Pielgrzym Kamanita/XII. U grobu świętego Vajasrawy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karl Gjellerup
Tytuł Pielgrzym Kamanita
Podtytuł Romans starohinduski
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Poznańska
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Pilgrimen Kamanita
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
U GROBU ŚWIĘTEGO VAJASRAWY.

Tak, to była ona. Niepodobna było się omylić, a jednak jakże odmiennie wyglądała teraz. Pogrążona w bezdennej rozpaczy, skamieniała z bólu, wydawała się zgoła inną istotą.
Opamiętałem się właśnie, gdy pochód mijał. Przypisano mą niemoc chwilową ściskowi i gorącu. Bezwolnie dałem się zawieść do pobliskiego karawanseraju, tam wcisnąłem się w najciemniejszy zakątek, obróciłem twarz do ściany i przez kilka dni leżałem z twarzą zalaną łzami, nie chcąc jeść ni pić.
Poleciłem jeno staremu słudze, towarzyszącemu mi w pierwszej podróży, sprzedać przywiezione towary jak najprędzej, na jakichkolwiek warunkach, a nawet ze stratą, powiedziawszy mu, że jestem chory i nie mogę zająć się interesami. W samej rzeczy nie mogłem o niczem myśleć poza swem nieszczęściem, nie chciałem się też pokazywać w mieście, by nie zostać poznanym. Pragnąłem zapobiec, by Vasitthi nie dowiedziała się, żem przybył.
Nie mogłem zapomnieć widoku, jaki miałem niedawno przed sobą. Oburzony jej chwiejnością i brakiem odwagi, bo to jeno w grę wchodzić tu mogło, bolałem nad tem, że nie była w stanie oprzeć się naleganiom, rodziców. Z jej miny i zachowania się widziałem aż nadto wyraźnie, że nie oddała serca triumfującemu teraz synowi ministra, pamiętając jednak płomienne jej spojrzenie i słowa, któremi mi w gaju Kryszny ślubowała wieczystą wierność, nie mogłem pojąć, że tak łatwo i prędko uległa, to też wzdychając gorzko powtarzałem sobie, że przysięgom dziewczęcym wierzyć nie należy. Co chwila jednak jawiło mi się jej oblicze, wyrażające rozpacz bezbrzeżną i wówczas znikał gniew, a budziła się serdeczna, głęboka litość. To też nie chciałem powiększać jej smutku wieścią, iż jestem w Kosambi i postanowiłem, że nie dowie się o mnie niczego w życiu, a w ten sposób nabierze przekonania o mej śmierci. To jej, jak sądziłem, dopomoże do pogodzenia się z losem, który, biorąc rzecz zewnętrznie, świetnym nazwać było można.
Złożyło się szczęśliwie, że wierny, stary sługa nader szybko i korzystnie sprzedał i wymienił towary, tak że w kilka dni mogłem wraz z karawaną wyjechać z Kosambi.
Minąwszy bramę zachodnią miasta, obróciłem się, i spojrzałem po raz ostatni na miejsce, wśród murów którego byłem tak szczęśliwy i tak nieszczęsny zarazem. Przybywając tu niedawno, pochłonięty byłem do tego stopnia gorączką tęsknoty, że nie zwracałem uwagi na nic wokoło. Teraz też dopiero spostrzegłem, iż nie tylko blanki bramy, ale cały górny brzeg muru po obu jej stronach przybrany był nabitemi okrutnie na dzidy głowami.
Nie ulegało wątpliwości, były to głowy pościnanych towarzyszy Angulimali.
Po raz pierwszy od chwili zobaczenia Vasitthi, doznałem innego poza smutkiem uczucia i zadrżałem, patrząc na owe głowy, które sępy obnażyły z ciała, zostawiając prócz kości, gdzieniegdzie kępy włosów i brody, które jako zbyt gęste uchroniły skórę od szponów i dziobów drapieżców. Nie sposóbby ich było tedy rozpoznać, gdyby nie świadczyła o pochodzeniu nastroszona, ruda broda jednego z nich, oraz warkocze, wzorem fryzury ascetów, spadające po bokach głowy drugiego delikwenta. Wiedziałem dobrze czyje to głowy, jedna bowiem dawała mi nieraz przyjacielskie znaki czasu nocnych wykładów, druga zaś śmiała się z nich rozgłośnie, tak że z konopiastej brody sypały się niby iskry płomienia. I teraz wydało się, że z bezwargich jej ust wylata przeraźny jakiś, groźny rechot potwornej wesołości.
