Pielgrzym Kamanita/V. Magiczny portret

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karl Gjellerup
Tytuł Pielgrzym Kamanita
Podtytuł Romans starohinduski
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Poznańska
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Pilgrimen Kamanita
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
MAGICZNY PORTRET.

Pewny, że zasnąć nie zdołam, nie kładłem się wcale onego wieczoru, jeno usiadłem na przeznaczonem do modłów pościelisku trawy u wezgłowia łoża i spędziłem przystojnie noc na miłosnej kontemplacji i modłach do Lakszmi, pani lotosów oraz jej ziemskiej zjawy. Gdy tylko zabłysło słońce, wziąłem się na nowo do malowania.
Pracowałem przez kilka godzin, gdy nagle wszedł Somadatta. Schowałem co prędzej pod łóżko przybory malarskie, a uczyniłem to zupełnie machinalnie.
— Widzę — powiedział — że wielki zaszczyt spadnie na dom nasz, bowiem wyjdzie zeń człek święty. Pościsz, jako przystało ascecie i wyrzekasz się łoża. Ni śladu odbicia ciała twego nie widzę na poduszkach pościeli, a kołdra nie posiada najmniejszej fałdy. Mimo, żeś wychudł skutkiem postów, ciało twe jednak nie utraciło całej wagi, o czem świadczy bodaj odcisk na tej oto trawie, gdzie spędziłeś noc na bogobojnych rozmyślaniach i modlitwie. Zdaje mi się jeno, że pokój ten zapełniony jest przedmiotami zgoła nieprzystojnemi świętemu. Na stoliczku nocnym wadzę, nietkniętą coprawda puszkę z maścią, miseczkę z proszkiem sandałowym, naczynie z wonną wodą, oraz spodeczki z korą cytrynowego drzewa i betelem. Na ścianach spostrzegam wieńce z żółtych liści amarantu, gitarę.. ach... gdzież to jednak podziała się paleta, która wisiała zawsze na tym oto gwoździu?
Zmieszany, nie wiedziałem co odpowiedzieć, on zaś odnalazł bez trudu paletę i tak ciągnął dalej:
— Cóż to za szkaradny czarownik utrwalił na tem oto drzewie, przy pomocy magicznych sztuczek, wizerunek zabawiającej się piłką dziewczyny? Wszakże niedawno paleta była czysta, sam ją zawiesiłem na ścianie. O... jest to zaiste dzieło szatana, który chce oplatać zaraz zpoczątku zmysły młodego ascety. Albo może uczynił to bóg jakiś? Wiadomo, że bogowie lękają się potęgi ascetów. Żarliwość twoja jest tak ogromna, że spłonąć od niej mogą lasy Vindhji, zaś bezmiar twych zasług może wyprowadzić z równowagi osiedle niebian. Ha... wiem już czyje to dzieło! Dokonał go bóg niewidzialny, władający kwietnemi strzałami, mający rybę w herbie... tak jest, to Kama, bóg miłości, od którego wywodzi się imię twoje... Tak, dostrzegam to jasno, widzę ponadto, że użył za pokusę Vassitthi, córki bogatego złotnika tutejszego.
Na dźwięk imienia ubóstwianej, posłyszany poraz pierwszy, serce zaczęło mi bić gwałtownie i twarz moja okryła się bladością.
— Widzę — zauważył żartowniś — że cię, przyjacielu drogi, wielkiego nabawiły strachu sztuczki owego czarownika Kamy. Musimy też w istocie uczynić coś, by ujść jego szatańskim zakusom. Przyda się tu rada kobieca. Pokażę ten portret ukochanej mej Medini, siostrze mlecznej pięknej Vasitthi, która również brała udział w zabawie, a ona powie co czynić należy.
Powiedziawszy to, chciał odejść z wizerunkiem, ja jednak, domyśliwszy się jego zamiaru, poprosiłem by zaczekał, gdyż chciałem dodać napis. Nabrawszy na pędzel ślicznej purpurowej farby, po krótkim namyśle skreśliłem czterowiersz, opisujący w prostych wyrazach grę w piłki złociste. Czytając słowa wstecz, można się było dowiedzieć, że jedną z piłek, którą jej odrzuciłem, było moje serce, wracające do niej, mimo, że je upuściła. Wpoprzek przez wiersze, z góry na dół czytany, znaczył wiersz ów, że cierpię z powodu rozłąki, zaś z dołu do góry znaczył, iż mimo wszystko nie straciłem nadziei.
Nie powiedziałem o tem nic Somadacie, to też niezbyt był zachwycony mą sztuką rymotwórczą, zbyt prostą, zdaniem jego. Jak zawsze każdy, zachwycony własnym konceptem, radził mi, bym opisał przestrach boga Kamy z powodu mej ascezy i jego sztuczkę, jaką mnie pokonał zapomocą magicznego wizerunku.
