Pielgrzym Kamanita/XXIV. Drzewo koralowe

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karl Gjellerup
Tytuł Pielgrzym Kamanita
Podtytuł Romans starohinduski
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Poznańska
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Pilgrimen Kamanita
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.
DRZEWO KORALOWE.

Kamanita patrzył długo i zdumiewał się, potem zaś dziwił się swemu zdumieniu.
— Nie pojmuję, czemu mi się tu wszystko wydaje tak dziwnem. Jeśli tutaj jest miejsce moje, dlaczegóż tedy nie uważam wszystkiego za naturalne? Tymczasem każda nowa zjawa jest mi zagadkową i wprawia mnie w podziw. Tak się rzecz ma nawet z ową wonią, którą uczułem nagle. Różni się od zapachu kwiatów, jest pełniejsza, silniejsza, pociąga i niepokoi jednocześnie. Skądże się bierze?
— Skądżem się wziął zresztą ja sam? Wszakże niedawno byłem jeszcze niczem. Czy może istniałem, tylko nie tutaj? Gdzieżem żył tedy i w jaki sposób się tu dostałem?
Podczas kiedy sobie zadawał te pytania, ciało jego uniosło się niepostrzeżenie z trawy i płynął w powietrzu, nie w tym jednak kierunku co inne postacie. Unosił się coraz to wyżej, ku przełęczy na szczycie wzgórza, a znalazłszy się ponad szczytem, poczuł jeszcze silniej tę samą woń.
Leciał dalej.
Okolica poza górą wyglądała nieco odmiennie. Utraciła poniekąd urok, kwiatów było mniej, krzewy stały się ciemniejsze, gaje gęstsze, a skały wyższe i bardziej strome. Pasły się tu stada gazel, ale postacie błogosławionych ukazywały się zrzadka.
Dolina, zwężając się coraz to bardziej, kończyła się parowem. Woń stała się jeszcze silniejsza. Wiał rzeźwy wiatr, ściany parowu stawały się coraz bardziej nagie, wyższe i spadzistsze, aż wreszcie zamknęły się, tworząc rozpadlinę bez wyjścia.
Nagle ukazał się ostry załom, jeden, drugi, trzeci, ciasna parja rozstąpiła się wokół i Kamanita zobaczył niewielką kotlinę górską, otoczoną niebotycznemi, prostopadłemi skałami malachitowemi. Pośrodku niej stało cudowne drzewo.
Pień i gałęzie utworzone były z lśniącego, czerwonego korala, barwa strzępiastych liści wpadała w ton nieco żółtawy, a kwiaty jarzyły się karmazynem.
Ponad szczytami skał piętrzyło się ciemno... szafirowe niebo bez śladu chmur. Nie dolatały tu dźwięki muzyki duchów, pozostawiając jeno coś, niby wibrujące w powietrzu dawne wspomnienie.
Istniały tu jeno trzy barwy, ultramaryn nieba, zieleń malachitowych skał i czerwień koralowego drzewa. Panował jeden tylko zapach, ów tajemniczy, niepodobny do żadnego innego zapach karmazynowych kwiatów, który przywiódł Kamanitę.
Niezwłocznie ujawniło się też cudowne jego działanie.
Gdy odetchnął ona wonią, skondensowaną w kotlinie, którą wypełniała, naraz świadomość jego doznała dziwnej przemiany, rozszerzyła się i przerwała zaporę, istniejącą od chwili zbudzenia się na lotosowem jeziorze.
Uświadomił sobie całe życie minione.
Zobaczył przedsionek domu garncarza, gdzie spędził noc na rozmowie z owym nierozsądnym mnichem, uliczkę Rajagahy, którą spieszył, krowę pędzącą naprzeciw, potem przerażone twarze ludzi i mnichów w żółtych płaszczach. Przesunęły mu się też przed oczyma lasy i gościńce czasu pielgrzymstwa, pałac, żony jego, hetery ujjenijskie, rozbójnicy, gaj Kryszny, „Terasa Beztroskich“, Vasitthi, dom rodzicielski, czasy dziecięctwa...
Poza tem życiem zobaczył poprzednie, potem jeszcze wcześniejsze i jeszcze jedno... Jawiły mu się obrazy żywotów, podobne do drzew przydrożnych, idących aż ku kresowi widnokręgu, gdzie spływają się w jeden jedyny punkt.
Uczuł zawrót głowy i nagle wzniósł się ponad kotlinę niby liść, uniesiony powiewem wiatru. Nikt długo po raz pierwszy znieść nie mógł zapachu koralowego drzewa, a instynkt samozachowawczy zmuszał do śpiesznego odwrotu, skoro jeno nastąpił zawrót głowy.
Płynąc spokojnie ponad roztoczą doliny, zastanawiał się Kamanita nad wszystkiem.
— Teraz rozumiem — myślał — czemu ów mędrzec zauważył, iż nie byłem jeszcze u drzewa koralowego. Nie rozumiałem, co oni zowią ułudą senną, teraz atoli wiem, gdyż przeżywałem tego rodzaju ułudy. Rozumiem także dlaczego tu jestem. Chciałem dotrzeć do Buddy w lasku mangowym w pobliżu Rajagahy. Zostało to uniemożliwione przez mą nagłą śmierć tragiczną, ale dobre chęci zostały mi policzone i znalazłem się w miejscu szczęśliwości pośmiertnej, zupełnie jak gdybym siedział u stóp mistrza i zmarł wyznawcą jego nauki. Przeto pielgrzymstwo moje daremnem nie było.
Kamanita wrócił do jeziora i usiadł na swym kwiecie, niby ptak spragniony gniazda.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karl Gjellerup i tłumacza: Franciszek Mirandola.