Pielgrzym Kamanita/XXIII. Łany błogosławionych

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karl Gjellerup
Tytuł Pielgrzym Kamanita
Podtytuł Romans starohinduski
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Poznańska
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Pilgrimen Kamanita
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.
TANY BŁOGOSŁAWIONYCH.

Kamanita zauważył z zdumieniem, że jedna w jego pobliżu na lotosie siedząca biała postać nagle wystrzeliła w górę. Rozwinęły się fałdy jej niezmiernie sutego płaszcza i spłynęły pionowemi linjami aż do dołu. Po chwili dolny jego skraj uniósł się ponad koroną, a postać popłynęła nad wodą i, sięgnąwszy przeciwległego brzegu, znikła pomiędzy krzewami i drzewami.
— Jakże rozkosznym musi być taki lot, — pomyślał Kamanita — ale jest to zapewne sztuka nader trudna, mimo, że wydaje się niczem. Ciekawym, czy się tego kiedy nauczę?
— Chciej tylko, a potrafisz niezwłocznie! — odparł błękitny sąsiad, do którego skierowane było to pytanie.
W tejże samej chwili uczuł, że ciało jego podnosi się w górę. Przepłynął ponad tonią jeziora i znalazł się pośród zieleni. Lot ten niósł go w każdą stronę, dokądkolwiek skierował spojrzenie i wyraził chęć udania się, a szybkość mógł regulować również samą jeno wolą swoją. Zwiedził rozliczne stawy lotosowe, równie piękne jak pierwszy, wędrował przez urocze gaje, gdzie świegotały różnobarwne ptaszęta i szumiały korony drzew, płynął nad rozkwieconemi łąkami, na których igrały powabne antylopy, nie bojąc się go zgoła i usiadł na łagodnem zboczu pagórka. Ujrzał poprzez pnie drzew i kwitnące krzewy część jeziora lśniącego, lotosami pokrytego i zauważył, że w koronach wielu kwiatów nie było wcale ludzkich postaci.
Nastała widocznie pora ogólnych tanów, bo pod drzewami, wśród krzewów i wokoło skał roiły się postacie niby świętojańskie robaczki w ciepły wieczór letni.
Błogosławione istoty krążyły cicho samotnie, parami, albo grupami, a widać było z wyrazu ich twarzy, gestów i spojrzeń, że rozmowa toczyła się żywa. Patrząc, dorozumiewał się nawet treści, chwytał fragmenty, odczuwając wszystko bez pomocy słowa.
Słodkiem ogarnięty rozmarzeniem, patrzył upojony i po chwili odczuł pragnienie porozumienia się z rozradowaną rzeszą.
Niezwłocznie znalazł się pośród towarzystwa, mile witany jako świeży przybysz, dopiero co zbudzony.
Kamanita zdziwił się bardzo i spytał jak wieść o jego pojawieniu się mogła tak szybko rozejść się po calem Sukhavati.
— Wszystkie lotosy rajskich stawów odczuwają rozkwitnięcie nowego kwiatu i zbudzenie się nowej istoty ludzkiej na szczęśliwość! — odpowiedziano mu.
— Skądże jednak wiecie, — spytał — że to ja przybyłem właśnie?
Uśmiechnęli się wszyscy mile.
— Nie rozbudziłeś się dotąd w zupełności.
— Spoglądasz na nas jeszcze jakbyśmy byli ułudą senną, bojąc się że znikniemy, a wróci smutna rzeczywistość.
Kamanita potrząsnął głową.
— Nie wiem o czem mówicie! — powiedział — Cóż to znaczy ułuda senna?
— Pamiętajcie, — ozwał się człowiek biało ubrany — że on nie był jeszcze u drzewa koralowego.
— Nie, w istocie tam nie byłem, ale sąsiad mój z jeziora lotosowego wspomniał mi o tem. Drzewo owo, to pono cud. Powiedzcież mi coś więcej.
Spojrzeli po sobie, potrząsnęli głowami i uśmiechnęli się tajemniczo.
— Radbym się tam udać natychmiast. Może mi z was który wskaże drogę?
— Droga znajdzie się sama, gdy nastanie czas właściwy.
Kamanita przesunął ręką po czole.
— O jednym jeszcze cudzie wspomniał mi sąsiad, — powiedział — o Gandze niebiańskim. Zasila nasze jezioro, żali i waszemu użycza wody?
Biało odziany człowiek pokazał mu krystalicznie czystą rzeczułkę, okrążającą wzgórze i toczącą się ku stawowi.
— Oto nasz dopływ! — rzekł — Niezliczona liczba takich żył wodnych przecina dolinę, gdzie żyjemy, to coś widział, to jeno większa wstęga wody, zaś niebiański Ganga otacza całe Sukhavati.
— Widziałeś samą rzekę świętą?
Biała postać zaprzeczyła głową.
— Nie można się tedy do niej dostać?
— Można! — zapewnili wszyscy — Ale nie był tam z nas żaden. I na cóż? Nigdzie piękniej niźli tu być nie może. Niektórzy wybrali się tam, coprawda, ale nie ponowili potem wędrówki.
— Dlaczegóż to?
Biała postać wskazała ku stawowi.
— Spójrz na tego w ponsowej szacie pod samym brzegiem przeciwległym! Był przed dawnym, bardzo dawnym czasem nad Gangą. Spytamy go, czy wrócił tam poraź wtóry?
— Nigdy! — odparł niezwłocznie, zapytany.
— Dlaczego?
— Leć tam sam, a dowiesz się.
— Lećmy razem. Odważę się na tę drogę w towarzystwie twojem! — powiedziała biała postać.
— Udam się tam, ale nie teraz jeszcze — odrzekł.
Z pobliskiego gaju wypłynął korowód postaci, rozwinął się barwnym wężem po łące i zaczął krążyć pośród krzewów, postać ostatnia jasno-błękitna ujęła dłoń białej, ta zaś wyciągnęła z kolei rękę do Kamanity.
— Dziękuję! — rzekł z uśmiechem — Pragnę się narazie jeno przyglądać.
— Spocznij i zbudź się dokładnie! Do widzenia!
Pociągnięta przez błękitną, biała postać odpłynęła wraz z innemi i rozpoczął się taniec napowietrzny. Inne postaci odsunęły się także, pozdrowiwszy życzliwie Kamanitę, by mu dać możność spoczynku i skupienia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karl Gjellerup i tłumacza: Franciszek Mirandola.