Wszystko mi jedno zresztą, ktokolwiek tam będzie! Noc... ogród... (płot nizki i przeskoczyć łatwo). Ha! poczekaj, spełnię obowiązek! Nie radzę ci spotkać się ze mną! Pokażę całemu światu i jéj — zdrajczyni, że mścić się umiem!
Nazwałem ją zdrajczynią, nie zawahałem się nawet; czułem w téj chwili, że jestem mścicielem.
Powróciłem do siebie w tragiczném usposobieniu, wyjąłem z szufladki kupiony niedawno doskonały angielski scyzoryk, popróbowałem ostrza i, zsunąwszy brwi groźnie, ze skupioną, zimną stanowczością schowałem go do kieszeni. Gniew skamieniał mi w sercu. Do wieczora nie wyszedłem ze swego pokoju, nie otworzyłem ust zaciętych, nie rozchmurzyłem czoła, ale ściskając ostry nóż w kieszeni, przechadzałem się tam i napowrót bezustannie, wyczekując chwili stanowczéj.
Te nieznane, nowe wrażenia do tego stopnia bawiły mię i zajmowały, że właściwie o Zeneidzie prawie zapomniałem, a przynajmniéj nie myślałem o niéj. Inne obrazy przesuwały się w méj wyobraźni: młody cygan Aleko: „Dokąd śpieszysz zuchu młody“ — „Leż!“... „Cały jesteś krwią zbryzgany! — Coś ty zrobił? — Nic!“ Nic! — powtarzałem z okrutnym uśmiechem, mocno ściskając scyzoryk i spoglądając na swoje ubranie, jak gdybym szukał na niém krwawych śladów.
Ojca nie było w domu, ale matka, która od niejakiego czasu znajdowała się bezustannie w stanie głuchego, tłumionego rozdraźnienia, zwróciła na mnie uwagę i zapytała przy kolacyi, czego się dąsam, jak żaba na słońce?
Uśmiechnąłem się z pobłażliwą goryczą i pomyślałem tylko:
— O, gdybyś wiedziała!...
O jedynastéj wróciłem do mego pokoju, lecz zamiast się rozebrać i położyć, zgasiłem tylko światło i czekałem północy.
Nakoniec wybiła dwunasta.
— Czas! — szepnąłem, i zapiąwszy wszystkie guziki, zawinąwszy rękawy, udałem się do ogrodu.
Za wczasu już obmyśliłem miejsce, gdzie miałem zamiar czatować. Na samym końcu ogrodu, tam, gdzie płot, oddzielający część naszę od „Zasiekinych,“ opierał się o wspólną ścianę, stała samotna sosna. Przez jéj zwieszające się, nizkie gałęzie można było bezpiecznie patrzéć w ogród sąsiadek i widziéć tak daleko, jak pozwalał mrok nocy. Koło téj saméj sosny zauważyłem od dawna tajemniczą, wydeptaną dróżkę, która świadczyła, że w tém miejscu często przełażono przez płot graniczny, i prowadziła do altanki z gęstych akacyowych krzaków.
Stanąłem tutaj pod sosną i przytulony do pnia, zaczaiłem się, nasłuchując bacznie.
Noc była tak spokojna i cicha, jak wczoraj, lecz nie tak czarna i ciężka. Lekkie obłoki przesuwały się po niebie, nie zasłaniając blasku gwiazd płynących w ciemnéj, nieskończonéj przestrzeni. W przezroczystém powietrzu kontury drzew, krzaków, nawet wyższych roślin rysowały się wyraźnie.
Pierwsze chwile wyczekiwania były męczące i przykre, prawie straszne. Byłem zdecydowany na wszystko i rozważałem tylko, jak postąpić? Czy zawołać: „Stój! dokąd idziesz? Wyznaj — lub śmierć!“...
Czy uderzyć od razu?
Każdy dźwięk, każdy szmer i szelest wydawały mi się podejrzane i pełne ukrytego znaczenia... Czekałem w pogotowiu... pochylony naprzód...
Lecz upłynęło pół godziny, godzina, i wzburzenie moje uspokajało się zwolna. Krew stygła, cichła, — przekonanie, że popełniam niedorzeczność, jestem śmieszny, że Malewski zakpił sobie ze mnie, coraz wyraźniéj i śmieléj budzić się zaczęło w méj duszy. Porzuciłem swoję kryjówkę i obszedłem cały ogród. Jakby umyślnie wszędzie było cicho: żadnego szmeru, najmniejszego szelestu, spokój wszędzie, pies nawet spał u fórtki, zwinąwszy się w kłębek.
Wdrapałem się na ruiny staréj oranżeryi i spojrzałem na rozległe pole. Przypomniało mi się spotkanie z Zeneidą — mój skok... spuściłem głowę w zamyśleniu...
Wtém... wydało mi się, że fórtka skrzypnęła, jakaś gałązka złamała się pod czyjąś stopą...
W mgnieniu oka zsunąłem się nadół i skamieniałem na miejscu. Lekkie, szybkie, lecz ostrożne kroki dały się słyszéć wyraźnie. Ktoś szedł przez ogród. Ktoś zbliżał się do mnie.
