Pielgrzym Kamanita/XVII. Bezdomny pielgrzym

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karl Gjellerup
Tytuł Pielgrzym Kamanita
Podtytuł Romans starohinduski
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Poznańska
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Pilgrimen Kamanita
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
BEZDOMNY PIELGRZYM.

Ogarnęła mnie niewysłowiona, cudowna cisza, gdym wrócił do domu, rozstawiwszy ludzi po posterunkach. Byłem teraz pewny, że nie zabrzmi nagle wrzask niewieści i że nie zacznie się duet piekielny, doprowadzający mnie do rozpaczy. Cisza niepojęta, błoga, dawno niezaznana, przejęła mnie radością wielką.
Park i pałac wydały mi się stokroć milsze, bliższe sercu i zadrżałem na myśl, że padnie łupem rozbójników to, w co włożyłem tyle wysiłków i umiłowania. Nie bałem się tyle o własne życie, co o te przecudne drzewa, kwiaty, altany, wodotryski, sadzawki i marmurowe, zdobione uroczo kolumny. Wszystko miało się w ciągu godziny zmienić w kupę gruzów, jakie tyle razy oglądałem podczas wypraw zbójeckich srogiego Angulimali.
Na razie nie mogłem uczynić nic innego, jak tylko czekać, bo do północy brakowało jeszcze kilku godzin.
Dotychczas żyłem w ustawicznym wirze uciech i interesów i nigdy nie mogłem zebrać myśli spokojnie. Teraz, nie mając żadnego zajęcia, siedziałem samotny w ogromnym pałacu, cichym, mrocznym o drzwiach i oknach otwartych na park i oto od długich lat, od dzieciństwa nieledwie po raz pierwszy dopiero znalazłem się sam z sobą. Po raz pierwszy myśli moje skierowały się ku mnie i całe życie zarysowało się żywo przed memi oczyma. Spoglądając na siebie, jakby na obcego człowieka, nie doznawałem zgoła miłych wrażeń.
Rozmyślania te przerywałem kilka razy, obchodząc dom i badając, czy ludzie nie zeszli z wyznaczonych placówek. Wracając po raz trzeci, czy czwarty z takiej lustracji, zauważyłem, orjentując się podług gwiazd, do czego nawykłem w podróżach, że do północy brak tylko pół godziny, to też zawróciłem ponownie, zagrzewając obrońców do baczenia i odwagi. Czułem, że krew mi tętni w żyłach, a gardło ściska kurcz strachu. Usiadłem znowu w jednej z komnat, ale nie mogłem myśleć, doznawałem ucisku w piersiach i zdawało mi się, że się duszę.
Zerwałem się i, by zaczerpnąć powietrza, wyszedłem pod kolumnadę. Rzeźwy powiew wiatru musnął mi policzek i posłyszałem krzyk sowy. Jednocześnie przypłynęła od strony stawu wonna fala zapachu lotosów. Podniosłem oczy na gwiazdy, by zmierzyć czas, zauważyłem przewijającą się pośród czubów drzew świetlaną drogę mleczną.
— Ganga niebiański! — wyszeptałem mimowoli i nagle ucisk dławiący mnie znikł, uczułem w piersiach ciepłą falę, wznosiła się coraz to wyżej i wreszcie z oczu mych trysnął strumień łez.
Rozważając przedtem życie moje, wspomniałem coprawda o Vasitthi i okresie szczęścia i miłości, ale wydało mi się to dalekie jakieś i obce, niby sen przykry a przeminiony. Teraz nie myślałem już, ale przeżywałem to powtórnie, byłem dawnym sobą i obecnym sobą i z prawdziwem przerażeniem spostrzegłem wielką pomiędzy temi dwiema osobami różnicę. Wówczas nie posiadałem nic prócz siebie i miłości mej nierozłącznej ode mnie! Dziś...ach, czegóż nie posiadałem... żony, dzieci, słonie, rumaki, bydło, woły pociągowe, służbę, niewolników, magazyny pełne towarów, złoto, klejnoty, wspaniały park i pałac, budzący zazdrość współobywateli... tylko siebie samego nie posiadałem wcale. Niby w niedoszłym owocu zwiędło we mnie jądro i znikło, a wszystko zmieniło się w grubą łupinę...
Zbudziłem się i spojrzałem wokół.
Inaczej mi się teraz przedstawił obszerny park, którego czarnoczube drzewa wznosiły się ku usianemu gwiazdami, przepasanemu drogą mleczną niebu, innym wydał się pałac o dumnej kolumnadzie, z której zwisały alabastrowe lampy. Wyglądało to wszystko obco, a nawet wrogo i groźnie, niby gromada szatańsko połyskujących wampirów, które wyssały już krew serca mego i rozdziawiały paszcze, żądne ostatniej kropli, po której pozostaną jeno zwłoki zmarnowanego życia.
