Piekło kobiet/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Piekło kobiet
Wydawca „Bibljoteka Boy’a”
Wydanie trzecie pomnożone
Data wyd. 1933
Druk Zakł. Graf. B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BOY-ŻELEŃSKI
PIEKŁO KOBIET
WYDANIE TRZECIE
POMNOŻONE

„BIBLJOTEKA BOY’A” WARSZAWA
  Zakł. Graf. B. Wierzbicki i S-ka, w Warszawie.  







Przedmowa do pierwszego wydania

Oto zbiór feljetonów, powstałych między październikiem a grudniem roku 1929. Przeobrażenie pewnych pojęć, uświadomienie sobie pewnych zagadnień, przezwyciężenie pewnych wstydliwości, posunęły się przez ten czas wśród ogółu tak bardzo, że już dziś — po paru zaledwie miesiącach! — niejedno wydać się może w tych artykułach przedawnione; niejedno wyda się „wybijaniem otwartych drzwi“; ale kilka miesięcy temu drzwi te nie były nawet uchylone. Niejedno też, w toku rozwijających się zdarzeń, wypadło mi parę razy powtarzać. Mimo to, niech idą te kartki w świat tak jak były pisane, na gorąco; a jeżeli książeczka ta przyczyni się do wzniecenia dalszej dyskusji, jeżeli dopomoże do usunięcia pewnych rupieci myślowych i obyczajowych, spełni w zupełności swoje zadanie.

Warszawa, w styczniu 1930.




Przedmowa do trzeciego wydania

Trzy lata upłynęły od chwili gdy oddałem do druku tę książeczkę. Przez ten czas obiegła ona całą Polskę, tytuł jej stał się utartym zwrotem. Obecnie, gdy okazała się potrzeba nowego wydania, jestem w kłopocie. Książka ta jest i przedawniona, i zarazem bardziej aktualna niż kiedykolwiek. Przedawniona o tyle, że pisana była w trakcie obrad Komisji kodyfikacyjnej i starała się oddziałać na jej stanowisko. Patrzyliśmy wówczas na prace Komisji z ufnością i nadzieją. Otóż, jak wiadomo, od tego czasu Komisja zadanie swoje ukończyła, ale dziesięcioletnią jej pracę — przynajmniej w zakresie spraw, o które tu nam chodzi — przekreślono jednem pociągnięciem ołówka, aby załatwić rzeczy po swojemu. Pogrzebano rzecz — na czas nieograniczony.
Niewątpliwie przyczyniły się do tego wyniku nieprzygotowanie i bierność opinji. „Ustawa nie może być bardziej postępowa niż obywatele; nie może więcej dawać niż od niej żądają“, — tak mówili członkowie Komisji kodyfikacyjnej, i to się w ostatecznym rezultacie sprawdziło. Obecnie, czeka nas dalsza walka o zmianę niedorzecznych i morderczych paragrafów; a raczej przygotowywanie gruntu dla ich rewizji, która prędzej czy później nastąpić musi.
Skądinąd zaszły w danej dziedzinie nowe fakty. O ile sprawa piekła kobiet cofnęła się w kodeksie karnym, o tyle udało się ją pchnąć na nowe tory, popularyzując i realizując poniekąd ideę Świadomego macierzyństwa. Powstała pierwsza poradnia zapobiegania ciąży, za nią szereg innych. Stoją w tej mierze otworem najszersze możliwości.
Wydając po raz trzeci Piekło kobiet, zachowałem jego pierwotną formę. Z jednej strony, spory i dyskusje toczone w porze obrad Komisji kodyfikacyjnej mogą być dla dalszej akcji pożytecznym dokumentem; z drugiej strony, fakty, argumenty i świadectwa nic nie straciły od tego czasu na aktualności i wymowie. Poprzestałem jedynie na skorygowaniu i uzupełnieniu w odsyłaczach tych szczegółów, w których stan rzeczy uległ zmianie; zarazem pomnożyłem dawny tekst o parę rozdziałów oświetlających nowowytworzoną sytuację. W tej formie Piekło kobiet może być nadal narzędziem walki przeciw ciemnocie i zabobonowi, przeciw rutynie i okrucieństwu; — narzędziem walki o nowe, lepsze jutro.

Warszawa, w marcu 1933




Największa
zbrodnia prawa karnego

Das grösste Verbrechen des Strafgesetzes — największą zbrodnią prawa karnego“ nazwał jeden z niemieckich uczonych paragraf, obowiązujący we wszystkich prawie ustawodawstwach, a nakładający ciężkie kary za przerwanie ciąży. Kary te grożą zarówno matce, jak tym, którzy jej w przerwaniu ciąży pomagają. Równocześnie, większość kryminologów stwierdza, że prawo to nie ma żadnego wpływu, że liczba sztucznych poronień wzrasta. Życie zawsze było w tej mierze silniejsze od ustaw i od sankcyj karnych; tem bardziej okazuje się niem życie nowoczesne w tak zmienionych płynące warunkach. Toteż — stwierdzają to znowuż wszyscy — paragraf ów jest martwą literą; okoliczności, w których prawo przychodzi do głosu, są znikomo rzadkie w stosunku do olbrzymiej ilości wypadków spełnionego przestępstwa. Zatem — powiedziałby ktoś — paragraf ten jest obojętny: skoro istnieje na papierze ale się go nie stosuje, można go uważać za formę niewinnego protestu moralnego przeciw nagannym obyczajom? Niestety, tak nie jest; paragraf ten, nie mający siły aby coś pomóc, posiada olbrzymią moc aby szkodzić. Przychodzi do głosu jedynie prawie w wypadkach śmierci matki; wówczas sroży się i sądzi; ale, gdyby wejrzeć bliżej, ujrzałoby się, że najczęściej ta właśnie ustawa jest śmierci przyczyną. Bo ten paragraf, niezdolny zapobiec przerywaniu ciąży tam, gdzie imperatyw życia, mocniejszy niż wszystkie kodeksy, zmusza matkę do niego, ma wszakże na tyle siły, aby tę matkę pozbawić umiejętnej pomocy i pchnąć w ręce karygodnego — tu już naprawdę kary godnego — partactwa. Gdyby zestawić wypadki śmierci młodych kobiet, wypadki ciężkich i trwałych schorzeń, które z obecnego bezdusznie podtrzymywanego stanu rzeczy wynikają, zadrżeliby może ci, którzy w zaciszu wygodnego gabinetu układają swoje ustawy. A gdyby doliczyć inne, pośrednio wynikające z nich skutki: samobójstwa, dzieciobójstwa i inne klęski, wówczas zrozumielibyśmy, z jaką słusznością nazwano ten artykuł „największą zbrodnią prawa karnego“.
A nie jest to bynajmniej głos odosobniony. Przeciwnie, wszyscy, którzy mieli sposobność zetknąć się z tą sprawą, godzą się na jedno: na bezsilność paragrafu, i gorzej niż bezsilność, bo jego działanie w sensie ujemnym. Jakimż cudem tedy może on istnieć, może się ostać? Istnieje tem, że kwestja jest nader skomplikowana i trudna — tak iż, możnaby powiedzieć, poprostu „strach ją ruszać“; — że jest splotem mnóstwa spraw, że obrosły ją całe warstwy pojęć i przesądów, gromadzących się na przestrzeni wieków. Względy prawne, etyczne, lekarskie, społeczne, mają tu głos; stare kanony teologiczne spotykają się z nawykami militaryzmu, obliczającego na dziesiątki lat naprzód ilość bagnetów; niechęć do tknięcia jednej cegiełki z budowli, która okazałaby się może zmurszałą, rutyna myśli... A wszystko to pokrywa swoim płaszczem obłuda społeczna...
Uczynić biedną dziewczynę matką, pozbawić ją pracy dlatego że się spodziewa macierzyństwa, kopnąć ją z pogardą, zrzucić na nią cały ciężar błędu i jego skutków, i zagrozić jej latami więzienia, jeżeli, oszalała rozpaczą, chce się od tego zbyt ciężkiego na jej siły brzemienia uwolnić, — oto filozofja praw, które, aż nadto znać, były przez mężczyzn pisane! Głosić wzniosłe teorje o „prawie płodu do życia“, znów grozić matce więzieniem w imię praw tego płodu, ale równocześnie nie troszczyć się o to, aby nosicielka tego płodu miała co do ust włożyć... I rzecz szczególna, ten sam płód, nad którym trzęsą się ustawodawcy póki jest w łonie matki, w godzinę po urodzeniu traci wszelkie prawa do opieki prawnej, może zginąć pod mostem z zimna, gdy matka — którą jej „święte“ macierzyństwo czyni nieraz wyrzutkiem społeczeństwa — nie ma dachu nad głową.
Ale nie trzeba szukać aż tak jaskrawych przykładów. Ileż zmieniło się w świecie od czasu gdy tworzyły się te pojęcia prawne! Kobieta stała się równowartościowym obywatelem, zajęła miejsce we wszystkich dziedzinach, u wszystkich warsztatów pracy; nieograniczone macierzyństwo nie jest już, nie może być ideałem. Zmieniły się warunki życia. Zmienił się i stan medycyny. Przerywanie ciąży stało się faktem potocznym wcale nietylko w wypadkach wyjątkowych życiowych katastrof; stało się faktem częstym w życiu małżeńskiem, praktykuje je niejedna pani sędzina, niejedna pani prokuratorowa... Ba, sam członek komisji kodyfikacyjnej, w tym samym dniu w którym uchwala straszliwe kary za przerwanie ciąży, po posiedzeniu odwiedzi może swoją magnifikę w lecznicy, gdzie odbyła z komfortem ten zabieg, aby oszczędzić płodnemu prawodawcy piątego maleństwa... I pan kodyfikator nie odczuwa żadnej rozterki duszy, żadnej sprzeczności...
Bo, co do tych wypadków, to niema obawy, aby się dostały pod srogi miecz prawa! I w tem jeszcze ohyda paragrafu. Jak wszystkie paragrafy wspierające się na obłudzie społecznej, tak i ten godzi jedynie w biedaków. Jest nieetyczny, bo trafia w przypadkowe ofiary pośród dziesiątków tysięcy bezkarnych; jest niedemokratyczny, ponieważ zapewnia przywilej bezkarności tym, którzy i tak są uprzywilejowani.
Toteż postawa społeczeństwa w tej kwestji jest zupełnie zdecydowana. Podczas gdy nasi prawodawcy traktują w swoim projekcie przerwanie ciąży na równi z dziecióbójstwem (!!), społeczeństwo — ubolewając nieraz nad jego koniecznością — absolutnie nie uważa go za występek. Wręcz przeciwnie, mimo frazesów o dostojeństwie macierzyństwa, tysiąc razy łatwiej przebaczy społeczeństwo matce przerwanie ciąży niż urodzenie nieślubnego dziecka. „Zastanówmy się — mówił jeden z prawników na ostatnim zjeździe, czy, gdyby który z nas wiedział, że jego siostra dopuściła się tego czynu, czy uważałby ją za zbrodniarkę?“ — „W takim razie jesteśmy wszyscy przestępcami“ — mówił znów na innem zebraniu do swoich kolegów pewien prokurator. Gdyby prawo zechciało działać, trzebaby dla samej Warszawy zbudować więzienie rozmiarów sporego miasta, aby tam corok pomieścić kilkadziesiąt tysięcy dobrowolnie roniących kobiet. Bo w praktyce społeczeństwo zajęło stanowisko równie zdecydowane: uważa prawo za nieistniejące. Niestety, jak wspomniałem, istnieje ono, ale tylko aby szkodzić.
Bo to jedno jest pewne, że jakkolwiekby się ktoś zapatrywał na sprawę przerywania ciąży, nie należy ona do rzędu zagadnień, które załatwia się więzieniem, choćby i dożywotniem! Wniknąć w istotę tych stosunków, szukać na nie lekarstwa, oto zadanie prawodawcy. Zagadnienia tego nie można traktować odrębnie i mechanicznie; trzeba je rozważać i leczyć w całości.
Jesteśmy w fazie tworzenia nowego kodeksu, nasza komisja kodyfikacyjna w pierwszym swoim projekcie[1] wypowiedziała się w tej mierze. Jak, — o tem pomówimy; niech tu wystarczy stwierdzenie, że zajęła wówczas stanowisko bezduszne i formalistyczne.
I oto w końcu września r. 1929 odbył się w Warszawie zjazd polskich prawników. Jako jeden z głównych punktów w sekcji prawa karnego, której przewodniczył p. Al. Lednicki, postawiono sprawę przerywania ciąży i jego karalności. I oto — fakt nieoczekiwany może dla samych uczestników kongresu — prawie wszyscy wypowiedzieli się w duchu wręcz przeciwnym stanowisku komisji kodyfikacyjnej, to znaczy przeciw karalności tego czynu. Wielkie wrażenie wywarło przemówienie b. prezesa sądu apelacyjnego p. Czerwińskiego, przeszło siedemdziesięcioletniego starca, który, na podstawie kilku dziesiątków lat swojej praktyki, żądał zupełnego zniesienia złowrogiego paragrafu; niemniejszą sensacją była opinja prezesa Sądu Najwyższego, p. Mogilnickiego, również za bezkarnością. Wnioski Tow. Kryminologicznego, stawiającego zasadę zupełnej niekaralności w pierwszych trzech miesiącach przerwania ciąży, reprezentowali prof. Grzywo-Dąbrowski, adwokat Rundo, dr. Battawia i in. Pani Wanda Grabińska, pierwszy sędzia dla nieletnich, podnosiła niemoralność wyodrębnienia tego zjawiska z całokształtu zjawisk społecznych, oraz daremność wysiłków, aby mechanicznie rozwiązywać je więzieniem. „Ci co żądają surowych kar za przerwanie ciąży, sprowadzają kobietę do rządu samicy“, wołał adwokat Dwernicki. Najmniej liberalni żądali bodaj bezkarności samej matki i szerokiego uwzględnienia wskazań społecznych do przerwania ciąży, tak jak dziś się uwzględnia wskazania lekarskie. Sam referent, prof. Glaser, żądając w zasadzie utrzymania karalności, uznał wskazania prawne (np. gdy ciąża jest owocem zgwałcenia) i socjalne do przerywania ciąży.
Wogóle trzeba zaznaczyć, że uczestnicy zjazdu szli w swoich żądaniach o wiele dalej niż pp. referenci; ta drażliwa kwestja ma to do siebie, że ktokolwiek zabiera w niej głos oficjalnie, natychmiast czuje się skrępowany naciskiem obyczajowej obłudy i traci odwagę publicznego bronienia zapatrywań, które nieraz wyznaje prywatnie. Bądź co bądź Wiadomości z II-go Zjazdu prawników notują, że „w dyskusji nad referatem i koreferatem o spędzaniu płodu wypowiedziano się przeważnie za bezkarnością tego czynu z modyfikacjami jego karalności w okresie przejściowym w szczególnie określonych przypadkach“. (To stwierdził przewodniczący zjazdu, na zebraniu ogólnem dn. 2 października 1929).
Zjazd — taka była przyjęta zasada — nie powziął żadnych uchwał, co mu gani w artykule swoim w Tygodniu adwokat Zygmunt Nagórski. Uchwała podjęta przez takie ciało miałaby swoje poważne znaczenie. Ale i tak, same obrady te były równoznaczne z wotum nieufności dla naszej komisji kodyfikacyjnej co do tego punktu. I nietylko u nas spotykamy ten objaw. Kwestja przerwania ciąży i jego karalności jest oddawna przedmiotem dyskusji w wielu krajach Europy. Jedynie u nas było o niej głucho, pomnażała ona liczny poczet kwestyj, „o których się nie mówi“.
A gdzież o niej mówić, jak nie u nas? Gdy gdzieindziej prawa się ulepsza lub konserwuje, u nas się je dziś tworzy. A jak się je tworzy? Ot, schodzi się kilku poważnych — och, jak poważnych! — panów, którzy, wchodząc do sali obrad, starają się pilnie zapomnieć o tem że są ludźmi, że tam, za oknami gabinetu, huczy i pędzi życie, że to co oni piszą na papierze, to jest pisane na ludzkiej skórze, że to co dla nich jest przedmiotem kontrowersji prawniczej, jest dla innych nieraz kwestją życia i śmierci. I pichcą sobie od niechcenia te prawa, a to co oni upichcą, w tem potem męczą się całe pokolenia. I jeszcze nie skończyli swego dzieła, a już grono najpoważniejszych kolegów — ba, prezes Mogilnicki sam jest członkiem komisji kodyfikacyjnej! — krzyczy im: „Przestańcie, bo się źle bawicie!“
Zdaje mi się tedy, że najwyższy jest czas, aby przerwać to zbożne milczenie; aby wydobyć na światło dzienne kwestję tak złożoną, tak trudną, kwestję w której tyle zawodów ma coś do powiedzenia, w której wreszcie mają chyba prawo głosu ci, a zwłaszcza te, których to prawo dotyczy — kobiety. Postaramy się oświetlić kwestję, zebrać poglądy na nią ludzi co najświatlejszych; postaramy się uświadomić kobiety co do sposobu w jaki traktują ich najboleśniejsze sprawy panowie prawodawcy. Poprowadzimy, jeżeli będzie trzeba, przed sąd trzydzieści tysięcy kobiet, które oskarżą się same i powiedzą: „Prosimy, zamknijcie nas do więzienia, ale wszystkie!“ Niech rzecz dojdzie do absurdu. Bo można niedorzeczne prawa jakiś czas cierpieć przez szacunek dla ich dawności, ale niema chyba racji od niedorzecznych praw zaczynać?



Argumenty

W poprzednim feljetonie ośmieliłem się postawić kwestję, która bodaj nigdy dotąd publicznie w naszej prasie nie była poruszana. Trzeba teraz omówić ją bliżej. Zgóry przepraszam, że przyjdzie mi się powtarzać; ale rzecz tak obrosła obłudą i zabobonem, że trzeba ją gruntownie oskrobać. Przepraszam także, że nie będę zabawny, ale nie zawsze można być zabawnym; odbijemy to sobie innym razem.
Dodam jeszcze, iż, jeżeli zdecydowałem się wszcząć tę kwestję, nie uczyniłem tego lekkomyślnie; pytałem wpierw wielu poważnych osób, prawników i innych, aż do samych członków komisji kodyfikacyjnej, czy uważają wytoczenie jej na forum publiczne za właściwe. Odpowiedzieli mi: „Bezwarunkowo. Nietylko za właściwe, ale za bardzo pożądane“.
W istocie, trzeba uświadomić sobie sytuację; wysłuchać zdań; policzyć i zważyć głosy. Kodyfikatorzy nie chcą — sami to mówią — wyprzedzać opinji, a opinja dotąd milczała. Ogół nie zdaje sobie sprawy ze stanu i powagi kwestji. Kiedy przejdziemy do szczegółowej ankiety, zdumienie wywoła, jak jednogłośnie luminarze prawa oświadczają się przeciw paragrafom karalności. Tylko nie trzeba tego fałszywie rozumieć. Przeciwnicy karalności uważają, tak samo jak inni, przerywanie ciąży za smutną ostateczność; ale sądzą, że nie na drodze sankcyj karnych należy przeciwdziałać temu zjawisku, że kodeks karny nie ma tu nic do gadania i że, mieszając się do sprawy, która przechodzi jego siły, — szkodzi zamiast pomagać. Pragnę tedy zestawić argumenty, na jakich opierają się przeciwnicy obecnego stanu rzeczy, to znaczy przeciwnicy represyj karnych; przyczem należy zaznaczyć, że gdy jedni — większość prawników — są poprostu za zniesieniem paragrafu, drudzy są za jego ograniczeniem przez dopuszczenie licznych wyjątków.
Ci, co są za niekaralnością, wytaczają następujące argumenty:
Paragraf naznaczający ciężkie kary za przerwanie ciąży jest martwy. Na setki tysięcy razy, ledwie w kilku lub kilkunastu wypadkach prawo przychodzi do głosu. I wówczas udowodnienie winy jest niezmiernie trudne, najczęściej prawo nie działa. Otóż ustawa, która jest bezsilna, która nie jest wykonywana, jest demoralizująca, uczy lekceważenia prawa, jest jego zaprzeczeniem.
Czemu ustawa nie jest wykonywana? Przedewszystkiem olbrzymia większość wypadków jest nieznana. Następnie dlatego, że przestępstwo jest zbyt częste. W Niemczech np. obliczają roczną ilość przerwanych ciąży na 800,000 — inni mówią miljon, któż to policzy! — a wszelkie statystyki mogą tu być tylko przybliżone i niższe są pewno od rzeczywistości. Jak może prawo działać w tych warunkach?
Ustawa nie może działać i dlatego, że nie ma za sobą moralnego poparcia społeczeństwa, bez którego paragraf będzie zawsze martwą literą.
Sędzia, który ma ustawę wykonywać, wie że społeczeństwo nie jest tu w porządku. Nie istnieje opieka nad matką ani opieka nad dzieckiem; położenie niedoszłej matki było często bez wyjścia. Kodeks cywilny nie jest na wysokości zadania, nie uregulował kwestji alimentacji ani dochodzenia ojcostwa, które zresztą też nie rozwiązałoby tego zagadnienia[2]. Jak można ścigać jedynie matkę, która i tak ponosi wszystkie ciężary? Czy jest wreszcie sędzia, nie znający w najbliższej rodzinie, w najbliższem otoczeniu, wypadków przerwania ciąży, które uważa za zupełnie naturalne, w których może współdziałał? Jak więc — o ile nie jest okrutnym obłudnikiem — ma karać jakąś nieszczęśliwą, godniejszą jeszcze usprawiedliwienia? Czemu ma ścigać jedną, gdy nie ściga tysięcy innych? Sędziowie nie chcą karać, prokuratorzy nie chcą oskarżać, lekarze nie chcą denuncjować: bo i to im prawo nakazuje!
Ale, powiadają przeciwnicy karalności, gdyby nawet „miecz prawa“ działał, nicby to nie pomogło. Kobieta, które chce przerwać ciążę, znajduje się zwykle w położeniu przymusowem, szansa ukrycia czynu jest bardzo znaczna; zawsze tedy przeważy obawa większego zła, jakiem jest dla niej ujawnienie ciąży i urodzenie dziecka. Prawo jest bezsilne.
I oto najgorsze! Prawo jest bezsilne; nie może niczemu zapobiec; ale istnieniem swojem wyrządza wiele złego, nie jest obojętne. Bo, piętnując zabieg przerwania ciąży jako zbrodnię, wzbrania go lekarzom, którzy z kodeksem się liczą, ale nie przeszkadza go uprawiać wszelkiego rodzaju partaczom, a wreszcie i samym matkom nie przeszkadza doświadczać na sobie „domowych“ środków[3]. Nie przerwie lekarz ciąży (poza wskazaniami ściśle lekarskiemi) ani w szpitalu, ani w kasie chorych. Zatem, podczas gdy bogaci znajdą w takim wypadku pomoc lekarską, ubodzy są jej pozbawieni. Ileż z tego powodu wypadków śmierci, ileż ciężkich schorzeń? Prof. Grzywo-Dąbrowski oblicza ilość sekcyj, które wykonywa na zwłokach matek zmarłych w Warszawie na zakażenie krwi z tego powodu, na dwieście rocznie, a to jest z pewnością tylko cząstka. Otóż wszystkie te matki zabija — można powiedzieć — paragraf, broniący im pomocy lekarskiej, a niezdolny wzbronić im samego czynu.
Bo zważmy tu jeszcze jedno. W dawnych czasach, kiedy pisano ustawy prawomocne dotąd, stan medycyny był inny niż dziś. Nie znano ani aseptyki, ani nowoczesnej chirurgji. Między przerwaniem ciąży dokonanem prawidłowo i umiejętnie, a zabiegiem spartaczonym nie było takiej jak dziś różnicy. Istnieje mało znana nowela Balzaka pod tytułem Poronienie, poruszająca ten temat. Lekarz, którego kobieta błaga aby jej przerwał ciążę, odpowiada:

Namawia mnie pani do zbrodni, którą prawo karze śmiercią a panią samą skazanoby na karę straszliwszą niż moja... Ale gdyby prawo nie było tak srogie, i tak nie podjąłbym się podobnej operacji; jest ona prawie zawsze podwójnem morderstwem, bo rzadkie jest, aby matka nie zginęła także. Może pani obrać lepszą drogę... Czemuby pani nie miała uciec?... Niech pani jedzie zagranicę.
— Byłabym shańbiona...

