Pielgrzym Kamanita/VII. Czeluść

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karl Gjellerup
Tytuł Pielgrzym Kamanita
Podtytuł Romans starohinduski
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Poznańska
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Pilgrimen Kamanita
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
CZELUŚĆ.

Pielgrzym, do żywego poruszony wspomnieniami, zamilkł na chwilę, przetarł dłonią czoło, westchnął, a potem ciągnął dalej.
W czasie owym żyłem, drogi bracie, w nastroju tak radosnym, żem niemal stopami nie tykał ziemi i śmiałem się głośno, słysząc, że ktoś zwie świat ten padołem płaczu i wysila swe myśli i pragnienia, by nie odrodzić się ponownie pośród ludzi.
— Cóż to za cymbał, Somadatto drogi! — zawołałem. — Czyż istnieje w wszechświecie miejsce równie błogosławione jak „Terasa Beztroski“?
Niestety, pod terasą była czeluść.
Właśnie zeszliśmy w nią, kiedym wydał powyższy okrzyk i zaraz przekonałem się, że szczęśliwość ludzka zaprawiona bywa goryczą, bo w tejże samej chwili napadło na nas kilku zbrojnych ludzi. Z powodu ciemności nie mogliśmy widzieć ilu ich jest, ale na szczęście plecy osłaniała nam skała i, upewnieni, że tylko z przodu zagraża nam niebezpieczeństwo, zaczęliśmy walczyć w obronie życia i miłości naszej. Zaciąwszy zęby, w milczeniu głębokiem, odpieraliśmy i zadawaliśmy ciosy, zaś przeciwnicy wyli niby wilcy, zagrzewając się do męstwa, a z głosów tych wywnioskowaliśmy, że jest ich ośmiu, lub dziesięciu. Mimo sprawności w robieniu bronią, sytuacja nasza była groźną, ale niebawem kilku napastników legło na ziemi, a ciała ich przeszkadzały innym, bali się bowiem upaść i narazić na sztychy naszych mieczów. Cofnęli się widocznie kilka kroków, gdyż nie czuliśmy już na twarzach ich gorącego oddechu.
Szepnąłem Somadacie kilka słów i usunęliśmy się trochę w bok w nadziei, że napastnicy uczynią wypad na dawne stanowisko nasze i potrzaskają miecze o skałę, my zaś natrzemy na nich z flanki. Mimo, że postępowaliśmy ostrożnie, zdradzić nas musiał szelest, gdyż spodziewany atak nie nastąpił, natomiast ujrzałem cienki snop światła snujący się po skale. Był to błysk ślepej latarki, przy której dostrzegłem wielki brodawkowaty nos i parę oczu.
Miałem pod ręką drąg bambusowy, który nam służył do zejścia na dół, przeto chwyciłem go lewą dłonią i pchnąłem silnie w tym kierunku. Rozległ się krzyk, światło zgasło, a latarka roztrzaskała się o kamienie. Wszystko to świadczyło, że trafiłem gdzie trzeba, to też korzystając z tej chwili zamieszania, zaczęliśmy co tchu uciekać w kierunku skąd przybyliśmy. Wiedzieliśmy, że czeluść zwęża się tu i ściany jej obniżają jednocześnie tak, iż z niejakim trudem można się wspiąć na wierzch. Szczęściem to było dla nas, że napastnicy zaniechali zaraz pogoni po ciemku, gdyż w chwili wydrapywania się po stromej ścianie opuściły mnie siły i uczułem, iż broczę krwią z licznych ran. Przyjaciel mój był również ranny, jeno lżej nieco.
Znalazłszy się na górze, pocięliśmy odzież i przewiązaliśmy jako tako rany, a potem wspierając się wzajem, dowlekliśmy się do domu, gdzie kilka tygodni musiałem przeleżeć w łóżku.
