Pielgrzymka pani Jacentowej
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Pielgrzymka pani Jacentowej |
Podtytuł | Szkic |
Pochodzenie | Przegląd Tygodniowy Życia Społecznego, Literatury i Sztuk Pięknych, 1894, nr 39-40 |
Redaktor | Adam Wiślicki |
Wydawca | Adam Wiślicki |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
— Żeby cię wszystkie cholery zatłukły, tak… pońdę.
— Nie pońdziesz, mówię ci, jakem uczciwy! Skórę ci zgarbuję a zostaniesz w domu.
Jacentowa parsknęła śmiechem.
— Skórę mi zgarbujesz? Ty psiakrewska niedojdo? Czem? Garściom? Może miotłom?… Co?…
Jacenty spojrzał z góry na żonę.
Chłop to był setny, wielki jak dąb, choć pochyło się trzymający, o długich rękach orangutanga, zwieszających się mięko i leniwie po obu stronach jego postaci.
Postąpił kilka kroków i machnął miotłą, którą wlókł za sobą jak kometa ogon. W kącie dziedzińca kilka kur chudych pokrytych kojcem zagdakało ze strachu.
Tymczasem Jacentowa, siedząc na progu drzwi, z rękami splecionemi na kolanach, chichotała, złośliwie mrugając maluchnemi oczkami, po nad któremi pasma lśniących od pomady włosów kleiły się w wężowate smugi.
— Zgarbujesz mi skórę — piszczała cieniuchnym głosikiem — a to się przechwala!… Niby ty jak każdy inny masz siłę i chętkę jaką… A toć, cholero jedna, jeżeli odprawię tę świętą pielgrzymkę, którą sobie ślubowałam, to może i tobie wyńdzie taka odpustowa ochwiara na pożytek… Może cię Najświętsza Panienka odmieni i lenia z ciebie wypędzi a to nietylko, że mi zagradzać drogi nie powinieneś, ale wyprawić jeszcze i Bogu polecić!…
Mówiła jednym tchem, bez przerwy, jakby się nauczyła lekcyi i słowa jej szemrały cicho a dobitnie wśród ciasnej a smrodliwej przestrzeni podwórka. Jacentowa nie otwierała ust, mówiąc; sine i wązkie wargi zaciskały się prawie. Nozdrza spłaszczonego nosa nieporuszały się, to samo i deka piersiowa, pokryta cienką tkaniną perkalowego kaftana. Jedynie oczy migotały i latały pod zamkniętemi silnie brwiami i skóra na olbrzymiem, wypukłem czole marszczyła się w masę fałd jak zwoje zbyt obszernego płaszcza. Kobieta była chuda, mała, mizerna, czarna, ze skórą spaloną a mimo to lśniącą. Ot, mucha wobec olbrzymiej postaci Jacentego. A przecież chichotała ciągle jak mała małpka skurczona na progu izby. Resztki zachodzącego słońca wydobywały z ciemni jasną barwę jej kaftana i kładły migocący punkt na samem środku jej czoła. Ot, jak dukat złoty ruchomy i nieuchwytny, migocący tuż pod pasmami ciemnych włosów.
Jacenty machnął raz jeszcze miotłą i podszedłszy ku kątowi dziedzińca, gdzie skład był wszelakich rupieci, wielką polewaczkę z łoskotem i brzękiem wydobył.
Nie mówiąc ani słowa, ku studni podszedł i wodę do konewki ściągać zaczął. Na odgłos plusku wody, zadudniło w głębi izby i jak bomba z ciemnego wnętrza domu wyleciała na dziedziniec mała dziewucha bosa i zasmolona, w perkalowej sukience i z cieniuchnemi warkoczykami po obu stronach olbrzymiej jak dynia głowy.
Z rękami rozczapierzonemi pędziła w stronę studni i nie zatrzymała się aż w brylantach wody, która całą kaskadą rozpryskiwała się dokoła.
Jacentowa uderzyła się po kolanach.
— Julka!… Wiedźmo zatracona!… — zawołała — pońdziesz precz od wody… kieckę na nic zamoczysz, flądro jedna!..
Lecz Julka, nazwana „flądrą“, kręciła się jak wrzeciono w pyle wodnym, obsypującym ją ożywczym, chłodnym deszczem. Żółta głowina pokryta rzadkiemi włoskami, migała jak olbrzymia bania wśród wodotrysku.