To on! To on! Nakoniec! przemknęło mi w duszy. Konwulsyjnie ścisnąłem nóż otwarty w ręku, jakieś iskry rozprysnęły mi się przed oczyma, włosy stanęły na głowie z gniewu i przerażenia...
Kroki przybliżały się ciągle, a ja czekałem pochylony, wysunięty naprzód, drżący, przerażony i straszny... Widzę go... To ojciec!
Poznałem go natychmiast, choć był owinięty płaszczem, a kapelusz twarz mu zasłaniał. Cicho przeszedł koło mnie i nie zauważył mię nawet, choć nic mię nie zasłaniało. Ale tak się skuliłem nagle, że prawie zrównałem się z ziemią. Zazdrosny, krwawy Otello zmienił się w ucznia złapanego na psocie...
Byłem tak przestraszony niespodzianém zjawieniem się ojca, że nie spostrzegłem nawet, zkąd szedł i gdzie się podział. Wyprostowałem się wreszcie i pomyślałem sobie: „po co ojciec chodzi w nocy do ogrodu?“... Ale wszystko ucichło znowu i mógłbym uwierzyć prawie, że było to złudzenie.
Ze strachu upuściłem scyzoryk i nie szukałem go wcale: wstyd mi było samego siebie. Wytrzeźwiałem zupełnie, od razu.
Powracając jednak do domu, zbliżyłem się do ławeczki pod krzakiem bzu białego i spojrzałem na okno Zeneidy. Było w niém ciemno, małe szybki świeciły słabo przy bladém świetle, padającém z gwiaździstego nieba. Wtém... ciemno-siwy ich kolor zaczął zmieniać się stopniowo... od góry... Za niemi — widziałem to, widziałem dobrze, ktoś spuszczał ostrożnie białą płócienną roletę. Spuszczono ją niezupełnie, do ostatniéj szyby — i tak pozostała nieruchomą.
— Co to ma znaczyć? — zapytałem głośno, prawie mimowolnie, znalazłszy się w swoim pokoju. — Przywidzenie? Wypadek? Czy...
Nowe przypuszczenie było tak dziwném i straszném, że nie śmiałem zatrzymać się na niém i czémprędzéj zacząłem myśléć o czém inném.




ROZDZIAŁ XVIII.

Na drugi dzień wstałem z bólem głowy. Wczorajsze rozdraźnienie przeszło, zastąpiło je dziwne uczucie odurzenia i smutku: coś we mnie umierało.
— Co to panu? wyglądasz jak królik, któremu wyjęto połowę mózgu? — zawołał, spotkawszy mię, Łuszyn.
Przy śniadaniu z pod oka spoglądałem na ojca i matkę: on był spokojny, jak zwykle, ona, jak zwykle usiłująca ukryć rozdrażnienie. Nie wiem dlaczego, zdawało mi się koniecznie, że ojciec przemówi do mnie serdeczniéj, ciepléj, niż to bywało niekiedy, ale nie spojrzał nawet w moję stronę, nie powitał z codzienną obojętną dobrocią.
— Opowiem wszystko Zeneidzie, — pomyślałem... I tak już między nami skończone...
Poszedłem do niéj, lecz nietylko nic jéj nie opowiedziałem, ale nawet porozmawiać nie mogłem z nią dziś swobodnie. Przyjechał na wakacye brat jéj z Petersburga, dwunastoletni kadet, i Zeneida oddała mi go pod opiekę.
— Kochany Włodziu, — rzekła, pierwszy raz tak mię nazywając, — polecam ci mego braciszka. I to Włodzio. Pokochaj go, proszę. Głuptas jeszcze, trochę dziki, ale serce złote. Pokaż mu Nieskuczne, spacerujcie razem, bądź mu przyjacielem, starszym bratem. Zrobisz to, nieprawdaż? I ty dobry jesteś, — dobry!
Położyła mi rękę na ramieniu z taką siostrzaną pieszczotą, że zupełnie straciłem głowę. Przybycie tego chłopca zmieniało całkiem moję rolę: w takim stosunku — czułem, że sam staję się dzieckiem. A czyż mogłem jéj odmówić? Odwrócić się od jéj brata?
W milczeniu patrzyłem na kadeta, który téż, nic nie mówiąc, nie spuszczał ze mnie wzroku. Nagle Zeneida rozśmiała się głośno i popchnęła nas ku sobie.
— No, uściskajcie się, dzieci!
Uściskaliśmy się.
— Chcesz iść do ogrodu? — spytałem kadeta.
— I owszem, — odpowiedział, prostując się, jak we froncie.
Zeneida roześmiała się znowu. Zauważyłem, że nigdy jeszcze nie miała tak ślicznych rumieńców, tak ciepłéj, przejrzystéj cery.
Wyszliśmy z Włodziem do ogrodu; w naszym była stara huśtawka. Posadziłem go na cieńkiéj desce i zacząłem bujać. Chłopiec siedział prosto, trzymając się sznura, w swoim grubym mundurku, zapiętym pod samą szyję.