Nękało mnie potrójne cierpienie. Rany i gorączka trawiły moje ciało, tęsknota za ukochaną gryzła duszę, a w dodatku drżałem o jej własne życie. Delikatna, wrażliwa istota przerażona napaścią, otrzymawszy w dodatku wieść, że odniosłem ciężkie rany, nie mogła znieść tego i zapadła poważnie na zdrowiu. Wierna siostra mleczna krążyła jednak od łóżka do łóżka i dzięki jej nie brakło nam wieści, ani porozumienia myślowego. Kwiaty stały się pośrednikami, że zaś oboje byliśmy biegli w mowie kwiatów, zwierzaliśmy się sobie przez nie z wielu obchodzących nas żywo rzeczy. Gdy potem odzyskaliśmy potrochu siły, zaczęły przechodzić z ręki do ręki misterne wierszyki i sytuację nazwaćby było można wcale znośną, gdyby nie to, że wraz z powrotem zdrowia, (co u obojga postępowało równym krokiem) stawał przed nami problem przyszłości i napełniał serca nasze troską i smutkiem niemałym.
Dowiedzieliśmy się niebawem, kto spowodował ów napad nocny. Syn ministra, który walczył ze mną w parku o piłkę Vasitthi, najął morderców i nasłał ich na mnie podstępnie. On to był, szatański, przeklęty Satagira. Spostrzegł, że po odjeździe poselstwa zostałem w mieście, a powziąwszy podejrzenie, wyśledził me nocne wizyty na terasie.
Zapadła się w fale nasza wyspa szczęśliwości. Ale choćbym nawet zdecydował się narażać codziennie życie swe, by objąć w ramiona kochankę i choćby Vasitthi zgodziła się była na to, bym przybywał na terasę, myśli tej nie można było w czyn wprowadzić. Szatański Satagira widocznie zawiadomił rodziców Vasitthi o schadzkach nocnych, gdyż pilnowano jej odtąd bacznie i, pod pozorem nadwątlonego jeszcze zdrowia, zabroniono wychodzić na terasę po zachodzie słońca.
Miłość nasza straciła punkt oparcia. Mimo iż miłość chętnie ukrywa się przed światem, nie mieliśmy innego wyjścia jak spotykać się w onym parku publicznym, gdzie po raz pierwszy ujrzałem boską jej postać, a potem szukałem daremnie. Ale czemże nam to było. Kradzione minuty, trwożne, szybkie słowa, wymuszone ruchy i ciągły strach przed ciekawemi, śledzącemi nas może nawet spojrzeniami. Vasitthi zaklinała mnie, bym opuścił miasto, gdzie mi z jej przyczyny ciągłe zagraża niebezpieczeństwo. Czyniła sobie gorzkie wyrzuty, że owej pierwszej, niezapomnianej nocy uparła się i zmusiła mnie do pozostania w Kosambi, przez co omal nie wpadłem w otchłań śmierci i drżała na myśl, że w każdej chwili zginąć mogę z ręki skrytobójcy. Jeśli nie wyjadę niezwłocznie, mówiła, to uczynię ją morderczynią kochanka. Wypowiadając te słowa, szlochała zcicha, a ja wystawiony na ludzkie spojrzenia, stać musiałem spokojnie, nie mogąc jej utulić w ramionach i zcałować z policzków rzęsistych łez, toczących się strumieniem. Oświadczyłem, że pojadę, ale, nie godząc się na takie pożegnanie, chcę mieć z nią ostatnią schadzkę za wszelką cenę.
Nadeszło właśnie kilka osób, Vasitthi spojrzała na mnie jeno błagalnie, ale to nie zdołało zachwiać mem postanowieniem. Sposób dokonania tego pozostawiłem ukochanej, ufając, że pod wpływem tęsknoty, oraz obawy o mnie potrafi przy pomocy chytrej i w sprawach miłosnych biegłej Medini obmyśleć sposób wyjścia. Nie zawiodłem się, albowiem tejże jeszcze nocy zawiadomił mnie Somadatta o powziętym i ułożonym szczegółowo planie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karl Gjellerup i tłumacza: Franciszek Mirandola.