Nagle doleciał mnie niewyraźny szmer, szept, czy odgłos kroków. Zerwałem się, zbiegłem po stopniach terasy, ściskając miecz w dłoni i stanąłem, nadsłuchując bacznie. Sądziłem, że nadchodzą rozbójnicy, ale cisza panowała niezmącona. Był to jeden z owych niezbadanych odgłosów nocnych, który czasu biwakowania karawan zmusza do zerwania się od ogniska. Nic nie stało się wokoło mnie, ale dużo zmieniło się we mnie samym. Nie doznawałem strachu, wzbudzającego tętnienie krwi, nie było to męstwo rozpaczy... nie...nie, to radość wielka zagościła do serca mego.
— Witajcież, rozbójnicy! Witaj, Angulimalo! — zawołałem w duchu. — Palcie i niweczcie wszystko, albowiem skarby moje to wrogi śmiertelne. Zrzućcie z piersi mych to brzemię, które mnie ugniata. Dalejże do dzieła! Umoczcie miecze w krwi mojej! Ciało bowiem, rozpuście, obżarstwu i pijaństwu oddane, to najgorszy nieprzyjaciel! Witajcież... witajcie, rozbójnicy... przyjaciele moi, druhy serdeczne!
Nie mogło potrwać długo czekanie, albowiem północ minęła. Radowałem się myślą o walce. Chciałem pokazać Angulimali, że tym razem nie wytrąci mi miecza z dłoni. Chciałem umrzeć, przeszywszy go poprzód na wylot, z uczuciem rozkoszy byłbym umarł, zabiwszy tego, który był przyczyną całego mego nieszczęścia.
— Już zaraz nadejdą! — powtórzyłem sobie, nie. wiem już który raz tej nocy — To oni...! Nie... to szumią czuby drzew. — Szum gasł, zamierał i wracał ponownie, a od czasu do czasu rozlegał się krzyk jakiegoś ptaka.
Były to oznaki nadchodzącego świtu. Czyż miałem doznać rozczarowania? Drżałem teraz na myśl, że rozbójnicy mogą nie przybyć. Niezmiernie żywo odczułem skon,... krótka, zajadła walka i już po wszystkiem... Nic mi się nie wydawało przykrzęjszem nad to, że znajdę się tutaj rano, w tem samem otoczeniu, skazany na takie samo życie. Czyż tak się ma stać? Czyż nie nadejdzie wyzwolenie? Był już niewątpliwie czas ostatni, ale nie śmiałem nawet dowiadywać się, która godzina. Nie pojmowałem co się stać mogło. Czyżby zmysły moje uległy złudzie, gdym w wędrownym ascecie poznał Angulimalę. Ciągle mi wracało do głowy to pytanie, atoli nie mogłem uwierzyć, by tak było. Jeśli on to przybył w rzeczywistości, tedy wrócić musi, bowiem nie użył tak chytrego przebrania po to jeno, by mi się pokazać, a potem zniknąć, jakby go ziemia pochłonęła. Wywiedziałem się najdokładniej, co czynił i okazało się, iż nigdzie w całem mieście nie prosił o jałmużnę.
Z otępienia zbudziło mnie zachrypłe pianie półsennego jeszcze koguta. Na niebie z trudnością mogłem jeno odnaleźć konstelację, której szukałem, bowiem niektóre gwiazdy skryły się już poza kępy drzew, a wszystkie, z wyjątkiem wysoko na kopule nieba zawieszonych, utraciły dużo blasku. Nie ulegało wątpliwości, że zbliżało się świtanie, a napad Angulimali był przez to zgoła wyłączony.
Teraz stała się rzecz najdziwniejsza z pośród wszystkich przeżytych tej nocy dziwów.
Uświadomiłem sobie pewną myśl, nie doznając wcale rozczarowania, a także żadnej nie czując ulgi z powodu minionego niebezpieczeństwa. Nowa myśl nadeszła i napełniła całą duszę moją.
— Cóż mi po tych rozbójnikach?
Pragnąłem, by pochodniami i smolnemi wiciami uwolnili mnie od brzemienia wspaniałości, jakie były mą własnością. Ale wszakże zdarza się, że ludzie rzucają dobrowolnie mienie i idą na wędrówkę w świat daleki. Jako ptak, lecąc, zabiera jeno skrzydła swoje w drogę, podobnie czyni pielgrzym, zadowalniając się byłejakim płaszczem i jałmużniczą miseczką, która starczy na podtrzymywanie życia. — Życie rodzinne, w wygodach, to życie w norze pełnej gratów, pielgrzymstwo, to szybowanie po bezkresie nieba! — Jakże często słyszałem już owe słowa...
