Pielgrzym Kamanita/XX. Nierozsądne dzieci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karl Gjellerup
Tytuł Pielgrzym Kamanita
Podtytuł Romans starohinduski
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Poznańska
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Pilgrimen Kamanita
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.
NIEROZSĄDNE DZIECIĘ.

Kiedy mistrz skończył wykład nauki, trwał Kamanita przez czas długi w milczeniu i bezruchu, a w duszy jego toczyły bój myśli sprzeczne i roiły się wątpliwości. Nakoniec powiedział:
— Opowiedziałeś mi, o czcigodny, szczegółowo, jak można już za życia położyć koniec cierpieniom, atoli nie pouczyłeś mnie wcale co się dzieje z człowiekiem, gdy ciało jego rozpadnie się po śmierci i wróci do pierwiastków ziemskich. Wiem jeno, że mąż, żyjący wedle tej nauki, staje się niewidzialnym dla bogów, ludzi, a nawet samej natury. Nie dowiedziałem się zgoła niczego o wiekuistem życiu, najwyższej rozkoszy i zbawieniu w niebie. Czyż mistrz nic o tem nie objawił?
— Tak jest, o bracie, tak jest, mistrz nic o tem nie wyjawił.
— To znaczy, że mistrz wie tyle co ja sam o owych sprawach najważniejszych? — spytał z niechęcią Kamanita.
— Tak sądzisz? Słuchaj tedy. Mistrz bawił swego czasu w tym samym lasku sinsapowym, gdzieście sobie z Vasitthi przysięgali wieczystą wierność i spotkanie w raju zachodnim. Wyszedł z lasu, trzymając garść liści sinsapowych w ręku i rzekł uczniom swoim: — Jak sądzicie bracia, czy więcej liści jest na drzewach tego gaju, czy w dłoni mojej? — Bez długiego namysłu odparli, że więcej jest liści na drzewach. — Podobnie ma się rzecz i z wami, uczniowie moi, — odrzekł mistrz — zaprawdę o wiele więcej jest prawd nieznanych wam niż tych, jakie wam objawiłem. A dlaczegóż to ich nie objawiłem? Albowiem nie jest to rzecz zbawienna, nie służy do pogłębienia ascezy, wyrzeczenia się świata, odmiany życia, rozpłynięcia się osobowości, zbudzenia i nirwany.
— Jeśli mistrz tak mówił w lasku sinsapowym pod Kosambi, — rzekł Kamanita — to sprawa ma się jeszcze gorzej. Nie chciał widocznie wyjawić prawdy, by uczniów nie zniechęcać, lub nawet odstraszyć. Ostateczna prawda musiała zwiastować nicość zupełną. Taki wyciągam zresztą wniosek z wszystkiego, com usłyszał od ciebie. Kiedy wszystko zostanie zaprzeczone i unicestwione, co podpada pod zmysły i dostępne jest myśli jako znikome, pełne cierpień i nieistotne, nastaje niemożliwość pojęcia czegokolwiek. To też w ten sposób pojmuję usłyszaną naukę, że uczeń, który odrzucił od siebie całą nieczystość ziemi, po zniszczeniu ciała przez śmierć staje się nicością, znika i poza progiem śmierci niema go wcale.
— Wszakże mi powiedziałeś, pielgrzymie, że za kilka tygodni będziesz siedział u stóp mistrza w gaju Jetawany pod Savatthi?
— Mam tę nadzieję, o czcigodny. Ale czemuż pytasz?
— Jak sądzisz, czy mistrzem owym będzie ten kształt jego cielesny, który będziesz mógł widzieć i dotykać, czy to będzie jego rzeczywistą istotą?
— Nie sądzę tak, o czcigodny.
— Gdy zaś mistrz zacznie mówić, czy jego świadomość ujawniona w tej chwili, jego wrażenia, spostrzeżenia i wyobrażenia będą stanowiły istotę jego? Czy tak sądzisz?
— Nie sądzę tak, o czcigodny.
— Czy ciało i świadomość mistrza razem wzięte stanowią jego istotę?
— Nie stanowią!
— Czyż tedy mistrz bez ciała, albo bez świadomości, lub bez jednego i drugiego jest właściwym mistrzem?
— Różni się on o tyle od swego ciała i świadomości, że cechy te nie stanowią całej jego istoty.
— Jakież tedy możesz przytoczyć jeszcze cechy poza ciałem i jego dostrzegalnemi właściwościami, oraz świadomością łącznie z jej treścią, które to cechy, prócz tych, które nie stanowią jego istoty, wyrażałyby ją dokładnie?
— Przyznaję, o czcigodny, że cech takich nie mogę przytoczyć.
— Widzisz tedy, bracie Kamanito, że nie możesz już nawet w tym, naszym zmysłowym świecie pojąć mistrza pod względem prawdziwej istoty jego. Czyż masz tedy prawo twierdzić, że mąż doskonały, czy uczeń, który odrzucił precz wszystką nieczystość ziemi, podpada unicestwieniu po śmierci, gdy ciało jego ulegnie rozkładowi, dlatego tylko że nie posiadasz środków ujęcia jego prawdziwej istoty w tamtem życiu pozagrobowem.