Głowa Vajasrawy dominowała wielkością pośrodku bramy i przykuła też moją uwagę. Poznałbym wszędzie tę czaszkę. On to pobudzał wszystkich do śmiechu, a własne jego rysy nie drgnęły ni razu. Przypomniałem sobie z jaką dokładnością wyłuszczał wszelakie rodzaje kary śmierci, jak troskliwie uczył, że rozbójnik powinien unikać schwytania, zaś w razie tego nieszczęścia starać się umknąć jak najrychlej. Ach! Cóż mu pomogła cała wiedza jego. Człowiek nie jest w stanie ujść swemu losowi, który stanowi jeno wynik naszych czynów w tem, czy minionem życiu.
Czaszka spozierała na mnie pustemi oczodołami i wydawało mi się, że z półotwartych ust wychodzi głos: — Kamanito! Kamanito! Patrz na mnie uważnie. I ty, synu mój, urodziłeś się pod zbójnicką konstelacją i ty wstąpisz na krwawą ścieżkę bogini Kali i skończysz kiedyś tak samo jak ja.
I dziwne owo złudzenie, równie silne jak realne wrażenie zmysłowe nie napełniało mnie już teraz obawą, ni odrazą. Cała moja przyszła karjera zbójecka, o której nie myślałem przedtem wcale, ukazała mi się nagle w świetle nie tylko poważnem, ale nawet pociągającem.
Hersztem opryszków zostać? Czegóż lepszego mógł sobie życzyć nieszczęśnik jak ja? Nie wątpiłem ani na chwilę, że wielorakie zdolności moje łącznie z wykształceniem, zaczerpniętem od Vajasrawy, postawić mnie muszą na naczelnem stanowisku. Któreż zaś stanowisko dorównać może godności przywódcy rozbójniczej bandy? Dostojeństwo samego króla niczem było w porównaniu, bowiem... to jeno mogło mi dać pomstę nad Satagirą... to jeno mogło oddać Vasitthi z powrotem w me ramiona. Widziałem się już w lesie, w zaciętym boju z nikczemnikiem, któremu potężnym ciosem miecza otwieram czaszkę. Widziałem się, jak wynoszę omdlałą Vasitthi z tętniącego głosami zbójców pałacu.
Po raz pierwszy od onej strasznej chwili spotkania ukochanej, uderzyło mi serce męstwem i nadzieją przyszłości, po raz pierwszy dopiero przestałem pragnąć śmierci, a wyciągnąłem ręce do życia.
Marząc w ten sposób, przebyłem zaledwo tysiąc kroków, gdy nagle ujrzałem karawanę, idącą z strony przeciwnej. Dowódca jej zatrzymał się i podszedł do małego pagórka przy drodze, widocznie w celu złożenia ofiary nabożnej.
Zbliżyłem się i, pozdrowiwszy uprzejmie, spytałem, jakie bóstwo czci w tej chwili.
— W kurhanie owym — odparł — spoczywają zwłoki świętego męża, imieniem Vajasrawa. Jemu to zawdzięczam, że, podróżując przez nader niebezpieczną okolicę, dojechałem do domu nieposzkodowany na ciele i mieniu. Radzę ci również, cudzoziemcze, złóż tu mały dar ofiarny, bowiem choćbyś najął stu żołnierzy dla ochrony podczas podróży przez lasy, to nie będą ci oni taką pomocą przeciw rozbójnikom, jak protekcja tego oto świętego.
— Drogi panie, — odparłem — kurhan ten jest całkiem świeży i jeśli leży w nim Vajasrawa, to jest to niewątpliwie znany rozbójnik, nie zaś żaden święty.
Kupiec potwierdził spokojnem skinieniem.
— Tak... oczywiście — rzekł — to ten sam mąż. Widziałem jak go nawleczono na pal w tem miejscu. Głowa jego sterczy jeszcze na murach miasta. Wycierpiawszy karę naznaczoną przez władzę, oczyszczony został z grzechów i wstąpił czysty w niebiosy, duch zaś jego chroni teraz podróżnych przed rozbójnikami. Powiadają, że już nawet czasu swego przebywania pośród bandy odznaczał się wielką uczonością i za życia był już niemal świętym. Umiał na pamięć ustępy z świętych Wed... Tak powiadają ludzie...
— W istocie prawdę mówią! — rzekłem — Znałem go bardzo dobrze i nie przesadzę, twierdząc, iż był moim przyjacielem.
Na te słowa kupiec spojrzał na mnie z niejakiem przerażeniem, ja zaś dodałem:
— Popadłem w niewolę bandy Angulimali podczas podróży i wówczas to Vajasrawa ocalił mi dwukrotnie życie.
