Pielgrzym Kamanita/XV. Łysy Klecha

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karl Gjellerup
Tytuł Pielgrzym Kamanita
Podtytuł Romans starohinduski
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Poznańska
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Pilgrimen Kamanita
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
ŁYSY KLECHA.

Znajdowałem się dnia pewnego w obszernej komnacie, położonej po cienistej stronie domu, z oknami, wychodzącemi na podwórze. Izbę tę przeznaczyłem do załatwiania interesów, oraz spraw domowych, bo mogłem stąd ogarnąć spojrzeniem zabudowania gospodarcze, spichrze i magazyny. Rozmawiałem z starym, wiernym, doświadczonym sługą, który od lat całych pomagał mi w prowadzeniu karawan i handlu. Dawałem mu zlecenia, dotyczące wyprawy w dość odległą okolicę, a więc informowałem go jak w najkorzystniejszy sposób może sprzedać towary, jakie produkty winien przywieźć wzamian i z kim nawiązać stosunki handlowe. Rozmawiałem szczerze o wszystkiem, gdyż chciałem zdać na niego całe przedsięwzięcie.
Zdawaćby się mogło, że nabierałem chęci do podróżowania, w miarę jak dom mój stawał się coraz to nieprzyjemniejszem miejscem pobytu. Nie miało to miejsca, albo wiem rozleniwiony, grymaśny, lękałem się obecnie nie tylko niewygód drogi, ale także lichego jadła. Wprawdzie można sobie było to powetować po przybyciu na miejsce, ale doznawało się często rozczarowań, a w gruncie rzeczy nigdzie nie jadało się tak,jak przy własnym stole. Wyprawiałem więc teraz karawany pod wodzą wypróbowanych sług, sam zaś pozostawałem zazwyczaj w domu.
W toku owych szczegółowych zleceń i rozmowy z starym sługą, posłyszałem niezwykle głośne i zajadłe krzyki mych żon w podwórzu. Gadatliwość ich doprowadziła mnie do złości i przeszkodziła w zajęciu, przeto wstałem, wyjrzałem oknem, a nie dostrzegłszy nikogo, wyszedłem na podwórze.
Obie kobiety stały u bramy, ale nie kłóciły się z sobą, przeciwnie, po raz może pierwszy w najzupełniejszej harmonji rzuciły się wspólnie na nieszczęsnego ascetę wędrownego, stojącego u wnijścia, który z obojętnością zupełną i pokorą stał pod nawałnicą klątw i złorzeczeń. Nie dowiedziałem się nigdy istotnej przyczyny wybuchu, mniemam jednak, że sam widok zdrajcy świętej sprawy rozmnażania ludzkości pobudził instynkt macierzyński kobiet i, zwęszywszy wroga swej płci, rzuciły się nań niby dwa ichneumony na jednego kobrę.
— Łysy klecha! Łysy klecha! — wrzeszczały. — Bezwstydny żebrak! Stoi z pochylonym grzbietem jak uosobienie nabożności i kontemplacji, a tymczasem łajdak węszy, z której strony dolata zapach gotującej się strawy. Rusza nozdrzami, niby wyprzężony osieł nad śmietnikiem! Łysy klecha! Łysy klecha!
Wędrowny asceta był to mężczyzna nadzwyczajnego wzrostu. Żółty płaszcz barwy kwiatu kanikary, podobny do twego płaszcza, o czcigodny, spadał mu w malowniczych fałdach z ramienia lewego, prawe zostawiając obnażonem, i mimowoli przystanąłem, podziwiając potężny splot muskułów, przystojny raczej wojownikowi niż mężowi świątobliwemu. Rysująca się pod płaszczem mocarna budowa ciała jego również przypominała rycerza, a patrząc na miseczkę żebraczą w jego dłoni miałem wrażenie, że winna tam tkwić raczej maczuga nabijana żelaznemi gwoźdźmi. Pochylił na piersi głowę, na twarzy nie drżał mu ni jeden muskuł i, stojąc tak u drzwi, wydawał się posągiem, mistrzowsko przez artystę wyrzeźbionym, mającym na celu wsławienie szczodrobliwości dla pielgrzymów, jawiących się w domu moim.
Spokój ten uważały moje kobiety widocznie za pogardę i miotały się coraz bardziej, tak że doszłoby pewnie do czynnych zniewag, gdyby nie to iż zainterwenjowałem i, wykazawszy żonom, jak haniebnie postępują, zapędziłem je do domu.