— Rozepnij kołnierz, — rzekłem. — Niewygodnie.
— Nic nie szkodzi. Przywykłem, — odparł znów krótko, urzędowym tonem i chrząknął zlekka.
Podobny był do siostry; oczy szczególniéj przypominały ją bardzo. Bawienie go sprawiało mi pewną przyjemność, a jednocześnie gryzący smutek, i tęsknota nie ustępowały z serca. Ot, i zostałem chłopcem, myślałem z goryczą, a wczoraj jeszcze...
Przypomniało mi się, że zgubiłem w nocy scyzoryk; poszliśmy go odszukać i znalazłem zaraz. Kadet był nim zachwycony, więc darowałem mu go chętnie. Zciął gałązkę wierzbową, zręcznie wykręcił z niéj fujarkę i zaczął przygrywać. I „Otello“ grał na fujarce!...
Lecz w kilka godzin potém, przed wieczorem, jakże gorzko i rozpacznie płakał ten biedny Otello w samotnym kącie ogrodu. Skryłem się tam, aby odpocząć, zebrać rozpierzchłe myśli, zdać sobie jakąś sprawę z dręczących uczuć i wrażeń. Nie wiem, jakim sposobem, znalazła mię tu Zeneida i spytała o przyczynę smutku. Za całą odpowiedź wybuchnąłem płaczem tak namiętnym i gwałtownym, że się przestraszyła.
— Co to? Co ci jest, Włodziu? — dopytywała słodko, a widząc, że nie odpowiadam, pocałowała mię w mokry policzek.
Lecz odwróciłem się od niéj i załkałem głośno.
— Wiem wszystko! — zawołałem, szlochając. — Po co bawiłaś się ze mną? Co ci po mojéj miłości!
— Zawiniłam, Włodziu, — odparła smutnie i poważnie. — Zawiniłam bardzo, — dodała, splatając ręce z wyrazem tłumionego żalu. — Tyle we mnie złego, tyle win i grzechu!... Ale teraz nie igram z tobą, nie bawię się, — ja cię kocham, nie wiesz nawet dlaczego... Ale cóż ty wiesz?
Cóż jéj mogłem powiedziéć?... Stała przede mną i patrzyła na mnie, i należałem do niéj znowu cały, byłem jéj rzeczą, własnością, skoro na mnie spojrzała...
W kwandrans potém ścigałem się z nią i z kadetem, śmiałem się, chociaż z pod nabrzękłych powiek padały łzy jeszcze czasem. Na szyi zamiast krawata miałem wstążeczkę Zeneidy, i krzyknąłem głośno z radości, kiedy udało mi się pochwycić ją wpół w gonitwie.
Robiła ze mną, co chciała, ta czarodziejka.




ROZDZIAŁ XIX.

Trudnoby mi było opowiedziéć, co się działo ze mną w ciągu całego tygodnia po owéj nocnéj wyprawie. Była to dziwna, gorączkowa epoka, chaos najsprzeczniejszych myśli, uczuć, wrażeń, podejrzeń i nadziei, cierpień i radości. Lękałem się spojrzéć w głąb własnego serca, o ile szesnastoletni dzieciak umie patrzéć w głąb siebie samego; lękałem się zdać sobie sprawę z czegokolwiek; poprostu pilno mi było przeżyć dzień każdy do wieczora! Za to sypiałem dobrze... dziecinna lekkomyślność przynosiła mi ulgę i dawała wypoczynek.
Nie pragnąłem już wiedziéć, czy jestem kochany, nie chciałem myśléć o tém, że nie jestem. Ojca unikałem, lecz Zeneidy unikać było niepodobna... Paliła mię jéj obecność, lecz nie badałem nawet źródła i przyczyny płomienia, który sprawiał mi rozkoszne męki. Poddawałem się wrażeniom i oszukiwałem sam siebie, zamykając oczy na wszystko, co było, i nie patrząc w przyszłość, którą przeczuwałem mimowolnie...
Długo prawdopodobnie stan taki trwać nie mógł, tymczasem grom niespodziany zburzył i rozproszył wszystko.
Powróciwszy raz do domu z dość odległéj przechadzki, dowiedziałem się ze zdziwieniem, że będę sam obiadował: ojciec wyjechał, a matka zasłabła, jeść nie chce i zamknęła się u siebie.
Z wyrazu twarzy służących odgadłem, że zaszło coś niezwykłego, ale pytać nie śmiałem, chociaż ciekawość pełna niepokoju odbierała mi apetyt. Nakoniec postanowiłem wybadać chłopca kredensowego Filipa, z którym łączyła mię pewna zażyłość. Był to artysta muzyk i mistrz na gitarze, przytém wielki zwolennik „ładnych wierszy.“
Od niego się dowiedziałem, że pomiędzy rodzicami zaszła okropna scena. W garderobie wszystko słychać było, co dosłowa, a choć mówiono nawpół po francuzku, ale Masza, pokojówka, pięć lat służyła u szwaczki z Paryża i rozumiała doskonale. Matka wyrzucała ojcu zdradę, niewierność, stosunki z „panną z przeciwka,“ ojciec się usprawiedliwiał, lecz nagle wybuchnął, i z kolei powiedział jéj przykre słowo o różnicy wieku. Matka się rozpłakała, wspomniała o wekslu, który ojciec dał staréj księżnie, potém i o młodéj wyraziła się brzydko. Ojciec się uniósł; ale groził tylko.
