Pierwsza lekcya

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józefa Sawicka
Tytuł Pierwsza lekcya
Pochodzenie Szkice i obrazki
Wydawca „Kraj“
Data wyd. 1866
Druk Drukarnia „Gazety Handlowej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PIERWSZA LEKCYA.


Pawełek, chociaż załedwo ośm łat przeżył, miał już swoją historyę, swoje wesołe i smutne wspomnienia. Wprawdzie pierwsze brzaski życia wydawały mu się jako przeszłość dawno miniona, ubliżająca nawet; zuch jeżdżący oklep na koniu, pierwszy szubrawiec w wiosce, co się nawet barana nie lękał, nie wierzył, że niegdyś leżąc brzuchem do góry między zagonami, mrużył oczęta przed światłem dziennem, ssał własne pięści, koszulkę, albo fartuch matczyny, który mu za posłanie służył. Czerwone maki, kopry, nawet marchew, wyglądały wówczas jako las olbrzymi, w którym brzęczał nieznany świat zwierząt, szumiało coś dziwnie! Chłopak patrzał, słuchał i zasypiał w końcu ukołysany piosnką całej natury! Spałby tak może do dnia sądnego gdyby nie głód — pierwszy bodziec do energicznego wystąpienia; nim jednak oczy otworzył, zaczynał krzywić się, marszczył czoło, poruszał nosem, a przygotowawszy się należycie — beknął! Teraz tylko własny głos słyszał, a tak mu się podobała ta harmonia, że zaczerwieniony jak burak drżał cały i krzyczał, wydobywając resztki sił! Zdawało mu się, że wszystko umilkło, gdy on się odezwał właściwym sobie narzeczem, — iluzya zresztą dość zwyczajna wśród krzykaczy! Wysilając się na coraz donioślejsze tony, nie widział, jak między makami i koprem ukazała się spotniała twarz matki, a tylko zasłyszawszy głos jej, krzykacz — cichł nagle, otwierał oczy i wyciągał ręce uśmiechnięty:
— Jak raz! bawić się z tobą będę! pewno! krzyknęła aż w sercu ukłuło! łapserdak. Jakby kto z niego skórę darł. Dam ja tobie beki wyprawiać!
Pochylona, drżącemi od pośpiechu rękami poprawiała posłanie, przesuwała na suche miejsce, główkę osłaniała od słońca. A malec patrzał jej w oczy, jakby chciał wybadać, czem się to wszystko skończy? czy i nadal skazanym będzie na leżenie na grzbiecie! Poruszał ramionami, wyprężał się, dając znak, że rad byłby podnieść się z posłania, wyprostować nogi i członki. Matka, tymczasem, wydobywała z za koszuli skórkę chleba, albo marchew trochę z piasku oskrobaną, wsuwała mu ją w zamkniętą pięść.
— Na żryj, i milcz zbóju! bo jak jeszcze harmider podniesiesz, to z kijem przyjdę i tak dam, że swoich nie poznasz!
„Zbój“ nie bardzo przyjmował do serca ową obietnicę, nie spojrzał nawet na odchodzącą matkę, cała jego uwaga skupiała się teraz na marchwi: oglądał ją na wszystkie strony, podniósł do ust i jak raz trafił na cztery zęby, co mu z przodu sterczały! Po chwili całą twarz umalował na żółto, smoktał, przełykał ślinę; a marchew wyglądała jakby podziobana, gdzieniegdzie cztery ząbki zostawiły wyraźne ślady. Jak dalece posilił się, trudno zgadnąć, zmęczył się jednak widocznie, marchew opuścił i wpatrzony przed siebie nadstawiał ucha na wrzawę, co znowu zaczynała brzęczeć wśród warzywa! Umiał już pełzać, nawet wcale nie źle chodził na czworakach, ale wśród pięknej natury niedołężniał jakoś, nie miał ochoty próbować sił własnych; tylko czasami gdy go grzbiet zabolał, kładł się na brzuchu, głowę przechylał na ramię i drzemnął troszkę z nawpół otwartemi oczami. Prócz much i mrówek w tej epoce życia, wrogów nie miał żadnych. Zdarzało się, że Żuczek w zapędzie swawoli wpadłszy pośród zagony trafiał na spoczywającego; krzywdy mu jednak nie wyrządził a tylko, dostrzegłszy na buzi ślady kaszy lub chleba, liznął, raz, drugi językiem i puszczał się dalej w konopie za kurą lub wróblami.