Przyzywałem mieczy zbójników, by zgładziły ciało moje. Gdy się atoli rozpada ciało, powstaje nowe, a z życia wywodzi się inne życie jako jego owoc. Cóż się wywiedzie z życia mego? Przysięgliśmy sobie wraz z Vasitthi na ową niebiańską Gangę, której fale srebrzyste zasilają jeziora lotosowe zachodniego raju, iż spotkamy się w świecie, kędy żyją błogosławieni. Mówiła, że skutkiem owej przysięgi jawi się na wodach krystalicznych owego jeziora świętego żywy pąk, który wyrasta i rozwija się za każdym dobrym czynem i czystą myślą, zaś wszystko co złe i niskie zżera go i niweczy, niby robactwo. Ach, niezawodnie pąk mój zniszczał już zupełnie. Przeszedłem myślą życie moje i przekonałem się, że było nikczemne, przeto nic zeń wywieść się pięknego nie może. I cóżbym tedy zyskał na owej zamianie?
Istnieją atoli na ziemi ludzie, którzy niweczą już w swem życiu doczesnem konieczność wcieleń dalszych i zdobywają niewzruszoną pewność wieczystej szczęśliwości. Czynią to właśnie owi ludzie, którzy udają się w pielgrzymkę, rzucając za się cale mienie swoje.
— Na cóż mi tedy smolnych pochodni rozbójników i ich mieczów?
Zrazu drżałem przed napaścią, potem niecierpliwie wyglądałem nadejścia bandy opryszków, całą w tem pokładając nadzieję, teraz ani się ich bałem, ani też spodziewałem, by mi coś dać mogli. Wolny od strachu i nadziei uczułem spokój wielki oraz przedsmak onego słodkiego uczucia, jakiego doznają ludzie, osiągający cel pielgrzymstwa. Jakom ja teraz był wobec rozbójników, tak oni odnoszą się do wszystkich potęg świata. Nie boją się ich i nie żywią nadziei, ale trwają w pokoju.
Przed dobą zaledwo lękałem się podjąć krótką podróż z uwagi na trudy, niewygody i nędzne jadło podczas marszu karawany, teraz postanowiłem bez namysłu zostać po kres dni mego żywota bezdomnym tułaczem, wędrownikiem, który utrzymanie swego ciała zdał na los szczęścia.
Nie wstępując już ni na chwilę w progi mego domu, udałem się do stodoły, stojącej pomiędzy ogrodem a pałacem, pełnej różnych gratów. Wziąłem kij poganiacza wołów, ściąłem koniec i przemieniłem w ten sposób w laskę pielgrzyma, potem zawiesiłem przez ramię pękatą flaszę, używaną przez robotników rolnych, czy ogrodników.
Napełniłem naczynie wodą studzienną.
W tej chwili przystąpił do mnie stary sługa i rzekł:
— Panie! Widzę, że Angulimala i banda jego nie przybędzie już?
— Nie, Kolito, — odparłem — rozbójnicy nie nadejdą.
— Jakto, panie, wychodzisz o tak wczesnej porze? — spytał.
— Tak, Kolito, wychodzę i właśnie w tej sprawie chcę z tobą pomówić. Odchodzę szlakiem, zwanym drogą ptaków przelotnych, a z drogi tej niemasz powrotu dla człowieka, który wytrwać godny. Nie wróci on już po śmierci na ten świat, podobnie jak nie zagości przez czas życia w progi domu. Oddaję w ręce twe i pod straż twoją wszystko co posiadam, gdyż jesteś wierny i życie własne poświęcić mi chciałeś. Rządź domem i mieniem, aż syn mój osiągnie lata dojrzałe. Pozdrów ojca mego i żony i niech ci się wiedzie we wszystkiem!
Uwolniwszy rękę z objęć Kolity, który okrywał ją łzami i pocałunkami, postąpiłem ku bramie. Zobaczywszy miejsce, gdzie stała niedawno postać ascety, zrozumiałem, że chociażby podobieństwo jej z Angulimalą było jeno złudzeniem, to zjawisko to pojąłem i wytłumaczyłem sobie zupełnie trafnie.
Minąłem szybko pełne ogrodów przedmieście, nieoglądając się, ni zatrzymując, i niebawem wstąpiłem na pusty gościniec, ścielący się w szarości świtu, kędyś w dal nieskończoną.
W ten oto sposób, o czcigodny, stałem się bezdomnym i wolnym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karl Gjellerup i tłumacza: Franciszek Mirandola.