Pierwsza miłość (Turgieniew)/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Turgieniew
Tytuł Pierwsza miłość
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1891
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.

Po obiedzie zwykli goście zebrali się w oficynie, i księżniczka ukazała się dzisiaj nareszcie. Nie brakowało nikogo, stawili się wszyscy, jak owego pierwszego wieczoru, którego nie zapomnę nigdy. Przyszedł nawet i Nirmacki, Majdanow przyniósł nowe wiersze.
Zaczęła się gra w fanty, ale bez dawnych figlów, psot, hałasu i dziwactw; zniknęła dzika cygańska swoboda, coś niewidzialnego krępowało wszystkich. Ona inny charakter nadawała całemu zebraniu.
W roli pazia siedziałem koło niéj, lecz to dziś nie budziło niczyjéj zazdrości. Zeneida zaproponowała, żeby ten, czyj fant będzie wyciągniętym, opowiedział sen swój rzeczywisty. Ale to się nie udało. Sny były niezajmujące, albo nienaturalne, komponowane. Białouzorow opowiadał, iż śniło mu się, że karmił rybami konia, który miał drewnianą głowę. Majdanow uczęstował nas całą powieścią: były tu i podziemia, cmentarze, mogiły, aniołowie, mówiące kwiaty, dźwięki tajemnicze; Zeneida nie dała mu dokończyć.
— Kiedy mamy komponować, — rzekła, — to niechże każdy wymyśli coś i opowie. Białouzorow zacznie.
Huzar się zmieszał.
— Ja nie umiem nic wymyśléć — zawołał nareszcie.
— Co za niedorzeczność! — oburzyła się Zeneida. — Wyobraźże pan sobie np., że jesteś żonaty i opowiedz nam, jakie życie prowadziłbyś z żoną. Zamykałbyś ją?
— Zamykałbym.
— I siedziałbyś z nią sam zamknięty.
— Siedziałbym.
— Pięknie. No, a gdyby jéj się to znudziło? Gdyby cię zdradziła?
— Zabiłbym ją.
— A jeśliby uciekła.
— Dogoniłbym i zabił.
— Taak... A przypuśćmy, że ja byłabym pańską żoną, tą niewierną. Cóżbyś zrobił?
Białouzorow milczał.
— Siebiebym zabił — rzekł wreszcie.
Zeneida się rozśmiała.
— Z panem krótka sprawa, jak widzę, — zauważyła swobodnie.
Drugi fant był Zeneidy. Księżniczka zamyśliła się, podniosłszy oczy do sufitu:
— Posłuchajcie panowie, co wymyśliłam — rzekła. — Wyobraźcie sobie wspaniały pałac królewski, noc letnią i bal cudowny. Bal wydaje młoda królowa. Wszędzie złoto, marmur, kryształy, ognie, jedwab, dyamenty, wonie, kwiaty i wszystkie rozkosze, zbytki i bogactwa.
— Pani lubi zbytek i bogactwo? — spytał Łuszyn.
— Lubię wszystko, co piękne.
— Więcéj, niż piękne?
— Coś to zanadto mądrze, nie rozumiem. Proszę mi nie przeszkadzać. — Więc bal był cudowny, gości mnóztwo, wszyscy młodzi, piękni, odważni, i wszyscy bez wyjątku zakochani w królowéj.
— A kobiet między gośćmi niéma? — zauważył Malewski.
— Niéma, albo... proszę zaczekać — są.
— Piękne?
— Prześliczne; lecz rycerze wszyscy zakochani w królowéj. Ona najpiękniejsza, smukła i wysoka, w złotym dyademie na kruczych, lśniących włosach.
Spojrzałem na Zeneidę, i wydała mi się w téj chwili wyższą od nas wszystkich, ciemne brwi tak wyraźnie rysowały się na białém czole, na którém spoczywała powaga i władza. „Oto królowa! — pomyślałem. „Tyś tą królową, najpiękniejsza!“
— Wszyscy cisną się do niéj — mówiła daléj księżniczka, wszyscy szepczą jéj słówka pochlebne...
— A ona lubi pochlebstwa? — przerwał Łuszyn.
— Ach, nieznośny! Nie wolno przerywać!... Któż nie lubi pochlebstw?
— Jeszcze jedno pytanie — wtrącił z uśmiechem Malewski. Czy królowa ma męża?
— Nie myślałam o tém. Nie, — po co?
— Naturalnie, mąż niepotrzebny — potwierdził Malewski.
— „Silence“! — zawołał Majdanow, który źle bardzo mówił po francuzku.
— „Merci“ — szepnęła Zeneida.
— Królowa więc słucha ich słodkich słów i muzyki, ale nie patrzy na nikogo. Otwarto sześć wielkich okien, od posadzki do sufitu, i widać przez nie ciemne niebo ze złotemi gwiazdami i ciemny ogród z wielkiemi drzewami. Królowa patrzy w ogród. Tam, pomiędzy drzewami słychać cichy szmer fontanny. I widać ją zdaleka, wysoką, białą, jak zjawisko. Królowa wśród gwaru rozmów, słyszy łagodny plusk wody. Patrzy i myśli: wy, panowie i rycerze szlachetni, wyście rozumni, piękni i bogaci, wyście tu ze mną; czekacie na skinienie, gotowi umrzéć u nóg moich, a ja panuję nad wami... lecz tam u fontanny, u cicho szemrzącéj wody, stoi i czeka na mnie ten, którego ja kocham, który nade mną panuje... On nie ma bogatego stroju, ani drogich kamieni, nikt go tu nie zna, ale on mi wierzy, czeka i wie, że przyjdę... I pójdę, pójdę do niego!... Niéma takiéj władzy, któraby mię powstrzymała, kiedy zapragnę udać się do niego, i zostać z nim, i zginąć w mroku i ciemności, wśród drzew szumiących i płaczącéj wody...
Zeneida mówiła coraz wolniéj, ciszéj, wreszcie umilkła.
— To bajka? — spytał Malewski z podstępnym uśmiechem.
Nie spojrzała nawet na niego.
— A cobyśmy zrobili, panowie, — odezwał się nagle Łuszyn, — gdybyśmy byli w liczbie gości i wiedzieli o tym szczęśliwcu, oczekującym przy fontannie?
— Czekajcie, czekajcie, — zawołała Zeneida, — ja sama wam powiem, coby każdy z was zrobił. Pan, ms. Białouzorow, wyzwałby go na pojedynek; pan, ms. Majdanow, napisałbyś epigramat... albo nie, pan nie umiesz pisać epigramów, pan byś ułożył długi jamb w rodzaju Barbe i pomieściłbyś go w „Telegrafie.“ Pan, ms. Nirmacki, pożyczyłbyś od niego... nie, pan byś jemu pożyczył pieniędzy na procent; pan, doktorze...
Umilkła i zamyśliła się na chwilę.
— Nie wiem, co byś pan zrobił, — rzekła wreszcie.
— Ze stanowiska nadwornego lekarza, poradziłbym królowéj nie wydawać balów, jeśli niéma ochoty bawić swoich gości.
— I może miałbyś pan słuszność. A pan, hrabio...
— A ja? — powtórzył ze złośliwym uśmiechem Malewski.
— Pan byś mu ofiarował zatruty cukierek.
Twarz Malewskiego wykrzywiła się dziwnie i na mgnienie oka przybrała wyraz żydowski, ale natychmiast roześmiał się głośno.
— Co zaś do pana, ms. Waldemar, — ciągnęła daléj Zeneida, ale zresztą... dość tego. Bawmy się w grę inną.
— Ms. Waldemar, w charakterze pazia, poniósłby tren królowéj, gdyby wybiegła do ogrodu, — z ironią odezwał się Malewski.
Zerwałem się, lecz Zeneida położyła mi szybko rękę na ramieniu, i stojąc, przemówiła lekko drżącym głosem:
— Nigdy nie dałam jaśnie panu prawa być wobec mnie zuchwałym, i dlatego... proszę wyjść natychmiast.
Wskazała mu drzwi z powagą.
— Ależ pani!... — zawołał, blednąc, hrabia.
— Księżna ma słuszność, — krzyknął Białouzorow, i podniósł się groźnie.
— Na honor, tego się nie spodziewałem, — tłómaczył się piękny hrabia. W moich słowach nie było przecież nic takiego, nie miałem zamiaru nikogo obrażać... proszę mi wybaczyć.
Zeneida spojrzała na niego wyniośle i uśmiechnęła się innym uśmiechem.
— Zostań pan zresztą, — rzekła pogardliwie. — Rzeczywiście nie warto się gniewać. Potrzebujesz pan kąsać, dla zdrowia.
— Proszę o przebaczenie — powtórzył Malewski, a ja, wspomniawszy ruch Zeneidy, pomyślałem, że królowa nie mogłaby z większą godnością ukazać drzwi zuchwalcowi.
Gra w fanty skończyła się wkrótce po tém małém zajściu; wszystkim było jakoś dziwnie, nie tyle z powodu zaszłéj sceny, ile pod wpływem jakiegoś nieokreślonego uczucia. Nikt o niém nie wspomniał, lecz każdy doznawał go w sobie i odgadywał w innych. Majdanow czytał nam swoje utwory, a Malewski chwalił je z przesadzonym zapałem.