Spojrzenie kupca zabłysło podziwem oraz zazdrością i rzekł:
— Winieneś się tedy zaprawdę uważać za szczęśliwego. Gdybym się jak ty cieszył względami takiego męża, zostałbym niebawem najbogatszym człowiekiem w Kosambi. Bądź zdrów, o zazdrości godny, i niech ci się dobrze powodzi.
Powiedziawszy to, ruszył dalej, ja zaś złożyłem ofiarę na grobie mego słynnego, czczonego przez ludzi przyjaciela, ale modły, jakie złożyłem, niepodobne były do tych, jakie zazwyczaj zanoszono do niego. Prosiłem go, by mnie skierował wprost ku najbliższej bandzie rozbójniczej, by mi użyczył pomocy w przyłączeniu się do niej i sprawił, iżbym stanął na jej czele. O tym ostatnim sukcesie nie wątpiłem ani na chwilę.
Pokazało się atoli, że Vajasrawa mylił się twierdząc, jakobym się urodził pod zbójnicką konstelacją, bowiem w całej drodze do Ujjeni nie natrafiliśmy na ślad rozbójników, a przecież w niespełna tydzień potem splondrowano na pograniczu Avanti, w lesie przez któryśmy szli, znaczną karawanę kupiecką.
Rozważałem przedziwny zbieg okoliczności, mocą którego pozostałem w warunkach normalnego życia obywatelskiego wówczas, kiedy całem sercem pożądałem rozpocząć żywot rozbójniczy. Coprawda, możliwem jest, iż jedna z ścieżek Kali może wieść też na drogi pielgrzymstwa, podobnie jak z pośród stu jeden żył ciała ludzkiego, w których krążą pięciobarwne soki, jedna jedyna wiedzie ku głowie i tamtędy ucieka dusza, opuszczając ciało. Tedy nawet zostawszy rozbójnikiem, zmienić się mogłem w pielgrzyma, zmierzającego do wielkiego celu zbawienia. Kto cel ten osiągnie, tego czyny dobre, czy złe stają się niczem, strawione bowiem zostają na popiół żarem wiedzy.
Owoce onego życia nie różniłyby się zresztą, o czcigodny, tak bardzo pod względem moralnym, choćbym miast kupcem, był rozbójnikiem przez większą część mego życia. Czasu pobytu wśród bandy zauważyłem, że i tam byli ludzie rozmaici, obdarzeni nieraz wielkiemi zaletami, a przeto pominąwszy pewne sprawy zewnętrzne, różnica pomiędzy jednymi i drugimi nie jest wcale tak znaczna, jak sądzą ludzie uczciwi. Spostrzegłem też, że ludzie uczciwi faszerują nieraz zawód złodziei i rozbójników, improwizując zgoła takie same przedsięwzięcia. Niektórzy osiągają nawet mistrzostwo, nie przestając być uczciwymi. Rozmyślania swe zakończyłem wnioskiem, że pomiędzy temi dwiema grupami ludzi istnieje wielkie powinowactwo i dzielić ich zasadniczo nie należy.
Nie wiem tedy, zalim dużo skorzystał przez to, że mnie los trzymał zdala od ścieżek potrząsającej czaszkami, krwawej bogini Kali.
Uczyniwszy to głębokie spostrzeżenie, umilkł pielgrzym Kamanita i zadumany podniósł oczy na księżyc w pełni, ogromny, rozjarzony, wiszący ponad dalekim lasem, osiedlem rozbójników, śląc swe promienie wrprost w przedsionek domu garncarza i złocąc żółty płaszcz mistrza tak, iż wyglądał jak bóstwo, przybrane w drogocenną szatę.
Mistrz, na którego skierował się mimowoli wzrok pielgrzyma, chociaż kim był nie wiedział, skinął kilka razy głową na znak współczucia i rzekł:
— Jak widzę z opowieści twej, bracie drogi, zbliżałeś się dotąd raczej ku życiu pośród ludzi, niż ku pielgrzymstwu bezdomnemu, mimo że ta ostatnia droga ujawniła ci się nader jasno.
— Tak było w istocie, o czcigodny! — odparł Kamanita. — Spojrzenie moje okryte było mgłą niewiedzy, to też, nie dostrzegając owej ścieżki, kroczyłem ku życiu światowemu.
Westchnął głęboko i podjął głosem świeżym i wesołym dalszy tok opowiadania.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karl Gjellerup i tłumacza: Franciszek Mirandola.