Gdy Somadatta odszedł, nabrałem otuchy, bowiem uczyniony został krok stanowczy, który mógł mnie doprowadzić do upragnionego celu. Mogłem teraz jeść i pić, to też pokrzepiwszy się, wziąłem z ściany vinę i rozedrgałem struny tonami radosnemi i stęsknionemi zarazem, ciągle wyrażając niebiańskie imię Vasitthi przeróżnemi akordy.
Grałem jeszcze, gdy Somadatta, wróciwszy po kilku godzinach, zjawił się z wizerunkiem w ręku.
— Grająca w piłkę morderczyni twego pokoju ducha — powiedział — ułożyła także wiersz. Niema tam coprawda nadmiaru zdrowego sensu, natomiast pismo jest niezwykle powabne.
Trudno powiedzieć, z jakim zachwytem zobaczyłem drugi czterowiersz, wypisany pociągnięciami pędzla, przypominającemi delikatne, zwiewne gałązki kwietne. Nie mógł w nim Somadatta odkryć sensu, bowiem odnosił się właśnie do tego, o czem nie wiedział, a świadczył, iż wiersz mój czytała w wszystkich kierunkach, co mnie utwierdziło w wysokiem mniemaniu o jej wykształceniu i sprycie. Odpowiedź była powabna, żartobliwa, a oświadczyny me przyjęła jako zwykły, towarzyski kompliment, któremu nie należy przypisywać zbyt wielkiego znaczenia.
Próbowałem, rozumie się, odcyfrować ów wierszyk w sposób powyż wspomniany, w nadziei odkrycia jakiegoś wyznania, czy może nawet wyznaczenia schadzki, atoli daremnie. Powiedziałem sobie, że świadczy to o wysokiej obyczajności i wstydliwości dziewczęcej. Ukochana okazała, że potrafi śledzić wszelkie ścieżki męskiego ducha, ale nie tak łatwo sprowadzić ją na tę drogę, którą kroczy miłość lekkomyślna.
Rozczarowany nieco, zostałem zaraz pocieszony słowami Somadatty.
— Owa pięknobrewa — powiedział — nie jest coprawda wielką poetką, ma jednak za to dobre serce. Wiedząc, że dawno nie widziałem się z jej siostrą mleczną, ukochaną mą Medini sam na sam, zaś w towarzystwie można jeno oczyma rozmawiać, postanowiła, że spotkamy się jutro w nocy na terasie domu jej rodziców. Dzisiaj jest to niemożliwe, albowiem ojciec jej wydaje ucztę, tedy musimy zaczekać. Może miałbyś ochotę towarzyszyć mi w tej wycieczce?
Roześmiał się chytrze, ja również roześmiałem się i przyrzekłem mu, że pójdę. W najlepszem usposobieniu będąc, chcieliśmy właśnie wziąć się do gry sześćdziesięcioczteropolowej, by zająć umysł w sposób przystojny, gdy nagle stanął przed nami służący i zawiadomił, iż jakiś cudzoziemiec chce się ze mną rozmówić.
W przedsionku zastałem posłańca ambasadora, który mnie zawiadomił, iż winienem się sposobić do drogi i stanąć tejże jeszcze nocy z wozami w podwórzu pałacu królewskiego, gdyż poselstwo wyrusza z pierwszym brzaskiem z powrotem do kraju.
Rozpacz moją wyobrazić sobie łatwo. Pewny byłem, iż obraziłem któreś z bóstw. Zebrawszy myśli, pobiegłem do ambasadora i nakłamałem mu bez namysłu o pewnej tranzakcji, która nie doszła jeszcze do skutku, a nie może być załatwiona w tak krótkim czasie. Płacząc rzewnie, błagałem go, by mi darował bodaj jeden dzień jeszcze.
— Wszakże mówiłeś przed tygodniem, że wszystko pokończone! — zdziwił się.
Zapewniłem go, że nadarzyła mi się niespodzianie okazja znacznego zysku, od którego wiele zawisło. I nie kłamałem wcale, jakiemuż bowiem zyskowi przyrównać można było zdobycie tej niezrównanej dziewczyny? Z wielką biedą powiodło mi się utargować zwłokę jednodniową.
Dzień następny zszedł na przygotowaniach do drogi, to też mimo tęsknoty czas mi się nie dłużył zbytnio. Gdy mrok zapadł, wozy stały gotowe do odjazdu, tak że mogły ruszyć, gdy się jeno zjawię o świcie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karl Gjellerup i tłumacza: Franciszek Mirandola.