— A wszystko to, — mówił Filip, przez list bezimienny, od kogo, nie wiadomo; ażeby nie to, to niktby się i nie dowiedział. Służba wierna, nie wydałoby się.
— Alboż miało się co wydawać? — wymówiłem z trudnością, czując chłód w rękach i nogach i dziwne drżenie w głębi piersi.
Filip mrugnął znacząco.
— Takiéj sprawy nie uchowa, — szepnął. — Pan ostrożny, ale zawsze, bez ludzi się nie obejdzie, karetę wynająć, czy tam co takiego; milcz, a rób, co ci każą.
Odprawiłem Filipa i rzuciłem się na łóżko. Nie płakałem i nie rozpaczałem, nie pytałem się, jak i kiedy stało się to wszystko, nie dziwiłem się, że dawno tego nie odgadłem... nie szemrałem nawet na ojca, nie miałem do niego żalu... Byłem złamany tym ciosem nad siły... zabity... Wszystko skończone. Wszystkie kwiaty moje zdeptane leżą wokoło.




ROZDZIAŁ XX.

Nazajutrz matka oznajmiła, że powracamy do miasta. Z rana ojciec był w jéj pokoju i długo rozmawiali bez świadków. Nikt nie słyszał ich rozmowy, lecz matka przestała płakać, uspokoiła się i kazała podać sobie śniadanie. Co do wyjazdu jednak nie zmieniła postanowienia.
Wyszedłem z domu i dzień cały włóczyłem się po okolicy, lecz unikałem ogrodu i nie spojrzałem nawet w stronę oficynki, wieczorem zaś byłem świadkiem niezwykłéj ceremonii: ojciec wziął pod rękę hrabiego Malewskiego, wyprowadził do przedpokoju i powiedział mu chłodno w obecności służby:
— Kilka dni temu w pewnym domu wskazano drzwi jaśnie panu, a teraz ja, nie wchodząc w bliższe wyjaśnienia, mam honor go uwiadomić, że jeżeli raz jeszcze poważysz się próg ten przestąpić, będziesz wyrzuconym przez okno. Styl pański nie podoba mi się.
Hrabia przygryzł drobne usta, nachmurzył się, spuścił głowę i prędko zniknął nam z oczu.
Zaczęło się pakowanie i przewożenie rzeczy na Arbat, do Moskwy, gdzie mieliśmy dom własny. Ojciec sam nie miał widocznie ochoty bawić dłużéj na letniém mieszkaniu, ale umiał skłonić matkę do zaniechania skandalu. Wszystko téż odbywało się cicho, spokojnie i bez żadnego pośpiechu; matka przesłała nawet pożegnanie księżnie, oświadczając, iż żałuje bardzo, że stan zdrowia nie pozwala jéj widziéć się z nią osobiście.
Co do mnie, nie wiedziałem, co się ze mną dzieje; uciekałem z domu, i pragnąłem tylko, żeby się to wszystko jaknajprędzéj skończyło. Jedno pytanie dręczyło mię bezustannie, ani na chwilę nie dając spoczynku, jak mogła ona, tak młoda, księżniczka, zgodzić się na coś podobnego, wiedząc, że ojciec mój żonaty, i mogąc sama wyjść zamąż, chociażby za Białouzorowa? Czegóż się spodziewała? Jak jéj nie żal było własnego życia i przyszłości?...
— To miłość! — powtarzałem sobie. — Namiętność, zaślepienie. — Słowa Łuszyna przychodziły mi na myśl: słodko być musi poświęcić się dla — kogoś.
Przypadkiem w oknie oficynki spostrzegłem coś białego, czyżby to była Zeneida? Tak, to ona, jéj twarz.
Nie! tak być nie może. Nie mogłem się z nią rozstać bez słowa pożegnania. Upatrzyłem chwilę stosowną i pobiegłem do nich.
W bawialnym pokoju księżna powitała mię, jak zwykle, krzykliwym, nieprzyjemnym głosem:
— Cóż to się państwo tak wcześnie spłoszyli?
Mówiąc to, hałaśliwie zażywała tabakę i patrzyła mi w oczy z natrętną ciekawością.
I ja spojrzałem na nią uważniéj, niż dotąd, i ciężar jakiś spadł mi z serca. Z całego opowiadania Filipa wzmianka o wekslu sprawiała mi ból najdotkliwszy, lecz teraz pewny byłem, że księżna nie wie o niczém. Może wzięła pieniądze, ale to niéma związku, niéma żadnego związku z postępowaniem Zeneidy. To przekonanie przyniosło mi wielką ulgę, a w téjże chwili z sąsiedniego pokoju wyszła Zeneida w czarnéj, ubogiéj sukience, blada, z włosami niedbale zwiniętemi w wielki węzeł, i wziąwszy mię za rękę, uprowadziła z sobą.