Balzac w owej sprawie widział jedynie dramaty wyższych sfer społecznych. Dziś, tem trudniej byłoby poradzić wszystkim nieszczęśliwym ofiarom, aby... wyjechały za granicę.. Ale także dziś między sztuką lekarską a partactwem jest w tej mierze przepaść. A jeżeli są lekarze, którzy, nawet przy najbardziej umiejętnem wykonaniu, uważają zabieg ten za nie obojętny dla zdrowia a nawet niebezpieczny, o ileż bardziej staje się nim w rękach niepowołanych! I właśnie w te niepowołane ręce pcha dziesiątki i setki tysięcy kobiet bezduszny paragraf.
Przeciwnicy karalności opierają się wreszcie na tem, że płód nie może być uważany za samodzielny organizm, ale za część matki, i że siłą rzeczy ona nim rozporządza. Nie może tu być mowy o zabójstwie. Płód nie jest, przynajmniej w pierwszych miesiącach, samoistnem życiem (sam Kościół czynił rozróżnienia między foetus animatus a inanimatus), dlatego też część zwolenników niekaralności pragnie ją ograniczyć do pierwszych trzech miesięcy.
„Nie jest dzieciobójczynią ta, która sprowadza poronienie, zanim dusza wstąpi w ciało“ (Non est homicida qui abortum procurat, antequam anima corpori sit infusa), powiada św. Augustyn[4].
A teraz ważny wzgląd, wygrywany niejednokrotnie; kwestja przyrostu ludności, t. zw. polityka populacyjna. Argument efektowny napozór, ale złudny. Znała go już starożytność, ale, wedle potrzeb tej polityki, zabraniała, tolerowała, lub nakazywała przerywanie ciąży. Podłożem tego argumentu dziś jest powszechny militaryzm. Ale przyszła wojna, do której wszyscy mają nadzieję nie dopuścić, i tak nietyle polegałaby na ilości ludzi, ile na wynalazkach, na środkach technicznych, chemji etc. Przy ogólnej — teoretycznej bodaj — tendencji do rozbrojenia, czyż nie możnaby i w zakresie nadprodukcji ludzi uznać wspólnej demobilizacji?
A wreszcie, czy istnieje związek między przyrostem ludności a przerywaniem ciąży? Wcale to nie jest udowodnione. W krajach, gdzie przerywanie ciąży jest najbardziej rozpowszechnione (Ameryka), przyrost ludności jest mimo to olbrzymi (prof. Glaser: Kilka uwag o spędzaniu płodu). Następnie: skoro prawo

nie ma żadnego skutku, skoro nie działa, skoro wszyscy stwierdzają jego bezsilność, jak może ono wpływać tak czy owak na przyrost? A choćby nawet ciemnota lub apatja skłoniły, dajmy na to, biedną służącą lub wyrobnicę do urodzenia nieślubnego dziecka, co się z tem dzieckiem stanie? Statystyka dzieciobójstwa w tych warstwach daje na to straszliwą odpowiedź. Tym dzieciobójstwom też winien jest tępy paragraf. A dziecko, które ujdzie tego losu? Pójdzie do fabrykantki aniołków, pójdzie na garnuszek, gdzie przeważnie zginie. A te, co nie wyginęły, chowane w rynsztoku, powiększą element szumowin społecznych, pomnożą statystykę zbrodni. To można powiedzieć o dzieciach nieślubnych, bez ojca.
A ślubne? Czytaliśmy niedawno w feljetonie Widza przerażającą statystykę mieszkań robotniczych. Czy przy gnieżdżeniu się rodzin — czasem paru — w jednej izbie lub kątem, może być mowa o nieograniczonem rozradzaniu się? A gdyby nawet się rodziły, czy ten nadmiar dzieci wyżyje? I co jest lepsze: czy rodzina, gdzie rodzi się, dajmy na to, siedmioro dzieci chowanych w głodzie i zaduchu, z których kilkoro umrze, a reszta będzie nędzna i chorowita, czy ograniczona ilość urodzeń a zdrowe wychowanie dzieci które przyjdą na świat? Cóż za trwonienie energji, to nieograniczone rodzenie jedynie dla śmierci! Wszak z punktu widzenia populacji nie ilość dzieci urodzonych rozstrzyga, ale ilość dzieci odchowanych i to zdrowo odchowanych. To łączy się z niezmiernie doniosłą sprawą t. zw. regulacji urodzeń, do której wrócimy.
A wreszcie, gdy mowa o polityce populacyjnej, inna ona będzie w krajach mających niedobór ludności, a w tych, które nie wiedzą co począć ze swoim nadmiarem. U nas, ten nadmiar ludzi stale odpływał przez emigrację. I jakich ludzi: najtęższy, najbardziej rzutki i wartościowy materjał. Więc tracić przez emigrację tęgi materjał ludzki, a zastępować go dziećmi nędzy i choroby, to ma być polityka populacyjna? Słusznie też powiada niemiecki uczony: „Prawo nie może chronić korzyści, o której zgoła nie wiadomo czy istnieje“. Nie jest rzeczą kodeksu karnego robić wątpliwą politykę populacyjną.
A wreszcie czyż ta ilość matek, które utrupia lub wpędza w ciężkie choroby zakażenie krwi, czy to nie jest czynnik depopulacyjny?
Wreszcie nie mniej ważki argument przeciwników karalności, to szczęście obywateli, które wszak jest celem państwa, a które ustawa ta jakże często niweczy dla rzekomych korzyści społecznych. Krzywdy i niedole są tu faktyczne i namacalne, — korzyści urojone.
Bo jakież są kontrargumenty? Pomówimy jeszcze o nich. Prawie ich niema, a przynajmniej nie takie, któreby mogły przekonać. Mówi się o mętnej polityce populacyjnej, o rozluźnieniu moralności etc. Ale czy te problematyczne dedukcje przeważą wymowę trupów, które wyrzuca co rok stan obecny, liczbę nieszczęść i schorzeń, które się kryją w cieniu? Czy którykolwiek z ustawodawców ma złudzenie że ten paragraf zacznie działać? Ani trochę; chcą tylko aby był, po staremu, dla formy, na papierze.
Dość wreszcie znamienny jest artykulik pewnego pisemka w odpowiedzi na mój poprzedni feljeton, gdzie podałem wnioski Zjazdu prawników. Czy wiecie, jak tam wytłumaczono stanowisko zajęte przez olbrzymią większość naszych prawników? To masoni, którym solą w oku jest przyrost naszej ludności i przewaga, jaką ma przez to Polska nad innemi krajami! Skoro wychodzi na plac słowo „masoni“, można być pewnym, że bezmyślność i głupota są za węgłem.
Streszczając całą rzecz, przeciwnicy karalności rozumują tak: skoro prawo karne jest bezsilne, skoro nie umie pomóc a umie szkodzić, nie powinno się w to mieszać. Zostawić sprawę matkom, licząc na ich instynkt macierzyński. Mało która matka przerwie ciążę bez ważnych pobudek. Starać się stworzyć na drodze ustawodawstwa cywilnego i opieki społecznej takie warunki, aby przerywać ciąży nie potrzebowała. Rozszerzyć bodaj prawo do przerwania ciąży na t. zw. wskazania społeczne. Uświadamiać ewentualnie co do sposobów zapobiegania niepożądanej ciąży; ale to jest osobny, jakże doniosły temat! I — wciąż to trzeba powtarzać — o ile się nie może pomóc, nie szkodzić. Medycyna ma swoje godło, które wypisane jest w salach klinicznych: primum non nocere, przedewszystkiem nie szkodzić. Czyż ta sama zasada nie powinna by obowiązywać i w prawie? — tak mówił w rozmowie ze mną o tej kwestji pewien wybitny prawnik.



W jaskini lwów

Omówiliśmy istotę kwestji, oraz streściliśmy argumenty tych, którzy domagają się zmiany obecnego stanu ustaw w traktowaniu przerwania ciąży; mamy obecnie przedstawić stanowisko naszej komisji kodyfikacyjnej, przygotowującej projekt kodeksu karnego. Mam w ręku materjał drukowany, oraz informacje, których mi udzielili osobiście członkowie komisji, b. prezes Sądu Najwyższego p. Mogilnicki, prof. Makowski i prof. Rappaport. Z tego materjału, zwłaszcza oświetlonego ustnym komentarzem, można sobie wytworzyć pojęcie o ewolucji, jaką kwestja ta przechodziła w łonie komisji kodyfikacyjnej. Oby płód, jaki niebawem wyda to szacowne łono, nie był poroniony...
Bo, gdyby sądzić jedynie z materjału dostępnego w druku, wrażenie prac komisji w tym przedmiocie byłoby niezmiernie przykre. Zważmy tylko. Polska znajduje się obecnie pod względem kodyfikacji w specjalnem położeniu. Zwykle prawa dziedziczy się z dobrodziejstwem inwentarza, prawa zaś odziedziczone mają twarde życie, nie łatwo jest usuwać je i zmieniać, zwłaszcza gdy taka zmiana łączy się z naruszeniem obyczajowych zabobonów. To też pokolenia całe żyją nieraz pod uciskiem prawa będącego tragicznym anachronizmem.
W Polsce inaczej. Ma ona sobie stworzyć swój nowy kodeks, nie obciążony balastem przeszłości, bo dotąd u nas obowiązujące kodeksy b. państw zaborczych[5] nie mogą w nikim budzić szczególnych sentymentów. Jesteśmy w tem wyjątkowem położeniu, że możemy sobie z całą świadomością sporządzić prawa na swoją miarę, dla swoich istotnych i współczesnych potrzeb, będących w harmonji zarówno z pojęciami obywateli jak z dobrem państwa. Wszystkie przeżytki, wszystkie nieużytki możemy cisnąć za płot. Czy komisja kodyfikacyjna zdawała sobie sprawę z tej swojej roli?
Gdyby wnioskować z przebiegu jej posiedzeń w roku 1920 — odnośnie do tego punktu — możnaby myśleć, że niebardzo. Sprawa poronień i ich karalności! Sprawa, jak widzieliśmy, tak złożona, paląca, bolesna, dokoła której skupiło się tyle zabobonów, tyle fałszu, okrucieństwa, tyle nierówności, tyle frazesów! Kwestja, w której spotykają się dziedziny lekarza, społecznika, prawnika, moralisty; kwestja, co do której, w ostatnich czasach zwłaszcza, wyłoniło się tyle sprzecznych zdań, dokoła której rozgorzało wszędzie tyle namiętnych sporów. Punkt stanowiący unikat w kodeksie; kwestja w której poważni prawnicy, światli lekarze, zarzucają kodeksowi wręcz, że jego paragraf jest szkodnikiem, że działa morderczo; w której padło ciężkie słowo, określające paragraf ten jako największą zbrodnię prawa karnego.
Mamy tedy prawo zapytać, czy znajdujemy oddźwięk tego wszystkiego w pracach komisji; czy zdawała ona sobie sprawę, do jak trudnego i odpowiedzialnego przystępuje zadania, decydując o tych artykułach?
Ani trochę! Kiedy się czyta protokół komisji z r. 1920, zdawaćby się mogło, że idzie tu o rzecz dość błahą, a przedewszystkiem jasną i prostą, gdzie sama istota jest przesądzona, a chodzi jedynie o sformułowanie szczegółów, o precyzję łacińskiej nomenklatury i o odmierzenie lekką ręką dawek ciężkiego więzienia; pozatem, doprawdy, niema o czem mówić! Czytamy dość molierowskie rozróżnienia czy nasciturus pro nato habetur, czy płód, dopiero poczęty w żywocie matki, jest dobrem, którego chronienie etc. Widzimy wreszcie takie kwiatki, jak: „P. Krzymuski oświadcza się za karalnością matki ze względu na politykę populacyjną“!! Krótko, jasno i po ludzku. Ale czy nieboszczyk Krzymuski, Panie świeć nad jego duszą, zastanowił się, jak się odbija w życiu taki bezmyślny frazes, ilu trupów i nieszczęść, ilu samobójstw i dzieciobójstw stanie się przyczyną polityka populacyjna pana Krzymuskiego?
I tak sobie wszystko załatwili; kilku panów w sile wieku rozstrzygnęło o losach miljonów kobiet i poszli, zadowoleni z siebie, na kolację. Ani słowa o tem co najistotniejsze, o prawach życia, które urąga w oczy tym artykułom kodeksu, o bezmiarze niedoli które z niego płyną, o tem że paragraf ten popiera zbrodnicze partactwo które rzekomo ma tępić, o tem że paragraf ten szkodzi zamiast pomagać, że znaczy się co rok tysiącami śmiertelnych wypadków! Nie pytano się lekarzy, nie pytano społeczników, nie pytano kobiet... Załatwiono od ręki.
Na obronę ówczesnych panów kodyfikatorów możnaby przytoczyć jako okoliczność łagodzącą (niechże i oni raz korzystają z okoliczności łagodzących) nawał pracy, jaki się na nich zwalił z obowiązkiem sformowania całego kodeksu, oraz atmosfera owego roku 1920, kiedy istotnie ziemia paliła się pod stopami i kiedy nawet tak doniosła kwestja mogła nie przedstawiać się w całej ważności.
Wrócili do niej w dziewięć lat potem. Znów od niechcenia, jak do czegoś, co w zasadzie jest załatwione, co odziedziczyli w spadku. I powstały artykuły, zamieszczone w Projekcie części szczegółowej kodeksu karnego (1929).

Kobieta, która swój płód spędza lub pozwala na spędzenie przez inną osobę, ulega karze więzienia do lat 5... (Art. 141).
Kto za zgodą kobiety ciężarnej płód jej spędza lub jej przytem udziela pomocy, ulega karze więzienia do lat 5. (Art. 142, § 1).
Jeżeli sprawca spędzenia uprawia spędzanie płodu zawodowo, albo jeżeli ze spędzenia płodu wynikła śmierć kobiety ciężarnej, ulega karze więzienia do lat 15... (Art. 142, § 3).

Ten sam członek komisji kodyfikacyjnej (ot, takie sobie przypuszczenie!), który, dla swojej przyjaciółeczki, wezwałby, w razie przykrego wypadeczku, najlepszego specjalistę w tym zakresie (tem samem uprawiającego swoją specjalność zawodowo); który ściskałby dłonie operatorowi, dziękując za pomyślną operację, kropi mu z lekkiem sercem 15 lat więzienia! Ale ani mu się śni o tem, aby te jego artykuły miały być wykonane; słowa zatraciły tutaj wszelki realny sens.
Tak sobie uchwalili w roku 1929. To jest wszystko, co mieli w tej sprawie do powiedzenia. Porozdzielali lata kryminału: tej tyle, temu tyle, temu znów tyle, — śliczna zabawa. Jakie to proste być prawodawcą! A tymczasem dokoła tej kwestji wrzały już dyskusje, ujawniające jej bolesną złożoność i jej trudności. Debatowało nad tem warszawskie Towarzystwo ginekologiczne; daleko idące wnioski sformułowało Towarzystwo kryminologiczne; prof. Glaser wydał swoją broszurę, w której wprawdzie nie chciał wyciągnąć jasnych wniosków ze swoich przesłanek, ale gdzie, bądź co bądź, zestawił wszystkie druzgocące argumenty przeciw karalności. Wszędzie wyłania się kwestja conajmniej wskazań społecznych do przerwania ciąży, które domagają się w kodeksie takiego samego miejsca, jakie paragraf o prawie wyższej konieczności przyznaje wskazaniom lekarskim. Już po ogłoszeniu projektu komisji kodyfikacyjnej, prof. Grzywo-Dąbrowski w uwagach swoich nad tym projektem pisze wręcz, że „zdaniem naszem, należałoby się zdecydować znieść karalność przerwania ciąży“. Wreszcie, wrześniowy Zjazd prawników (1929) ogromną większością oświadcza się w duchu niekaralności, wyrażając tem samem dotkliwą krytykę projektu komisji kodyfikacyjnej.
Projekt ten nie jest coprawda projektem ostatecznym. Jest to dopiero pierwsze czytanie. Rzecz jest dalej przedmiotem dyskusji. Krytyka, z jaką spotykają się ich artykuły, wdziera się w zacisze gabinetu prawodawców. I w samem „łonie“ Komisji kodyfikacyjnej są różnice poglądów. Piękna jej jednomyślność jest pozorem, za którym kryją się krańcowe rozbieżności. Niejeden członek Komisji zajmuje dziś w tej sprawie zgoła odmienne stanowisko niż przed kilku laty. Kwestja dojrzewa wreszcie do tego, aby ją zrozumiano. Komisja uświadamia sobie, że rzecz nie jest tak prosta, że więzienie nie goi wszystkich ran społecznych, nie załatwia wszystkich powikłań życia.
Mówię wyraźnie, że komisja uświadamia sobie... Komisja jako ciało. Bo jej członkowie tego uświadomienia chyba nie potrzebowali. Byłoby nie do pomyślenia, aby rzecz, na którą ma jasny pogląd każdy prawnik, była obca jedynie tym, których, z pośród najświatlejszych, powołano do tworzenia praw. Nie, tego nie można przypuszczać. Każdy z nich, jako człowiek prywatny, wie co o tem myśleć; wie, że paragraf, który wprowadza, jest zarazem i bezsilny i morderczy; ale jako kodyfikator zamyka oczy na to, co wie jako człowiek; staje się przedstawicielem obłudy i małoduszności społeczeństwa. Jeden z wybitnych adwokatów mówił mi wręcz: „Jako człowiek, jako prawnik i jako obywatel, jestem przeciw karalności; ale gdybym był prawodawcą, głosowałbym za utrzymaniem kary. Opinja nie dojrzała do tego liberalizmu. Toleruje i praktykuje czyn, ale nie chce sankcjonować go ustawą“. Tak więc opinja oddziaływa na prawodawcę, prawodawca podtrzymuje opinję: Qui trompe-t-on? jak pyta Bazyljo w Cyruliku sewilskim. A życie idzie swoim trybem. Podobnie oświadczył mi jeden z członków komisji kodyfikacyjnej: „Nie jest naszą rolą wyprzedzać opinję, a opinja się w tej mierze nie wypowiedziała“; mówił zachęcając mnie do do przeprowadzenia dyskusji na ten temat w prasie. I tem się dzieje, że ci światli i uczciwi ludzie głosują za utrzymaniem paragrafu, co do którego wiedzą że jest bezsilny z jednej strony, a morderczy z drugiej. Dalej hołdu obłudzie posunąć chyba nie można!
A jednak przesila się i tam coś w ostatnim czasie. Dzięki uprzejmości pana generalnego sekretarza Komisji kodyfikacyjnej, wtajemniczony jestem w ostatnie fazy obrad, których jeszcze nie ujawniono. Tyle można powiedzieć, że dziś, pod koniec roku 1929, większość komisji uważa artykuły sformowane przez siebie z początkiem roku... 1929 za przestarzałe (tak szybko biegnie dziś życie!) i nie dające się utrzymać w tej postaci. Uchwały komisji zapadają jednomyślnie (tylko co do karalności matki zaznaczony jest sprzeciw mniejszości), a oto jeden z jej członków oświadczył się wręcz na zjeździe prawników za absolutną niekaralnością, za skreśleniem poprostu tego paragrafu. Jak to pogodzić?
Członkowie Komisji rządzą się bezwątpienia i pewnym praktycznym oportunizmem. Ustawa tak liberalna, tak rewolucyjna jak zupełne skasowanie paragrafu, nie ma widoków jednomyślności, nie ma (mówią) widoków aby przeszła w sejmie. Zdaje się, że paraliżuje także Komisję kodyfikacyjną oglądanie się na mityczną „Europę“; żadne państwo (powiadają) nie zniosło kar za przerwanie ciąży, Polska nie może być pierwsza... Na to możnaby odpowiedzieć, że przedewszystkiem inne państwa są w innem od nas położeniu: trudniej jest jakiś przestarzały paragraf usunąć, niż go poprostu nie wprowadzać. Możnaby dalej uspokoić naszych prawodawców, że tego rodzaju liberalizmem Polska wyprzedzała Europę nieraz; kompromitacja nie byłaby pierwsza: wszak Polska rzekomo nie paliła czarownic, nie znała Inkwizycji, nie prześladowała innowierców... Polska pierwsza przyznała kobietom pełne prawa obywatelskie i wyborcze. Świadczyłoby to conajwyżej wobec Europy, że w Polsce uznano poniżej godności kobiet tego rodzaju represje; że u nas nie potrzeba ich zmuszać groźbą więzienia do tego by spełniały zadania macierzyństwa; że wreszcie uznano za najwłaściwsze zostawić im, aby same stanowiły o tem, czy i kiedy zadania te mogą spełniać. To zresztą że paragraf ten będzie prędzej czy później wszędzie zniesiony, jest tak samo pewne, jak to że zniesiono tortury i niewolnictwo; wyprzedzić w tem Europę, byłoby raczej zaszczytne dla Polski i godne stanowiska jakie od chwili jej odbudowy zajęły w niej kobiety. Czyż zresztą takie względy etykiety i pierwszeństwa mogą odgrywać rolę, gdy chodzi o bezmiar ludzkiego nieszczęścia?
Bądź co bądź, jednolity — z pozoru przynajmniej — front Komisji kodyfikacyjnej załamuje się. Tak jak dziś sprawa stoi, chcieliby kodyfikatorzy utrzymać karę — w zasadzie — ale czyniąc w niej klauzule i wyjątki, aby, o ile możności, złagodzić lub usunąć szkody płynące z tego paragrafu, który prześladuje jedynie ubogich, który pochłania tysiące ofiar, odbierając im możność pomocy lekarskiej. Jak to uczynić, to kwestja kazuistyki prawniczej. Kręcą też nasi prawodawcy skłopotanemi główkami, może co i wykręcą. Próbują przywołać na pomoc część ogólną kodeksu i jej artykuł o prawie wyższej konieczności, mimo że strasznie trzebaby go naciągać w obecnem brzmieniu („nie ulega karze, kto działa dla uchylenia bezpośredniego niebezpieczeństwa, grożącego dobru własnemu lub cudzemu, o ile niebezpieczeństwa nie może inaczej uniknąć“). To wązkie ucho igielne chcieliby rozszerzyć, tak aby mogły się przez nie przecisnąć wskazania społeczne przerwania ciąży. Przeszkadza w tem to słówko bezpośrednie, które trzebaby chyba wyrzucić... Dodajmy, że owo zapewnienie warunkowe, że „nie ulega karze, kto“ etc., nie uśmiecha się lekarzom i że ci nie okazują zbytniej ochoty, aby podjąć brzemię obłudy społecznej, które chcieliby na nich przerzucić pp. prawnicy. Ale o lekarzach i ich stanowisku pomówimy następnym razem.
Naogół rysują się w Komisji kodyfikacyjnej (o ile jestem w jej sekrety wtajemniczony), trzy tendencje. Jedna nieprzejednana: karać, więzić, straszyć. To stanowisko nie ma za sobą nawet aksjomatu pereat mundus fiat justitia, bo ta justitia jest doprawdy bardzo z pod ciemnej gwiazdy. Tutaj odgrywa niemałą rolę polityka populacyjna kleru: lepiej czworo dzieci ochrzcić i tych samych czworo dzieci rychło potem pochować, niż żeby żadne z nich się nie urodziło. To jest też polityka populacyjna... Ale to jest raczej „obrót“ niż dochód...
Podejrzewam, że ta polityka obrotowa naszego kleru jest również przyczyną jego żywiołowej niechęci do ruchu mającego za hasło zapobieganie niepożądanej ciąży.
Naprzeciw — drugi radykalny punkt widzenia: zupełna niekaralność. To stanowisko reprezentuje w Komisji znikoma mniejszość, poza Komisją zaś olbrzymia większość najtęższych prawników. Na razie, jest to „muzyka przyszłości“. Bardziej kompromisowa, tem samem więcej szans mająca, jest niekaralność matki, a karalność pomocników, mimo że taka różnica w traktowaniu jednego i tego samego czynu ma swoje poważne strony ujemne, do których jeszcze wrócimy. Bądź co bądź, zdaje się pewne, że Komisja kodyfikacyjna wyrzeka się karania matki. Zawsze to krok naprzód.
Trzeci pogląd kompromisowy, to niekaralność matki i niekaralność lekarza; przyczem ocena wskazań — w najszerszym pojęciu — do przerwania ciąży byłaby zadaniem lekarza, rękojmią zaś byłaby poprostu jego ogólna przysięga lekarska. Mógłby więc ten lekarz rozstrzygać o wskazaniach zarówno lekarskich jak społecznych i eugenicznych. Wówczas możnaby szerzej stosować przerwanie ciąży w razie życiowej konieczności w szpitalach i kasach chorych. Karalność tyczyłaby tylko partactwa, które i tak podpada pod inne paragrafy karzące partactwo lekarskie i nieuprawnioną fuszerkę. Toby już było bardzo daleko idące posunięcie; chodzi tylko o to, jak patrzyliby lekarze na przerzucenie na ich barki tak szerokich atrybucyj?
W każdym razie widzimy, że coś tam w Komisji kodyfikacyjnej świta, że członkowie jej zrozumieli nareszcie, nietylko jako ludzie (i może jako klienci?), ale jako prawodawcy, że rzecz jest trudna, ważna, i że zbyć jej kopjowaniem przestarzałych paragrafów nie wolno. Nie chce im przejść przez gardło skasowanie szkodliwego artykułu, ale chcą stworzyć stosunki, w których karalność pozostałaby fikcją, jaką jest ostatecznie i dziś, ale fikcją mniej morderczą. Jak z tego wybrną, dowiemy się; niebawem ma być projekt ustalony w ostatniem czytaniu. Czy te wszystkie kompromisowe kombinacje okażą się wykonalne czy nie, to życie rozstrzygnie. To pewna, że można to wszystko uważać tylko za stan przejściowy, za przygotowanie opinji społecznej; że, prędzej czy później, musi przyjść do skreślenia tego paragrafu, to, powtarzam, nie ulega wątpliwości. Na razie, nie mają nasi kodyfikatorzy odwagi tego zrobić, a szkoda: łatwiej niedorzecznego prawa nie wprowadzać, niż je potem usuwać. A już zaczynać, wbrew swemu ludzkiemu przekonaniu, od tworzenia praw nietylko niedorzecznych ale niewykonalnych i szkodliwych, byłoby naprawdę pokłonem oddanym obłudzie zbyt głębokim i niegodnym naszych światłych prawodawców.