Potem, przystąpiwszy do ascety, pokłoniłem się z uszanowaniem i rzekłem:
— Racz, o czcigodny, przebaczyć głupie i nieprzystojne słowa babom, których rozum ma najwyżej dwa palce szerokości, nie zwracaj, o czcigodny, gniewnego spojrzenia na dom mój. Sam napełnię twą miseczkę najlepszemi potrawami, jakie posiadam. Jakże się cieszę, iż jest do tej pory pusta. Niebawem nie będzie w niej miejsca ni na jeden kąsek, a w ten sposób żaden z sąsiadów dnia dzisiejszego nie zaskarbi sobie zasługi nakarmienia sługi bożego. Trafiłeś, jak sądzę, o czcigodny, wyśmienicie, bo zaprawdę nigdzie w mieście nie znalazłbyś lepszego jadła. Wszyscy powtarzają, mówiąc o smacznej uczcie: — je się tam, jak u kupca Kamanity. Ja jestem właśnie Kamanita. Racz tedy, świątobliwy mężu, przebaczyć co zaszło i nie rzucaj klątwy na dom sługi twego.
Pielgrzym odrzekł na to z miną dosyć nawet, jak mi się wydało, życzliwą:
— Jakżebym, o gospodarzu, mógł gniewać się za błahą połajankę, gdy wdzięcznym być mi jeno przystoi za dużo gorsze traktowanie. Niedawno wybrałem się o świcie, w płaszczu, dzierżąc miseczkę jałmużniczą w ulice tego miasta. A był to czas, kiedy djabeł Mara podjudził przeciw braciom mego zakonu nie tylko gospodarzy, ale nawet braminów. Zewsząd rozlegał się krzyk: — Precz z świątobliwymi ascetami, klnijcie ich, bijcie, wypędzajcie, szczujcie psami! — Idąc ulicami, byłem wystawiony na prześladowanie, rzucano we mnie kamieniami, skorupami naczyń, obito kijem, posiniaczono me ręce. Gdym wrócił do mistrza mego ranny, okryty krwią, w podartym płaszczu, rzekł mi: — Cierp, asceto, znoś wszystko spokojnie i pokornie, albowiem z łaski bożej pokutujesz już w tem życiu za winy, którebyś okupić musiał męką w życiu przyszłem.
Na dźwięk głosu ascety, doznałem dziwnego wrażenia, zadrżałem, a zimny dreszcz przeniknął mnie od stóp do głowy. Każde jego słowo wydawało mi się mieczem, zanurzającym się w mem ciele, albowiem. .. o czcigodny. . . był to głos Angulimali, rozbójnika. . . Tak, nie ulegało wątpliwości, przede mną stał ów potwór krwiożerczy. Poznałem go, śledząc rysy jego spojrzeniem, poznałem go, mimo że przedtem broda zakrywała całą niemal twarz, teraz zaś był ogolony zupełnie. Nie mogłem nie poznać owych oczu łyskających ongiś złośliwie z pod nastroszonych, zrośniętych brwi, mimo że spozierały teraz niemal życzliwie, dzięki obłudzie i sztuce udawania. Tak samo żylaste palce, obejmujące teraz żebraczą miseczkę, były to te same szpony, które w śmiertelnym uścisku zawarły się ongiś na gardle mojem.
— Jakżebym, o gospodarzu — dodał na zakończenie pielgrzym — jakżebym mógł gniewać się z powodu kilku przykrych słów wobec tego, co powiedział mistrz mój ukochany: Zaprawdę powiadam wam, uczniowie moi, choćby was rozbójnicy i mordercę przecinali piłami na poły, choćby wam odrąbywali ręce i nogi, to ten z pośród was, któryby wpadł w gniew w chwili męki, niegodny jest być uczniem moim, bowiem nie zrozumiał nauki, jaką głoszę.
Gdym posłyszał, o bracie, te słowa, skrywające szatańską, dla mnie aż nadto zrozumiałą treść i straszliwą pogróżkę, ugięły się pode mną nogi, tak że musiałem chwycić się bramy, by nie upaść. Z wielkim wysiłkiem zdobyłem się na tyle, że w kilku słowach i gestach poprosiłem zbójcę, by zechciał zaczekać aż mu przyniosę jedzenie, potem zaś pospieszyłem, chwiejąc się, do kuchni, gdzie właśnie gotowano posiłek dla całego domu i mnóstwo rynek i rondli syczało na ogniu. Wybrałem pospiesznie i troskliwie zarazem co najlepsze kąski, poczem schwyciwszy złotą czaszę i dzban, w otoczeniu służby powróciłem do mego straszliwego gościa, by go nasycić, a przeto może przebłagać i skłonić do zgody.
Ale Angulimali nie było już przed domem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karl Gjellerup i tłumacza: Franciszek Mirandola.