— Usłyszałam głos twój, — rzekła łagodnie — i wyszłam. Tak łatwo ci było uciec ode mnie, zły chłopcze?
— Przyszedłem się pożegnać, prawdopodobnie nazawsze, — odpowiedziałem cicho. — Wiesz pani, że powracamy do miasta.
Popatrzyła na mnie uważnie.
— Wiem, odparła. Dziękuję ci, że przyszedłeś. Myślałam, że się już nie zobaczymy. Nie wspominaj źle o mnie. Dręczyłam cię czasem, ale nie jestem taką, jaką sobie wyobrażasz.
Odwróciła się ode mnie i oparła czołem o ramę okna.
— Doprawdy, nie jestem taką, jak ci się wydaję. Myślisz o mnie źle bardzo, ale...
— Ja!? — zawołałem.
— Tak, ty, ty sam.
— Ja? — powtórzyłem, a serce zadrżało mi znowu pod wpływem niewysłowionéj, upajającéj rozkoszy. — Ja, Zeneido Aleksandrówno, wierz mi, zawsze i do końca życia kochać cię będę, wielbić i ubóztwiać, choćby... chociażby...
Odwróciła się szybko, obiedwiema rękoma mocno ujęła moję głowę i pocałowała serdecznie, gorąco.
Bóg jeden wie, dla kogo był ten pożegnalny, długi pocałunek; ja nie pytałem o to, chciwie pijąc jego słodycz. Wiedziałem tylko, że więcéj nie powtórzy się nigdy.
— Żegnaj, żegnaj — szeptałem, przytrzymując ją bezwiednie.
Wyrwała mi się i uciekła.
I ja wyszedłem natychmiast. Nie umiałbym określić uczucia, jakiego doznawałem, nie chciałbym, żeby powtórzyło się w życiu, lecz nazwałbym się nieszczęśliwym, gdym go wcale nie zaznał.
Nakoniec powróciliśmy do miasta. Nie prędko jednak zapomniałem przeszłości i zabrałem się do pracy. Rany moje goiły się zwolna, lecz do ojca nie miałem najlżejszéj urazy... przeciwnie, powiedziałbym prędzéj, że podniósł się jeszcze w moich oczach... Niechaj psychologowie wytłómaczą to zjawisko.
Razu pewnego na bulwarze z nieopisaną radością spostrzegłem idącego naprzeciw Łuszyna. W ostatnich czasach polubiłem go bardzo za szlachetny, prawy charakter, a przytém drogim mi był przez wspomnienia, jakie łączyły się z jego osobą. Powitałem go téż ze szczerém, nieukrywaném wzruszeniem.
— Aaa! — rzekł, spojrzawszy na mnie, i zsunął brwi posępnie. — Pokażno się, młodzieńcze. Żółtyś jeszcze, ale z oczu lepiéj ci już patrzy. Zaczynasz być człowiekiem z pokojowego pieska. To dobrze, dobrze. No, i cóż? pracujesz?...
Westchnąłem. Nie chciałem kłamać, a wstydziłem się prawdy.
— No trudno, cóż robić, nie trzeba tracić odwagi, — pocieszał mię zacny doktor. Rzecz główna: żyć systematycznie i nie poddawać się wrażeniom. To na nic. Fala niesie i rozniesie, człowiek potrzebuje gruntu. Stój na kamieniu, a mocno. Spóźnione doświadczenie drogo kosztuje. Ot, ja np. kaszlę, a Białouzorow, słyszałeś?
— Nie. Co takiego?
— Zniknął bez wieści. Mówią, że wyjechał na Kaukaz. To dla ciebie, młodzieńcze, nauka. Wczas się opatrzyć, wczas cofnąć, nie czekać, aż wir porwie bez ratunku. Ot, pan szczęśliwie wypłynąłeś z odmętu. A pilnuj się, nie wpadnij znowu. Do zobaczenia.
— Nie wpadnę, — pomyślałem, nie zobaczę jéj więcéj.
Nie wiedziałem, że mi sądzono zobaczyć ją raz jeszcze.




ROZDZIAŁ XXI.

Ojciec codziennie jeździł konno. Miał pysznego wierzchowca angielskiéj rasy, z długą szyją, długiemi nogami, wytrwałego i złego. Nazywano go Elektrykiem. Prócz ojca, nikt go dosiąść nie mógł.
Raz wybierał się na zwykłą przejażdżkę i już w ostrogach zaszedł do mnie o coś zapytać. Był w dobrém usposobieniu, co w ostatnich czasach zdarzało się bardzo rzadko. Widząc to, zacząłem prosić, aby mię wziął z sobą.
— Nie nadążysz za mną na wronym.
— Wezmę ostrogi i nadążę.
— Spróbuj.
Pobiegłem co tchu do stajni i z wielką dumą w kilka minut późniéj wyjeżdżałem z podwórza obok niego. Mój wrony konik nie był wielki, choć szybki i mocny w nogach; prawda, że musiał galopować, kiedy Elektryk szedł dobrego kłusa, ale nie zostawał w tyle.