Paragraf a lancet

Skoro już zdecydowałem się poruszyć ten drażliwy temat, trzeba go oświetlić ze wszystkich stron, aby dać miarę trudności całej kwestji. Przejdźmy z kolei od prawników do lekarzy. Uderzyć może jedno; mianowicie, że naogół lekarze są tu mniej liberalni od prawników. Narazie mogłoby to zdziwić: jakto, oni, którzy bardziej niż ktokolwiek znają bezmiar niedoli kobiecej? A jednak tak; faktem jest, że do tego zagadnienia społecznego, jakiem jest niewątpliwie objaw masowego przerywania ciąży, lekarze odnoszą się niechętnie.
Składa się na to szereg przyczyn. Po pierwsze, nie są, jak prawnicy, z zawodu swego zmuszeni ogarniać całości społecznego mechanizmu; trwają tedy, po większej części, w nawykach myślowych, w których wzrośli. Powtóre lekarze mają w tej sprawie odrębne stanowisko: oni są tu wykonawcami. Otóż, gdyby nawet prawo zwolniło zupełnie zabieg przerywania ciąży od kar, zawsze zostanie w nim dla lekarza coś, przed czem będzie się wzdragało jego poczucie lekarskie: jego zadaniem jest leczyć choroby, nie zaś — dla względów obcych napozór[6] jego sztuce — przerywać stan fizjologiczny u osoby zdrowej, może narażając ją na chorobę. Lekarze wiedzą, że zabieg ten, mimo że, o ile jest wykonany umiejętnie, naogół nie niebezpieczny, zawsze jednak jest zdradliwy i może mieć niepożądane skutki. Wprawdzie wzorowo wykonane przerwanie ciąży mniej — procentowo — przedstawia ryzyka od porodu, ale — w przeciwieństwie do porodu — całe ryzyko spada tu na lekarza. Jest to więc zabieg w istocie swojej dla lekarza niesympatyczny; i słusznie. Na to, ktoś patrzący szerzej odpowie: „Zapewne, zabieg jest nieobojętny i niesympatyczny, ale faktem jest, że istnieje; gdy go nie zrobi lekarz, zrobi go kto inny, i wówczas jest sto razy gorzej“. I też ma słuszność.
Z drugiej strony, wchodzą tu w grę skrupuły etyki lekarskiej. Niema co obwijać w bawełnę: gdy pewna ilość lekarzy uprawia na wielką skalę przerywanie ciąży i czerpie stąd znaczne zyski, inni, widząc w tem igraniu z kodeksem ujmę dla stanu lekarskiego, zdwajają swą surowość. W każdym razie, lekarze mają tendencję zamykać się w sferze względów ściśle lekarskich; „reszta, powiadają, nie należy do nas, niech się tem kłopoce społeczeństwo“. Widzimy zgoła ekscesy surowości takie, że w niektórych Towarzystwach ginekologicznych stawiano wnioski, aby lekarze, poza swoją przysięgą lekarską, zobowiązali się słowem honoru, że nigdy, pod żadnym pozorem (oczywiście poza bezpośredniem niebezpieczeństwem matki), nie będą przerywali ciąży. I z pewnością niejedna kobieta pada ofiarą tej surowości, spowodowanej tendencją do oczyszczenia stanu lekarskiego i obmycia go z krzywdzących podejrzeń. I oto tragiczny paradoks: gdy „nieetyczny“ lekarz jest często zbawcą, lekarz etyczny bywa niemniej często pośrednim zabójcą. Bo owa nieszczęsna sprawa ma tę właściwość, że często rzecz, dobrze i uczciwie pomyślana, działa w skutkach najfatalniej. Tak np. obowiązek lekarza donoszenia o wypadkach zakażenia, w praktyce okazuje się szkodliwy, bo kobieta, bojąc się lekarza, często nie wzywa go nawet w ostateczności.
Słusznie zaczyna swój wstęp do broszury prawnika prof. Glasera lekarz prof. Jakowicki, słowami, że „chcąc krótko scharakteryzować stosunek większości współczesnych społeczeństw do sprawy sztucznych poronień, musimy powiedzieć, że on jest przedewszystkiem nieszczery“. Nieszczerość ta odbija się poniekąd i na stanowisku lekarzy.
Nie może być inaczej. Lekarz, który chce być posłuszny ustawie i swojej lekarskiej przysiędze, musi być nieubłagany. Odmawia wręcz nieszczęsnej kobiecie, która błaga go o ratunek, odmawia biednej porzuconej dziewczynie lub ślubnej zbiedzonej matce kilkorga dzieci, niezdolnej udźwignąć jeszcze jednej ciąży. Lekarz odmawia; — gdzie ona pójdzie ze swoim kłopotem — do Wisły czy do „baby“, — to nie jego rzecz. Często wraca w ręce lekarza, ale przywieziona w ciężkim stanie do kliniki, lub wraca w jego ręce — na stole sekcyjnym. To też znamienne jest, że ten, który z zawodu swego ma sposobność spotykać się z temi konsekwencjami „nieprzejednania“ lekarzy, warszawski profesor medycyny sądowej, stanowczo wypowiada się za zniesieniem morderczego paragrafu i wogóle karalności.
Przytoczę tutaj wymowne zestawienie, jakie ogłosił świeżo w Zentralblatt für Gynäkologie dr. Rodecurt z Hamburga. Ginekolog ten zadał sobie trud, aby skontrolować losy pewnej ilości kobiet, które zgłosiły się do niego z prośbą o przerwanie ciąży, a którym on, zgodnie z obowiązującem prawem, pomocy lekarskiej odmówił. Wynik brzmi przerażająco. Oto, na 35 oddalonych przez lekarza kobiet, nie donosiła dziecka ani jedna; wszystkie natomiast pozbyły się płodu własnym przemysłem. Trzy kobiety przypłaciły to śmiercią, co wynosi niemal 10% ogólnej cyfry. W sześciu wypadkach przyszło do ciężkich operacyj (laparotomji), spowodowanych pokątnemi zabiegami.
Straszliwa ta statystyka powinna dać do myślenia tym naszym mądralom, którym się wydaje, że rygorami kodeksu karnego można robić politykę populacyjną. Ani jednego urodzonego dziecka, śmierć lub ciężka choroba niemal trzeciej części matek, nie licząc innych schorzeń, taki jest ostateczny bilans tej „polityki“.
Czasem — właśnie jedna z matek zwierza mi listownie taki wypadek — lekarz, tknięty współczuciem, mówi: „Ja tego zrobić nie mogę, ale niech pani idzie do akuszerki, a jak się zacznie krwotok, niech pani mnie wezwie, albo niech pani jedzie na klinikę“. I ten sam lekarz udziela — wówczas z czystem sumieniem — pomocy, o ileż w gorszych warunkach! Znowu hołd obłudzie społecznej — ale jakim kosztem?
Katońska surowość pewnych lekarzy ma swoją mniej sympatyczną stronę. Jak każde nieprzejednanie — mówiliśmy o tem w dyskusji „rozwodowej“ — tak i ta rzecz ma swoje konsystorskie dziewice. Nie dla wszystkich jest medycyna tak nieubłagana; istnieją sposoby obejścia jej skrupułów. Skoro inny lekarz — czy dwóch lekarzy — znajdą jakieś — bodaj fikcyjne — wskazanie lekarskie do przerwania ciąży, wówczas specjalista może go dokonać z czystem sumieniem. Rozłożona niejako „na cztery ręce“, rzecz staje się o wiele mniej drażliwa. Ale furtka ta zachowana jest wyłącznie dla klas uprzywilejowanych. Stąd znowu paradoks: im kobieta, dzięki swemu położeniu, łatwiej mogłaby urodzić i wychować dziecko, tem łatwiej jej się postarać o przerwanie ciąży; na te natomiast kobiety, które rzeczywiście są w położeniu przymusowem i tragicznem, spada nieubłaganym ciężarem surowość etyki lekarskiej. I to — powtarzam — ostudza nasze dla tej etyki uznanie.
Mam przed sobą przejmujący w swojej nagiej prawdzie list biednej pracownicy, mężatki, matki czworga dzieci, które stara się jak najlepiej wychować, ale piątego urodzić już nie czuła się na siłach, ani też nie widziała możności wychowania go. Z zaświadczeniem dwóch lekarzy udaje się do kliniki; świadectwo opiewa, że „wskazane jest przerwanie ciąży z powodu wady serca, ogólnego wyczerpania i anemji“. Idzie na klinikę, kliniczni lekarze obserwują ją dwa dni i — oświadczają, że może rodzić... Nie jest do pomyślenia, aby z takiem świadectwem — a nawet bez niego — kobieta z klas uprzywilejowanych nie znalazła pomocy lekarskiej dla przerwania ciąży. Gdy się ma tę świadomość, wówczas ta nad-sumienność lekarska, w tym wypadku ponad wszelki obowiązek, wydaje się dość wstrętna.
Bo, gdyby nawet ta robotnica nie była chora, tylko poprostu wycieńczona i biedna, zachodziłoby tutaj typowe wskazanie społeczne do uwolnienia jej od niepożądanej ciąży. Te wskazania społeczne coraz bardziej wdzierają się nawet w najmniej dostępne pozazawodowemu myśleniu ciała lekarskie. Gdy prawo wyższej konieczności (tak jak je świeżo jeszcze pojmował projekt naszego kodeksu) dotyczyło tylko wskazań lekarskich, obecnie wszyscy zaczynają rozumieć, jak formalistyczne i nieludzkie jest to zasklepianie się. Zaczyna się już potocznie — w teorji na razie — operować nowemi pojęciami, jak wskazania prawne i wskazania społeczne.
Wskazania prawne, to przedewszystkiem gwałt. Kodyfikatorzy zaczynają czuć niemoralność tego, aby osoba, która niewinnie padła pastwą zbrodni, musiała następstwa tej zbrodni ponosić. Wyłoniła się ta kwestja zwłaszcza w czasie wojny, wobec częstych wypadków gwałtu przez nieprzyjacielskich żołnierzy. Jak barbarzyńsko-formalistyczny był dawniejszy — i dotychczas obowiązujący — sposób patrzenia, niech świadczy wypadek, który zdarzył się w Niemczech w r. 1924, cytowany przez prof. Glasera (Kilka uwag o spędzeniu płodu). Oto sprawozdanie lekarza okręgowego i sądowego: „Dziesięcioletnia dziewczynka, nadużyta płciowo przez swego ojczyma, zaszła w ciążę. Zarówno lekarz właściwego szpitala jak i kierownictwo uniwersyteckiej kliniki kobiecej odmówili pomocy, powołując się na § 218 niemieckiej ustawy karnej. Również odniesienie się do ministerjum sprawiedliwości pozostało bez skutku. Dziecko musiało płód donosić“. Cytują i inny wypadek, gdy dziecko, mniej więcej w tym samym wieku, zapłodnione przez własnego ojca, gdy mu odmówiono przerwania ciąży, skończyło samobójstwem! Dodajmy, że dziecko urodzone przez takie dziecko niezdolne jest do życia i rychło umiera; cała więc męczarnia jest „społecznie“ daremna!
To są wskazania prawne, które dyskutuje się obecnie wszędzie, ale dla których dotąd nie widzimy miejsca w projekcie naszej Komisji kodyfikacyjnej. A cóż dopiero wskazania społeczne! Tę drażliwą kwestję każdy chce zepchnąć na drugiego. Prawnik myśli tak: niech lekarz znajdzie jakąś chorobę, to zawsze można pod jej płaszczykiem przemycić wskazania społeczne do przerwania ciąży. Owszem, lekarz znajdzie, ale wtedy kiedy zajdzie w ciążę panna hrabianka lub kiedy nie chce się dziecka pani bankierowej; ale, jak widzimy, nawet rzetelne świadectwo dwóch lekarzy nie wystarczy biednej wyrobnicy, aby skłonić bezduszną i ciasną „etykę lekarską“ do wykonania zabiegu, za którym w danym wypadku przemawia ludzkość i sumienie społeczne.
Są coprawda lekarze, którzy we własnem sumieniu znajdują wskazówki postępowania. „Kiedy widzę prawdziwą życiową konieczność, nieszczęście, wówczas nie waham się udzielić pomocy, ale czynię to bezpłatnie; ze złamania niedorzecznego i nieludzkiego prawa nie chcę czerpać zysku“, powiadał mi wręcz jeden z takich lekarzy. Na ogół jednak, tego aby sami lekarze chcieli wziąć na siebie tę decyzję, tego, zdaje się, nie można się spodziewać. Już wskazania lekarskie zaledwie są przemycone w kodeksie elastycznem określeniem prawa wyższej konieczności, przyczem nigdy lekarz nie ma pewności, czy nie będzie włóczony po sądach. Co do wskazań społecznych odpowiada tedy stanowczo: „To nie moja rzecz“. Wprawdzie w szeregu odczytów urządzanych w r. 1928 przez warszawskie towarzystwo ginekologiczne znajdujemy piękny referat dr. Zofji Garlickiej Wskazania społeczne przerwania ciąży, ale w dyskusji, jaka się na ten temat wywiązała, zapadła uchwała taka:

Warszawskie tow. ginekologiczne wyraża zapatrywanie, że ustalanie wskazań socjalnych do przerwania ciąży nie należy do zadań zrzeszeń naukowo-lekarskich. Jednakże warszawskie Tow. ginekologiczne uważa za konieczne, aby sfery kompetentne w możliwie krótkim czasie sprawę tę uregulowały.

Tem wyraźniej zaznaczyłaby się kwestja: „Do kogo to należy?“ — gdyby — po odpowiedniej reformie kodeksu — chodziło o rozstrzyganie poszczególnych wypadków. Światlejsi lekarze rozumieją oczywiście znaczenie wskazań socjalnych, które w niczem nie są mniej ważne od lekarskich; ale odpowiadają: „My nie jesteśmy powołani aby to rozstrzygać; przekracza to nasz obowiązek, naszą kompetencję i nasze środki do ustalenia prawdy. Niech to rozstrzyga sędzia“. Inni (dr. Altkaufer) proponują stworzone umyślnie komisje, składające się z „sędziów, jako przedstawicieli sprawiedliwości i sumienia społeczeństwa, z przedstawicielek instytucji w rodzaju Ochrony nad matkami i dziećmi i ze znanych społeczników (pożądany w komisjach jak najliczniejszy udział kobiet)“. To jest projekt d-ra Altkaufera, sformułowany na posiedzeniu warszawskiego Tow. ginekologicznego.
Komisja! Zapewne, pięknie to wygląda na papierze, ale wyobraźmy sobie tego rodzaju zbiorowe ciało, mające rozstrzygać sprawy drażliwe, wymagające tajemnicy i szybkiej decyzji! Wyobraźmy sobie kobietę, która byłaby zmuszona przed taką komisją, złożoną z sędziów, społeczników i kobiet, odsłaniać swoje najtajniejsze niedole! Komisja, przypuśćmy, jej racji nie uzna, a to co chciała właśnie utaić, stanie się publiczną tajemnicą. Aby takie komisje mogły funkcjonować, musiałaby się bardzo zmienić psychika społeczeństwa. A co będzie z temi, których komisja nie uzna: czy wrócą do domu i będą czekały rozwiązania? Nie łudźmy się: pójdą do akuszerki, albo same będą próbowały wszelkich możliwych i niemożliwych środków. Więc co właściwie się wygra? Zapewne coś; to, że znaczny odsetek kobiet, które dziś ronią pokątnie, mógłby przejść ten zabieg w pomyślnych warunkach[7]. I to, że uczyni się wyłom w istniejącym fałszu, że rzecz wyjdzie z martwego punktu. Zawsze to krok naprzód; jeżeli niepodobna zwalić wręcz morderczego paragrafu, niechby były komisje, pokaże się jaki dadzą rezultat.
Tak więc, w ostatnim czasie, zagadnienie narzuca się wszędzie; zmusza nawet lekarzy, aby wyszli ze swego ciasnego zawodowego stanowiska. Od sekretarza Naczelnej Izby lekarskiej, d-ra Mozołowskiego, dowiedziałem się, że ta Naczelna Izba, która rok temu oddaliła wogóle tę kwestję jako nie należącą do jej sfery działania, obecnie zamierza przystąpić do jej rozpatrzenia[8].
Na jedno niebezpieczeństwo trzeba tu jeszcze zwrócić uwagę. W ostatnim czasie, kiedy w Komisji kodyfikacyjnej powiał wiatr seksualnego liberalizmu, wysunął się projekt, aby zwolnić od odpowiedzialności karnej matkę, zawiesić natomiast nadal miecz prawa nad tymi, którzy jej do przerwania ciąży pomagają. Miałoby to ten skutek, że lekarz byłby podwójnie narażony. Obecnie, wspólność przestępstwa tworzy niejaką solidarność: w razie zapewnionej bezkarności matki, zawsze lekarz znajdowałby się pod grozą szantażu lub rekryminacji kobiety, której pomógł w niedoli. Tem bardziej lekarze wzdragaliby się dokonywać tego zabiegu, tem bardziej więc srożyłoby się pokątne partactwo. Usunięcie z kodeksu karalności matki, bez odpowiednich reform w innych punktach, byłoby dla kobiet zdobyczą czysto teoretyczną — bo i tak u nas się ich za to prawie nigdy nie karze — a mogłoby ogromnie pogorszyć higjeniczną stronę tego występku.
Widzimy już z tego pobieżnego szkicu, jakiemi trudnościami najeżona jest cała kwestja. I niech czytelnik sobie nie wyobraża, że ktokolwiek walczy z zapałem w obronie przerywania ciąży. Wręcz przeciwnie; wszyscy uważają to za ostateczność, która powinnaby jak najrychlej zniknąć z życia społecznego. Zamiast przerywać i zabijać życie, powinnoby się stworzyć warunki, w których matka mogłaby z radością dziecko urodzić. A tam, gdzie to niemożliwe, tam, zamiast przerywać ciążę, powinnoby się nie dopuszczać do niej. I o tym interesującym ruchu, który pod mianem neomaltuzjanizmu — jawnie lub tajnie, głośno lub milcząco, zależnie od warunków i możliwości — szerzy się w różnych krajach — pomówimy w jednym z następnych artykułów.



Prawnicy przeciw prawu

W związku z omawianą przez nas w poprzednich feljetonach kwestją, tygodnik Kobieta Współczesna podnosi znamienny fakt milczenia kobiet:

Kobiety milczą. Milczą jak zawsze gdy mężczyźni rozstrzygają ich sprawy; milczą wstydliwie w niewoli niewidzialnej choć istniejącej zmowy mężczyzn.

Mnie się fakt milczenia kobiet w tej sprawie nie wydaje tak dziwny. Wszak milczeli o niej wszyscy; żywi i — umarli. Trupy grzebało się pocichu, obłudzie moralnej działo się zadość. I aby nareszcie ktoś poczuł potworność tego stanu rzeczy, trzeba było, aby w obronie kobiet wypowiedzieli się ci, których zadaniem jest zwykle oskarżać lub sądzić: prokuratorzy i sędziowie.
Dlatego, aby ośmielić do przerwania tego milczenia, uważam za właściwe przytoczyć szereg głosów najbardziej autorytatywnych, a zebranych w osobistych rozmowach.

B. prezes Sądu Najwyższego, członek komisji kodyfikacyjnej p. Mogilnicki, mówi w tych mniej więcej słowach:

Rzecz ma trzy fizjognomje: lekarską, prawną i społeczną. Jest bardzo trudna. Zła jest ustawa, złą wydaje się bezkarność. Ja, po głębokim namyśle, doszedłem do przeświadczenia, że ustawa, której się nie wykonywa, którą na dziesiątki tysięcy wypadków stosuje się kilka razy, taka ustawa jest martwa i nie do utrzymania.
Nie uznaję argumentu o zaludnieniu. Są inne sposoby zwiększenia zaludnienia — nawet gdyby je ktoś uznał za potrzebne — nie kodeks karny. W Niemczech, z początku wojny, głoszono hasło: „Pamiętajmy o roczniku 1934“, nawołując aby jeńców wojennych rozmieszczać po chatach żon, których mężowie byli na froncie i w ten sposób zawczasu zapewnić sobie przyrost ludności. To też był pozytywny wzgląd na przyrost ludności, a jednak trudno go pochwalić; co dowodzi, że nie wszystko można usprawiedliwić polityką populacyjną.
W Komisji kodyfikacyjnej byłem za niekaralnością. W pierwszym paragrafie (niekaralność matki) zgłosiłem votum separatum mniejszości; co do innych punktów, te zdawały się w owem ciele prawniczem beznadziejne. Ale na Zjeździe prawników wypowiedziałem się wręcz za niekaralnością.
Byłbym za dozwoleniem tego zabiegu lekarzom i za pozostawieniem ich etyce lekarskiej troski o to, aby go wykonywano jedynie w wypadkach istotnych wskazań lekarskich lub społecznych. Bardzo ostro natomiast należałoby karać osoby nieuprawnione.
Fałszywe jest mniemanie, jakoby tylko żywioły radykalne były za niekaralnością. Oto b. prezes Sądu apelacyjnego Czerwiński, człowiek bardzo konserwatywny, przeszło siedemdziesięcioletni, oświadczył się za niekaralnością na podstawie swojej pięćdziesięletniej praktyki.
Niedorzecznością jest — wobec osobistego poczucia każdego człowieka — wymierzanie jednakiej kary dzieciobójczyni, a kobiecie, która bodaj w pierwszych dniach przerwie ciążę.