— A odpędź ją!… — Krzyczała matka.
Jacenty postawił konewkę i pochmurnie na dziecko spojrzał.
— Poszła!… — Krzyknął wreszcie, lecz Julka, rozbawiona, kręciła się wciąż wyciągając brudne ręce, żółte i jakby napuchłe, ręce skrofulicznego dziecka…
— Zdziel ją bez łeb!… — Wołała Jacentowa.
Lecz już z wnętrza izby wylazło nowe, pokraczne stworzenie, blade i maluchne, czołgające się na czworakach, z taką samą wielką żółtą głową jak dynia i z trudem dźwignąwszy się na wygięte w pałąk nogi, dążyło ku tej drugiej całej brylantowej od rosy wodnej czepiającej się jej nędznych włosów i wyciągniętych rączek. W brudzie, zaduchu i ciemnicy zrodzone i chowane istoty dążyły instynktownie do światła, chłodu i wody, tryskającej promienną strugą wśród smrodliwej ciemni dziedzińca.
Lecz równocześnie oboje rodzice, podnieceni i podrażnieni sprzeczką, rzucili się jakby na komendę na te drobne ciała pokurczone i nędzne, dźwigające się z takim trudem do ziemi.
But Jacentego obalił na ziemię Julkę, pięść Jacentowej przygniotła do ziemi to drugie stworzenie.
Poczem Jacenty, porwawszy za konewkę, zniknął w głębi a Jacentowa wpadła do izby i zaryglowała się wewnątrz.
Na dziedzińcu, na szarem tle bruku, obok skrzyni ze śmieciami, przypadło do ziemi młodsze dziecko, zanosząc się z płaczu.
Nieco dalej, pod pompą, wśród kałuży wody, leżała Julka, cicha, z zaciśniętemi ustami.
Po nad niemi, nad temi atomami ludzkości, wznosiły się mury kamienicy, otaczające fortecznym murem maluchną przestrzeń dziedzińca. Olbrzymia drewniana rynna przeznaczona do zlewania nieczystości, żółciła się w kącie jak potworna gromnica.
Na jednem z wyższych pięter jakaś żydówka wywiesiła czerwoną pierzynę. Zdaleka słychać przyciszony łoskot jadącej dorożki lub głos sługi śpiewającej godzinki.
Nareszcie dźwignęła się z ziemi Julka i, kiwając swą olbrzymią głową, ku młodszej siostrze iść zaczęła.
— Cyt!… Cyt!… Karusia!… — wymówiła cichutko.
Karusia umilkła i załzawione swe oczy w idącą siostrę utkwiła.
Były zupełnie do siebie podobne, obie brzydkie, skrofuliczne, smutne, brudne, napiętnowane od kołyski nędzą.
Obie miały jednakowe, wielkie, błękitne źrenice, załzawione i pełne nieokreślonej tęsknoty, usta sine i malutkie, uszy duże, żółte i odstające jak wachlarze, szyje cienkie i szramami skrofuł poznaczone.
Tylko Karusia była o wiele mniejsza i nędzniejsza od Julki, która zdawała się być poczętą i zrodzoną w jaśniejszej jeszcze i czystszej atmosferze niż ta, jaka panowała wśród ścian dziedzińca.
Julka usiadła na ziemi obok Karusi i, ująwszy dziecko w ramiona, przytuliła do swej maluchnej piersi.
Karusia łkać przestała i tylko od czasu do czasu wzdychała ciężko a Julka wtedy delikatnie jej włosy gładziła.
I tak siedziały obie długo, w swych brudnych różowych sukienkach na szarem tle kamieni, malutkie a tak już ogromem chorób i strapienia przygniecione — w zaraniu życia, jak braki społeczne na rzeź niedoli wysortowane i zrządzeniem losu piętnem hańbiącem znaczone.
∗ ∗
∗ |
Jeszcze przed świtaniem zerwała się Jacentowa z pościeli.
Nie mogła przecież zaspać dnia dzisiejszego. O piątej bowiem kompania wyrusza do Studzienki z pielgrzymką do Panny Najświętszej, cudami na mil kilkanaście dokoła słynącej.
Pewnej nocy, dawno już dosyć, bo niemal zaraz po narodzeniu się Julki, Jacentowa zbudziła się nagle, czując jakby szarpnięcie prawego ramienia.
— Kto to?… — zawołała, siadając na łóżku.