Równo z tem jak wzmagał się na siłach, coraz liczniejszy zastęp wrogów zaczął go otaczać. Do miski ze strawą najakuratniej przypisywał się Żuczek; nim chłopak jedną łyżkę przełknąć zdołał, pies wylizywał resztę, z pyskiem na ławie, wywijając ogonem, tak zuchwale w oczy mu spoglądał, że chłopak składał broń, to jest łyżkę, do próżnej misy i ustępował przed prawem silniejszego. Świnie też lubiły szturgać go nieraz, kiedy przed chatą tarzał się w piasku wraz z prosiętami; najsrożej jednak cierpiał od gęsi! Jak tylko wyjrzał z chaty na łąkę, wnet całe stado rzucało się ku niemu, a gąsior raz nawet do krwi mu głowę oskubał! Krzyczał biedak jeszcze głośniej niż w epoce ogrodowej wegetacyi, ale ratunek nie przybywał, gdyż wśród zagonów płakał już młodszy braciszek, a matka nie mogła się rozerwać na kilka części. Trzeba więc było samemu myśleć o obronie: zdobył suchą gałąź, a gdy ciągnąc ją za sobą, wyszedł naprzeciw stada, wśród gęsi podniósł się straszny harmider, na uzbrojonego wypadły ze stokroć większą zajadłością. Pawełek broń rzucił i przechylając się z nogi na nogę, jak okarmiona kaczka, ratował się ucieczką. Zemknął szczęśliwie i na długo stracił ochotę do zbrojnego występowania!
Lecz kiedy zaczął harcować na kiju, drwił już sobie z całego świata. Żuczka odpędzał bez ceremonii, bijąc łyżką po łbie, i tylko dostatecznie nasycony pozwalał wylizywać brzegi misy podczas gdy sam resztę z dna wyjadał; ze świniami nie bratał się już wcale, a gęsi pędzał przed sobą tak długo, jak mu się to podobało i byłby zupełnie szczęśliwy, gdyby nie nowy kłopot, stokroć cięższy od wszystkich dotąd przeżytych! Do braciszka przyłączyła się jeszcze mniejsza siostrzyczka, a nad całym tym dobytkiem, opiekę powierzono bohaterowi, co już wszystkich swych wrogów zwalczyć umiał! Małą trzeba było kołysać, starszego prowadzić za rękę, gdyż na czworakach chodzić już przestał, a na dwojakach jeszcze się nie nauczył, padał nosem bez wyboru miejsca i najczęściej na twarde trafiał. Kiedy w dni robocze, zostawiony w pustej chacie Pawełek spoglądał na wrzeszczącego malca z rozbitym nosem, to na małą w kolebce zsiniałą od krzyku, tracił się zupełnie, podbiegał do jednego, wracał się z połowy drogi, biegł do kolebki, i nie doszedłszy zatrzymywał się zakłopotany.
— Bożeź ty mój mileńki, co ja z temi dziećmi pocznę! lamentował wtórując w żałosnym tercecie.