Były minister sprawiedliwości, członek Komisji kodyfikacyjnej, prof. Wacław Makowski:

Kwestja jest trudna. Przyznaję, że między projektem ustawy — zaznaczam, że jest to projekt i że jest naszem życzeniem, aby wywołał najszerszą dyskusję — a życiem, a tem co widzimy dokoła, istnieje wielki rozdźwięk. Ale cóż, my prawnicy, my kodyfikatorzy, jesteśmy właściwie tylko redaktorami ustaw; nie tworzymy rzeczywistości prawnej, ale ją redagujemy. Opinja musi nas wyprzedzić. Otóż, w tej rzeczy, opinja nie wypowiedziała się dotąd: były prywatne rozmowy, nie było głosów publicznych. Tegoroczny Zjazd prawników, to niemal pierwszy taki głos; i dał on niewątpliwie komisji kodyfikacyjnej do myślenia.
Zaznaczyć muszę, że projekt nasz zostawia dość szerokie pole do interpretacji w swojej części ogólnej, tam gdzie mówi o prawie wyższej konieczności. Pod nią dałoby się podciągnąć i wskazania społeczne. Nic nie stoi na przeszkodzie instytucjom społecznym, aby działały w tym kierunku...
To, co my tworzymy, to jest projekt; kodeks karny nie może uwzględniać problematów opieki społecznej, należącej do prawa cywilnego; kiedy przedłożymy nasz projekt sejmowi, w którym znajdują się przedstawiciele społeczeństwa we wszystkich jego kompetencjach, zadaniem sejmu będzie uzgodnić te względy i połączyć je w całość. Ale nawet lekarze mogą rozszerzyć pojęcie wyższej konieczności... To pewna, że jeżeli społeczeństwo chce dysponować matką, w takim razie powinno się nią zaopiekować w czasie jej ciąży.

Sędzia Sądu Najwyższego, p. Edward Lorenz:

Na podstawie długoletniego doświadczenia sędziego i prokuratora, mogę stwierdzić, że ustawa ta jest jedną z ustaw dla parady, jak np. ustawa o pojedynkach; nigdy prawie się jej nie wykonywa. Wypadki działania ustawy to są białe kruki. I wtedy podciąga się je często pod ogólne działanie nieumyślne, spowodowanie szkodliwości dla zdrowia lub życia. I w Polsce ustawa ta nie będzie zapewne stosowana, społeczeństwo nie pragnie tego, a w takim razie sąd nie ma nic do gadania.
Jak rzecz rozstrzygnąć? To jedno z najtrudniejszych zadań polityki kryminalnej. Wymaga i przerobienia opinji pewnych sfer i urobienia opinji ogólnej. Nie sądzę, aby Polska mogła je rozwiązać na własną rękę, raczej będzie trzeba zjazdów ogólno-prawniczych całego świata. Wchodzą w grę u nas w Polsce różne czynniki, i liczenie się z Europą, i obawa zarzutu „bolszewizmu“, i obawa, że zniesienie karalności wywoła rozluźnienie obyczajów, i może brak szerszego spojrzenia u twórców nowego kodeksu, który zapowiada się jako zlepek różnych starych i zagranicznych norm prawnych.
Mimo to, co do mnie, wyznaję, że nie miałbym może odwagi cywilnej, aby wystąpić za zupełną niekaralnością. Jestem może zacofany, wychowałem się pod naciskiem pewnych pojęć, pewnych paragrafów, byłoby to dla mnie może zbyt radykalne. Raczej oświadczyłbym się za stworzeniem ram, w których sędzia mógłby sądzić po ludzku i uwalniać szeroko tam, gdzieby widział konieczności życiowe.
— Czy pan sędzia nie uważa, że wypadki, które przychodzą przed sędziego, są znikomo rzadkie i przeważnie śmiertelne, natomiast olbrzymia jest ilość tych, które nie dochodzą wiadomości sądów, a w których ustawa działa mimo to szkodliwie, pozbawiając kobietę pomocy fachowej i zdając ją na konieczność pokątnych praktyk?
— Niewątpliwie.
— A jak pan sędzia się zapatruje na ankietę w tym przedmiocie: czy uważa ją za celową?
— Niezmiernie. Aby rzecz stała się dojrzała dla radykalnych posunięć ustawodawcy, trzeba aby nastąpiła wprzód przemiana pojęć.

Prokurator Sądu apelacyjnego, dr. Kazimierz Rudnicki:

Rozdźwięk między projektem Komisji kodyfikacyjnej a życiem pochodzi, mojem zdaniem, stąd, że ustawy tworzą ludzie przedwojenni, wzrośli w pewnych pojęciach, a życie w ostatnich czasach idzie straszliwie szybko naprzód. Ja sam wyznaję, że trudnoby mi było pogodzić się z tezą zupełnej niekaralności, mimo iż mam przekonanie, że ustawa, która nie działa, jest martwą i jest anomalją. Co więcej, obecnie ustawa ta wymierzona jest jedynie w pracującą ludność, w ludzi biednych.
— Czy pan prokurator nie uważa, że ustawa ta, o ile działa, to działa szkodliwie, i że tych kilkaset zwłok, które prof. Grzywo-Dąbrowski sekcjonuje co rok w samej Warszawie, to pośredni skutek ustawy, nie mówiąc o innych mniej uchwytnych skutkach?
— Z pewnością! Oczywiście, jestem za tem, aby nie wolno było niepowołanym pod surową karą wykonywać tego zabiegu. Naogół najbardziej skłaniałbym się do tezy Towarzystwa kryminologicznego (niekaralność w pierwszych trzech miesiącach ciąży). Może byłby też sposób ustalenia wskazań, choć wyznaję, że komisje rozpoznawcze wydają mi się mało praktyczne...

Prof. Wolnej wszechnicy, p. Michał Orzęcki:

Prawo! Uważam, że prawnicy są od redagowania ustaw, a nie od ich tworzenia; nieraz mają oni tu mniej do gadania od innych, nie znając często życia i jego specjalnych warunków. Co się tyczy istoty, treści ustaw, nie zaś ich formy, do tego powołane jest samo społeczeństwo; dlatego taką ankietę uważam za bardzo potrzebną i wskazaną.
Prawo jest dziecinne. Tak samo jak dziecko bije przedmiot o który się uderzy, tak prawo karne nie ogląda się czy ta kara ma jakiś skutek, czy ma jakiś sens, czy odpowiada wyższej sprawiedliwości. Zbrodnia mieści w sobie pojęcie czynu rzadkiego: nie może być zbrodnią to, co jest powszechne.
Medycyna zna hasło: primum non nocere; czy nie byłoby słuszne, aby i komisja kodyfikacyjna przyjęła tę zasadę? A prawo matki do swego ciała czy nie wchodzi tutaj w grę?
Jestem za absolutnem usunięciem paragrafu. Faktowi przerywania ciąży trzeba przeciwdziałać w inny sposób: zapomocą reform społecznych, ustaw o alimentacji, o dochodzeniu ojcostwa, zapomocą przeobrażeń opinji o nieślubnej ciąży. Ale walić wszystkie ciężary na matkę i grozić jej więzieniem, gdy ta, będąc w anormalnym stanie, probuje się od nich uwolnić, to jest niegodne naszego ustawodawstwa.

Adwokat, p. Aleksander Lednicki, który był przewodniczącym Zjazdu prawników w Warszawie w r. 1929:

Uważam, że tu się ścierają dwa światopoglądy: jeden z końca XIX wieku, reprezentujący liberalizm, demokrację i sprowadzenie do minimum ingerencji państwa w życie osobiste obywateli. Tem tłumaczy się, że właśnie najstarsi ludzie zajęli na zjeździe prawników najliberalniejsze stanowisko.
Drugi biegun, to powojenna reakcja przeciw zepsuciu obyczajów, obrona społeczeństwa i — w rezultacie — nawrót do państw policyjnych XVIII wieku.
Ja osobiście, jako obywatel, jako człowiek i jako prawnik, jestem za absolutnem zniesieniem karalności. Natomiast gdybym był prawodawcą, zatrzymałbym w obecnej chwili karalność, ograniczywszy ją odpowiednio, ponieważ świadomość opinji o bezcelowości i nie skuteczności represji karnych nie przeniknęła jeszcze w społeczeństwo, dlatego zwolnienie od kary mogłoby być uważane za obrażające moralność publiczną i za zachętę do czegoś, co bezwarunkowo jest objawem ujemnym.
Dlatego też to przygotowanie, urobienie opinji, jakie pan przedsięwziął, uważam za bardzo pożyteczne.
Natomiast ten nawrót do policyjnego państwa, jaki widzimy we Włoszech, to aby policjant miał prawo mieszać się do alkowy i do sposobu w jaki ktoś żyje z żoną, wydaje mi się ohydne. Jest to sprowadzenie człowieka do roli repreduktora, a kobiety do roli samicy.




Oto kilka zdań prawników. Jakże dalekie są — nieprawdaż? — od apodyktycznego rozstrzygania sprawy przez projekt Kodeksu, który nic nie umiał powiedzieć w tej kwestji poza hojnem dawkowaniem lat więzienia. Oto przykład, jak ta ankieta była potrzebna i jak pilna. Będziemy ją też prowadzili dalej; zarazem będziemy wdzięczni tym, którzy sami pragnęliby na nasze ręce przesyłać odpowiedzi.



Rzeczywistość

W poprzednim feljetonie streściłem poglądy osobiste kilku czołowych prawników, — byli wśród nich członkowie Komisji kodyfikacyjnej — na tę jakże trudną i skomplikowaną sprawę. Jakgdyby w odpowiedzi na te enuncjacje, otrzymałem równocześnie list; list od jednej z tych, na których skórze od tysięcy lat odbywają się owe eksperymenty ustawodawcze. List ten jest tak znamienny, tak wymowny w swojej prostocie, że pozwalam sobie przytoczyć go prawie w całości. Dla każdego, kto, w todze prawnika czy w białym kitlu lekarza, nie przestał być człowiekiem, ten głos jednej z wielu mówi sam za siebie. Słyszeliśmy teorje, postulaty, — tu przemawia rzeczywistość. Oto ów list. Wybrałem go z pośród innych listów, które potwierdzają tylko jego osnowę.

Szanowny Panie!
Przedewszystkiem muszę zaznaczyć, że nigdy nie zabierałam głosu w sprawach t. zw. społecznych.
Jestem sobie zwyczajną kobietą, żoną urzędnika, siedzącą stale w domu, piorącą, szyjącą, gotującą i wychowującą dwoje dzieci, bez służącej. (Tylko nie mam pewności, czy to wszystko jest pracą, gdyż dochodu nie przynosi).
A więc dość ogłupiałą, żeby nie umieć listu dobrze napisać i wyrazić myśli, które po głowie się plączą. Jednak pozwolę sobie wyrazić Panu podziękowanie w imieniu wszystkich kobiet, które w sprawie przerwania ciąży głosu nie zabierały, nie zabiorą i zabierać nie będą, a które cierpią i umierają z powodu niegodziwego kodeksu, narzucającego kobiecie ciążę niepotrzebną i niepożądaną. Wpadł mi w ręce artykuł Sz. Pana pod tytułem W jaskini lwów.
Tak się złożyło, że pisząca ten list jest po operacji „zakazanej“ i może uwagi moje na ten temat, choć nie udatne, przydadzą się Sz. Panu w dalszej walce o ludzkie prawa dla kobiet. Otóż przerywanie ciąży stosuję czwarty raz. Warunki ekonomiczne i marne zdrowie nie pozwalają, żeby mieć więcej dzieci.
Dzieci moje są wątłe. Dwa razy po zajściu w ciążę udawałam się do akuszerki i w obu wypadkach skończyło się na chorobie i lekarzu. Obecnie po zastosowaniu „najpewniejszego“ środka zaszłam znów w ciążę. Nie wiedząc o tem, zaczęłam chorować na płuca, trochę kaszlać, trochę gorączkować, aż pewnego dnia odplułam krwią. Lekarz stanem płuc się zaniepokoił, posłał mię do prześwietlenia, kazał leżeć, żeby nie przyszło do krwotoku płuc. Roentgen wykazał stare sprawy zwapniałe, w kilku miejscach nacieczenia płuc i nowe ogniska, analiza obecności prątków nie wykazała, ale lekarz mówił, że mogą być w stanie utajonym, czy przyczajonym. Lekarz orzekł, że stan jest nienajgorszy ale i nie dobry. Mam leżeć i uważać się za najważniejszą osobę w domu.
Po dwóch tygodniach okazuje się, że jestem w ciąży — ogarnęła mnie rozpacz.
Ale myślę tak: wobec tego, jaki jest stan płuc — nie mogę pójść do zwykłej akuszerki, jak to już czyniłam. Zwrócę się do Kasy Chorych. Jest lekarz, który mnie leczy, jest orzeczenie Roentgena. Zdawałoby się wszystko w porządku.
Posyłają mię na komisję. Jestem na tej komisji. „Pani chora na płuca? — Tu są orzeczenia, panie doktorze. — Nie chce pani mieć dziecka? (uśmieszek pana lekarza). Kiedy pani miała ostatnie dziecko? — Pięć lat temu. — No więc? Najwyższy czas mieć następne! (Zmrużenie oka i uśmiechy wszystkich panów doktorów). — Nie mogę mieć, panie doktorze, z wielu powodów, dla pana doktora jest jednak ten najważniejszy, że przez dwa tygodnie odpluwałam krwią. — Tak? A cóż to szkodzi? (Cała komisja się śmieje i patrzy na mnie czterech panów doktorów). Zaczeka pani na orzeczenie. — Czekam, dostaję kartkę. „Niema wskazań do przerwania ciąży“. Na drugi dzień, znajoma pani poszła ze mną do swej lepszego gatunku akuszerki, ta zrobiła operację i obecnie leżę; zdaje się, że tym razem obejdzie się bez choroby. Tyle o mnie. Czekając w Kasie Chorych byłam świadkiem rozmowy lekarki z lekarzem — lekarka mówi: „kobieta chora, w ciąży, dziecko może być ślepe“. Lekarz odpowiada: „Trudno, niech się o dzieci nie stara“. Tyle tylko słyszałam — nie wiem o jaką kobietę chodziło i na co jest chora, ale ta odpowiedź „niech się o dzieci nie stara“ — to nie ludzkie i nie uczciwe traktowanie sprawy. Inny wypadek. Znajoma moja, żona sierżanta W. P., kobieta młoda (23 lata), matka trojga dzieci, schorowana, zmęczona dziećmi i niedostatkiem — leczyła się w szpitalu Ujazdowskim, opowiada mi: „Nie śmiałam się lekarza spytać, nie miałam odwagi, no i wstydziłam się, no ale jakoś po walce z sobą wkońcu pytam: Panie doktorze, co ja mam robić, żeby w ciążę nie zachodzić? Chora jestem, dzieci troje, jedno umarło, pensja mała. — Co robić? Nie spać z mężem“ — brzmiała odpowiedź lekarza i zdrowy rubaszny śmiech jego. Kobieta ta już wogóle leczyć się nie chce w szpitalu Ujazdowskim, a gdzieindziej nie może. Jeszcze się dziś rumieni, kiedy to opowiada.
Inny wypadek w Kasie Chorych na Solcu. Siedzi na ławce uboga kobieta — nędzna, no, skończona biedota. Opowiada i płacze jaka to ona chora, dzieci czworo, mąż pije, jeść nie ma co — wołają jej numer, idzie. Wszystkie kobiety ciekawe co jej jest, co jej lekarz powie.
W końcu wychodzi blada jak trup. „O Jezu! piąte dziecko“. Kobiety się jej dopytują, co jej lekarz powiedział. „A no, że jestem w ciąży, jeszcze się z mojego nieszczęścia śmieje, ja mu mówię że mi już żyć nie miło, a on mi się pyta, czy kochać się było miło? Ażeby skonać nie mógł“. — Tak wyglądają zbliska wskazania lekarskie w Kasie Chorych, szpitalach i t. p.
Idą do lekarza po pomoc i poradę a spotykają je drwiny i nieinteligentne dowcipy lekarzy. Takich kwiatków co druga kobieta mogłaby opowiedzieć; nie skarżą się, bo się przeważnie wstydzą o tem mówić. Nie wiem co jest straszniejsze, kodeks niegodziwie wymierzony w kobietę, czy owi lekarze tak często spotykani w Kasach Chorych. Są wyjątki — ale tylko wyjątki. Są lekarze rozumni, współczujący, — pomóc nie może, bo mu prawo nie pozwala (czasem i koledzy), ale bodaj nie żartuje z cudzego nieszczęścia i radzi jak może. Jedno naogół uderza, nigdy się nie spotyka z podobnemi drwinami u lekarzy specjalistów prywatnych — ale cóż, wizyta u nich kosztuje drogo, a pensja urzędnicza na to nie wystarcza — a biedna kobieta, żona jakiegoś sierżanta czy robotnika, już sobie na ten zbytek pozwolić nie może i z reguły jest narażona na nieprzyzwoite żarty lekarzy. Idą do akuszerki, i ta się nie śmieje, ona poradzi, doradzi, a czasem i łza się w jej oku zakręci. Jedna z nich mi mówiła, że zgłosiła się do niej matka siedmiorga dzieci prosząc o przerwanie ciąży, wyjęła z chusteczki 10 zł. i kładzie na stole: więcej nie mam, ale pani Pan Bóg wynagrodzi, bo jakby to się miało urodzić, to uduszę, albo się sama powieszę.
„Nie wzięłam od niej nic i dałam jej trochę łachów dla dzieci i poradziłam, żeby przychodziła co miesiąc to jej będę ochronę zakładać“.
Środki ochronne nie prędko trafią do ludzi ubogich, są przeważnie drogie i też czasem zawodzą. Przerywanie ciąży będzie praktykowane mimo zakazów i kodeksu, i w miarę uświadamiania kobiet będzie praktykowane na szerszą skalę. Pani, która mnie robiła operację, jest dumna z tego: „Dwadzieścia lat pracuję w ten sposób i jeszcze mi żadna klijentka nie umarła ani ciężko nie chorowała“. Oczywiście pani ta ma swego lekarza i ten w razie komplikacji niesie pomoc. Ale honorarjum tej pani jest wysokie (200 zł.) i przyjmuje tylko osoby pewne i polecone (jedna klijentka przyprowadza drugą). Ale nie każda kobieta może sobie na to pozwolić, idzie do partaczki za 20—30 zł., choruje, czasem umiera, ale cóż znaczy choroba a nawet śmierć wobec niepotrzebnego dziecka, które jej niesie niedolę i niedostatek a czasem nędzę ostateczną dla dzieci, które już są.
Stanowisko komisji kodyfikacyjnej wydaje mi się nieuczciwe i obłudne. Kraj, który musi wysyłać tysiące ludzi do obcych za chlebem, taki kraj chyba nie ma prawa mówić o polityce populacyjnej. Kraj, w którym niema dla wszystkich dzieci szkół, w którym na 9-ro dzieci urodzonych umiera 4—5-ro, gdzie dzieci ludzi ubogich chowają się na ulicy i w rynsztokach, ojciec w pracy lub szynku, matka na posłudze a dzieci robią co chcą, głodne i obdarte.
Sądzę, że nikt nie ma prawa narzucać kobiecie ciążę niepotrzebną, tylko ona sama może decydować, czy ma mieć dziecko czy nie, gdyż konsekwencje tylko ona ponosi.
Niema kobiety, któraby dziecka mieć nie chciała, każda która nie ma, stara się o nie wszelkiemi środkami, leczy i t. d., brak potomstwa jest jej osobistą tragedją. Ale ta sama kobieta będzie się bronić przed nadmiarem dzieci i sądzę, że ma do tego zupełne prawo.
A głupi lekarz nie ma prawa z niej śmiać się ani ubliżać jej niegodziwemi dowcipami. A w ten sposób duża część lekarzy pojmuje swoje stanowisko i „wskazania lekarskie“.
...Wracam jeszcze do „wskazań“. Jeden lekarz mówi: „ciąża panią wyleczy z gruźlicy, tylko się dobrze odżywiać“. Inny znów mówi: — „ciąża wyczerpie i osłabi organizm i może przyjść do otwarcia gruźlicy, zwłaszcza jak pani będzie się męczyć i nie będzie w odpowiednich warunkach“. Jak to właściwie jest, leczy ciąża gruźlicę, czy nie?
Jak się nie męczyć, mając paręset zł. miesięcznie, płacić szkołę, mieszkanie, o tem nie mówi ani lekarz, ani kodeks. Mnie się zdaje, że w Polsce powinnaby być przeprowadzona propaganda za ograniczeniem potomstwa, choćby ze względu na przewroty społeczne. Z dzieci wychowywanych w nędzy, rzuconych na bruk ulicy, wzrastających w głodzie i niedostatku — wyrośnie człowiek zły, mściwy, niezadowolony. Będzie rósł w Polsce wieczny mściciel, wieczny burzyciel. A stan jest taki, że czem biedniejsza kobieta, tem trudniej jej przerwać ciążę. Nie wiem, czy uwagi moje są słuszne, czy nie, ale prawie wszystkie kobiety tak myślą, z któremi się spotkałam. Tylko jedne się wstydzą o tem mówić, inne sądzą że nie wypada, a jeszcze inne uważają że grzech. Wszystko jednak cierpią, płaczą i robią się z nich różne „baby jędze“, zatruwające życie mężowi i otoczeniu, nikt się jednak nie zastanawia, jak się też układało życie takiej jędzy zahukanej dziećmi i nie mającej dość chleba, żeby zapchać złośliwe gęby, które chcą jeść. Żeby prawodawca, nim stworzy swój kodeks, przeszedł się po wsiach i miastach, zajrzał do mieszkań urzędniczych, robotniczych i chłopskich, zobaczył jak ludzie żyją, umierają, myślą, poznał ich smutki i radości, wówczas kodeksu tegoby nie było. Nie wystarczy być człowiekiem oświeconym, trzeba być jeszcze myślicielem, mieć serce i sumienie układając prawa. W przeciwnym razie, życie pójdzie po prawach i kodeksach. Będzie je tratowało na każdym kroku, a ofiarą będzie padać kobieta inteligentna, jak i zwykła robotnica-matka.
Niestety, muszę pozostać anonimem ze względu na list „nieprzyzwoity“ i na to że nie znam bliższego adresu Sz. Pana, a właściwie nie wiem czy dojdzie wogóle jego rąk.
Z poważaniem łączę wyrazy szacunku.
13. XI. 1929.