Równego ojcu jeźdźca nie widziałem w życiu; tak ślicznie siedział na koniu, tak swobodnie i zręcznie, iż zdawało się, że sam rumak czuje to i pyszni się nim, idąc.
Objechaliśmy bulwary, byliśmy dwa razy na Dziewiczém polu, przeskoczyliśmy kilka płotów i dwa razy przebyli wbród Moskwę. Z początku bałem się skakać, ale wiedząc, jak ojciec pogardza tchórzowstwem, przezwyciężyłem się i nabrałem odwagi. Już myślałem, że wracamy, témbardziéj, że mój wierzchowiec ustał rzeczywiście i ojciec to zauważył, gdy nagle zwrócił nabok od Krymskiego brodu i puścił się galopem wzdłuż wybrzeża. Pobiegłem za nim. Dojechawszy do stosu starych belek, ojciec szybko zeskoczył z konia, kazał mi zejść także, oddał swoje lejce do trzymania, zapowiedział, ażebym czekał tu na niego, skręcił na bok i zniknął w niewielkiéj uliczce.
Zacząłem chodzić wzdłuż wybrzeża, prowadząc konia za sobą, i z trudnością radząc sobie z Elektrykiem, który rżał, szarpał się, wierzgał, wyrzucał głową, a kiedy stawałem, rył kopytami ziemię i kąsał swego towarzysza, słowem zachowywał się niegrzecznie, jak prawdziwy rozpieszczony „pur sang.“
Ojciec nie wracał. Wilgotne, nieprzyjemne powietrze zalatywało od rzeki, deszcz drobny zaczął padać i okrył niewielkiemi ciemnemi plamkami zakurzone belki, około których kręciłem się ciągle, niewypowiedzianie znudzony. Złość mię już brała, a ojca nie było. Jakiś policyant z halabardą, w ogromnym szyszaku formy garnczka, zbliżył się i pokiwał głową.
— Co tu panicz robi sam z końmi? — zapytał. — Dajcie, potrzymam.
Przyszło mi na myśl, co policyant może tu robić nad rzeką, ale spojrzałem tylko na twarz jego starą, pomarszczoną, szarą, i nic nie odpowiedziałem. Wtedy zaczął prosić o trochę tytuniu.
Żeby się od niego odczepić, a zarazem z niecierpliwości, skręciłem w tę uliczkę, gdzie mi zniknął ojciec i doszedłszy do końca, zatrzymałem się na rogu. Spojrzałem wprawo: o czterdzieści może kroków przede mną odwrócony plecami stał ojciec przed otwartém oknem małego, drewnianego domku. Oparł się łokciami o ramę i rozmawiał widocznie z siedzącą wewnątrz kobietą. Nizka firanka zasłaniała jéj postać, lecz spostrzegłem ciemną sukienkę i twarz dobrze znaną: była to Zeneida.
Stałem, jak przykuty do miejsca, i patrzałem na nią. Tego się nie spodziewałem. W pierwszéj chwili chciałem uciekać; myśl, że ojciec może się obejrzéć i spostrzedz mię tutaj, przejmowała mię najwyższą trwogą, a jednocześnie uczucie nieokreślone, silniejsze od ciekawości, zazdrości i strachu — przykuwało do miejsca.
Patrzałem i usiłowałem odgadnąć treść ich rozmowy. Zdawało mi się, że ojciec o coś nalega, a ona zgodzić się nie chce. Jak teraz jeszcze widzę jéj twarz poważną i smutną, piękną, z nieopisanym wyrazem poddania się i miłości, a zarazem — rozpaczy. Nie umiem tego inaczéj nazwać, ani określić. Wymawiała czasem pojedyńcze, krótkie wyrazy, lecz nie podnosiła oczu i uśmiechała się tylko bladym, pokornym, ale upartym uśmiechem.
Po tym uśmiechu jedynie poznałem dawną Zeneidę.
Ojciec ruszył ramionami i poprawił kapelusza, co było u niego znakiem wielkiego zniecierpliwienia. Odezwał się widać głośniéj, bo wyraźnie usłyszałem słowa:
— „Vous devez vouz séparer de cette...“
Zeneida wyprostowała się i podniosła rękę, jakby chciała powstrzymać następne wyrazy. Wtedy to w moich oczach stała się rzecz straszna: ojciec podniósł szpicrutę, którą dotąd nerwowo otrzepywał z kurzu koniec buta, rozległ się świst i szybkie, silne uderzenie po ręce obnażonéj do łokcia.
Nie wiem już, jaką siłą powstrzymałem okrzyk zgrozy. Zeneida drgnęła, spojrzała na ojca, potém w milczeniu, zwolna podniosła rękę do ust i pocałowała na niéj siną pręgę. W téj chwili ojciec odrzucił szpicrutę, wbiegł śpiesznie po drewnianych schodkach i zniknął we drzwiach domku... Zeneida odwróciła się jednocześnie od okna, podniosła ręce i głowę, i także zniknęła mi z oczu.