Huśtał potem kolebkę z całej siły, aż nim przerażone maleństwo nie umilkło na chwilę; wówczas wyprowadzał chłopaka na dwór, sadzał na ziemi, a sypiąc mu piasek na głowę, wmawiał, że to „ciepły deszczyk idzie“. Malec milczał i mrużył oczy, przekonany doświadczeniem, że deszcz ten strasznie gryzie, gdy się przypadkiem do oczu dostanie. Czasami, gdy matkowanie dokuczyło mu ostatecznie, zmykał z chaty na szeroką ulicę, dalej przed siebie, gdzie oczy poniosą! Tam z całym tuzinem rówieśników, pędzał żydowskie kozy, gonił kury, wciskał się przez płoty do ogrodów po makówki, po lada jabłko lub wiśnie, zrywał wszystko, co się zerwać dało. Maruderzy pastwili się nad każdą rośliną, tratowali bosemi nogami po zagonach, ze szczególniejszą rozkoszą zabierali się do gaju z konopi, umieli wyśledzić każde gniazdo, a z wędrówki wracali zaledwo wieczorem, kiedy głód i zmierzch przypomniały im nakoniec i oni do osiadłego narodu należą!
Najcięższą do przebycia była zima. W chacie gorąco, jak latem, gorącej nawet, szczególnie na piecu, trudno wierzyć, żeby mróz był na dworze, ciekawość ciągnie za drzwi, a jak słonko zajrzy w okienko, to już żadna siła malca nie utrzyma. Prosto z pieca, wymyka się za wrota, na ulicę; mróz chwyta za bose stopy, wiatr rozdyma koszulinę, a Pawełek stoi, podkurczając jedną, to drugą nogę! dzwoni kurczy się, mróz łzy z oczu wyciska, ale do chaty wracać się nie chce! Raz, pod wiosnę, gdy kramnik z skrzynką przyjechał i zaczął wśród wioski pokazywać towary, Pawełek zaciekawiony przestał tam godzinę, chłodu nie czuł prawie, pod koniec tak skostniał, że nogi wyglądały jakby cudze; gdy wrócił do chaty, tegoż wieczora jeszcze coś mu w gardło wlazło, nieswoim głosem gadać zaczął; a w nocy to jakby go ktoś żarem obsypał! Paliło w głowie i piersiach, w oczach jakieś złote kółka błyszczały, i ciało jakby cudze! Poruszać się nie mógł i nie chciał, leżałby tak cale życie, tylko żeby mu kto głowę odjął, gdyż była zbyt ciężka i rozpalona, nie mógł już dla niej miejsca znaleść na piecu. Leżał z zamkniętemi oczyma, a gdy czasem podnosił powieki, widział jakby przez mgłę kiwające się głowy kobiece, słyszał urywane słowa:
— Zmarniał, dalibóg, nic, nic z niego nie będzie, skóra i kości... Choć dziś do ziemi kłaść. Pawełkowi i na myśl nie przychodziło, że wyrok ten stosował się do niego. Poruszał ustami, usiłował tylko jedno słówko „pić“ wyszeptać — nie mógł, w gardle tak jakoś strasznie ściskało!..
Kiedy znowu zsunął się z pieca, na dworze już śniegu nie było ani śladu; ciepłe wiosenne słonko zaglądało przez okienko, a drzwi stały otworem. Okryty ojcowskim kożuchem, przestąpił próg do sieni, ztamtąd na dwór — słabe nogi iść nie chciały, usiadł na przyzbie, skurczony we dwoje, głowę oparł na kolanach.
Zielono, ciepło, ptaki śpiewają jak dawniej, tylko biegać po dawniejszemu nie chce się; sam sobie nie wierzył, że niegdyś, był za wrotami, za wsią, w tym lesie, co teraz wydawał mu się het, gdzieś na końcu świata! Przeglądał się powoli: wszystko to znajome niby, ale takie żałosne, nieruchome... Słonko świeci, aż się oczy mrużą, ale nie grzeje, ani trochę nie grzeje! Dzwonił zębami i coraz staranniej okrywał się kożuchem. Na podwórzu pusto, nie słychać głosu malca. Na to wspomnienie coś jakby w piersiach drgnęło — podniósł głowę, kożuch zsunął się z wychudłych ramion. Przy parkanie kupa piasku taż sama gdzie się bawili zwykle, porosła trawą tu i owdzie, deszcz wyżłobił ją miejscami, ani śladu stopek i rączek dziecinnych! Pawełek długo patrzał na piasek — potem na ogród, czekał... słuchał... a tymczasem, znowu coś go w gardle dławić zaczynało — opuścił głowę, z pod powieki łza za łzą spłynęła bezwiednie! Może tak srebrną rosą opłakuje dzika roślinka złamaną przedwcześnie gałązkę?...