Oto życie. Jakże znów daleko jesteśmy od wszystkich dyskusyj społecznych, lekarskich czy prawniczych! Więc gdy ustawodawca biedzi się w jakiby sposób wprowadzić do ustawy wskazania społeczne do przerwania ciąży, na których słuszność w zupełności się godzi; gdy wskazania lekarskie są czemś oddawna uznanem, w życiu są wypadki — ba, są one wręcz regułą — że nawet, połączenie wskazań społecznych i lekarskich, popartych świadectwami lekarzy i specjalnemi badaniami, nie wystarcza, aby kobieta mogła przejść niezbędną operację w warunkach legalnych i higjenicznych! Oczywiście, kiedy jest biedna; bo dla bogatych sztuka lekarska nie jest tak nieprzejednana...
I taki lekarz, odmówiwszy ubogiej matce należnej jej pomocy, wepchnąwszy ją w ręce partactwa i wyzysku — bo wprost z kliniki ta kobieta idzie oczywiście gdzieindziej! — wpędziwszy ją często odmową swą w chorobę, czasem — pośrednio — przyprawiwszy o śmierć, z pewnością bardzo jest dumny ze swego fałszywego katoństwa! Wyobraża sobie, niebożątko, że wzmocnił mocarstwowe stanowisko Polski o jednego przyszłego obywatela, gdy tymczasem wniósł w ubogi dom nieszczęście i chorobę, może pozbawił dzieci matki. Trzebaby koniecznie zaprowadzić kursy uświadamiające dla lekarzy, któreby ich wyprowadziły z ich ciaśniutkiego stanowiska. Już to samo, że lekarzom lekcje ludzkości dają w tej mierze — prokuratorzy, powinno chyba obudzić refleksje.
Toż samo co do drugiej strony kwestji, to jest co do środków zapobiegających zajściu w ciążę. Powinni lekarze zrozumieć, że kiedy kobieta nie może bez szkody dla siebie i dla bytu rodziny mieć dzieci, obowiązkiem lekarza jest ją uświadomić najtroskliwiej co do środków zapobiegawczych, tak samo jak obowiązkiem jego byłoby dać wskazówki jak się ustrzec choroby zakaźnej. Powinni zrozumieć, że to jest jedna z najpoważniejszych, najdrażliwszych spraw w życiu kobiety, a nie temat do jowjalnych dowcipów, które znam zresztą aż nadto dobrze z czasu mego pobytu w klinikach. Ale cóż, nasi lekarze, zamiast myśleć o swoich ludzkich i lekarskich obowiązkach, bawią się w politykę populacyjną. Niedawno czytałem w Nowinach lekarskich, z powodu nieznacznego spadku urodzeń, alarm, że „czas zastanowić się poważnie nad naszą polityką populacyjną“!! Fabryki oddalają mnóstwo robotników dla braku pracy, ludzie mieszkają pod mostem albo po kilka rodzin w jednej izbie, ekonomiści powiadają, że produkujemy rocznie nadwyżkę 400.000 dzieci, z któremi niewiadomo co robić, wobec tego że nawet drogi emigracji się zamknęły, — a lekarze majaczą coś o polityce populacyjnej, która w dodatku jest żałosną fikcją! Bo kwestję tej nadwyżki regulują w znacznej mierze — fabrykanci trumienek dziecinnych; i w tem świetle jeszcze niedorzeczniej i ohydniej wygląda ta polityka populacyjna, o której coś gdzieś zasłyszeli niedouczeni lekarze.
Faktem jest, że stanowisko lekarzy w kwestji zapobiegania ciąży — zwłaszcza w stosunku do klas ubogich, najbardziej tego potrzebujących, — było u nas przeważnie negatywne. Wynikało to z sugestji wielu fałszywych pojęć, które zaledwie teraz — w ogniu dyskusji — zaczynają się przejaśniać; ale — powiedzmy wręcz — wynikało to również z ich niedostatecznej wiedzy w tej dziedzinie. Studja lekarskie na naszych uniwersytetach nie zajmowały się zupełnie środkami zapobiegawczemi; przemilczały z wstydliwą godnością ten dział higjeny, mimo że student wylicza przy egzaminie szereg okoliczności, — bodaj czysto lekarskich, — w których ciąża jest niebezpieczna i niepożądana. Faktem jest, że pod niechęcią lekarzy do udzielania porady w tej mierze, krył się często zupełny brak doświadczenia i maskowana powagą bezradność[9].
A teraz — dla kontrastu. W chwili gdy miałem oddać ten feljeton do druku, przeczytałem w komunikacie P. A. P., zaczerpniętym z tygodnika Observer, wiadomość, iż:

Związek chirurgów norweskich, po dokładnem opracowaniu tej kwestji, doszedł do wniosku, że przerwanie ciąży winno być zabiegiem legalnym i wygotował odpowiedni projekt. Zanim projekt ten będzie mógł być przedstawiony Zgromadzeniu Narodowemu, musi on zostać zaaprobowany przez Narodowy Związek norweskich lekarzy. Wiadomo już jednak, że znaczna większość lekarzy tego kraju popiera projekt, o ile więc nowe prawo niekaralności sztucznych poronień zostanie uchwalone, jak się na to zanosi, będzie Norwegja, poza Rosją, jedynym krajem, gdzie takie operacje takie będą dozwolone przez prawo. Projekt przewiduje wyznaczenie w każdym okręgu listy lekarzy upoważnionych do wykonywania operacyj. Jedynie sfery kościelne w Norwegji, niezależnie od wyznania, zapowiadają energiczną walkę przeciwko uchwaleniu prawa.

Wszystko to, wraz z listem nieznajomej czytelniczki, do rozwagi naszym lekarzom przedkładam.



Błogosławieństwo boże

Nie wiem, czy potrzeba jeszcze raz zwracać uwagę, że w całej tej dyskusji o przerywaniu ciąży nikt nie pochwala tego zabiegu, ale, wręcz przeciwnie, wszyscy uważają go za zło, czasem nieuniknione i przedstawiające się najczęściej w postaci faktu nie do odwrócenia. To, aby przerywanie ciąży nie było nigdy i w żadnym wypadku potrzebne, to jest oczywiście ideałem. Jakie warunki musiałyby się ziścić w tym celu? Jest ich cały szereg. Zdjęcie hańby z nieślubnego dziecka; otoczenie szacunkiem matki, która, porzucona przez mężczyznę uchylającego się od swych obowiązków, sama odważnie się ich podejmuje; ochrona kobiety na czas ciąży i w połogu; żłobki, domy matki i dziecka, poprawienie stosunków mieszkaniowych, może ustosunkowanie płac wedle ilości dzieci, lub wprowadzenie ubezpieczeń na wypadek narodzin dziecka, odpowiednie reformy systemu podatkowego, uregulowanie alimentacji, — oto olbrzymi zakres Opieki społecznej. Samo rozpięcie tych reform wskazuje, że nie będą one wykonane szybko i że wiele z nich wymagałoby zasadniczej zmiany w psychice społeczeństwa.
Cóż więc czynić, w wypadkach gdy ciąża jest niepożądana? Słusznie z wielu stron zwracają uwagę, że, zamiast ją przerywać, lepiej do niej nie dopuścić. I oto spotykamy się z bardzo ważnym i interesującym ruchem, zwanym niezupełnie trafnie neo-maltuzjanizmem, lub ściślej regulacją urodzeń, birth-control — lub, jak my to nazwaliśmy w Polsce, świadomem macierzyństwem, — do którego różne kraje odnoszą się rozmaicie, zależnie od swoistych warunków i uprzedzeń. Mówi się bowiem bezmyślnie o polityce populacyjnej, nie zastanawiając się, że inaczej przedstawiać się muszą jej potrzeby w kraju, który np. jak Francja okazuje skłonność do wyludnienia, a inaczej w kraju, który jak Polska cierpi na przeludnienie; inaczej w kraju, który ma ekspansję kolonjalną, inaczej w kraju który nadmiar ludności wypluwa przez emigrację i traci ją nazawsze, jeżeli nie w pierwszym pokoleniu to w dalszych. Toteż pod eufemicznem mianem polityka populacyjna kryje się poprostu najczęściej militaryzm i „mięso armatnie“. Ale i kwestja armatniego mięsa zmienia się zależnie od warunków wojny. Przyszła wojna — o ile jest do pomyślenia, aby Europa do tego masowego samobójstwa dopuściła! — będzie wojną przemysłową, naukową, chemiczną, bakterjologiczną; nie ilość mięsa armatniego będzie w niej zapewne rozstrzygać. Przytem wzgląd nader ważny: gdyby nawet nadmiar ludności konieczny był dla celów wojny, to znowuż nadmiar tej ludności, potrzeba nowych terenów ekspansji, zwiększona prężność populacyjna, stwarzają ciasnotę, pchającą do sięgania po nowe rynki, wymagającą upustu krwi. Stąd można powiedzieć, że nadmiar materjału ludzkiego potrzebny jest dla wojny, którą... sam stwarza. Czy może być bardziej barbarzyńskie głupstwo? Regulowanie zatem przyrostu ludności, o którem wszędzie jest coraz głośniej, byłoby potężnym czynnikiem pacyfistycznym. Obrońcy ruchu regulacyjnego w Niemczech z naciskiem akcentują tę jego rolę.
Na to wystarczyłoby jedno: wzajemne porozumienie się dla dobra ludzkości. Tak jak jest, jedni boją się komicznie płodności drugich: Francuzi Niemców, Niemcy Polaków i wogóle Słowian... Ale i tutaj panuje bezmyślność. Każdy kraj liczy urodzenia i przechwala się ich statystyką; i my chwalimy się ową „króliczą płodnością“ Polaków, o której Niemcy mówią z nienawiścią a Francuzi z rozczuleniem. „Parlez nous de votre natalité, — Mów pan nam o waszej liczbie urodzeń“ — mówił do mnie w czasie mego literackiego objazdu po Francji każdy stary generał, ściskając mi dłonie z rozczuleniem i podziwem, tak jakbym ja był bożkiem płodności we własnej osobie; ale nie pytano o notre mortalité, o śmiertelność tych młodych królicząt! Otóż, nie ulega wątpliwości, że nawet z punktu militarnego gorszy to interes, jeżeli w rodzinie robotnika, tłoczącej się w dusznej izbie, urodzi się ośmioro dzieci, z których pięcioro umrze a troje wychowa się w nędzy, niż gdyby się urodziło troje, aby się chować dobrze i zdrowo. Faktem zaś statystycznie stwierdzonym jest, że wzrostowi urodzeń towarzyszy wzrost śmiertelności, ze spadkiem zaś urodzeń spada śmiertelność i podnosi się zdrowotność. Wzrost zatem urodzeń nie jest bynajmniej wykładnikiem istotnego przyrostu ludności, nie mówiąc już o jej wartości fizycznej i moralnej.
To też oddawna zaczęto zwracać uwagę na katastrofalne skutki nieograniczonego płodzenia w domu ubogich ludzi, zwłaszcza w mieście. Ta nadmiernie liczna rodzina stwarza nędzę, brud, ciasnotę, ciemnotę, bezwstyd, bo wszystko gniecie się razem, co wiedzie prostą drogą do jakże częstego w tych warunkach kazirodztwa; zdziczenie moralne, nienawiść, rozpacz, niemożność myślenia o poprawie doli, bo połogi, chrzciny, choroby i śmierci zjadają wszystko. Dom staje się piekłem, żona w trzydziestym roku życia schorowana, stara kobieta, odpychająca fizycznie; mąż ogłuszony piskiem bachorów, widzący żonę albo w ciąży albo karmiącą, albo jedno i drugie razem, ucieka z domu do szynku, gdzie pijaństwem pogłębia jeszcze nędzę rodziny. O potrzebach kulturalnych nie może być mowy; wytwarza się stan beznadziejności i zniechęcenia, podatny dla wszelkich złych podszeptów. Tak przedstawia się w rzeczywistości to nieograniczone błogosławieństwo boże, któremu przeciwdziałanie uważa wielu jeszcze za rozbijanie rodziny! Tymczasem niema gorszego wroga rodziny niż nadmierna płodność. A z tym bezlikiem dzieci co się dzieje? Chowa się to w nędzy, w brudzie, trawione chorobami, bez opieki, bez czułości, aby pierwszą szkołę życia zaczynać w rynsztoku. Niema mowy o staranniejszem wychowaniu, o radości życia; te dzieci ulicy aż nazbyt wcześnie pomnażają nieraz kadry prostytucji lub zbrodni. Zresztą ogromna część ich umiera; tak że ta nadprodukcja dzieci, sprawiwszy wszystkie klęski przeludnienia, w rezultacie nie daje nawet upragnionego przyrostu ludności w mierze któraby wyrównała te klęski...
(Jak bardzo to niepożądane rozmnażanie zaczyna światu dolegać, wskazuje proces pewnego lekarza, niedawno wytoczony w Austrji. Okazało się, że pięciuset mężczyzn poddało się, w drodze operacyjnej, sterylizacji, która, nie pozbawiając ich męskości, czyni ich bezpłodnymi. Wyobrażam sobie, jak muszą być poszukiwani u kobiet! To nad-mężczyźni, samcy wyższego typu, to może przyszła arystokracja ludzkości!).
Cóż dopiero mówić o dzieciach nieślubnych! Tu trzeba dodać jeszcze opuszczenie i zabobon okrywający je hańbą. To też, co się dzieje z dziećmi, w wypadkach w których matka wytrzyma ciążę do końca? Część ginie z ręki matki, — a statystyka dzieciobójstw z pewnością nie wykazuje istotnej ich cyfry! — część ginie zamorzona w rękach fabrykantek aniołków, a ten procent, który się odchowa, zapełnia później w znacznej mierze więzienia.
Zdawałoby się, że, wobec tego bilansu, o ile nawet mogłoby być dla kogoś spornem uprawnienie do przerywania ciąży, o tyle zapobieganie ciąży, regulacja urodzeń, powinny być bezspornie uznane za jedną z palących potrzeb społecznych. Takby się zdawało; i dlatego jedną z najciekawszych rzeczy jest śledzić to zagadnienie[10], od tak dawna rozważane przez ekonomistów, na tle trudności z jakiemi musi się zmagać, aby sobie wywalczyć zwycięstwo. Wszystkie ciemne moce podały sobie ręce, aby przeszkadzać świadomej myśli ludzkiej w tej walce z siłami przyrody, ze ślepym żywiołem płodności.
Ta właśnie idea od kilkudziesięciu lat zaczyna sobie w świecie zdobywać coraz liczniejszych wyznawców. Neo-maltuzjanizmem nazwano ją od tak głośnej w swoim czasie teorji Malthusa. Ten Malthus, profesor ekonomji i pastor, miał szczęście! Teorję jego skrytykowano, przepisy jego wyśmiano, mimo to jego imię przylgnęło do sprawy, sławny jest jak jaki Kopernik! Co więcej, on, który zawsze był wrogiem środków zapobiegawczych (zaledwie zresztą za jego czasu znanych), stał się w sto lat później ich patronem; poczciwina w grobieby się przewrócił, gdyby wiedział, że jego nazwisko firmuje różne Malthus-ovula etc.
Odkrycie Malthusa (1766-1834) było bardzo proste, istne jajko Kolumba. Doszedł on, że przyrost ludności odbywa się szybciej, niż przyrost środków żywności, że wskutek tego grozi światu w pewnym określonym przeciągu czasu przeludnienie, z którem natura radzi sobie na swój sposób: zapomocą głodu, zarazy i wojen. Przyrost ludności oznaczył postępem geometrycznym (1, 2, 4, 8, 16 etc.), gdy przyrost środków żywności odbywa się, jego zdaniem, w postępie arytmetycznym (1, 2, 3, 4, 5 etc.). To mówił jako ekonomista; natomiast jego środki zaradcze trącą pastorem: zalecał mianowicie, zwłaszcza biednym, aby późno wstępowali w związki małżeńskie, dopiero wtedy kiedy mogą zapewnić byt rodzinie, do tej zaś pory aby żyli w czystości. O ile co do teorji Malthusa ekonomiści uznali, że, w zasadzie słuszna, ujmuje jednak rzecz zbyt prostolinijnie, o tyle nad jego radami przeszła ludzkość, o ile się zdaje, do porządku dziennego lub nocnego.
Ruch ten odżył w drugiej połowie a zwłaszcza w ostatniej ćwierci XIX stulecia w innej postaci. Uznając Malthusową groźbę przeludnienia, uznając zwłaszcza upośledzenie społeczne, jakiego nadmiar urodzeń jest przyczyną w klasach uboższych, neo-maltuzjanizm zmodyfikował jedynie jego środki zaradcze. Nie żąda od swoich wyznawców celibatu ani czystości; radzi jedynie, aby rozłączyć to, co natura złączyła; mianowicie rozdzielić prawo do miłości od przymusu płodzenia i rozmnażania się. Jedno to szlachetny popęd, potrzeba wraz ciała, duszy i serca, która u człowieka w formie miłości wyrosła o wiele ponad naturalną funkcję rozrodczą, drugie to funkcja, którą człowiek inteligencją swoją i wynalazczością może i powinien opanować. Czyli zapobieganie ciąży, albo t. zw. regulacja urodzeń. Świadome macierzyństwo.
Zdawałoby się, że idea tak słuszna i tak prosta powinna trafić wszystkim do przekonania. Tymczasem przebyła ona swój okres walki — bynajmniej zresztą nie skończonej — miała nawet swoich męczenników! Ida Cradvoch, pierwsza pionierka regulacji urodzeń w Ameryce, zaszczuta przez obłudę społeczną, skończyła samobójstwem. I tutaj obserwujemy bardzo znamienne zjawisko obłudy: mianowicie neo-maltuzjanizm oddawna przyjął się pocichu w praktyce w klasach zamożniejszych; i oto te właśnie klasy we wszystkich krajach patronują zwalczaniu go, w imię tradycji, w imię patrjotyzmu, religji, — w klasie uboższej. Czyli, im kto więcej mógłby dzieci wychować, ten ma ich mniej; a im kto mniej może ich wychować, tem bardziej mu się narzuca wszystkie te piękne obowiązki! Walka ta toczy się wedle stopnia uświadomienia i siły; niesłychanie zacięta jest w Niemczech, gdzie z jednej strony tak potężny jeszcze nacjonalizm, militaryzm, imperjalizm, kapitalizm i zabobon chcą skłonić robotnika do nieograniczonego płodzenia, z drugiej strony proletarjat coraz bardziej uświadamia sobie tę obłudną grę. Zresztą pod tym względem widzimy fantastyczne rozbieżności: neomaltuzjanizm czyni ogromne postępy w Anglji, związki neo-maltuzjańskie i ich poradnie dla kobiet uznane są oficjalnie za instytucje dobra publicznego w Holandji, gdy ten sam prąd ścigany jest grzywnami i więzieniem we Francji[11] etc. Do nas — mówię o szerokim ogóle — nie dochodziły echa tych starć i tych haseł prawie zupełnie; masy żyły u nas pod tym względem w rajskiej naiwności: dlatego uważam za właściwe zająć się pokrótce owym ruchem i jego sprawami w tym cyklu artykułów. Bo mało jest w istocie kwestyj, któreby, w prosty i szybki sposób, mogły sprowadzić donioślejsze społeczne przemiany.



Lwy ugłaskane

Przerwijmy na chwilę nasze maltuzjańskie rozważania, aby wrócić do sprawy przerywania ciąży i do Komisji kodyfikacyjnej: ostatecznie ona, nie kto inny, rozstrzyga o prawnym kształcie całej sprawy. W jednym z poprzednich artykułów porównałem Komisję kodyfikacyjną z jaskinią lwów: istotnie, cóż może być bardziej przerażającego, niż ten gabinet, z którego raz po raz słychać przeciągły ryk: „pięć lat ciężkiego więzienia, dziesięć lat ciężkiego więzienia“... Gabinet ten wydaje się czasem tak szczelnie zizolowany od życia, iż — rzekłbyś — nie przenikają tam jęki ani argumenty; ulubione formuły kodeksu karnego stają się tak odruchowe, że nawet kiedy lew ziewa lub przeciąga się po poobiedniej drzemce, mimowoli wychodzi mu z gardzieli chrapliwy dźwięk: „Pięć lat ciężkiego więzienia“...
I zważcie ten kontrast: osobiście są to zapewne najlepsi ludzie, z których żaden muchyby nie skrzywdził, złodziejowi dałby jeszcze w łapę parę groszy, porzuconą dziewczynę pocieszył, stroskaną matkę poklepał po brzemieniu... Ale biada, kiedy się zejdą razem jako Komisja!
Tak sobie myślałem. Ale w Polsce wszystko jest jakieś dobroduszne. Ta dobroduszność łagodzi nawet najdziksze prawa. Przekonałem się o tem osobiście. Przypadkowo spotkałem gdzieś szanownego członka Komisji kodyfikacyjnej, b. ministra prof. Makowskiego. Przypomniałem sobie moje płoche żarciki i uczułem się trochę nieswój. Ale dygnitarz sam mnie przywołał życzliwem skinieniem i powiedział:
— Miło mi oznajmić panu, że w drugiem czytaniu swego projektu Komisja znacznie zmodyfikowała artykuły, przeciw którym pan walczy. Niech pan zajdzie do mnie, dam panu odpis.
Idę, lecę, i dostaję ten urzędowo sporządzony odpis jeszcze nie ogłoszonego nowego projektu. Czytam:

Art. 141. Kobieta, która płód swój spędza lub pozwala na spędzenie przez inną osobę,
ulegnie karze więzienia do lat 5.
Art. 142. Kto za zgodą kobiety ciężarnej płód jej spędza lub jej przy tem udziela pomocy,
ulega karze więzienia do lat 5...

Patrzę zdumiony na mego gospodarza. Wyraz jego twarzy wydaje mi się okrutny. Lew, wyposzczony lew! Grzywa jeży mu się groźnie. Choć nie jestem kobietą ani jej pomocnikiem, łydki zaczynają się trząść podemną. — Ależ, panie profesorze, bąkam, to wszystko po staremu?...
— Niech pan czyta dalej, uśmiechnął się dostojnik z odcieniem filuterności.
Czytam dalej:

— Art. 142 a. Sprawca czynu z art. 141 i 142 nie ulega karze, jeżeli zabieg był dokonany przez lekarza i przytem był konieczny ze względu na zdrowie matki, dobro rodziny lub ważny interes społeczny[12].