Na słowa te zwiesił pielgrzym głowę i siedział milczący i zadumany.
— Chociaż nie posiadam prawa twierdzić tak — rzekł po chwili — to jednak wnioskuję o nicości poza grobem z samego milczenia mistrza. Mogąc objawić co pocieszającego, nie byłby zapewne ukrywał prawdy i uczeń, który położył koniec cierpieniom, dowiedziałby się, że czeka go po śmierci nie nicość, ale wieczysta szczęśliwość. To objawienie musiałoby zachęcać uczniów i właśnie korzystnie oddziałać na ich gorliwość.
— Tak sądzisz? Pomyśl jednak coby się stało, gdyby mistrz nie postawił za cel ostateczny samego jeno zniweczenia cierpień, ale ponadto jeszcze ukazał szczęśliwość wiekuistą poza grobem. Wielu uczniów zachwyciłoby się tą obietnicą, przywiązało do niej i pożądaliby tak jej ziszczenia, że zamąciłoby to spokój ich myśli. W ten sposób wpadliby niepostrzeżenie w pułapkę pożądania życia i wskrzesili źródło cierpień. Marząc o życiu pozagrobowem, zdobiliby je wszystkiemi urokami życiami ziemskiego, a przeto dążąc ku wieczności przywiązywaliby się do rzeczy doczesnych. Podobni psu na łańcuchu, chcąc się oderwać od słupa, kręciliby się jak on wokół niego. Z samego wstrętu ku życiu ziemskiemu wiązaliby się z niem coraz to silniej jeszcze.
— Przyznając to niebezpieczeństwo, uważam wywołane milczeniem za gorsze jeszcze, albowiem paraliżuje zapał i gorliwość! — powiedział Kamanita. — Jakże może uczeń wytrwale i mężnie niweczyć cierpienie, jeśli nie wie co go za to czeka, szczęśliwość wiekuista, czy nicość zupełna?
— Pomyśl, przyjacielu, jakby to było, gdyby służący, widząc płonący dom, pobiegł do pana swego i, budząc go, wołał: — Panie, wstawaj, dom stoi w płomieniach, przeżarte jest już belkowanie i dach runie za chwilę! — Zaś pan rzekłby mu wówczas: — Wyjrzyj, proszę cię, na pole i powiedz czy deszcz pada, czy też świeci księżyc, a jeśli jest pogoda, natenczas udamy się na świeże powietrze!
— Pan nie mógłby w takim razie odpowiedzieć równie nierozumnie służącemu, o czcigodny! — odrzekł Kamanita.
— Przypuśćmy jednak, że takby odpowiedział, — zauważył mistrz — to musielibyśmy sądzić, że nie dosłyszał i nie uświadamia sobie grożącego niebezpieczeństwa.
— Takby było w istocie, o czcigodny, ale nie sposób przypuścić równie nierozsądnej odpowiedzi.
— Pielgrzymie! — zawołał mistrz. — Żyj jakoby płomienie syczały wokół głowy twojej, bowiem płonie dom! Jakiżto dom! To płonie świat! Jakimże palony zarzewiem? Zarzewiem żądzy, zarzewiem nienawiści, zarzewiem zaślepienia. Świat cały trawi pożar, otacza go dym, świat cały drży w posadach!
Na słowa te zadrżał Kamanita jak młody bawół, posłyszawszy ryk lwa z gęstwiny. Siedział pochylony w milczeniu, a twarz jego zaróżowiła się od krwi gorącej. Po chwili rzekł niechętnie, drżącym głosem:
— Nie mogę się mimo wszystko zgodzić, by mistrz miał milczeć, gdyby mógł udzielić pocieszającej wieści. Nie mogę się także pogodzić z owem milczeniem wówczas nawet, gdyby objawienie było rozpaczliwe i przerażające. Dążność człowieka skierowana jest ku szczęściu i rozkoszy, a ugruntowane to jest w samej przyrodzie. Słyszałem nieraz jak głosili kapłani bramińscy:
— Rozkosz ludzka podobna jest młodzieńcowi dzielnemu, pojętnemu, chyżemu, silnemu, którego własnością byłaby cała ziemia wraz z wszystkiem, co się na niej mieści. Sto rozkoszy ludzkich, to jedna rozkosz niebiańskich duchów. Sto rozkoszy duchów niebiańskich, to jedna rozkosz bogów, a sto rozkoszy bogów, to jedna rozkosz Indry. Sto rozkoszy Indry, to jedna rozkosz Prajapati, a sto rozkoszy Prajapati to jedna rozkosz Brahmy. To jest rozkosz najwyższa i taka jest droga ku tej rozkoszy ostatecznej.