Pawełek nie pytał o brata, nie wspomniał nawet o nim; wróciwszy do chaty popatrzał na pustą kolebkę zasuniętą pod łóżko, i tak mu się zrobiło chłodno, jak owego wieczora kiedy wrócił z ulicy od kramnika; wlazł na piec, przez cały tydzień leżał wpółmartwy. Kobiety biedowały, że ktoś urok nań rzucił, zamawiano, kadzono ziółkami, a że nie udusił się wśród tych leków, zawdzięczał chyba tej sile cudownej, co wśród najwięcej wrogich żywiołów umie utrzymać życie w chłopskiem ciele. Sile tej zawdzięczał takoż, że w miesiąc potem harcował na kiju przez wioskę, objadał się po dawniejszemu różną zieleniną, po całych dniach palił się na słońcu, swobodny, bo już w chacie nie było kogo pilnować!... Teraz gdy został znowu jedynakiem, rodzice częściej spoglądali na niego, z jarmarków przywozili obwarzanka, a na Zielone Świątki ojciec kupił mu czapkę, matka uszyła spodnie z płócienka niebieskiego z białem. Przyodziawszy ów produkt cywilizacyi, Pawełek długo spoglądał na swoje kolana; dotąd bowiem, latem i zimą nosił tylko koszulę rozpiętą z przodu od góry do dołu, w święta dla dekoracyi opasywano go krajką albo czerwoną życzką, bóty zaś i czapkę znał tylko z widzenia. Na Zielone Świątki wydarzył mu się jeszcze jeden fakt, o którym długo pamiętał: poszedł na pierwszą lekcyę pacierza i czytania! Oddawna już matka próbowała odmawiać z nim „Ojcze nasz“, ale nie będąc sama mocną w pacierzu, ledwo do połowy dojechać mogła, myliła się i znowu zaczynała od początku; ojciec też sam dla siebie jakkolwiek potrafił, głośno zaś powoli kilka słów do ładu powiedzieć nie umiał. Pawełek możeby i ugrzązł w modlitwie Pańskiej, żeby nie Św. Jerzy, co to na obrazie kole djable zajadle; temu to świętemu, a więcej jeszcze djabłowi może, zawdzięczał malec, że pomyślano o nauczeniu go całego pacierza. W pierwsze święto, proboszcz wiele mówił o piekle, o wiecznym ogniu, o strasznych mękach; posyłał tam bez wyjątku wszystkich, co kościoła nie słuchają, o zbawieniu nie myślą; matki, co dzieci swoich pacierza nie uczą; a jako doczesną karę wskazywał śmiertelność wśród dzieci, podczas ostatniej zimy. Kara ta, stokroć boleśniejsza od wszystkich obiecywanych, dotknęła dziesiątki serc matczynych; w kościołku dało się słyszeć przeciągłe ucieranie nosów; kobiety szlochały zcicha. Matka Pawełka, spłakana na wspomnienie dwóch świeżych grobów, podniosła oczy, a tu przed nią straszna twarz djabła namalowana z całą zgrozą zaściankowego malarza! Kobieta przyglądała się z przerażeniem głowie potwora, oczom, pazurom, nawet czerwonemu językowi, który się wydostał z paszczy pod naciskiem dzidy świętego. Splunęła kilkakrotnie.