Prawodawca zerka na mnie z uśmiechem, jakby mówił: „A co?“.
W istocie, maleńka klauzula, nawet nie osobny artykuł, tylko wstydliwe „a“, paragrafik nie stwierdzający prawa do niczego, tylko mówiący półgębkiem że ten i ów nie ulega karze — snać taka redakcja była potrzebna dla zamaskowania tak rewolucyjnej zmiany — ale w istocie ta maleńka klauzula otwiera szerokie horyzonty. To, co dotychczas było bezwzględną zbrodnią, od czego nawet pewni lekarze się odżegnywali, nie uznając możliwości żadnych wskazań społecznych, to staje się obowiązującem prawem!
(Wspomnieć należy, że i wewnętrzny układ sił w Komisji kodyfikacyjnej zmienił się obecnie. Gdy wprzód odosobniony był b. prezes Sądu Najwyższego p. Mogilnicki, który w swoim radykalizmie uchodził w oczach innych członków za „bolszewika“, obecnie odosobniony został ze swojem votum separatum klerykalny prof. Makarewicz).
Patrzę na mojego lwa z podziwem. To pięknie, tak przezwyciężyć wiekowe krwiożercze nałogi!
Ale mam jeszcze pewne wątpliwości.
— Ślicznie, powiadam, o nic innego nie chodzi; ale jak to będzie wyglądało w praktyce? Kto będzie orzekał o tem dobru rodziny lub interesie społecznym?
— Ha, to się pokaże, odpowiada prof. Makowski. To nie jest rzeczą kodeksu karnego. Kodeks daje ramę; rzeczą społeczeństwa będzie stworzyć odpowiednie urządzenia, nadać temu artykułowi właściwą interpretację. Zapewne dojrzałe narady odpowiednich czynników zdecydują, czy do rozstrzygania powołany będzie lekarz, czy sędzia, czy — jak chcą inni — jakaś mieszana komisja...
Wszystko to, w istocie, nie jest tak proste. Prawo winno być jasne i stanowcze. Tymczasem tu wisi na włosku, czy ktoś jest zbrodniarzem, czy uczciwym i użytecznie działającym człowiekiem. A kto ma o tem rozstrzygać? Sędzia, który będzie sądził? To trochę zapóźno, gdyż w tej delikatnej sprawie sam fakt włóczenia po sądach jest najdotkliwszą karą, bez względu na zasądzenie czy uwolnienie. Może rzeczoznawca? Ale jakże tu mogą być rozbieżne zapatrywania, jak trudna to kwestja! Jeden uzna, że matka sześciorga dzieci, żona bezrobotnego nie bardzo mająca co do ust włożyć, nie powinna rodzić siódmego dziecka; inny, zahipnotyzowany polityką populacyjną, świętością macierzyństwa, nie uzna tego poglądu. Miecz prawa nie może wisieć na tak cienkiej nitce względności sądów ludzkich! Aparat jakichś mieszanych komisyj też nie wiadomo czy okaże się skuteczny w działaniu...
Ogółem sądzę, że ten nowy projekt jest raczej czemś przejściowem. Jest bardzo postępowy, jak na to że grunt był u nas zupełnie w tej kwestji nieprzygowany, a społeczeństwo bardziej nieśmiałe od samych prawodawców; ale w gruncie redakcja ta z pewnością jest tylko przejściem do zupełnego usunięcia szkodliwego paragrafu, ku czemu prze życie wszędzie. Zwierzam się z tych moich myśli szanownemu prawodawcy. Mam wrażenie, że jest mojego zdania, że uważa to również za twór przejściowy. Bądź co bądź, w tej nowej postaci, kodeks zostawiałby społeczeństwu niemal pełną swobodę regulowania tej sprawy, gdy dotąd artykuły i paragrafy waliły się jak kłoda pod nogi wszelkim usiłowaniom w tej mierze.
Jest to tem godniejsze uznania, że prawie nikt tego od Komisji kodyfikacyjnej nie żądał! Opinja milczy. Kobiety zwłaszcza okazują zadziwiającą obojętność, w chwili gdy się rozstrzyga, czy połowa ich będzie ogłoszona za zbrodniarki. I ta nasza bierność budzi dziwne refleksje, zwłaszcza jeśli ją porównać naprzykład z zaciętą walką, jaka się toczy między opinją a ustawą w Niemczech, gdzie publiczność urządza owacje skazanym lekarzom! W pewnym takim wypadku, kiedy lekarz, po odsiedzeniu kilkoletniej kary, wracał do domu, już na parę stacyj przed miejscem zamieszkania urządzono mu kwiatową owację, miasto było iluminowane, a wieczorem odbył się uroczysty bankiet[13]. Setki zgromadzeń, mów, broszur, książek, cała literatura propagandowa i uświadamiająca przeciwstawia się obecnemu stanowi rzeczy i żąda jego zmiany. Tam osławiony § 218 jest przedmiotem ciągłego buntu. U nas, kobiety ze sfer ubogich, mimo że tak samo mordowane i dziesiątkowane analogicznym paragrafem, milczą: nie mają śmiałości mówić. I Komisja kodyfikacyjna, trzeba to podnieść, robi to, czego żadna prawie kobieta od niej nie żądała!
Wogóle nikt niczego od niej nie żąda! Komisja kodyfikacyjna sama jest zdziwiona tą apatją ogółu, która do pewnego stopnia utrudnia jej pracę. Umyślnie ogłasza Komisja kodyfikacyjna drukiem każdorazową redakcję swego projektu, aby wywołać opinje, sądy, krytyki, i wedle nich się orjentować: otóż nie wywołuje nic; ogół bezmyślnie czeka, jakiemi prawami obdarzy go tych kilku panów. Dość powiedzieć, że w chwili gdy tworzy się nasz nowy kodeks, tak zasadnicza rzecz jak kara śmierci, tak pasjonująca dla całego cywilizowanego świata, u nas nie wywołała żadnej akcji, żadnych dyskusyj! I doczekaliśmy się tego niezwykłego widowiska, że — jak słyszę — Komisja kodyfikacyjna sama z siebie usuwa[14] karę śmierci, mimo, że też nikt tego od niej nie żądał! Przynosi to zaszczyt Komisji kodyfikacyjnej, ale nie przynosi zaszczytu społeczeństwu...
Społeczeństwo nasze ma dość naiwny stosunek do prawa. Może dlatego, że nie mieliśmy tak długo własnych praw, że rządziły nami prawa obce, narzucane nam, tworzone daleko gdzieś w obcych stolicach, nawykliśmy uważać prawo za jakiś dopust boży, czy za jakiś święty dekalog, gdy to są poprostu ustawy, które my, ludzie, tworzymy sobie dla naszego ziemskiego porządku, które można dyskutować, starać się je zmieniać, krytykować je. Zwłaszcza dziś, i zwłaszcza u nas.
Stary Montaigne, zastanawiając się nad względnością pojęć prawnych, czyni słynną uwagę, że to, co jest „zbrodnią z jednej strony rzeki, może być prawem po drugiej stronie rzeki“. Ale nigdy to tak bardzo nie było prawdą jak dziś, w zakresie ustawodawstwa regulującego sprawy seksualne. Dosłownie zbrodnia po jednej stronie rzeki staje się prawem lub cnotą po drugiej. Wskazaliśmy, że to samo, co jest we Francji ścigane więzieniem — propaganda środków zapobiegających ciąży — to samo jest w Anglji zalecone przez rząd, w Holandji uznane za rzecz użyteczności publicznej. I nietylko w przestrzeni istnieją te kontrasty, ale i w czasie. To, co było zbrodnią w zeszłym roku, przestaje nią być w roku następnym; tem samem ci, których dosięgnął wczoraj miecz prawa, stają się wedle dzisiejszych pojęć ofiarami zabobonu. Tak naprzykład projekt Komisji kodyfikacyjnej usunął już artykuły tyczące homoseksualizmu. Z dnia na dzień zbrodnia przestanie być zbrodnią...
Ale tutaj maleńka uwaga. I pod tym względem spotyka się dziwne nieporozumienia. To, że kodeks usuwa jakiś paragraf, nie znaczy bynajmniej, że jakąś rzecz pochwala lub broń Boże zaleca. Uznaje tylko poprostu swoją ingerencję za bezsilną, lub — co więcej — za szkodliwą; albo też uznaje, że uganianie się za pewnemi przestępstwami — np. sodomja — jest poniżej godności prawa. Tak samo zniknął z nowego projektu paragraf o cudzołóstwie, które jeszcze w pierwszej redakcji było karane rokiem więzienia!!! Kodeks zostawia regulowanie tych spraw religji, opinji, obyczajom, delikatniejszym od paragrafu czynnikom. Dlatego wydaje mi się dziecinne rozumowanie pewnego wiceprezesa Sądu apelacyjnego, który utożsamia ewentualną niekaralność przerywania ciąży z zachętą do tego czynu, i obawia się, że to się odbije katastrofalnie na moralności. Cóż za dzieciństwo! Czyż to, że nowy kodeks usuwa np. kary za sodomję, znaczy, że wszyscy tylko czekamy tego momentu, aby się do niej rzucić? Czy to znaczy, że wtedy p. wiceprezes Apelacji natychmiast pobiegnie za miasto, uklęknie przed pierwszą spotkaną krówką albo kózką i przysięgnie jej wieczną miłość? Fe, panie wiceprezesie...
Co do nas, sądzimy, że w tych sprawach obyczajowych kodeks nie ma wpływu na życie. Czy paragraf karzący przerywanie ciąży będzie istniał czy nie, nie zmieni to w niczem biegu rzeczy; o tyle chyba, że obecnie istnienie paragrafu śmiertelnie pogarsza warunki, w jakich przerywanie ciąży się praktykuje. W Niemczech, gdzie te paragrafy nietylko istnieją, ale gdzie się je — przy równoczesnem srożeniu się denuncjacji — bezwzględnie wykonywa, obliczają lekko roczną ilość sztucznych poronień na miljon, przyczem do czterdziestu tysięcy kobiet rocznie ginie w rękach partaczy. Czy to się owemu p. sędziemu wydaje tak idealne i godne naśladowania?
Jesteśmy zatem świadkami dziwnych rzeczy. Istne trzęsienie ziemi w pojęciach prawnych. Walą się wiekowe mury zabobonu i okrucieństwa. I niech mi nikt nie gada, że to upada moralność; to nie ma nic wspólnego z moralnością; padają tylko kanony przekazywane sobie z pokolenia w pokolenie przez bezmyślność i obłudę. Nigdy nie dostaliśmy ostrzejszej lekcji na temat względności prawa. A zważmy: my jesteśmy w położeniu wyjątkowem, jak nikt inny możemy korzystać z tych lekcyj: my właściwie nie mamy jeszcze ustaw, żyjemy w prowizorjum prawnem, dopiero tworzymy nasze prawo; kiedyż jak nie teraz mamy o tem wszystkiem mówić? To też dla przyszłego historyka obyczajów ciekawe zaiste będzie przejrzeć np. numery pism kobiecych i sprawdzić czem się zajmowały kobiety, wówczas gdy się toczyła walka o ich śmierć i życie, o ich cześć i hańbę.
A oto jeszcze jeden przyczynek do prawniczej teorji względności. W chwili gdy piszę te słowa, otrzymuję list z Tallina, stolicy Estonji. Pisze mi pani ministrowa Libicka, małżonka naszego posła w Estonji:

„Śledząc z zainteresowaniem pańską akcję o zmianę ustawodawstwa karnego w sprawie przerywania ciąży, śpieszę podać panu do wiadomości, że prawodawstwo Estonji, kraju w którym obecnie przebywam, reguluje to zagadnienie od marca 1929 w sposób zbliżony do pańskiego stanowiska.
W kodeksie karnym, ogłoszonym w Dzienniku Ustaw Nr. 56, z dnia 20 czerwca 1929, § 193 mówi:
Matkę winną umyślnego przerwania ciąży po upływie więcej niż trzech miesięcy od chwili poczęcia, karze się aresztem nie powyżej sześciu miesięcy.
Zabieg ten do trzech miesięcy jest prawnie dozwolony i szeroko stosowany, przyczem prawodawstwo przewiduje wykonywanie zabiegu przez osoby uprawnione i karze surowo nadużycia“.


Widzimy zatem, że maleńka Estonja (a Norwegja, o ile przejdzie wniosek lekarzy norweskich, przyłączy się do niej) nie oglądała się na to, czy jej ustawy zgodne są z zabobonami „Europy“. Tworzy swoje prawa dla siebie, i nie chce poświęcać życia i zdrowia swoich obywatelek dla chimery beznadziejnie ściganej przez obłudne europejskie kodeksy. W każdym razie, wytrąca ona ten ulubiony argument, że żadne państwo europejskie etc. To też przekonany jestem, że omówiona tu przeze mnie zmiana w projekcie naszej Komisji kodyfikacyjnej wiedzie nas ku temu, czego oddawna domagają się rozum i ludzkość.



Błogosławieństwo
czy przekleństwo?

Wspomniałem o walce, jaką społeczeństwo toczy w Niemczech przeciw osławionemu paragrafowi 218. Mam w tej chwili w ręku świeżo wydaną książkę propagandową d-ra Credé p. t. Frauen in Not ze znamienną ryciną tytułową: na krwawo-czerwonem tle rysuje się złowrogo olbrzymi czarny paragraf, a na nim, jak na krzyżu, przybita do niego gwoździami kobieta. Na postumencie paragrafu — napis: 218. Książka ta, to zbiór spostrzeżeń lekarza, ujętych w formę obrazków z życia: każdy obraz ukazuje z innej strony okrucieństwo i szkodliwość paragrafu, każdy kończy się tem, że § 218 musi zniknąć. Wspominam o tem dlatego, że jest to sprawa nawskroś międzynarodowa: straszenie jednego narodu płodnością drugiego jest nienajmniejszą przeszkodą do ułożenia sąsiedzkich stosunków.
Ten sam straszak — mnożność Słowian — jeszcze wyraźniej występuje w Niemczech w innej walce, tej którą czynniki rządowe prowadzą przeciw regulacji urodzeń. A walka ta jest w Niemczech nader znamienna: mimo że bynajmniej nie grozi Niemcom — jak Francji — wyludnienie, sfery rządzące dążą wszelkiemi sposobami do utrzymania nadmiaru płodności.
Niemcy są bardzo płodne; nie tak jak Polska, ale aż nazbyt wystarczająco. Rozgoryczenie powojenne, nędza mieszkaniowa, trudne warunki życia, wszystko to sprawia, że w ostatnich czasach wzmógł się tu prąd regulacji urodzeń, tak zwycięsko zdobywający teren od wielu lat w Anglji, przedtem zdławiony w Niemczech drillem patrjotyczno-wojskowym. Ale i dziś ruch ten jest nienawistny rządzącym czynnikom. Kapitalizm chętnie widzi nadmierną podaż robotnika, co obniża jego cenę i zdają go na łaskę i niełaskę kapitału; militaryzm — owo „der Kaizer braucht Soldaten“ — wierny jest tradycjom Fryderyka II, który poddanych uważał za swój „wielki zwierzyniec“; wszystko to nadaje przykazaniu „rozmnażajcie się!“ pozory patrjotyczne, obywatelskie, społeczne. Przeciwstawia się temu uświadomiona coraz bardziej klasa pracująca, nie biorąc się na lep tych słów, których cenę zapłaciła zbyt świeżo i zbyt obficie swoją krwią i męką. Gebärstreik — strajk rodny — tak nazywają sami zwolennicy regulacji w Niemczech swoją akcję.
Propagowanie płodności wzmogło się w Niemczech z początkiem wojny. Powstały ligi agitujące za maksymalnym przyrostem ludności, aby zapełnić luki wyrwane przez kule armatnie. „A ile wy macie dzieci?“ odpowiadają z ironją szanownym protektorom płodności szermierze regulacji. I argument ten jest trudny do zbicia, bo faktem jest, że te właśnie zamożne sfery uprawiają neo-maltuzjanizm oddawna i mają ilość dzieci znikomą. Toż samo odpowiadają w Niemczech szermierze regulacji lekarzom, którzy w imię patrjotyzmu wzbraniają się uświadamiać matek co do środków przeciw zapłodnieniu. „A ile wy macie dzieci, panowie lekarze?“ pytają. I w istocie, statystycznie jest stwierdzone, że lekarze stanowią klasę, która ma najmniej dzieci. (Coś około półtora dziecka na lekarza). I toczy się zacięta walka: zwolennicy regulacji agitują za pomocą broszur, odczytów, uświadamiając coraz szersze sfery, zdzierając maskę obłudy społecznej, grożąc wręcz bojkotem lekarzom, którzy się wzbraniają pouczać kobiet w tej mierze. Policja tępi odczyty i zgromadzenia; sądy nie zawsze mogą uderzyć wprost, ale konfiskują uświadamiające broszury pod pozorem... pornografji. Mimo to, akcja osiąga skutek: liczba urodzeń w Niemczech spadła w ostatnich czasach znacznie. I śmiertelność dzieci również, prawie w tym samym stosunku.
Nas walka ta musi niezmiernie interesować: regulacja urodzeń to program pacyfizmu, uznania praw innych narodów, zgodnego współżycia ras; hasło nieograniczonego płodzenia to imperjalizm, to odwet, to przyszła wojna. Dzień, w którym kobieta polska porozumiałaby się z niemiecką co do demobilizacji macic, byłby ważnym dniem dla pokoju ludzkości: może ważniejszym od wszystkich szacherek genewskich. Neolizystratyzm...
A teraz kilka słów o samej kwestji. Ciekawe byłoby zważyć, skąd pochodzi zabobon licznej rodziny. To pewna, że ten kult, który przerodził się w bezmyślnie powtarzaną formułę, ma swoje początki niezmiernie dawne, w każdym zaś razie zrodzone ze stosunków zupełnie innych niż dzisiejsze. Kiedy ziemi było poddostatkiem a brakło rąk do jej uprawy, kiedy wogóle wszelka praca była tylko ręczna, kiedy ciągłe wojny, krwawe pomsty, wycinanie w pień, były świętem prawem i chlubą, kiedy choroby i zarazy dziesiątkowały ziemię a przeciętny wiek człowieka był o połowę krótszy niż dzisiaj, — wówczas niewątpliwie trzeba było zapełniać te luki masą świeżego materjału. Kiedy rodzina była jedyną komórką organizacyjną, rękojmią znaczenia i bezpieczeństwa jednostki, wówczas, rzecz prosta, powstały owe pojęcia gloryfikujące liczne potomstwo. Stąd owe błogosławieństwa biblijne: „rozmnożę cię jako piasek na dnie morza“ etc. Dziś, liczna rodzina oddawna znaczy u biedaków nędzę, upośledzenie, niewolę, chorobę, śmierć, egzystencję sprowadzoną do potrzeb bydlęcych. Wyraz: stan błogosławiony stał się krwawą ironją.
Mimo to, uświadomienie ma do zwalczenia rozliczne przeszkody. Do wspomnianych czynników przyłącza się kler ze swym upartym konserwatyzmem i pasją utrudniania życia, aby skierować spojrzenia ludzi na tamten świat, podnosząc znaczenie i potęgę szafarzy, którzy mają klucz od jego szczęśliwości. Może gra tu rolę i interes samego kleru, który, jak wspomniałem, wiąże się nietylko z przyrostem, ale z „obrotem“... Bądź co bądź, są okolice — Bawarja, Flandrja — w których księża sami popierają regulację urodzeń; stwierdzili bowiem, że chłop mający niewiele dzieci jest konserwatywny, gdy chłop sproletaryzowany zbyt licznem potomstwem staje się wywrotowcem. Nie wiem, jakie motywy utwierdzają lekarzy niemieckich (90 procent lekarzy!) w ich zaciętym oporze wobec ruchu regulacyjnego: czy fałszywie pojęty patrjotyzm, czy może podświadome poczucie zawodowe, że jednak każde przychodzące na świat nowe dziecko to pacjent, i to podwójny: raz gdy się rodzi, drugi raz gdy rychło umiera, no i po drodze, kiedy choruje? Ale najdziksze rzeczy powstają, kiedy medycyna robi politykę, albo też zacznie fuszerować w religji. Tak np. w warszawskiem Tow. ginekologicznem jeden z lekarzy potępił w każdym wypadku (!) wszelkie sposoby zapobiegające zajściu w ciążę, „bo to jest (powiada) contra naturam, a wszystko co jest przeciw naturze, jest z punktu etyki chrześcijańskiej niedopuszczalne“. Zdaje mi się, że cała etyka chrześcijańska jest contra naturam, i bardzo szczęśliwie, bo wedle natury może być bardzo dobre ludożerstwo, wielożeństwo i inne rzeczy... Ot, co lęgnie się w głowach! I tu jakaś regulacja urodzeń kiełbi we łbie byłaby wskazana... Nie mówiąc o tem, że chciałoby się zapytać, ile ten lekarz ma dzieci?
Oto próbka zabobonów i trudności, przez jakie przedzierać się muszą nowe pojęcia.
U nas nie mówiło się o tem zupełnie. Wyższe warstwy oddawna, jak wszędzie, uprawiają cichy neo-maltuzjanizm. Ekonomiści piszą dzieła o przeludnieniu. Powaga w tej kwestji, prof. Adam Krzyżanowski, jest fanatykiem antyprzeludnieniowym i wielbicielem starego Malthusa, którego dzieło wydał w języku polskim. Prof. Zofja Daszyńska-Golińska, w dziele swojem Zagadnienia polityki populacyjnej, oświadcza się za regulacją urodzeń i cytuje wielkiego ekonomistę J. S. Milla, który, odmalowawszy klęski nadmiernej rozrodczości, powiada wręcz:

...Cywilizacja jest walką przeciw instynktom zwierzęcym, z których najsilniejszy zwycięża. Jeżeli nie zwyciężyła instynktu rozrodczości, to dlatego, że tego nigdy nie próbowała na serjo... Nie można spodziewać się postępów moralności, póki zbyt licznych rodzin nie będzie się piętnowało równą pogardą co pijaństwa...

Ale to wszystko nie znajdowało u nas żadnego praktycznego wyrazu, nie przenikało do tych właśnie mas, o które chodzi. A jeżeli w praktyce odbywała się w tych sferach regulacja urodzeń, odbywała się ona w sposób najbardziej barbarzyński, najbardziej morderczy, w postaci spędzeń płodu, dzieciobójstwa, morzenia niemowląt i wreszcie przez rychłe wymieranie zbyt licznego potomstwa. Wszystko z jakimż ubytkiem sił, energji, z jakiemż sponiewieraniem człowieka, z jaką demoralizacją!
Pierwszy raz bodaj — zdaje się nie bez związku z podjętą przeze mnie kampanją o piekło kobiet — poruszył to zagadnienie na łamach Robotnika dr. Kłuszyński. Nareszcie robotnik polski mógł się dowiedzieć, że to nadmierne brzemię, to nie jego nędza i troska prywatna, ale wielkie zagadnienie społeczne, którem zajmuje się dziś świat cały. W cyklu feljetonów p. t. Znaczenie regulacji urodzeń dla klasy robotniczej skreślił dr. Kłuszyński obraz tego ruchu w różnych krajach. Najwcześniej uświadomienie obudziło się, jak wspomnieliśmy, w Anglji; najwcześniej zrozumiano tam, że zdrowie kobiet, poziom intelektualny, estetyka domowa, kultura i obyczajność związane są z ochroną kobiety, z ograniczeniem potomstwa i ciąży. Kobieta zbyt płodna żyje życiem czysto zwierzęcem. Sam dr. Kłuszyński cytuje ze swej praktyki lekarskiej wypadki, w których stwierdza, że kobieta zostawiona siłom przyrody, — czy etyce chrześcijańskiej, jak chciał ów natchniony ginekolog — może rodzić do dwudziestu razy i więcej...
To też w Anglji nazwano ten ruch „krucjatą przeciw nędzy“. W roku 1922 odbył się w Londynie kongres, w którym wzięły udział najwybitniejsze osobistości, — pisarze od Wellsa począwszy, — i gdzie uchwalono, że pouczenia o zapobieganiu ciąży powinny być obowiązkiem lekarza. Na kongresie tym przyjęto uchwałę lekarzy, z których 161 z zebranych 164-ch uznało regulację urodzeń za najpilniejsze zadanie. 28 kwietnia 1928 Izba lordów wezwała rząd do usunięcia zakazu, który wprzód zabraniał instytucjom społecznym uświadamiania kobiet o metodach chronienia się od ciąży.
Nie obeszło się bez małego hołdu złożonego obłudzie: do uświadomienia mają mieć prawo tylko... kobiety zamężne!
Ruch ten osiągnął już ogromne praktyczne rezultaty. W ciągu niewielu lat liczba urodzeń w Anglji spadła z 55 na tysiąc do 18 na tysiąc. Strata ludnościowa pozorna, bo statystyki stwierdzają, że spadkowi urodzeń towarzyszy spadek śmiertelności przez możność lepszego chowania dzieci; niema więc tylko daremnego rodzenia i grzebania. Dziecko może być radością, nie klęską, nie katastrofą. Zarazem klasy pracujące w Anglji oddawna ujrzały w tem ograniczeniu płodności najpotężniejszy czynnik podniesienia swego stanu.
Toż samo w Ameryce. Gdy w Ameryce pierwsi lekarze propagujący regulację urodzeń dostawali się do więzienia, a pierwsza pionierka tego ruchu skończyła samobójstwem, kongres w Nowym Jorku w r. 1925, również z udziałem najwybitniejszych osobistości, był znów tryumfem tej idei. Jasno mówią o tem sprawozdania kongresu. Od roku 1880 do 1913 liczba urodzeń spadła z 37 na tysiąc na 19 — w tym samym czasie śmiertelność spadła z 23 na niespełna 10.
Jeżeli gdzie, to u nas kwestja ta zasługuje na najżywszą uwagę. Wyludnienia niema się co obawiać; zresztą, jak mówią cyfry, przyrost ludności wywołany taką dziką polityką populacyjną uprawianą w głodne i chłodne noce na nędznych barłogach, jest złudny; zaludnia, ale... cmentarze. Zresztą, Polska jest przedewszystkiem krajem rolniczym, małe zaś są widoki, aby akcja zapobiegawcza — mimo że byłaby tak pożądana — mogła rychło przedostać się na wieś. Narazie chodzi tu głównie o sfery robotnicze, o biedotę miejską, gdzie racjonalizacja urodzeń stałaby się bezcennem dobrodziejstwem; o dzieci nieślubne, o wszystkie te wypadki, w których, czy to z przyczyny zdrowia matki czy ze wskazań ekonomicznych lub eugenicznych, ciąża i urodzenie dziecka są niepożądane. Zapobieganie ciąży zmniejszyłoby statystykę dzieciobójstwa; przywiodłoby do bankructwa przemysł utrupiania niemowląt, ocaliłoby od samobójstwa wiele dziewcząt, podniosłoby warunki życia uboższych rodzin, ich kulturalne potrzeby, dzisiaj równe niemal zeru, gdy wszystko zjada alkohol i wciąż nowe dzieci. Jeżeli gdzie, to u nas akcja taka jest potrzebna. A można ją wszcząć śmiało, choćby dlatego, że nowy kodeks zajmuje w tej mierze stanowisko zupełnie neutralne; niema tu — w przeciwieństwie do niektórych krajów — żadnych przeszkód prawnych. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby w kasach chorych, aby przy szpitalach i ambulatorjach, tworzyć poradnie dla kobiet[15], gdzieby pouczano młode kobiety o sposobach chronienia się od ciąży, dostarczano fachowych informacyj i najlepszych środków ochronnych.
Tego rodzaju poradnie są tem bardziej potrzebne, że, jak o tem czytelniczki moje aż nadto dobrze wiedzą, nie istnieją środki zapobiegawcze absolutnie pewne. Trzeba w tem indywidualizować; w pewnych klasach wreszcie lekarz musi dopiero kształcić kobiety zupełnie nieświadome i nienawykłe do elementarnej nawet higjeny. Przedewszystkiem zaś trzeba wszczepić pojęcie, że ciąża, to nie jest dopust boży, któremu godzi się z uległością poddać, ale czynnik życiowy, który człowiek powinien rozumem swoim opanować. Ta kwestja, obłudnie dotąd osłaniana, musi wyjść na światło dzienne, musi się stać znajoma już młodej dziewczynie jako elementarz jej kobiecej doli.
Nie idzie to tak łatwo. Bardzo inteligentna i wzięta lekarka chorób kobiecych (nie w Warszawie) opowiadała mi, że, w czasie podróży po Niemczech, rozmawiała z pewnym lekarzem fabrycznym o tej kwestji. Lekarz zwierzył się jej, że od wielu lat zaleca swoim klijentkom pewien prosty, tani i domowy środek, który, wedle jego doświadczenia, nie zawiódł nigdy. Lekarka mówi mi co to za środek i dodaje, że nie był nigdy omawiany w żadnych pismach zawodowych, na żadnych zebraniach lekarskich. „Czemu? — pytam zdziwiony. — Bo jest taki śmiszny... odpowiada mi lekarka. — A pani czy go zaleca swoim pacjentkom? — Nigdy! — Czemu? — Bo taki śmiszny“... odpowiada z zażenowaniem sławna specjalistka, rumieniąc się jak pensjonarka. Oto z jakiemi organicznemi trudnościami walczyć musi ta z gruntu drażliwa kwestja.
Jedno nie ulega wątpliwości. Dopóki nauka traktowała tę sprawę półgębkiem, póki to była causa turpis, w większości krajów tępiona przez zmilitaryzowaną ginekologję, dopóty nic dziwnego, że nie znajdowano na nią rady. Skoro, przy przemianie pojęć o płodności, świadome macierzyństwo stanie się rzeczą użyteczności publicznej, można mieć nadzieję, że nauka rozwiąże nareszcie tę kwestję, że zapobieganie ciąży stanie się — i jest już niemal dziś — nareszcie czemś pewnem i prostem. Wówczas uświadomienie w tej mierze wejdzie w skład wychowania młodych dziewcząt; wówczas spędzanie płodu stanie się barbarzyńskim przeżytkiem, dzieciobójstwo i zagładzanie dzieci na garnuszku stanie się takiem ohydnem wspomnieniem jak ludożerstwo. Są pewne dane wróżące tę przyszłość, bodaj owe bardzo świeże jeszcze doświadczenia austrjackiego lekarza, robione dotychczas na zwierzętach. Lekarz ów stwierdził, że wyciąg z jajnika albo z łożyska, wstrzykiwany podskórnie lub nawet podawany wewnętrznie samicy, czyni ją niezdolną do zapłodnienia na pewien ograniczony przeciąg czasu. Powtarzano te doświadczenia na królikach, na myszach i na świnkach morskich. Niema powodu, aby to samo nie miało się sprawdzić na ludziach. I tu może leży rozwiązanie tej ważnej kwestji socjalnej; to może zmieniłoby postać świata w niedalekiej przyszłości. Wszystkie okrutne paragrafy o przerywaniu ciąży stałyby się zbyteczne, człowiek panowałby świadomie nad regulacją swego potomstwa. Wówczas może zaczęłoby się tryumfalne królowanie człowieka. Kwestja materjalnych braków złagodzi się, człowiek będzie mógł się oddać szlachetniejszym zadaniom. Ujarzmi przyrodę. Maszyna będzie za niego dźwigała ciężary życia. Pokój zapanuje na świecie. Wojny i rzezie staną się mitem takim jak wojna trojańska. A gdyby się okazało z czasem, że ludzi jest zbyt mało, że dzieci rodzi się nie dość, wówczas społeczeństwo znajdzie niechybnie sposoby, aby swą wydajność pomnożyć. Nie karami ale nagrodami; zachętą, pobudzeniem ambicji. Panna, która urodzi dziecko, dostanie nagrodę cnoty; za bliźnięta — złoży krzyż zasługi. Ojciec czworga dzieci będzie wolny od podatków i otrzyma bezpłatne mieszkanie. Ojciec sześciorga dzieci zostanie senatorem i otrzyma honorowy doktorat politechniki etc. Polityka populacyjna przejdzie od systemu kar do systemu nagród; o ileż jej z tem będzie bardziej do twarzy!
Zaledwie pojawiła się pogłoska o odkryciu austrjackiego lekarza, już zaczęto dzwonić na alarm. Jedno z berlińskich pism oświadczyło, że „państwo i kościół, z przyczyn religijnych, etycznych i państwowych, sprzeciwią się najenergiczniej jego wprowadzeniu w życie“. Czy może być komiczniejsza enuncjacja? Niech próbują!
(Znamiennie odnoszą się do neo-maltuzjanizmu Sowiety. Miałem w ręku, dzięki uprzejmości rosyjskiego poselstwa, szereg broszur, do których jeszcze powrócę. Stanowisko wobec regulacji urodzeń jest tam nieufne: uważają to za burżujską sztuczkę, aby, przez podniesienie dobrobytu robotnika, zmniejszyć jego napięcie rewolucyjne... Ale w istocie rząd sowiecki bada u siebie pilnie tę kwestję, którą słusznie uważa za niedość jeszcze poznaną. Bada z właściwym sobie etatystycznym rozmachem: mianowicie stosuje się tam środki zapobiegawcze — guberniami: jedna gubernia używa tego, inna owego środka, poczem zestawia się statystykę porównawczą wyników).
W konkluzji sądzę, że całą tę sprawę powinny wziąć w ręce kobiety. Czyż może być rzecz, któraby bardziej była ich sprawą? Ale jakiż rozdźwięk panuje między tem o czem kobiety piszą a o czem myślą! Gdyby pisma kobiece były istotnym wykładnikiem życia kobiet i ich zainteresowań, połowa artykułów czcigodnego Bluszczu powinnaby traktować o środkach przeciw zapłodnieniu...
Niechże więc kobiety otrząsną się z fałszywego wstydu i z niewolniczej apatji. To nie żadna rozpusta, nie żadna zbrodnia, ale wielka kwestja społeczna, która zajmuje dziś obie półkule świata. Jest u nas tyle lekarek, tyle społeczniczek, niechże zakładają najliczniejsze poradnie zapobiegawcze; niech uświadamiają kobiety o środkach przeciw zajściu w ciążę, niech im służą radą, pomocą; niech wreszcie badają kwestję naukowo, niech robią obserwacje, statystyki. Niech wejdą w styczność z pokrewnemi organizacjami w innych krajach[16]. Niech raz ta sprawa będzie u nas traktowana po ludzku, mniej obłudnie, mniej bezmyślnie, mniej frazesowo. Bo piękna to rzecz wstydliwość niewieścia, ale nie wtedy, gdy się ją opłaca kosztem tylu nieszczęść, niedoli i zbrodni!