Uciekłem przerażony. Myśli mi się mieszały, o mało co nie puściłem Elektryka i opamiętałem się dopiero na brzegu rzeki. Nie mogłem jednak pojąć tego, co się stało. Wiedziałem wprawdzie, że ojciec mimo całego spokoju i panowania nad sobą unosił się niekiedy strasznie, ale przecież tego, co widziałem, nie mogłem, nie umiałem sobie wytłómaczyć... A jednocześnie czułem, że do końca życia nie zapomnę ruchu, spojrzenia, uśmiechu Zeneidy, że ten jéj nowy obraz wyrył się w mojéj pamięci nazawsze.
Rozmyślnie patrzałem w rzekę, nie spostrzegając nawet, że łzy mi spływały po policzkach. — Biją ją — powtarzałem w duszy, — biją!...
— Co tam robisz? Daj konia! — rozległ się za mną głos ojca.
Machinalnie podałem mu lejce; wskoczył na siodło; spięty rumak stanął dęba i poniósł go parę sążni, lecz ojciec prędko poskromił ten wybryk: wpił mu ostrogi i pięścią uderzył po szyi.
— Szpicruty niéma! — mruknął z gniewem.
Drgnąłem, wspomniawszy świst i uderzenie tym świętokradzkim prętem, którego sam już widać nie śmiał dotknąć więcéj.
— A gdzież ją podziałeś, ojcze? — zapytałem po długiéj chwili.
Nie odpowiedział i popędził naprzód. Pogoniłem za nim, bodąc konia ostrogami. Zapragnąłem zobaczyć twarz jego.
— Znudziłeś się, czekając? — zapytał przez zęby.
— Trochę. Ale gdzie, ojcze, zgubiłeś szpicrutę?
Spojrzał mi bystro w oczy.
— Nie zgubiłem jéj — rzekł — wyrzuciłem.
Zamyślił się i spuścił głowę. Pierwszy i ostatni raz w życiu przekonałem się wówczas, ile tkliwości i żalu wyrazić mogły surowe rysy jego twarzy.
Popędził znowu galopem, i nie mogłem go już doścignąć, wróciłem w kwadrans po nim.
— To miłość — powtarzałem sobie, siedząc w nocy przed biurkiem, na którém pojawiły się znowu książki i kajety. — To miłość! Zdaje się, niepodobna znieść takiéj zniewagi, choćby z najdroższéj ręki! — A jednak — widać, że można, jeśli się kocha... To miłość; a ja myślałem... wyobrażałem sobie...
Dojrzałem bardzo w ciągu ostatniego miesiąca, i cała miłość moja, ze wszystkiemi zachwytami i mękami, wydała mi się nagle czémś maleńkiém, nędzném, dziecinném w porównaniu z tém niepojętém, co przeczuwałem zaledwie, i czego się lękałem prawie, jak twarzy nowéj, pięknéj, ale groźnéj, ukazującéj się w mroku...
Dziwny sen miałem téj nocy: Wchodziłem do nizkiego, ciemnego pokoju... ojciec tupał nogami ze szpicrutą w ręce, w kącie tuliła się Zeneida z krwawą pręgą na czole... a po za nimi w ciemności unosił się zakrwawiony, blady Białouzorow, i groził ojcu białemi wargami.
W parę miesięcy potém wstąpiłem do uniwersytetu, a wpół roku umarł ojciec, wskutek apoplektycznego ataku. Było to już w Petersburgu, dokąd przenieśliśmy się właśnie na stały pobyt.
Na kilka dni przed śmiercią otrzymał list z Moskwy, który był dla niego przyczyną gwałtownego wzruszenia... Udał się do pokoju matki i prosił ją o coś; mówiono nawet, że płakał, on, mój ojciec!... W dniu śmierci zaczął pisać list do mnie po francuzku:
„Synu mój, strzeż się miłości. Uciekaj od tego szczęścia, od téj trucizny“...
Wkrótce potém matka wysłała do Moskwy znaczną kwotę.




ROZDZIAŁ XXII.

Upłynęło lat cztery. Skończyłem właśnie kursa i nie wiedziałem jeszcze sam, co z sobą zrobić, gdzie się obrócić, zapukać. Tymczasowo byłem bez żadnego zajęcia i dla zabicia czasu szukałem przyjemności.
Raz wieczorem, w teatrze spotkałem Majdanowa. Ożenił się i został urzędnikiem, ale nie znalazłem w nim żadnéj zmiany: zachwycał się i unosił tak samo bez powodu, i o lada drobnostkę upadał na duchu.
— Wiesz pan, — rzekł nagle, — Dolska przyjechała.
— Jaka Dolska?
— Jakto? Czyż pan zapomniałeś? Dawna księżna Zasiekina, w któréj kochaliśmy się wszyscy, i pan także. Nie pamiętasz, na letniém mieszkaniu, pod Nieskuczném?
— Wyszła za mąż?
— Tak.
— I jest tu, w teatrze?
— Ale gdzież tam, w Petersburgu. W tych dniach przyjechała z mężem, wybierają się zagranicę.
— Co to za jeden, ten mąż jéj? — spytałem.