— Tfu, zgiń maro, przepadnij! Szeptała dalej pacierze, ale widok djabła wraz ze słowami księdza, nie dały się tu zażegnać żadną modlitwą. Dziś jeszcze postanowiła posłać Pawełka do organisty, który czasami uczył dzieci pacierzy i na książce pokazywał, śpiewał pobożne i niepobożne pieśni, stosownie do humoru, gdyż upijał się siedm razy w tygodniu, a tylko w niedziele i święta do południa nic w usta nie brał, po południu zaś w pół pijany uczył dziatwę słowa bożego, tak sobie, na chwałę bożą, gdyż za naukę nawet jaj brać nie chciał, w czem go wyręczała żona, biorąc jaja, kury i kurczęta.
Dowiedziawszy się, że pójdzie do nauki, Pawełek ucieszył się i zaniepokoił trochę, przybrany w nowe spodnie umył się, głowę zmoczył, aż mu włosy nad łbem sterczały niby posklejane, nos błyszczał, a oczy biegały niespokojnie i ciekawie zarazem! Czekając na towarzyszy, stał przed chatą oparty plecami o ścianę, kręcił palec, a serce tak dziwnie jakoś stukało w piersiach!
— Ej, niby to prawda, że ja się nauczę! rozmyślał, a może! Piotrek, słyszę, już umie! oho, żebyż to ja nauczył sic! Skrzyżował bose nogi, gryzł zawzięcie paznogcie na każdym palcu z kolei, a tak był zamyślony, że nie zważał jak Żuczek targał go za nowe spodnie, odbiegał, to znowu z całym pędem rzucał się ku niemu starając się zwabić do swawoli. Pawełek patrzał ku wrotom, nadsłuchiwał a ujrzawszy towarzyszów, strwożył się jakoś, że nawet o nowej czapce zapomniał. Zwyczajną drogą przez wioskę, to może parę wiorst do dworu i do plebanii, ale malcy jak ptaki znali wszystkie drogi krótkie w całej okolicy. W kilku susach byli za wioską, dostali się miedzą w żyto, i odrazu dostrzegli szare ściany kościołka ze skrzywionym krzyżykiem na wieży. Dwaj starsi byli już tu nieraz, szli tedy śmiało jeden za drugim; czasami podejmowali z ziemi kamień, albo grudkę piasku, pluli nań po kilkakrotnie, i zamachnąwszy się z całej siły ciskali to w dziką gruszę, co się rozsiadła samotno, to w ptaszka, co spłoszony zrywał się, wzlatywał, muskał kłosy skrzydłami, aż nim się wzniósł wysoko i znikł gdzieś w błękitnem powietrzu! Chłopcy zatrzymywali się z podniesioną głową, śledzili go wzrokiem:
— Widzisz?
— A ty widzisz? — A widzę!
— Eh, głupi, na co łżesz, już on dawno w niebie!
— Dalibóg widzę! ot tam, o, o!
Podczas, gdy jeden gawronił, drugi dał mu szczutka w bok, przeskoczył przez obalonego i zaczął biedź nie oglądając się. Poszkodowany podniósł się z ziemi.
— No, chyba ty do chaty nie wrócisz! zawołał grożąc zaciśniętą pięścią, i pobiegł w ślad za nim.
Nim się złączyli, nad głowami ich przeleciał bocian klekocąc, coś zaszeleściało w życie, fala kłosów poruszyła się, wypadki te były dostateczne, żeby zwrócić całą uwagę malców; obejrzeli się za bocianami, śledzili wzrokiem poruszające się kłosy, o zemście i o ucieczce zapomnieli obaj. Żyto stawało się coraz rzadsze, już tylko gdzieniegdzie zabłąkany kłosek sterczał na biocie; miedza skierowała się brzegiem łąki, ale malcy szli prosto w błoto, po kępach porosłych tatarnikiem, dostali się na brzeg błotnistej rzeczki, ztamtąd w kilku susach na groble, prowadzącą do dwora; wierzby i olchy biegły wzdłuż po obu stronach drogi, po środku głębokie kałuże rzadkiego błota; chłopcy szli samym środkiem, przyglądając się swym nogom zabłoconym wyżej kostek. Zatrzymali się na środku mostu, spojrzeli w wodę:
— Skoczyłby ty ztąd do rzeki?