Życie mówi...

Zbliżamy się — narazie przynajmniej — do końca rozważań, któremi pozwoliłem sobie tak długo zajmować czytelników. Może wyda się komuś, że za długo? — może; co do mnie, zdaje mi się, że sprawa jest dość ważna i — co dziwniejsze! — dość nowa, aby można było jej poświęcić trochę miejsca i uwagi.
Należy tu zanotować, że, od czasu jak omawiamy wspólnie tę sprawę — powiadam wspólnie, ze względu na wielką ilość listów i głosów jakie otrzymuję codzień — stosunek ogółu do niej zmienił się bardzo: rzecz, przedtem pokrywana obłudnem milczeniem, obecnie stała się publiczną i palącą kwestją. Przed kilku dniami np. odbyło się zebranie urzędniczek Banku Polskiego, na którem adwokat p. Wiewiórska omawiała zagadnienie przerywania ciąży, i to, o ile wiem, w duchu pokrewnym naszemu stanowisku. Z pism kobiecych jedno przynajmniej przerwało milczenie. Kobieta współczesna zamieściła już w tej sprawie parę artykułów i zapowiada głosy[17] działaczek społecznych, publicystek, stowarzyszeń kobiecych.

Chcemy — pisze Kobieta współczesna — dać istotny obraz tego, jak świat kobiecy ustosunkował się do zagadnienia, które chociaż tkwi tak głęboko w życiu, nie należy jednak do spraw, o których mówi się łatwo. Opinja świata kobiecego musi się stać decydującym argumentem dla Komisji kodyfikacyjnej, a opinja ta nie zadowolni się napewno żadnym paljatywem i żadnem połowicznem rozstrzygnięciem.

Brawo! To się nazywa mówić... po męsku, chciałem powiedzieć z zastarzałego językowego narowu.
Otóż ja także, przed wyczerpaniem tematu, który starałem się oświetlić z rozmaitych stron, pragnę jeszcze dopełnić szeregu osób, z któremi miałem zaszczyt rozmawiać osobiście. Streszczę opinję ich w krótkości, nie dlatego abym nie przywiązywał do niej wielkiej wagi, ale dlatego, że zarówno argumenty jak i poglądy powtarzają się: i nic dziwnego; droga wytyczona przez ludzkość i zdrowy rozum jest tu, z małemi odchyleniami jedna.

Zacznę od opinji znakomitego socjologa,

prof. Ludwika Krzywickiego:

Prof. Krzywicki oświadcza, że jest za jawnością i za prawem do przerywania ciąży; nie zmieni to nic w istniejących stosunkach, a ocali życie i zdrowie wielu kobietom. Nie obawia się dla Polski wyludnienia, ale raczej przeludnienia. Co rok rodzi się 400.000 ludzi, dla których niema pracy. Państwa dbają tylko o przyszłego rekruta, nie troszcząc się o resztę. Skoro będzie mniej ludzi, będzie im daleko lepiej. Jest za propagowaniem środków przeciw zapłodnieniu, jak się to czyni w Anglji i w Holandji. Uważa robienie polityki populacyjnej — i to niedorzecznej — za pomocą kodeksu karnego za absurd i zbrodnię.

Prof. medycyny sądowej w Uniw. warsz., dr. Grzywo-Dąbrowski

jest za tem, aby karać jedynie osoby niepowołane do tego zabiegu, albo lekarzy, którzy go wykonywują nie lege artis, dopuszczając się zaniedbania. Poza tem jest za bezkarnością przynajmniej w pierwszych trzech miesiącach. Co do szkodliwości zabiegu robionego we wzorowych warunkach przez lekarza, prof. Grzywo-Dąbrowski nie podziela pesymizmu prof. Czyżewicza, z którym, jak mówi, nieraz polemizował w tej kwestji.
„Tak jak dotąd (powiada), minimalna ilość poronień dochodzi do wiadomości sądu; karane są same proletarjuszki, inne kobiety nigdy. Robi się w Warszawie przypuszczalnie 20.000 poronień rocznie, masę kobiet umiera; sam sekcjonuję do 200 zwłok kobiet zmarłych na zakażenie krwi, a to jest tylko cząstka. Uważam, że gdyby się uchyliło wszelką karalność, możeby to podniosło na jakiś czas ilość poronień, ale na dłuższy dystans nie wyrządziłoby szkody. W każdym razie, ujemnych skutków zniesienia paragrafu nie da się porównać z katastrofami spowodowanemi codzień jego istnieniem“.
Karania osób uskuteczniających poronienia, przy równoczesnej bezkarności matki, nie uważa prof. Grzywo-Dąbrowski za słuszne ani za celowe.
Obawiałby się conajwyżej, aby, w razie zniesienia paragrafu, nie zaczęły szaleć publiczne reklamy, anonse. Ale wszak akuszerki ogłaszają się i tak, a ogłoszenia lekarzy reguluje Izba lekarska.

Adwokat Stanisław Rundo

reprezentował na Zjeździe prawników stanowisko Tow. kryminologicznego, które przyjęło za zasadę żądać niekaralności przerwania ciąży w pierwszych trzech miesiącach (zasada, która od czerwca 1929 r. obowiązuje w Estonji).
Na tem samem stanowisku stoi kryminolog, doktór medycyny i praw, p. Battawia.

Adwokat dr. Kazimierz Sterling

podziela nasze zdanie, że kwestja ta zachwaszczona jest przez przestarzałe i błędne myślowe narowy. Polska jest dziś w tem szczęśliwem położeniu, że, tworząc nowe prawo, mogłaby się z nich wyzwolić. Argument populacyjny jest złudny. Potęga państwa dzisiejszego nie opiera się na gęstości zaludnienia, lecz na zdolności do pracy twórczej. Zwiększać gęstość ludności poto aby bogacić Niemcy, Francję lub Amerykę tanim, nieszczęśliwym nadmiarem wyzyskiwanego haniebnie proletarjatu polskiego nie jest rzeczą godziwą.
Tylko opieka społeczna, danie możliwości wychowania dziecka, podniesienie dobrobytu klasy pracującej, może nawet jakieś ubezpieczenia na wypadek narodzin dziecka, mogą przeciwdziałać przerywaniu ciąży.
Z punktu prawno-lekarskiego błędem jest traktować przerwanie ciąży jako zabójstwo: zabójstwo odnosi się do życia ludzkiego, jakim płód od chwili poczęcia jeszcze niewątpliwie nie jest.
Ze względu na nieprzygotowanie naszego społeczeństwa do rozwiązania tej sprawy, uważa dr. Sterling za wskazaną drogę kompromisową, przyczem norma prawna winna być wyrażona w formie pozytywnej, naprzykład:
1) Matka, winna bądź osobiście, bądź też przy pomocy osoby trzeciej, zabicia swego płodu po upływie trzeciego miesiąca ciąży, będzie karana i t. d.
2) Tej samej karze ulegnie matka, winna zabicia swego płodu przed upływem trzeciego miesiąca ciąży, o ile zabicie dokonane zostało w tym okresie przez osobę, nie posiadającą dyplomu lekarskiego i nieuprawnioną do pełnienia praktyki lekarskiej.
3) Tej samej karze ulegnie winny zabicia płodu w warunkach, wskazanych w p. 1 i 2 niniejszego artykułu.

Dr. Zofja Garlicka,

która w warszawskiem Tow. ginekologicznem wygłosiła obszerny referat o Wskazaniach społecznych do przerywania ciąży, jest zdania, że nie da się załatwić tej sprawy mechanicznie paragrafem, ani też wyosobnić jej z całokształtu opieki społecznej. W praktyce byłaby za szerokiem uwzględnieniem wskazań społecznych w przerywaniu ciąży, za robieniem tego zabiegu w publicznych szpitalach na zasadzie orzeczenia komisji, w którą wchodziliby: lekarz, sędzia i ktoś z poradni dla matek. Nieprzestrzeganie tych warunków możnaby karać: wówczas i prawo mogłoby być szanowane, miałoby egzekutywę i poparcie społeczeństwa. Dr. Garlicka jest za niekaralnością matki w każdym razie; żąda wreszcie kar na uwodzicieli, uregulowania alimentacji etc.

Prymarjusz szpitala, dr. H. Altkaufer

życzyłby, aby zabieg przerywania ciąży był dokonywany tylko w szpitalach publicznych, tak aby nie wchodził w grę interes pieniężny lekarza, a to dla podniesienia godności stanu lekarskiego w tej sprawie; zarazem jest za stworzeniem mięszanych komisyj złożonych z lekarzy, sędziów i kobiet-społeczniczek. Te komisje opinjowałyby w każdym wypadku, czy istotnie zachodzi poważne wskazanie społeczne do przerwania ciąży.

Dr. Bronisław Krakowski,
dyrektor departamentu opieki społecznej,

jest zdania, aby paragraf karzący przerywanie ciąży zupełnie usunąć i zostawić życiu regulowanie tej sprawy. Wszelkie komisje kwalifikujące prawo do przerwania ciąży w poszczególnych wypadkach uważa za nieżyciowe i nierealne. Należy jedynie karać osoby niefachowe za fuszerkę i przeciwdziałać potrzebie przerywania ciąży, a to w drodze opieki społecznej nad matką i dzieckiem. Dom matki i dziecka, uregulowanie alimentacji, dochodzenie ojcostwa, poprawa ogólnych warunków bytu etc. — oto środki.
Sama Komsija kodyfikacyjna jest — zdaniem p. Krakowskiego — ciałem stojącem często poza życiem. Ci panowie obawiają się Ligi Narodów i mówią, że tylko tam sprawa może być rozstrzygnięta. Chcą, aby rzekoma depopulacja załatwiona była solidarnie jak demobilizacja. Toć nieraz Polska wyprzedzała inne narody w rozsądku, liberalizmie i tolerancji. Zresztą inaczej przedstawia się kwestja populacyjna w Polsce, a inaczej może się przedstawiać w innych krajach. Przytem łatwiej jest w Polsce, która tworzy swoje ustawy, nie wprowadzić jakiegoś prawa, niż gdzieindziej je usunąć.
W podobnym duchu wypowiada się dr. Alfred Krieger z Ogólno-państw. Związku Kas Chorych, kładąc zarazem nacisk na sprawę regulacji urodzeń, która, wedle jego doświadczenia, zupełnie nieznana jest większości robotników.

P. Wanda Grabińska, sędzia dla nieletnich,

uważa również, że nie można jednej ustawy wyosobniać z całokształtu Prawa; nie można chronić płodu, a nie troszczyć się o ciężarną matkę i o niemowlę po urodzeniu. Trzeba sharmonizować paragraf kodeksu karnego z całością ustawy, roztaczając nad matką jak najdalej idącą opiekę społeczną. Osobiście, przychyla się do tezy Tow. kryminologicznego: niekaralność do trzech miesięcy ciąży.

Dr. Kłuszyński,
b. naczelny lekarz Kasy Chorych w Łodzi,

radby przenieść punkt ciężkości na zapobieganie ciąży, na regulację urodzeń, w drodze uświadamiania matek i udzielania im pomocy w tej mierze. Zagadnienie to, które omawiał niedawno w druku, uważa za jedną z najpilniejszych kwestyj dla naszego kraju: przeciwdziałać bezmyślnemu i nieograniczonemu płodzeniu dzieci. Co do samego przerywania ciąży, uważa, że paragrafy nic tu nie pomagają a wiele szkodzą; co za tem idzie, trzeba je poprostu usunąć.

Prof. Wolnej wszechnicy,
Dr. Zofja Daszyńska-Golińska,

przedstawiła w swojem dziele Zagadnienia polityki populacyjnej własne zapatrywania. Jest przedewszystkiem zwolenniczką regulacji urodzeń, zapobiegania ciąży, której przerywanie jest zawsze złem i jako niszczenie życia i jako możliwe skutki dla matki; złem, ale oczywiście nieraz złem koniecznem. Załatwienie tej skomplikowanej sprawy społecznej zapomocą kodeksu karnego uważa za niedorzeczność.

Dr. Stefan Mozołowski,
sekretarz naczelnej Izby Lekarskiej,

działał w tym duchu, aby Izba Lekarska, przedtem zachowująca konserwatywną abstynencję, zajęła się tą sprawą, która w istocie weszła już na porządek obrad Izby. Osobiście, doktór Mozołowski jest zdania, że karzące paragrafy są bezlitosne a szkodliwe.

Oto garść sądów, które powinny chyba każdemu dać do myślenia. Możnaby bardzo długo ciągnąć tę listę, ale nie dodałoby to już nic istotnego. Różnice tyczą się raczej metod, ale zgodność w zasadniczym poglądzie na rolę paragrafu jest uderzająca. Te głosy reprezentują wymagania życia, istotną moralność, polegającą na tem, aby nie było krzywd i niesprawiedliwości. Zwolennicy karzących paragrafów przeciwstawiają im jedynie frazesy, w których rzekoma etyka chrześcijańska idzie pod rękę z zabobonami populacyjno-militarnemi; przedewszystkiem jednak działają stare nawyki i niezdolność spojrzenia w oczy istotnym prawdom i nakazom życia.
W chwili gdy miałem oddać te głosy do druku, otrzymałem list od dr. Benedykta Czarskiego, wieloletniego lekarza Kasy Chorych w Zagłębiu (Sosnowiec). List ten wydaje mi się tak znamienny, że pozwolę sobie zamieścić zeń dłuższy ustęp:

...Walka z obłudą, panującą w omawianej dziedzinie, jest jednym z etapów walki z nową etyką seksualną. Walka ta zapowiada się na szereg lat i trudno przewidzieć, jak ustalą się jej prawa. Narazie możemy przewidzieć tylko, czego etyka ta zawierać nie będzie. Obce jej będzie kościelno-chrześcijańskie nastawienie do spraw płciowych, jako do czegoś grzesznego, zaledwie tolerowanego; pochlebczo wyidealizowana, przez poetów opiewana niewola kobieca; podział na żonę i kochankę, różnica pomiędzy dzieckiem ślubnem i nieślubnem, t. zw. anocrebia płciowa.
W międzyczasie medycyna, oparta na zdobyczach nowoczesnej biologji seksualnej, rozwiąże w pierwszym rzędzie zagadnienie normowania płodności i rozrodczości. Już w zeszłym stuleciu Bernard Shaw powiedział: „Ograniczenie rozrodczości byłoby największym wynalazkiem XIX w.“ Czego jednak nie udało się dokonać w wieku XIX, to jest obecnie na drodze do urzeczywistnienia.
Wszystko to jest muzyką choć niedalekiej, ale przyszłości. Narazie żyjemy w okresie tworzenia w Polsce nowego kodeksu karnego. Torturowana przez prawo i etykę obecną, kobieta nie może się pocieszać tem, że następne pokolenie z tych kajdan się uwolni. Należy przeto donośnym głosem wołać o sprawiedliwość dla kobiety dzisiejszej.
Zdawałoby się, że w pierwszym rzędzie powołani są do zabierania głosu w tej sprawie ci ludzie, którzy najbliżej i najczęściej stykają się z dolą i niedolą ludzką — lekarze. Dlaczego dzieje się inaczej, uzasadniał pan częściowo w jednym z artykułów, ale dałoby się na ten temat jeszcze wiele rzeczy powiedzieć, od których żółć człeka zalewa. Na niewidzianego śmiem twierdzić, że ten przyjemniaczek, który radził owej nieszczęśliwej kobiecie, żeby nie spała z mężem, że właśnie on jest zawodowym poroniarzem i że tej samej kobiecie za 100 zł. poronienie by zrobił, a już sobie samemu napewno nie narzuca wstrzemięźliwości in puncto voluptatis. Ja osobiście jak jestem lekarzem, a więc od 22 lat, zdaję sobie sprawę z potworności obowiązującego prawa, ale dopiero gdy mnie losy od paru lat przerzuciły na teren działalności w Kasie Chorych Zagłębia Dąbrowskiego, gdy jako ginekolog zetknąłem się codziennie z 40 do 50 nieszczęśliwemi kobietami, gdy począłem odwiedzać suteryny i poddasza, gdzie roi się od dzieci, a ciągle rodzą i rodzą się nowe, gdzie ojciec przy urodzeniu się pierwszego dziecka-córeczki potrafi powiedzieć: „będzie o jedną k...ę więcej“, gdy zaczęto mi przyprowadzać małe dziewczynki zarażone tryprem przez rodziców i starsze rodzeństwo, z którymi śpią na wspólnych barłogach, gdy spotkałem się z takiemi tragedjami: podczas gdy matka pracuje na utrzymanie siedmiorga dzieci, z których dwoje jest kretynami, ojciec umysłowo chory zostaje zamknięty w pokoju, a nieraz leży przywiązany do łóżka, żeby dzieci nie zabił i zostaje z tych pęt zwolniony, gdy żona wraca z roboty, po to, by ją po raz ósmy zapłodnić i gdy kobieta ta napróżno błaga lekarzy o przerwanie ciąży; gdy przyszło mi nieraz dopomagać zrealizowaniu się „błogosławieństwa Bożego“ w takich warunkach, że rodząca leżała na barłogu w tak małej norze, że ja ciągnąłem kleszcze, siedząc w sieni, a wreszcie — i to było i jest dla mnie najokropniejszem przeżyciem, gdy na każdym kroku spotkałem się z nielitościwem biciem dzieci — rocznych nieraz dzieci! — gdym spojrzał w wystraszone na widok ojca z rzemieniem w ręku oczy dzieciaków — dosyć! — zrozumiałem, że prawo potrafi być nietylko bezlitosne, potrafi być podłe...
...Nie mam zamiaru przytaczać argumentów w obronie Pańskiej tezy, uczynił to pan lepiej i bardziej przekonywująco, niżbym ja to potrafił. Celem obecnego listu mego jest zwrócenie uwagi na inną bolączkę społeczną — na dzieci. Pragnąłbym, aby kochany nasz Boy, który tak subtelnie wyczuł tragedję wtłoczonej w jarzmo małżeństwa i macierzyństwa kobiety, otworzył swe serce krzywdzonej, paczonej, ogłupianej, maltretowanej dziatwie i wskazał państwu i społeczeństwu na ich obowiązki względem młodziutkich obywateli przyszłej Polski. Dopóki tych obowiązków nie spełnią, wara im od zapłodnionej komórki jajowej!