— Przypuśćmy, o pielgrzymie, — podjął mistrz — że mamy do czynienia z dzieckiem nierozsądnem, niezdolnem do prawidłowego myślenia. Dziecko owo odczuwa w zębie ból palący, kłujący, czy wiercący. Biegnie o znakomitego lekarza i prosi: — Uczyń, o czcigodny, bym przy pomocy twej sztuki odczuwało w zębie, miast bólu, rozkoszną lubość. — Lekarz odpowiada: — Drogie dziecko, sztuka moja zdolna jest jeno usunąć ból! — Atoli dziecko woła: — Jakto? Tak już długo ząb mnie boli, czyż mi się za to nie należy bym odczuwało błogą lubość w tym zębie miast wiercenia, kłucia i palenia? Powiadali ludzie, iż są tacy lekarze, przeto nastąpiła omyłka co do twej osoby i twych zdolności! — Powiedziawszy to, pobiegło dziecko do szarlatana, czarodzieja z kraju Gandarów, który ogłaszał przy dźwiękach trąb i konch po ulicach: — Zdrowie to dobro najwyższe! To cel istotny dążeń ludzkich! Owo rozkoszne, upojne zdrowie, owo uczucie miłe, przenikające każdy fibr ciała, podobne szczęśliwości bogów, uzyskać może przy mojej pomocy każdy, kto złoży niewielką ofiarę! — Dziecko pobiegło do owego szarlatana, wołając: — Mam straszny ból w zębie, wierci, kłuje mnie i pali! Uczyń bym miast tego zażywało szczęsnego, rozkosznego uczucia w tymże zębie! — Doskonale, drogie dziecko! — oświadczył cudotwórca — Właśnie na tem polega moja umiejętność! — Zabrał pieniądze, dotknął zęba i, wywoławszy magiczny skutek doraźny, sprawił, iż uczucie miłe zastąpiło ból. Uradowane dziecko wróciło do domu, ale po małej chwili działanie dotknięcia ustało, a ból zjawił się znowu. Dlaczegóż się to stało? Bo nie została usunięta przyczyna cierpienia.
Mąż rozważny natomiast, doznając bólu zęba, udaje się do wytrawnego, zdolnego lekarza i powiada: — Racz, o czcigodny, uwolnić mnie od tego cierpienia przy pomocy umiejętności swojej! — Zaś lekarz odpowiada: — Wobec tego, że tyle jeno żądasz, usunę ból twój przy pomocy sztuki, którą władam! — Czegóżbym więcej mógł się domagać? — pyta mąż rozważny. Lekarz ogląda ząb, spostrzega zapalenie dziąsła u nasady zęba i powiada: — Idź do cyrulika i każ sobie postawić pijawkę. Gdy się nassie i odpadnie, przyłóż na ranę te oto zioła. Wówczas usuniętą będzie ropa i zepsuta krew, a ból ustanie. — Mąż rozważny uczynił jak polecił lekarz, a ból ustał i nie wrócił. A dlaczegóż nie wrócił? Bo została usunięta przyczyna cierpienia.
Mistrz zamilkł, skończywszy przypowieść. Kamanita siedział pochylony, milczący i zmieszany, twarz jego pałała, a pot strachu spływał mu z czoła po ciele. Czcigodny mąż przyrównał go do nierozsądnego dziecka i postawił na jednym z niem poziomie, a ponieważ mimo wysiłku myśli nie mógł znaleźć odpowiedzi, był tedy bliski płaczu.
Opanowawszy się po chwili, spytał trwożliwym głosem:
— Czyś to wszystko, o czcigodny, słyszał z ust samego mistrza, z ust doskonałego Budy?
Doskonali męże uśmiechają się rzadko. Posłyszawszy jednak to pytanie, uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie mistrz i odparł:
— Nie byłem jego uczniem, bracie!
Gdy Kamanita posłyszał te słowa, wyprostował się, oczy mu rozbłysły i rzekł wesoło i raźnie:
— Byłem tego pewny! Czułem, że nie może to być prawdziwa nauka doskonałego męża, jeno wysmażone przez ciebie samego jej objaśnienie. Przecież powiadają, że nauka Budy uszczęśliwia w początku swym, środku i końcu. Jakże twierdzić możnaby coś takiego o doktrynie, która nie przyobiecuje wiekuistego, szczęsnego życia. W ciągu kilku tygodni znajdę się u stóp mistrza i z jego własnych ust zaczerpnę wiedzy jak dziecko, ssące nektar z matczynej piersi Ty również tam się znajdziesz i, posłyszawszy prawdę, uleczony zostaniesz z mniemań i poglądów fałszywych. Teraz spójrz, promienie księżyca cofnęły się aż do samego progu przedsieni, więc musi być noc późna. Trzeba się kłaść do snu i spocząć.
— Jak chcesz, tak uczynimy, bracie mój! — odparł mistrz i, otulając się lepiej płaszczem swym, położył się na macie, przybierając pozycję spoczywającego lwa. Sparty na prawym łokciu, złożył lewą nogę na prawej i, myśląc o godzinie ocknienia, natychmiast zasnął głęboko.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karl Gjellerup i tłumacza: Franciszek Mirandola.