— Oj, oj, żeby tylko chciał!
— No tak walaj!
— A mnie tam czego?
Rzucili kawałek kory i przyglądali się, jak kręcąc się w różne strony zniknęła w rzece pod mostem.
Pawełek tymczasem wodził ciekawym wzrokiem dokoła. Wioski już ani widać, tylko wysoka sosna z zrobionem gniazdem na wierzchu wskazywała, w której stronie stoi jego chata; kościołek też znikł za drzewami; sad dworski o kilka kroków; na końcu ulicy widać bramę dworską otwartą na rozcież; białe i czerwone kwiaty świecą się zdaleka, a z za krzewów wyglądają słupy ganku, górne szyby okien, dach i kilka białych kominów. Pawełek włożył palec do gęby i długo, bardzo długo wpatrywał się w otwartą bramę.
— No, chodź! zawołał nań jeden z malców i pociągnął za rękaw. Nim poruszył się z miejsca spojrzał raz jeszcze na łąkę. Ogromny dąb rósł przy samym dworskim ogrodzie; korzenie, jakby im miejsca w ziemi zabrakło, wydostały się na wierzch; w cieniu niezliczonych gałęzi i liści roiło się takie mnóstwo ptaków, że drzewo drgało, poruszało się, oddychało życiem tysiąców! Stado wróbli spłoszone z ogrodu, jak szarańcza przesunęła się nad leszczyną i znikło w olbrzymiem drzewie, zdradzając swoją obecność szczebiotem młodych i starych głosów. Z poza olbrzymiego pnia wyglądały dwie bose nogi; malcy dostrzegłszy je poszli w stronę dębu ostrożnie jeden za drugim. Zbliżywszy się dostrzegli organistę; leżał na wznak z rękami nad głową; bez surduta, w koszuli rozpiętej na piersiach, chrapał poczciwiec, wdychając woń świeżego siana, wydychając zaś aromat bardzo zbliżony do jarzębinówki; zaczerwienione policzki, granatowy nos kazały się domyślać, że spoczywał po traktamencie, albo może i własnym kosztem zalał robaka! Z jednej strony fajka do połowy wypalona stoczyła się z ramienia na trawę, z drugiej czapka, a w nie okulary i stara książka, na której zwykle dzieci czytać uczył.
Szedł tedy, według zwyczaju, siać słowo Boże między maluczkich, gdy nogi odmówiły mu posłuszeństwa, a głowa poszła za ich przykładem. Malcy stali z głowami przychylonemi na ramię.
— Śpi, szepnął jeden.
— No, tak wracajmy do chaty.
Jakóbek spojrzał w stronę dworskiego ogrodu. Przez ostrokół widniały czerwone porzeczki, gałązki uginały się pod dojrzałemi gronami, parkan wysoki, ale spróchniały przy ziemi, można byłoby przeleźć, żeby tylko głowę wsunąć jakkolwiek! Jasiek dawno już spoglądał na ogród i pożerał wzrokiem czerwone jagódki, przełykając ślinę zawczasu! Chłopcy spojrzeli na siebie, zrozumieli się, bose ich stopy mignęły nad trawą, w okamgnieniu znikli za ogrodzeniem; krzaki porzeczek pokiwały smutnie głowami, grabież była nieuniknioną!