Niechże teraz kto z czytelników powie: jak, wobec takich faktów, wyglądają baśnie ginekologów prawiących o etyce chrześcijańskiej, lub sędziów fantazjujących o polityce populacyjnej? Co do mnie, podzielam zdanie mojego szanownego korespondenta, że jesteśmy w przededniu nowej epoki. Trzeba, by każdy czynił co w jego mocy, aby przyśpieszyć jej nadejście.



Zamknięcie bilansu

Doszliśmy do końca rozważań, które zajmowały nas bodaj przez dwanaście niedziel. Czas długi na pozór, ale znikomo krótki w porównaniu z wiekami, przez które kwestja ta stała w martwym punkcie. W ciągu tych dwunastu niedziel zmieniło się wiele. Zmieniły się poglądy najjaśniejszej Komisji kodyfikacyjnej, która przemówiła bardziej ludzkim głosem: pociągnąć jeszcze to czcigodne ciało za język, a gotowo powiedzieć coś zupełnie do rzeczy. Zmieniło się znacznie stanowisko t. zw. opinji; ubyła jedna z tych wielu, wielu kwestyj, o których się nie mówi; mówi się teraz o tem, i mówi wcale dużo. Ktoś opowiadał mi, jak, w nader szanownym domu, przy kolacji, szesnastoletnie dziewczątko dowodziło swemu sąsiadowi, poważnemu panu w smokingu, praw kobiety do przerywania ciąży. I owszem, można o tem porozmawiać przy kolacji; ale mówi się i gdzieindziej: mówi się na umyślnych zebraniach, mówi się na łamach pism — przynajmniej niektórych, — dyskutuje się jawnie tę tak doniosłą sprawę. Na razie, uważam zatem rolę moją za spełnioną: o to mi głównie chodziło.
Mówię na razie: gdyż niewątpliwie trzeba będzie jeszcze nieraz do tego tematu powrócić. Nawet gdy chodzi o ustawę, czeka tę rzecz jeszcze wiele etapów. Jeszcze nie przeszła wszystkich filtrów Komisji kodyfikacyjnej, nie przybrała w niej może ostatecznego kształtu: nie przeszła zwłaszcza przez debatę sejmową, gdzie kto wie jakie spotka ją przyjęcie[18]. To wszystko wymaga jeszcze przygotowania. Bo główną rzeczą jest przewalczenie narowów myślowych społeczeństwa, wszczepienie bardziej nowoczesnych i ludzkich kryterjów, zarówno w sprawie przerywania ciąży, jak zwłaszcza w sprawie jej ograniczenia, o które wołają u nas (pocichu) światli ekonomiści i lekarze, działacze społeczni i prawnicy. Tu trzeba jeszcze wiele pracy: kończąc tedy chwilowo te rozważania, pozostawiamy otworem naszym czytelnikom miejsce do dalszej wymiany myśli.
Parę jeszcze szczegółów chciałem potrącić. Mogło uderzyć kogoś, czemu, poruszywszy tę sprawę i mówiąc o jej ukształtowaniu się w rozmaitych krajach, nie powołałem się przedewszystkiem na reformy, jakie w tej mierze zaprowadziła sowiecka Rosja. Przyczyna jest prosta. Całokształt życia społecznego w dzisiejszej Rosji wspiera się na zasadach tak odmiennych od naszych i rozwija się w tak odrębnych warunkach, że przykład z niej zaczerpnięty mógłby budzić wątpliwości, czy to, co tam uznano za dobre, może się nadać gdzieindziej. Wolałem w potrzebie powołać się na maleńką Estonję niż na ogromną Rosję.
Stanowisko ustawodawstwa rosyjskiego w sprawie przerywania ciąży jest zresztą dość powszechnie znane. Oto jego najogólniejsze zasady, przytoczone przez nasz Głos sądownictwa:

Przerwanie ciąży, dokonane przed upływem trzech miesięcy trwania, w odpowiednich warunkach i przez specjalistę, karze nie podlega; w innych wypadkach może być wymierzona kara do pięciu lat więzienia.
Poronienia dokonywa się bezpłatnie na podstawie decyzji komisji składającej się z przedstawicielek organizacyj kobiecych i przedstawicieli władzy lekarskiej. W odleglejszych okolicach kraju decyzję może powziąć osobiście lekarz okręgowy.


Z temi komisjami, które mają zwolenników i u nas, a których funkcjonowanie budzi u innych wiele wątpliwości, podobno i w Rosji jest kłopot. W praktyce, rzecz tak mało nadająca się do biurokratycznego traktowania, sprowadza się podobno do licznych formalności i pieczątek, tak iż wiele kobiet woli omijać te komisje i, mimo grożących kar, udać się po staremu do — akuszerki. Dlatego w ostatnim czasie zmodyfikowano ten przepis, wynikły głównie z niedostatecznej ilości łóżek szpitalnych, przyznając każdej kobiecie prawo do pomocy w szpitalach publicznych, z tą różnicą, że, o ile nie może się wykazać ważnemi wskazaniami społecznemi, sama ponosi koszt łóżka i pobytu w szpitalu.
To w każdym razie jest pewne, że nowa ustawa rosyjska znakomicie wpłynęła na zmniejszenie procentu śmiertelności (a tem samem i schorzeń) w związku z poronieniami: gdy w r. 1922 na 1000 kobiet było 3,92 przypadków śmierci, w r. 1926 było ich tylko 1,64, czyli mniej niż połowa! Zestawienie procentowego stosunku śmiertelności poronień w Berlinie a w Petersburgu wykazuje śmiertelność kilkakrotnie wyższą w Berlinie: argument ten wygrywają też często w Niemczech przeciwnicy paragrafu 218. Etatyzm środkowoeuropejski może być znacznie okrutniejszy od etatyzmu rosyjskiego!
To zdaje się wszystko, co miałem do uzupełnienia. A teraz, leżą mi jeszcze na sercu obowiązki wobec moich czytelników. Otrzymałem od nich, w czasie drukowania tych feljetonów w dzienniku, mnóstwo listów: niektóre z nich zamieściłem w całości, niektóre cytowałem, innemi inspirowałem się tylko. Gdybym chciał przytaczać wszystkie, musiałbym żądać od redakcji, aby mi oddała do rozporządzenia wszystkie swoje szpalty, co, zwłaszcza w okresie przesilenia rządowego, było niemożliwe. Ale zaręczam moim czytelnikom, że listy ich nie były stracone i, choć nie mam fizycznej możliwości na wszystkie odpowiedzieć, były one dla mnie nieraz cennym dokumentem, umocnieniem w podjętej akcji, za co korespondentom moim bardzo serdecznie dziękuję. Będę miał zresztą jeszcze nie raz sposobność sięgnąć do tego archiwum.
Gdy mowa o korespondencji, jeszcze jedną sprawę — cokolwiek drażliwą — muszę tu załatwić. Otrzymałem kilkadziesiąt listów, ze wszystkich sfer, specjalnie zapytujących mnie o ów „śmiszny“ środek, który zwierzyła mi pewna lekarka jako „domowy, tani i pewny“. Pytania te stawiały mnie w trudnem położeniu. Po pierwsze, nie mogłem przyjąć osobistej odpowiedzialności za ów środek i nie chciałem się, w razie zawodu, narazić na żale i pretensje, kto wie jak daleko idące; powtóre, nie będąc, mimo mego dyplomu, zapisany obecnie w żadnej z Izb lekarskich, nie mam prawa udzielać porad, taka zaś odpowiedź byłaby niewątpliwie — choć pośrednio — udzielaniem porady lekarskiej. Lojalność wobec moich byłych kolegów nie pozwalała mi na to. Odesłałem poprostu moich korespondentów wprost do sympatycznej lekarki, która mi udzieliła wiadomości o owym „śmisznym“ środku przeciw zajściu w ciążę: ale dostawała tyle setek listów z zapytaniami, że była na mnie wściekła, tem bardziej, że ściągnęło to na nią i inne przykrości[19].
To więc, na razie wszystko.
A co teraz?
Teraz... to co zawsze. Zbiorę tych kilkanaście feljetonów, wydam je jako książeczkę, i — zacznę być wymyślany. Tak jak ciągle; „od zawsze“. Wymyślania towarzyszą całej mojej działalności pisarskiej. Słucham ich jak odległego szumu morza... Bo tak się składa, że, kiedy mi za coś wymyślają, ja najczęściej jestem już o sto mil od tego przedmiotu. Kiedy mi wymyślano za „rozwody“, siedziałem po uszy w Mickiewiczu; kiedy mi wymyślano za Mickiewicza, ja pisałem o przerywaniu ciąży; kiedy mi będą wymyślali za przerywanie ciąży, będę ślęczał nad wydawaniem listów Żmichowskiej, czy ja wiem zresztą nad czem... Skutek jest ten, że wszystkie te wyzwiska spływają mi się w jeden głos. I nie jest to bez głębszej filozofji. Bo przedmioty się zmieniają, ale istota rzeczy pozostaje jedna: wszystkie te moje rozmaite kampanje, to tylko różne odcinki jednego i tego samego frontu. Literatura ma swoje konsystorskie dziewice, tak jak ciąża ma swoich bronzowników. I doprawdy chwilami nie wiem, czy to pan Fleszyński pisze o Mickiewiczu, a pan Szpotański o poronieniach, czy odwrotnie. Mogliby się zamienić na tematy, bez szkody (i bez pożytku także) dla samej rzeczy. I o czemkolwiek będę pisał, ludzi o pewnym typie umysłowości (aby się wyrazić najuprzejmiej) zawsze będę miał przeciw sobie; i niech mnie Bóg broni od nadejścia chwili, w której miałbym ich za sobą!
Na razie tedy, żegnam was, moi czytelnicy: do zobaczenia, mam nadzieję, na innym odcinku tego samego frontu...



Przypisek

Myślałem, że już będę mógł zakończyć moje nazbyt ginekologiczno-społeczne rozważania, kiedy dokument, nadesłany przez jednego z czytelników, każe mi je przedłużyć na chwilę. Dokument autentyczny, oryginalny, z pieczątką, a oto jego brzmienie:

Okólnik Nr. 24.

W związku z trudnościami przeróbek i dostosowań starych mieszkań folwarcznych do obecnych wymagań władz, a między innemi żądania, by rodziny posiadające większą ilość dzieci dostały więcej izb, doradzamy WPanom wymówić posadę takim rodzinom i wręczyć konotatkę przed 1 stycznia 1930 roku.
Spis tych, co podawali do Komisji Rozjemczej, można przejrzeć w biurze Związku.
...dnia 18 grudnia 1929 r.

(pieczątka): Zarząd...
oddziału Związku Ziemian.

W istocie brakowało moim artykułom tego dokumentu, on dopiero stawia kropkę nad i w całej sprawie! Zważcie te słowa urzędowego papieru: doradzamy WPanom wymówić posadę takim rodzinom... To nie jakaś przygodna pani Dulska, która wyrzuca na bruk służącą w ciąży oburzona niemoralnością tego stanu; tu chodzi z jednej strony o „prawe“ i legalne rodziny, a z drugiej o urzędowo, planowo działającą organizację. Ponieważ masoni (bo to muszą być z pewnością masoni) stawiają dzikie żądania, aby ludzie mogli mieszkać w przybliżeniu bodaj jak ludzie (wedle informacji, jakie uzyskałem u pp. inspektorów Ulanowskiego i Gnoińskiego, żądania te są bardzo skromne), przeto stosuje się środki samoobrony: wymawia się pracę rodzinom o większej ilości dzieci... I to nie jakiś pojedyńczy drab tak czyni: to uchwała Zarządu, powzięta zapewne po dojrzałej rozwadze, po dyskusji...
I kto tak postępuje? Podpory religji, tradycji, cnót obywatelskich, ci właśnie, którzy na ustach mają wciąż ojczyznę, politykę populacyjną i etykę chrześcijańską. Nie chodzi mi tu specjalnie o ziemian; zapewne nie są lepsi ani gorsi od innych; chodzi o stwierdzenie obłudy społeczeństwa w stosunku do tych zagadnień.
I zważmy, jaka jest dalsza kolej. Wyrzucają w krótkiej drodze rodzinę z kilkorgiem dzieci, która zostaje bez pracy. Przypuśćmy, że matka jest w ciąży; znalazłszy się w tej rozpaczliwej sytuacji, idzie, z narażeniem własnego życia, do baby i przerywa ciążę: za który-to zbrodniczy czyn prawo skazuje ją na pięć lat więzienia. Co się przez te jej lata więzienia stanie z kilkorgiem dzieci pozbawionych matki, o to prawo nie pyta. Główna jego troska, to — moralność. I ci, którzy bronią tego stanu rzeczy, też utrzymują, że bronią moralności! Ale, skoro to jest wasza moralność, niechże was gęś kopnie, pozwólcie mi nadal zostać niemoralnym...
A teraz drugi dokument. Dzienniki donoszą, bez komentarza:

Wyrodna matka skazana na śmierć.
Tarnów, 4. czerwca 1930. Przed Trybunałem sądu przysięgłych w Tarnowie odbyła się rozprawa przeciwko Józefinie Furdynównie, służącej z pod Mielca, która zabiła swe 5-miesięczne dziecko, dusząc je ziemią, włożoną do ust.
Sąd wydał wyrok, skazujący Furdynównę na karę śmierci przez powieszenie.


Dziecko uduszone, matka na szubienicy, — niech żyje polityka populacyjna!
Piekło, — piekło kobiet...



UZUPEŁNIENIE

Piekło kobiet wciąż otwarte

Jak wspomniałem w Przedmowie, od pierwszego wydania Piekła kobiet zaszły w kwestji, która nas tu obchodzi, doniosłe zmiany.
Wszedł w życie obowiązujący od dn. 1 września 1932 r. kodeks karny, wydany na zasadzie rozporządzenia Prezydenta Rzplitej z 11 lipca 1932. Rozstrzygnęły się losy paragrafu, o który toczyła się paroletnia walka: mianowicie karalność przerywania ciąży. Powiedzmy odrazu, że walka zakończyła się przegraną rozsądku i ludzkości. Nowy kodeks przekreślił rezultat prac Komisji kodyfikacyjnej, a mianowicie najważniejszą ich zdobycz: odważne i jasne wysunięcie względów społecznych i materjalnych. Polski kodeks uczynił wprawdzie pewien wyłom w konserwatywnem stanowisku dawnych ustaw; można się jednak słusznie obawiać, że wyjdzie to znów na korzyść uprzywilejowanych, cały zaś ciężar prawa po dawnemu będzie gniótł i łamał tych, którym najbardziej trzeba ochrony.
Przypomnijmy w kilku słowach znamienne dzieje tego paragrafu. W Komisji kodyfikacyjnej przeszedł on trzy fazy; w każdem „czytaniu“ przedstawiał się odmiennie.
Pierwsza redakcja, ogłoszona drukiem w r. 1929, stanowiła poprostu karę więzienia do lat 5 dla kobiety, karę do lat 15 dla sprawców spędzenia płodu, bez żadnych klauzul i wyjątków.
Mimo tego drakońskiego brzmienia projektu, wiadomo było, że w łonie Komisji kodyfikacyjnej istniały poważne różnice zdań. Jeden z członków Komisji, b. prezes Sądu Najwyższego, żądał wręcz — oczywisty bolszewik! — zupełnej niekaralności przerywania ciąży i skreślenia dotyczącego paragrafu, jako niecelowego i szkodliwego. Poglądy swoje przedstawił prezes Mogilnicki na zjeździe prawników (1929), który to zjazd, większością głosów, wypowiedział się też przeciw karalności, tem samem przeciw projektowi Komisji. Postarałem się dać rozgłos tej sprawie w broszurze p. t. Piekło kobiet; zebrałem w niej m. in. głosy poważnych sędziów, prokuratorów, adwokatów, socjologów, lekarzy, społeczników: wszyscy oświadczyli się albo za usunięciem paragrafu, albo za rozszerzeniem praw lekarza do przerwania ciąży — obok względów czysto lekarskich — na względy społeczne.
Ten wyraz opinji nie pozostał bez wpływu na Komisję kodyfikacyjną. W drugiem czytaniu (1929) projektu poddała ona zasadniczej rewizji swoje poprzednie stanowisko, czego wynikiem była następująca formuła, stanowiąca ogromną zdobycz. Mianowicie, do art. 141 i 142, utrzymujących dawne kary, dołączono art. 141 a:

Sprawca czynu z art. 141 i 142 nie ulega karze, jeżeli zabieg był dokonany przez lekarza i przytem był konieczny ze względu na zdrowie matki, dobro rodziny lub ważny interes społeczny.
W trzeciem, ostatniem czytaniu projektu (1931) formuła ta uległa dalszemu rozszerzeniu w duchu ludzkości i rozsądku. Czytamy tam mianowicie, jako art. 231:
Niema przestępstwa z art..., jeżeli zabieg był dokonany przez lekarza i przytem był konieczny ze względu na zdrowie kobiety ciężarnej, jej ciężkie położenie materjalne, dobro rodziny lub ważny interes społeczny.

Z ogłoszeniem trzeciego czytania, Komisja kodyfikacyjna zakończyła swoje prace; projekt jej powędrował do ministerstwa sprawiedliwości. Jakie tam ów paragraf przechodził koleje, o tem już ogół nie był informowany; poufnie tylko dochodziły wiadomości o kolejnych próbach przeredagowania owej klauzuli. Zdawało się wszakże, że chodzi tylko o formę, i że, co się tyczy ducha, stanowisko Komisji będzie utrzymane. Stało się inaczej. O ile brzmienie obowiązującego od dn. 1 września b. r. kodeksu rozszerza legalność przerwania ciąży na szereg konkretnych wypadków, o tyle przekreśla ono właśnie te okoliczności, na które Komisja kodyfikacyjna położyła główny nacisk.
Dotyczące artykuły nowego kodeksu brzmią:

Art. 231. Kobieta, która płód swój spędza lub pozwala na spędzenie go przez inną osobę, podlega karze aresztu do lat 3.

Art. 232. Kto za zgodą kobiety ciężarnej płód jej spędza lub jej przy tem udziela pomocy, podlega karze więzienia do lat 5.
Art. 233. Niema przestępstwa z art. 231 i 232, jeżeli zabieg był dokonany przez lekarza i przytem:
a) był konieczny ze względu na zdrowie ciężarnej, albo

b) ciąża była wynikiem następstwa, określonego w art. 203, 204, 205 lub 206.
(W artykułach 203—206 chodzi o osoby nieletnie, o upośledzonych umysłowo, o wypadki gwałtu, nadużycie stosunku zależności lub wyzyskanie krytycznego położenia, wreszcie o kazirodztwo.)

Oceńmy dodatnie i ujemne strony nowego kodeksu w porównaniu z kodeksami dawniejszemi z jednej strony, a z projektem Komisji z drugiej.
Kara jest nibyto złagodzona: 5-letnie więzienie dla kobiety winnej poronienia zamieniono na areszt do lat 3. Ale kara odgrywała tutaj rolę czysto teoretyczną: szkodliwość paragrafu leży nie w surowości wymiaru kary (która prawie nigdy nie bywa stosowana, dla tej prostej przyczyny, że winna najczęściej już... nie żyje), ale w tem, że, wiążąc lekarzowi ręce, kodeks wydaje kobiety na łup partactwa.
Ustalono wyraźnie, że wolno lekarzowi dokonać zabiegu ze względu na zdrowie kobiety ciężarnej; dotąd działo się to jedynie drogą pośredniego stosowania zasady wyższej konieczności. W praktyce było to już od dawna uświęcone prawem niejako zwyczajowem; ale zarazem było — jak można się obawiać że będzie i nadal, — ograniczone prawie wyłącznie do klienteli zamożnej lub ustosunkowanej.
Co się tyczy klauzul zawartych w art. 233, stanowią one niewątpliwy postęp, zwłaszcza jeżeli ten artykuł porównać np. z kodeksem niemieckim, wedle którego bywały wypadki, że 12-letnia dziewczynka, zgwałcona i zapłodniona przez własnego ojca, musiała donosić i urodzić dziecko, bodaj kosztem własnego życia, i żaden lekarz nie mógł jej uwolnić od tej potwornej ciąży... Ale, biorąc ściśle, owe wypadki z art. 233, w których ustawa nasza dopuszcza interwencję lekarza, są raczej wyjątkowe i stosunkowo rzadkie; należą przytem do tych, które i tak — obok szeregu innych — formuła Komisji kodyfikacyjnej zamykała w ogólnem pojęciu dobra rodziny lub interesu społecznego. Natomiast gdzie chodzi o wypadki codzienne, dotyczące setek tysięcy kobiet, tam nowy kodeks zawiódł nadzieje obudzone humanitarnem stanowiskiem Komisji. Utrzymano przywilej zamożnych na niekorzyść ubogich. Zdrowie matki! Wiemy jak jest z tem zdrowiem! Po dawnemu kobieta „z lepszych sfer“ znajdzie świadectwa lekarskie i pomoc specjalistów w każdym wypadku; ale biedaczki z szarego tłumu będą również po dawnemu wydane na łup pokątnych praktyk. Potwierdza te obawy rozporządzenie p. Prezydenta Rzplitej o wykonywaniu praktyki lekarskiej, wedle którego do uskutecznienia tej operacji potrzebne jest orzeczenie dwóch lekarzy. Kwestja kosztu; kogo nie stać na opłacenie tolerancji lekarzy, — do akuszerki, do babki! Bo nie łudźmy się; aż nadto stwierdzonym faktem jest, że paragrafy i groźby nie powstrzymają ani jednej kobiety i nie zmuszą jej do utrzymania niepożądanej ciąży. To też ci, którzy jednem pociągnięciem pióra przekreślili intencje Komisji, dużo wzięli na swoje sumienie. Uprzejmi komentatorowie kodeksu mówią, że załatwiono rzecz „kompromisowo“... W istocie; ale jest to kompromis między prawodawcą a cmentarzem, w którym cmentarz nie ustąpił nic albo bardzo mało.
Zatem, cóż pozostaje? Walczyć nadal, wykazywać że cały ten paragraf jest szkodliwym absurdem, hołdem nadaremnie złożonym obłudzie kosztem życia i zdrowia kobiet i że prędzej czy później musi być zwalony.
Tak stoi sprawa co się tyczy kodeksu. Byłoby to bardzo smutne, gdyby nie pocieszająca okoliczność, że równocześnie udało się osiągnąć, w drodze inicjatywy prywatnej, wiele na przyszłość wróżące wyniki w sprawie zapobiegania niepożądanej ciąży. Powstała w Warszawie pierwsza Poradnia Świadomego macierzyństwa, w której założeniu piszący te słowa miał zaszczyt brać czynny udział. Powstanie Poradni nie obyło się bez mniejszych i większych burz, tak w prasie jak i w Senacie, gdzie jeden z senatorów wniósł interpelację, wywołując odpowiedź i wyjaśnienie ministra[20]. Zarówno niesumienna prasa, jak i lekkomyślny (mimo, że 90-letni) interpelant pomieszali tu — mniej lub więcej świadomie — sprawę zapobiegania a przerywania ciąży, imputując propagandę poronień (!) tej instytucji, która z natury swojej jest najdzielniejszym czynnikiem zwalczania tej plagi społecznej. Wszystko to nie przeszkodziło poradni Świadomego macierzyństwa rozwijać się normalnie i osiągnąć już obecnie godnych uwagi wyników. W ślad za warszawską instytucją powstały analogiczne poradnie w Łodzi, w Krakowie, w Gorlicach, w Białymstoku, etc.; wszystko zdaje się wróżyć, że liczba ich będzie się mnożyła z każdym dniem, mimo wytężonej kontragitacji przeciwników i mimo oszczerczej kampanji, która nie przebiera w środkach. Godne uwagi zwłaszcza jest, że Towarzystwu Świadomego macierzyństwa, założonemu w Krakowie przez p. Ludwika Szczepańskiego, udało się wciągnąć do swojej akcji lekarzy Kas chorych. Gdyby się udało osiągnąć ten rezultat wszędzie gdzie istnieją Kasy chorych, byłoby to ogromne uproszczenie; odpadłyby koszty i trudności techniczne, wystarczyłoby tutaj trochę zrozumienia i dobrej woli. