Pierwsza miłość (Turgieniew)/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Turgieniew
Tytuł Pierwsza miłość
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1891
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.

Rzeczywista męczarnia zaczęła się dla mnie od téj chwili. Łamałem sobie głowę, myślałem i przemyśliwałem, starając się rozwiązać zagadkę, a zarazem nieodstępnie, choć skrycie, o ile mogłem, śledziłem każdy krok Zeneidy.
Zmieniła się zupełnie, to było widoczném. Wychodziła teraz sama na spacery i długo nie powracała. Często nie pokazywała się gościom, i godzinami całemi siadywała zamknięta w swoim pokoiku. Dawniéj tego nie bywało.
Zauważyłem to wszystko i wydało mi się, że jestem bardzo przenikliwym. „To ten? a może tamten?“ — zadawałem sobie co chwila pytanie, i z trwogą przebiegałem w myśli wszystkich jéj wielbicieli. Hrabia Malewski, choć ze względu na Zeneidę było mi to bardzo przykro — wydawał mi się przecież najniebezpieczniejszym.
Spostrzegawczość moja nie sięgała końca nosa, skrytość prawdopodobnie nikogo w pole nie wywiodła, doktor przynajmniéj bardzo prędko rozczarował mię co do tego. On sam wprawdzie zmienił się w ostatnich czasach, wychudł, śmiał się częściéj, ale jakoś głucho, krótko, złośliwie; miejsce dawnéj ironii i pozornego cynizmu zajęło nerwowe rozdraźnienie i draźliwość.
— Co pan się tu ciągle włóczysz? — rzekł raz, zastawszy mię samego w bawialnym pokoju u księżny.
Zeneidy nie było w domu, nie powróciła jeszcze ze spaceru, i tylko z garderoby dochodził krzykliwy głos staréj Zasiekinéj, gniewającéj się na pokojówkę.
— Panu należy teraz uczyć się, pracować, dopókiś młody, a tutaj co robisz?
— Nie możesz pan wiedziéć, czy nie pracuję w domu, — odparłem tonem wyniosłym, starając się ukryć pomieszanie.
— Co to za praca! Jaka tam robota! Albo to panu w głowie? Nie przeczę, że w pańskim wieku, niéma się co dziwić, ale nieszczęśliwie trafiłeś, młodzieńcze. Czyż nie widzisz, co to za dom? gdzie jesteś?
— Nie rozumiem pana.
— Nie rozumiesz? Tém gorzéj. Mam obowiązek cię przestrzedz. Nam, starym kawalerom, to już nie zaszkodzi, i cóż nam się stać może? Zahartowało nas życie, nie damy się tak łatwo. Ale pańska skóra delikatna, nie była jeszcze w ogniu, a powietrze tu niezdrowe, można zachorować, można!...
— Jakto?
— Poprostu. Alboż pan zdrów jesteś? Czy myślisz, żeś w normalnym stanie? A czy to, czego doświadczasz, dobre dla ciebie, pożyteczne?
— Czego doświadczam? — powtórzyłem, przyznając w duszy, że doktor ma słuszność.
— Ech, młodzieńcze, młodzieńcze! — odparł z takim akcentem, jakby w tych słowach było dla mnie coś bardzo obrażającego. — Komu to tu świat durzyć, ludzi oszukiwać! Dzięki Bogu, twarz twoja mówi jeszcze, co masz w duszy. A zresztą, co tu gadać? Ja sambym ztąd uciekł, gdyby nie to... — zamilczał chwilkę z zaciętemi zębami, — gdyby nie to, że taki już ze mnie oryginał. Temu się tylko dziwię, że z pańskim rozumem nie widzisz, co się dzieje wkoło ciebie?
— A cóż się dzieje? — spytałem z najwyższém zajęciem.
Doktor spojrzał na mnie ironicznie, ale nie bez pewnego współczucia.
— Warto prawić mu o tém! — rzekł, jakby do siebie, wzruszywszy lekko ramionami.
— Ot, jedném słowem — dodał, głos podnosząc po pewnym namyśle, — powtarzam panu, że to nie dla ciebie atmosfera. Miło ci tutaj, ale to nie racya. I w oranżeryi przyjemnie, ale żyć w niéj człowiek nie może. Posłuchaj mię pan! powróć do Kajdanowa...
Wtém weszła księżna i zaczęła uskarżać się na ból zębów, Zeneida zjawiła się téż wkrótce.
— Niechże ją pan dobrze zburczy, panie doktorze, — rzekła matka. — Cały dzień pija wodę z lodem. Czy to zdrowo na jéj słabe piersi?
— Dlaczego pani to robisz? — spytał Łuszyn.
— A cóż mi się stanie!
— Możesz się pani zaziębić i umrzéć.
— Ba! Tylko tyle! Tém lepiéj.
— Otóż to! — mruknął doktór przez zęby.
Księżna wyszła śpiesznie, ruszając ramionami.
— Otóż to, — powtórzyła Zeneida. — A cóż mi życie? wesele? Spojrzyj pan wkoło... Co, pięknie, prawda?... Czy myślisz, że ja tego nie rozumiem, nie czuję?... Woda z lodem smakuje mi i sprawia przyjemność, a pan chcesz mię seryo przekonać, że takie życie warte chwili przyjemności, nie mówię nawet o szczęściu!
— Tak, tak, — powtarzał Łuszyn: kaprys i samowola, dwa słowa, które wszystko tłómaczą, cała pani natura mieści się w tych słowach.
Zeneida zaśmiała się nerwowo.
— Spóźniłeś się, kochany doktorze, — odezwała się nakoniec. — Zły z ciebie obserwator, potrzebujesz okularów, inaczéj zostaniesz w tyle! Kaprys! I pan możesz mię teraz o kaprys posądzać? Bałamucić was i siebie... prawda, jak wesoło! A co do samowoli... ms. Waldemar! — zawołała nagle i gniewnie tupnęła nóżką, — proszę mi tu nie robić pogrzebowéj miny. Nienawidzę litości!
Wyszła szybko z pokoju, zostawiając nas samych.
— Niezdrowa, niezdrowa atmosfera, młodzieńcze, — powtórzył Łuszyn, chmurno patrząc na mnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Turgieniew i tłumacza: anonimowy.