Pawełek patrzał za nimi z głupowatem uśmiechem; od czasu choroby chłopcy zwali go zwykle „cherlawym“, niechętnie z nim przestając, gdyż się męczył często i płakał za lada szturgańcem, z tej może przyczyny i teraz pozostał samotny, zapomniany przez towarzyszów. Kiedy już po chłopcach ślad ostygł, Pawełek usiadł obok starego:
— Poczekam, szepnął, poczekam! Na towarzyszy, czy na przebudzenie? sam nie wiedział; nie chciało mu się wracać do wioski z tem, z czem i wyszedł. Spojrzał na śpiącego, na fajkę, co mu się z ust wysunęła, sięgnął po nią ostrożnie; w pół drogi o mało nie opuścił na obnażone piersi, zdało mu się bowiem, że jedno oko mrugnęło. Zdało się tylko, gdyż organista teraz zaledwo skończył przedmowę i zatopił się w samą treść Morfeusza! Pawełek obejrzał fajkę i nie przestając spozierać na śpiącego, sięgnął po czapkę; nałożył ją ostrożnie na tył głowy, tak, że mu uszy zakryła, okulary okręcone nitką w tem miejscu, gdzie do nosa przylegają, przyłożył sobie do oczu. Oh, jak śmiesznie świat cały wyglądał! Drzewa, krzaki, krzywiły się, skakały, koń, co pasł się po drugiej stronie łąki, wyglądał niby garbaty, nogi miał grube, ogon krzywy! Skierował wzrok na śpiącego i o mało nie krzyknął ze zdziwienia! Brodawka na czole wyglądała jak kartofel, nos siny cały w dziurki, na twarzy grube czerwone nitki, głowa jak ceber, a na czole żyły jak powrozy! Rzucił okulary, a organista wydał mu się prawie pięknym w porównaniu z widzianym przed chwilą straszydłem! Przyszła kolej na książkę; tu czekało go najwięcej niespodzianek; za każdą niemal kartą nowy obrazek, złocony czasami, a zawsze taki piękny, że chłopak zapomniawszy o śpiącym wykrzykiwał w uniesieniu! Równe szeregi liter zaciekawiały go trochę: wodził palcem od jednego brzegu do drugiego, wracał i następujący wiersz przeprowadzał w tenże sposób! Wzruszał ramionami, uśmiechał się, wątpił widocznie, że kiedykolwiek te czarne punkciki przestaną być dla niego zagadką!
Stary ani myślał się budzić! Słońce zniżyło się na dobre, chłodem powiało od rzeczki. Pawełek słyszał jak bydło z pola wraca, jak odzywa się na drodze; wyciągnął się na trawie jak długi, poruszył plecami! Tak to było dobrze, a patrząc z dołu wszystko wydawało się jakby inaczej. Przyglądał się z początku uważnie, ciekawie, potem przymykał oczy zwolna i jeszcze patrzał jak drzewa maleją, jak wszystko ucieka, niknie gdzieś sobie niby ten ptaszek w życie spłoszony. Z bramy dworskiej wybiegły dwie dzieweczki swawolnice, chichotki, mignęły jak motyle wzdłuż parkanu, przez most w ulicę; za niemi ukazały się dwie starsze, poważne, istny kontrast swobody i wesołości; szły milczące, ziewały od niechcenia. Zatrzymały się na moście; błotnista grobla nie wabiła ich ku sobie, jedna obejrzała się by zawołać na swawolnice, które znikły już gdzieś za drzewami, gdy druga pociągnęła ją zlekka za rękę.
— Spójrz na tego chłopca uśpionego pod dębem. Niezły motyw do rysunku?
Zagadnięta przypatrywała się przez chwilę. Słońce zniżając się coraz więcej, oświeciło dąb od wierzchu do dołu, zajrzało pod konary, słało się złotą smugą po aksamitnej łące, oświeciło zarzewiem płową główkę chłopca, bose zabłocone nogi, książkę, którą przez zapomnienie przycisnął do piersi.
— Tak, odrzekła, tylko bez książki... byłoby to anomalią!
— Książkę można zastąpić... fujarką!

separator poziomy




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józefa Sawicka.