Lecz odpowiedziało jej tylko chrapanie Jacentego, który dzień cały rąbiąc lód, spracował się ciężko i teraz spał snem kamiennym, wetknąwszy nos w czerwono kratkowany perkal powłoczki poduszki.
Niedaleko łóżka stała kołyska, pod której bieguny podłożono kilka tarcic. W komórce bowiem, służącej za mieszkanie stróża, wilgoć była przerażająca i podłoga gniła, rozpadając się jak trup w wilgotnym grobie.
W kolebce spała Julka cicho, nie oddychając prawie, mając ciało przytłoczone ciężarem olbrzymiej głowy, która czyniła z niej rodzaj potwora, przedwczesnego płodu, konserwowanego w brudnych słojach, na purpurą obciągniętych półkach wędrownych muzeów.
Jacentowa usiadła na łóżku i doznała nagłego uczucia szalonej trwogi. Przed jej oczyma zaczęły przesuwać się w zwartym szeregu białe kościotrupy, niosące na barkach trumny i wlokące za sobą długie prześcieradła.
Cała ohyda śmierci nieuszlachetnionej rozumną legendą, wraz z aparatem kościelnym, piszczelami wyszytemi na na tle katafalkowego sukna, z „Salve Regina“ śpiewanem nad otwartą jamą grobu, z całą potworną komedyą pogrzebu, obliczoną na szarpanie nerwami tych, którzy zostają — wypełniła teraz ciasne wnętrze izdebki.
Było to nagłe widzenie owej śmierci nieuniknionej a nieoczekiwanej i Jacentowa w spazmie szalonej trwogi, drżała teraz, cała wstrząsana jakby przedśmiertnym dreszczem.
Tuląc do piersi cały komplet medalików, ukrytych pod grubem płótnem koszuli, otwierała szeroko małe ślipki i nagle wyschłym językiem obracała w rozwartych ustach.
Wreszcie ze spieczonego gardła zdołała wykrztusić:
— Panno Najświętsza!… Ślubuję Ci odprawić pielgrzymkę do najbliższego świętego miejsca, niech jeno rana doczekam… i nie zamrę tak po ciemku przez świecy i pomocy ludzkiej!..
Nie zamarła — owszem, nazajutrz obudziła się zdrowa, lecz pamięć owego nocnego „stracha“ pozostała już ciągle w jej umyśle i często, kładąc się wieczorem, drżała na samą myśl, że napad ów groźnych śmiertelnych widziadeł ponowić się może.
Jacenty opowieść żony przyjął pogardliwem wzruszeniem ramion i, splunąwszy, oznajmił, że baby to jak nie mają prawdziwego stracha, to go zełżą, byle językiem mleć i ludziom czas zajmować.
Trzy lata minęło, po Julce przyszła Karusia — Jacentowie z wilgotnej komórki przenieśli się do… komórki wilgotnej.
Jacenty zaczął pić i z kompanami do harfiarek zaglądać, Jacentowa nabrała „gęby“ — zrobiła się „cięta“, lecz zarazem wychudła, zczerniała i miała w dwudziestym piątym roku powykręcane ręce od reumatyzmu.
O pielgrzymce nie było mowy, Jacentowa bowiem najmowała się do posługi i do prania, rodziła dzieci, karmiła je, gotowała, chorowała, łatała odzież, biegała po szynkach i wywłóczyła z nich męża, robiła plotki, biła się z sąsiadkami, odmawiała i stręczyła sługi, katowała dzieci, wymyślała „handlom“, zajmowała się „merdunkami“, spełniała funkcyę denuncyanta przy boku „pana rządcego“ — słowem, wieczorem zaledwie miała czas wykuksać dzieci, obetrzeć im nosy, nałożyć sobie na włosy trochę pomady, zjeść coś nie coś, wykłócić się z mężem i runąć na posłanie, wyciągając daleko po za sosnową ramę parę nóg zczerniałych, spuchniętych, często pokrwawionych, lub od mrozu i brodzenia w ługu spękanych.
Naraz, ów „strach“, owa bojaźń śmierci powtórzyła się wśród nocy wiosennej jeszcze więcej wyrazista i przerażająca. Jacentowej tchu w piersiach nie stało. Przypomniała sobie ślub uczyniony i swe cudowne od śmierci ocalenie. Wstała z pościeli blada, z oczyma świecącemi i poszła na naradę do sklepikarki Bączkowskiej, osoby otyłej, pobożnej i do bractwa Adoracyi wpisanej. Obie uradziły, że pielgrzymkę odbyć trzeba a Bączkowska, jako osoba fachowa, doradziła Studzienkę, o mil kilkanaście odległą. Właśnie w czerwcu zbierały się kompanie pobożne i ze śpiewem i chorągwiami wyruszały do świętego miejsca.
Od tej chwili w komórce Jacentów rozpoczęło się piekło. Jacentowa dzień i noc mówiła „pońdę“ — na co Jacenty odpowiadał „nie pońdziesz!“ I ta mistyczna przyczyna niezgody rosła, potężniała codziennie, aż w wigilię wyruszenia kompanii, doszła do kulminacyjnego punktu naprężenia.
Z dudnieniem nóg bosych i podciąganiem nosem wybierała się teraz Jacentowa w drogę, wiążąc rzeczy w węzełek, ledwie odziana, w spódniczynie zarzuconej na chude biodra.
Na tapczanie spała Karusia a obok niej leżała Julka, która, milcząc, szeroko rozwartemi oczyma patrzeć poczęła na krzątającą się matkę.
Kaganek świecił na brzegu stołu. Przez małe okienko wdzierał się świt szary i nędzny.
Nagle na łóżku podniósł się i usiadł Jacenty. Był cały zapuchnięty jeszcze od snu i wąsy sterczały mu groźnie pod zaczerwienionym nosem. Rozhamrana koszula spadała mu prawie z ramion. Przetarł oczy i spojrzał na żonę.
— A ty co wyrabiasz? — Zapytał chrapliwie — kręćka dostałaś, czy co?…
Jacentowa składała właśnie chustkę dużą, dostatnią w kraty białe i czerwone; nie patrząc na męża, odmruknęła.
— Co ci do tego, co ja robię!.. w niewolę mnie nie wzioneś!..
Tłomoczek spakowany położyła na ziemi, wdziała trzewiki, kaftan, śliną przygładziła włosy i małą chustkę na głowie wiązać zaczęła.
— Gdzie cię niesie? — spytał Jacenty.
— Cztery mile za piec! — odparła kobieta.
Teraz Jacenty przypomniał sobie pielgrzymkę, ową czterodniową wycieczkę, podczas której on miał wraz z dziećmi pozostać sam w mieście.
— Słuchaj, Maryna!… — wyrzekł dobitnie a zęby mu aż z wielkiej złości drżały — jak ty mi nogą za próg przestąpisz, tak ci takie wały sprawię, że na drugi rok przypomnisz…
Lecz ona porwała tłomoczek i ku drzwiom przyskoczyła.
— Żebym ja ci pierwej wałów nie sprawiła, pijaku! — krzyknęła prawie już na progu.
— Dyablica!…
— Cholera!…
— Suka!
Teraz oczki Jacentowej zabłysły jak ogniki; chwileczkę zawahała się, lecz przez umysł jej przebiegła chytra chłopska myśl, iż jeden więcej grzech niewiele znaczy, zwłaszcza skoro idzie się tam, gdzie odpuszczą grzechy całego życia…
Szybko, jak mała pantera, poskoczyła ku łóżku i reumatyzmem pokręconą pięścią uderzyła po karku męża.
Zanim Jacenty mógł się opamiętać, Jacentowa była już na dziedzińcu, wpadła do bramy, otworzyła drzwi trzymanym w ręku kluczem i wypadła na ulicę.
Jak strzała pomknęła wzdłuż trotuaru, trzymając się cienia domów i skręciła w pierwszą boczną uliczkę.
Tam zatrzymała się dla nabrania oddechu i podniósłszy oczy ku niebu, które już lekko różowiło się na skraju widnokręgu — wyszeptała.
— Panno Najświętsza!… Ochfiaruję Ci te mizerye na chwałę twoją — Amen!…
∗ ∗
∗ |
Pierwszego dnia nieobecności żony, Jacenty przyniósł dzieciom kiełbasy, bułek i piwa. Wypiwszy butelkę na dwie, obie dziewczyny upiły się i nataczawszy się po dziedzińcu, zasnęły wreszcie, opierając głowy o skrzynkę od śmieci.
Jacenty klnąc, zaniósł je do izby i ubrane porzucił na łóżko, a sam poszedł przed bramę wydziwiać i wymyślać na żonę.
Bączkowska stała właśnie przed sklepikiem i słysząc monolog Jacentego, zaczęła mu przyświadczać, mówiąc, że dzieci, mąż i dom to pilniejsze obowiązki dla baby, niż chodzenie po pielgrzymkach.
Bączkowska była jeszcze niczego, jędrna jak rzepa, okrągła i zawsze czysto a szumiasto odziana. Mówiąc, uśmiechała się i zawracała oczami.
Jacenty zauważył, że sklepikarka była jeszcze niczego i zbliżył się, tembardziej, że znalazł w niej chętnego słuchacza.
Rezultatem było zaproszenie Jacentego przez Bączkowską na szklankę piwa i, jakkolwiek nie zaszło nic zdrożnego, jednak już Jacenty nie uczuwał tak bardzo osierocenia i opuszczenia swego.
Bączkowska, rozczulona, przyrzekła nawet zająć się dziećmi i rzeczywiście nazajutrz przyszła z dużym garnkiem mleka i porcyą suszonych śliwek.
Zastała tylko Karusię, bo Julka doprowadziła do skutku dawno ułożony plan i wylazłszy za bramę, powędrowała w świat Boży.
Jakie były jej losy, o tem nikt nie wiedział, gdyż nazajutrz przyniósł ją policyant z rozkrwawioną od uderzenia kamieniem głową.
Musiała jednak Julka widzieć piękne i słoneczne rzeczy, bo w głębi swych olbrzymich źrenic zdawała się mieć nagromadzone tajemnicze skarby, zazdrośnie i w milczeniu ukryte.
Tymczasem Bączkowska szastała się po izdebce stróża i teraz Jacenty nie wychodził do szynku ani przed bramę, lecz wciąż starał się być blisko otyłej wdowy.
Ciągnęło go do niej jak muchę do miodu.
Kobieta nie broniła się, owszem chętnie podsuwała swe rozrosłe ciało pod wzrok i ręce mężczyzny, który jej zawsze imponował olbrzymim wzrostem i niewzruszonym spokojem.
I na trzeci dzień, Bączkowska i Jacenty wynieśli się z izdebki do sklepiku, gdzie byli o wiele swobodniejsi po za szafami i gdzie nie ścigały ich milczące i zdziwione oczy Julki.
Tymczasem obie dziewczynki napróżno wyczekiwały jakiegokolwiek pożywienia.
Karusia zanosiła się z płaczu a łzy jej, ściekając po dawno nieumytej twarzy, tworzyły długie, szare, tłuste pasma.
Julka, zacisnąwszy usta, jak małe prosię, instynktem wiedzione, szukała po kątach jakich okruszyn jadła.
Znalazła trochę spleśniałych kartofli i te po odrobinie wsuwała w buzię siostry.
Pod wieczór jednak głód szarpał jej wnętrzności.
Słyszała, jak ojciec pompował wodę na dziedzińcu, jak zamiatał i czyścił skrzynię do śmieci.
Nie mogła się jednak odważyć stukać i wołać o trochę pożywienia.
Zamknięto je bowiem na klucz z obawy nowej wędrówki po świecie.
Wieczór nadszedł, Karusia leżała teraz w kącie tapczana i nie miała już siły płakać, tak bardzo drobne jej piersi spracowały się od ciągłego krzyku.
Julka stała oparta o ścianę. Brudna szmata, którą owinięto jej czoło, spadła jej na ramiona i na olbrzymiem czole wśród błękitnawego światła wieczoru ciemniała szrama, z której sączyła się powoli krew, cieknąc na wybladłe policzki.
Klucz zachrobotał w zamku i Jacenty stanął na progu izdebki.
Przypomniał sobie wreszcie dzieci i prosił Bączkowskiej, aby przyszła ugotować im trochę ciepłej strawy. Lecz wdowa, czując się już panią sytuacyi, nie miała ochoty męczyć się bezpotrzebnie i ograniczyła się jedynie na daniu Jacentemu trochę mleka i białego chleba, radząc mu, aby mleko przegotował.
Klnąc, plując, drżącemi ze znużenia rękami, rozpalił Jacenty ogień i postawiwszy na fajerkę rądel z mlekiem, zabierał się do rzucenia się na łóżko, gdy zapukano cicho do okna.
To stróż z sąsiedniej kamienicy przyszedł wyciągnąć Jacentego na kieliszek „słodkiej“ przed zapaleniem światła na schodach.
Jacenty, po chwilowem wahaniu, wyszedł, zamykając drzwi na klucz.
W izdebce oświetlonej skąpo przebłyskami płonących w piecu drzazeg, pozostała Julka i Karusia, obie pełne nadziei dostania wreszcie okruszyny ciepłej strawy.
Na czworakach wylazła Karusia ze swego legowiska i skierowała się do pieca, za nią poszła Julka.
Obie znalazły się przy kominie, dostając zaledwie czubkami głów do skraju tegoż, z głowami zadartemi, z oczyma wlepionemi w ten rądel, gdzie grzało się mleko, które w tej chwili przedstawiało dla nich jedyne pożądanie i tak gorąco upragnioną i wypłakaną strawę.
Nagle Julka poruszyła się niecierpliwie. Mleko zaczęło kipieć, z szumem wylatywało na blachę i w tysiącach perełek, drżąc, biegając, tańcząc, niknęło w przestrzeni. Julce nabiegły łzy do oczów. Obejrzała się na drzwi, ojciec nie wracał, mleko ucieknie, zbiegnie tak całe…. i znów nie pozostanie ani dla niej, ani dla Karusi nawet okruszyny, nawet jednej kropelki.
Na wypukłem jej czole zarysowała się nagle zmarszczka jakiegoś silnego postanowienia.
Przysunęła do komina stołek i wdrapała się nań z wielkim trudem. Stanąwszy, wyciągnęła rękę i ujęła za rączkę rądla, pociągnęła ku sobie, lecz naczynie było ciężkie i nie stało równo, wtłoczone jednym brzegiem w otwór fajerki.
I nagle, równocześnie, rozległ się nieludzki krzyk z obu dziecinnych piersi. Mleko gorącym warem oblało całą głowę i ciało stojącej koło komina Karusi, a Julka, straciwszy równowagę, spadła z krzesła na ziemię, rozraniając sobie do reszty swą nieszczęsną głowę skrofulicznej istoty.
∗ ∗
∗ |
Na czwarty dzień pod wieczór, pani Jacentowa, zabłocona, wychudła, zczerniała, ze spódnicą obszarpaną, z odzieżą zlaną deszczem, weszła na dziedziniec, niosąc za pazuchą dwa różańce, butelkę wody Studzienkowskiej, kilka obrazków, kropielniczkę i masę innych przedmiotów.
Pchnęła drzwiczki od izdebki i zatrzymała się na progu, mrużąc oczy, niewidząc dokładnie w tej ciemni od której odwykła.
Usłyszała tylko jakby pisk kociaka i w kącie na tapczanie dojrzała wreszcie pakunek waty, z której się pisk ten wydobywał.
Obok leżała Julka z oczyma płonącemi, spalonemi od gorączki, z głową obandażowaną, milcząca i chmurna.
Na stole stał talerz, na którem żółciła się oliwa i leżało duże gęsie pióro, ociekłe złotą cieczą.
Jacentowa rzuciła na ziemię tłomoczek i ku drzwiom podbiegła.
Niebyło w stancyi nikogo, lecz leżąca na łóżku czapka Jacentego wskazywała, że stróż musi być niedaleko. Jacentowa odsunęła watę i z ust jej wybiegło jedno słowo:
— Jezu!
Z Karusi została jedna żywa rana, purpurowa, bąblami białemi pokryta.
Drzwi skrzypnęły, Jacenty wszedł do izby. Spojrzał na żonę wrogo, nienawistnie i za czapkę pochwycił.
— Co się tu stało? — spytała Jacentowa.
Lecz on, zamiast odpowiedzi, splunął pogardliwie i, wyszedłszy z izby, drzwiami trzasnął.
Jacentowa stała chwilę w milczeniu, aż wreszcie na kolana upadłszy, zawodzić poczęła.
Julka poruszyła się niespokojnie na łóżku i swe wielkie, zgorączkowane źrenice utkwiła w matkę jakby z wyrzutem, jakby z zapytaniem i pozostała tak ciągle milcząca, z ustami spieczonemi, zaciśniętemi w upartem milczeniu. Lecz Jacentowa wyciągnęła ręce w stronę, w której na ciemnem tle ściany połyskiwał wyzłocony obrazek Dziewicy.
— A… wyprowadźże dzieciny moje z tych chorób, Panno Najświętsza! — zawołała, zanosząc się od płaczu, a ślubuję Ci nową pielgrzymkę!…