Pielgrzym Kamanita/XXXVII. Więdnący raj

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karl Gjellerup
Tytuł Pielgrzym Kamanita
Podtytuł Romans starohinduski
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Poznańska
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Pilgrimen Kamanita
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVII.
WIĘDNĄCY RAJ.

— Tak, ukochany mój — dodała Vasitthi — bez rozczarowania i bólu słuchałam tych słów, które tobie wydały się tak nadziejobójcze, podobnie też bez bólu, a nawet z radością spostrzegam, jak prawdziwość słów onych iści się tutaj dokoła nas.
Podczas opowiadania Vasitthi więdnienie lotosów rajskich postępowało zwolna, ale bez przerwy, tak, że nie sposób było powątpiewać, iż wszystkie owe twory i całe otoczenie zmierza ku zupełnemu zniszczeniu i rozpłynięciu się w nicość.
Lotosy postradały już większą część swych płatków, woda gdzieniegdzie jeno ukazywała się z pośród mnóstwa małych czółenek kwietnych i drżała ustawicznie od spadania coraz to nowych. Na ogołoconych z ozdoby tronach siedziały postacie, skulone w różnych pozach, z pozwieszanemi na piersi lub na bok głowami, dygocąc, ile razy dreszcz zimny przenikał gaje, chwiejąc koronami drzew tak gwałtownie, że za każdym razem spadał na pożółkłą murawę deszcz liści i kwiatów. Przerywana coraz częściej dysonansami muzyka duchów niebiańskich rozbrzmiewała coraz to smutniejszemi akordami, a mieszały się z nią głębokie westchnienia i bolesne jęki. Wszystko, co błyszczało przedtem, przygasło teraz, twarze i szaty błogosławionych i duchów napowietrznych, chmury i kwiaty, wszystko stało się szarawe, nikłe, a w dali szafirowy mrok zaczął snuć pasma swego przędziwa. Rzeźwy przedtem, weselacy serca zapach kwiatów przemienił się teraz w woń duszącą, co oszołomiała zmysły i działała usypiająco.
Kamanita wskazał wokół leniwym ruchem ręki i rzekł:
— Jakże możesz, o Vasitthi, doznawać radości na taki widok?
— Cieszę się dlatego, — odrzekła Vasitthi — że widok znikomości tych oto zjaw świadczy, iż istnieją rzeczy wyższe. Byłoby to niepodobieństwem, gdyby były wiecznotrwałe. Istnieją rzeczy nieprzemijające i niepowstałe. To miał na myśli mistrz, mówiąc o „radości przemijania“. Dlatego też powiedział: Poznawszy skon tego co stworzone, poznałeś to co niestworzone.
Te nacechowane pewnością słowa sprawiły, że ożywiły się rysy Kamanity jako kwiat ożywia się po suszy, deszczem.
— Błogosławioną bądź, o Vasitthi! — zawołał. — Daną mi zostałaś dla dobra mej duszy, czuję to. Zbłądziliśmy tylko przez to, iż tęsknocie swej wyznaczyliśmy zbyt niski cel. Pragnęliśmy jeno raju kwietnego, a kwiaty z natury swej więdnąć muszą. Natomiast gwiazdy są niezniszczalne i toczą się ciągle drogą swą wedle praw wiekuistych. Spójrz tylko! Gdy wszystko wokół nosi znamiona rozkładu, to ramię niebiańskiej Gangi, które zasilało przez tysiące tysięcy lat nasze jezioro, połyska ciągle wspaniale i toczy tę samą obfitość fal. Jest ono niezniszczalne, albowiem pośród gwiazd ma swój początek. Ktoby zdołał odrodzić się pośród bóstw gwieździstych, ten wzniósłby się ponad koło przemian zjaw znikomych i trwał wiecznie.
— Czemużbyśmy tego dokazać nie mogli? — powiedziała Vasitthi. — Słyszałam, że mnisi, którzy całą potęgą serca pragną tego, odradzają się w państwie stutysięcznego Bramy. I dla nas nie może być na to za późno, bo wszakże prawdą muszą być słowa:

Ten kto umiera o innym śniąc bycie,
W istnieniu owem wszczyna nowe życie.

— Vasitthi! — zawołał — Napełniasz mnie nadludzką odwagą! Tak, zaprawdę, odtąd całem pragnieniem serc naszych będzie odrodzić się w państwie stutysięcznego Bramy.
Zaledwo powzięli to postanowienie, zerwał się potężny wichr i poleciał przez gaje i stawy. Zawirowały chmury kwiatów i liści, siedzący na lotosach skulili się, jękli i otulili płaszczami drżące ciała swoje.
Doznali wrażenia, jakie ma człowiek zamknięty w izbie, duszący się gęstem, przepojonem wonią powietrzem, gdy nagle przez otwarte okno wpadnie rzeźwy powiew, niosący słony dech morza. Pierś jego oddychać zaczyna swobodnie i życie wraca. To samo stało się z Kamanitą i Vasitthi, gdy poczuli wiew ów przeczysty, którym oddychali ongiś nad brzegiem niebiańskiej rzeki.
— Pamiętasz ten zapach? — spytała.
— Pozdrowienie Gangi! — zawołał — Słuchaj jak woła!
Żałośliwa, obumierająca muzyka duchów niebiańskich zatonęła w uroczystych, tętniących gromowo akordach.
— Dobrze, że znamy już drogę! — radowała się Vasitthi. — Wszak nie lękasz się, mój jedyny?
— Jakże mógłbym się lękać? — odparł. — Lećmy tam co prędzej!
Zerwali się jak para ptaków z gniazd polatujących ku prądowi wichru i znikli w oddali. Wszystkie postacie patrzyły za nimi zdumione, iż istnieje tu jeszcze ktoś mający siłę i odwagę do odlotu.
Uniósłszy się w górę, spostrzegli, że pod nimi trąba powietrzna zmiotła wszystko i rozwiała kędyś dusze tak, że starczy byt Sukhavati skończył się skonem ostatecznym.
Rychło dopadli palmowego lasu, przelecieli go i ujrzeli przed sobą srebrzystą taflę gwieździstej rzeki, ścielącą się aż do granic ciemno-granatowego horyzontu.
Popłynęli nad falą i natychmiast porwał ich mocarny prąd powietrza, unosząc z sobą, jak burza pyłki unosi. Zawrotna chyżość lotu, przeraźny huk toczących się światów i tętnienie jakichś śródgwiezdnych dzwonów pozbawiły ich zmysłów...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karl Gjellerup i tłumacza: Franciszek Mirandola.