— Dobry chłopiec i majętny. Kolega mój biurowy z Moskwy. Rozumiesz pan, że, po téj historyi... musisz ją przecie znać dobrze, — zauważył, uśmiechając się znacząco, — więc po tém wszystkiém nie łatwo było jéj wyjść za mąż. Były następstwa... ale z jéj rozumem... Idź pan do niéj, będzie ci rada. Jeszcze wyładniała.
Dał mi adres Zeneidy; stała w hotelu Demoutha. Dawne wspomnienia zbudziły się we mnie... obiecywałem sobie nazajutrz odwiedzić moję „pierwszą pasyą.“
Tymczasem stało się inaczéj. Wypadły jakieś interesa, upłynął tydzień, drugi, i kiedy się udałem nakoniec do hotelu Demoutha i spytałem o panią Dolską, powiedziano mi, że umarła przed czterema dniami.
Coś kolnęło mię w sercu i stanąłem, jak wryty. Myśl, że mogłem ją zobaczyć, a nie zobaczę już więcéj, ta myśl gorzka, jak wyrzut, przejęła mię bólem gryzącym.
— Umarła! — powtórzyłem, osłupiałym wzrokiem patrząc przez chwilę na szwajcara.
Zwolna wyszedłem na ulicę, idąc, gdzie mię oczy poniosą. Cała przeszłość żywo stanęła przedemną. Więc do tego, do tego dążyło tak śpiesznie, tak gorąco to młode, pełne wzruszeń życie!... I wyobrażałem ją sobie, te kochane rysy, te oczy, włosy w ciasnéj trumnie, w wilgotnym mroku podziemnym, tu, niedaleko, pod mojemi stopami, może jeszcze bliżéj ojca...
Rozmyślałem o tém, a tymczasem:

„Z ust obojętnych wieść śmierci słyszałem,
„Sam obojętny...

dźwięczało mi w duszy.
O młodości, młodości! skarbie nieprzebrany, jakżeś ty silna, swobodna, potężna! Smutek nawet cię bawi, boleść nie przygniata, tyś dumna, zuchwała, piękna! Ty wołasz: patrzcie, jestem nieśmiertelna, ja jedna widzę i pojmuję! A nie spostrzegasz, że dni twoje biegną, znikają bez liczby, śladu, i unoszą twoję potęgę, twoje siły i wiarę; — i wszystko, wszystko znika, rozpływa się we mgle, topnieje, jak śnieg na słońcu...
I być może, iż w tém właśnie kryje się tajemnica czarodziejskiego uroku twéj niezrównanéj piękności. Nie w mocy czynu, lecz w potędze wiary. W tém, że rozpraszasz zuchwale, rzucasz na wiatr siły, którychbyś użyć nie umiała; i w tém poczuciu swego marnotrawstwa, które pozwala ci mówić z siłą przekonania:
— Czegobym ja nie dokazał, gdybym czasu nie tracił!...
I ja tak samo. Ileż nadziei, kwiatów, jakież skarby widziałem przed sobą w przyszłości, kiedy jedném westchnieniem, jedną chwilą smutku żegnałem wspomnienie méj pierwszéj miłości!
A cóż się spełniło z tych wszystkich śmiałych nadziei? Dziś, kiedy życie moje zachodzi w cień wieczoru, cóż mi zostało jaśniejszego, droższego na całéj przebytéj drodze nad to krótkie wspomnienie przelotnéj burzy wiosennéj?
Lecz nie! oskarżam się niesprawiedliwie. I wówczas nawet, w téj epoce lekkomyślnéj, młodéj swobody, nie pozostałem głuchym na głos smutku, na uroczysty dźwięk z poza mogiły. W kilka dni potém z własnego natchnienia, dobrowolnie, pod wpływem nagłego popędu, byłem obecny przy śmierci biednéj staruszki, która mieszkała w naszym domu.
Okryta łachmanami, na twardéj, nagiéj desce, z jakimś workiem pod głową, biedaczka umierała ciężko, ciężko rozstawała się z życiem. A przecież nic ono nie dało jéj nigdy, prócz gorzkiéj walki codziennéj o czarny, nędzny kęs chleba; nie znała ona radości, nie piła nigdy z słodkiéj czary szczęścia, i śmierć mogła być dla niéj tylko wybawieniem, tylko wypoczynkiem, spokojem. Dlaczegóż więc, póki ciało opierać się mogło strasznéj, niszczącéj potędze; póki pierś słabym oddechem podnosiła się jeszcze pod ciężarem lodowatéj dłoni; dopóki usta poruszać się mogły ledwo dostrzegalnym ruchem — ta biedna, ta nieszczęśliwa i nędzna wzywała Boga, prosząc o ratunek, o życie...
— I odpuść mi grzechy moje, — szepnęła nakoniec, i dopiero z ostatnią iskrą świadomości zagasł w jéj oczach wyraz trwogi i obawy śmierci.
Tu, przy tém łożu i męce konania ogarnęło mię przerażenie; — myślą byłem przy Zeneidzie, cierpiałem wespół z nią i nagle zapragnąłem się pomodlić za nią, za ojca — i za siebie.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Turgieniew i tłumacza: anonimowy.