— Chciałby napowrót wleźć w skórę baranka — szepnął mi Łuszyn.
Rozeszliśmy się wcześnie. Zeneida była roztargnioną i co chwila wpadała w zamyślenie; księżna przysłała z oznajmieniem, że ją głowa boli; Nirmacki zaczął uskarżać się na reumatyzm...
Długo nie mogłem zasnąć: opowiadanie Zeneidy utkwiło mi w sercu. Czyżby w niém było jakie ziarnko prawdy? A jeśli było... to jakie?... Co o tém myśléć i co to mogło oznaczać?.. I co robić... jeśli to — prawda?
— Nie, nie, to być nie może! — szeptałem z rozpaczą, przewracając się z boku na bok.
Ale przypomniał mi się wyraz jéj twarzy podczas opowiadania... mimowolny wykrzyk Łuszyna w Nieskuczném, jéj nagłe, niewytłómaczone zmiany w obejściu ze mną, i te, które w niéj zaszły, i te łzy — i choroba...
Gubiłem się w domysłach. „Kto on?“ — te dwa słowa zdawały się stać przede mną, niezgładzonemi zgłoskami wypisane w ciemności. Jakaś złowieszcza piorunowa chmura zawisła tuż nade mną; czułem prawie jéj ciężar i czekałem tylko, by wybuchnęła burzą i gromem.
Do wielu rzeczy przyzwyczaiłem się w ostatnich czasach, napatrzałem się w domu księżny i oswoiłem z biedą, nieporządkiem, połamanemi sprzętami, świecą łojową, Bonifacym, obdartą i brudną pokojówką, samą wreszcie panią domu, krzykliwą i ordynarną; to wszystko już mię nie raziło, lecz oswoić się nie mogłem z nowym charakterem Zeneidy, z jéj tajemniczością, z tém, co w niéj przeczuwałem, odgadywałem niejasno... „Awanturnicą“ nazwała ją moja matka. Awanturnica owa — moje bóztwo! Paliła mię ta nazwa, jak hańbiące piętno; chciałem przed nią uciec, zapomniéć, oburzałem się, a zarazem — gotów byłem oddać życie i nieśmiertelność, byle zostać tym wybranym szczęśliwcem u fontanny!...
Krew płynęła i grała mi w żyłach, głowa pałała... „Ogród“... „Fontanna“... „Królowa“...
— Pójdę do ogrodu! — zawołałem nagle, podnosząc się z łóżka.
Ubrałem się szybko i wymknąłem z domu. Noc była ciemna, wilgotny chłód padał z nieba, drzewa poruszały się zlekka, leniwo; trawy i zioła wydawały silny, charakterystyczny zapach. Obszedłem wszystkie aleje; głuchy dźwięk własnych kroków trwożył mię i dodawał odwagi. Przystawałem, czekałem i nasłuchywałem uderzeń własnego serca, które biło mocno i prędko.
Nakoniec zbliżyłem się do płotu i oparłem o cieńką wystającą tyczkę. Czy długo stałem, nie wiem, — w tém coś mi się przywidziało: jakaś postać kobieca przemknęła o kilka kroków... Wstrzymując oddech, z natężeniem, wpatrywałem się w ciemność. Co to? Jakieś kroki? Czy moje serce uderza tak mocno?
— Kto tu? — szepnąłem niewyraźnie. — Co to? Śmiech tłumiony?... Czy szelest liści? Czy westchnienie tak blizkie? Strach mię ogarnął.
— Kto tu? — powtórzyłem ciszéj.
Lekki wietrzyk przemknął koło mnie, ognista wstęga błysnęła na ciemném sklepieniu: to gwiazda spadła...
Zeneido! chciałem zawołać, lecz usta nie poruszyły się wcale, wyrazy zastygły na nich.
Dokoła było znów cicho, tak cicho, jak bywa czasem pośród ciemnéj nocy, kiedy wiatr nawet się zdrzemie... Cisza, mrok i milczenie; „kowale“ nawet przestały kuć w drzewa, tylko okno zabrzęczało gdzieś zcicha.
Postałem jeszcze trochę i powróciłem do domu, do pustego pokoju i zimnego łóżka. Byłem tak dziwnie wzruszony, jakbym sam wrócił ze schadzki, jak gdybym zawiedziony przeszedł koło szczęścia i nie spostrzegł go w ciemności.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Turgieniew i tłumacza: anonimowy.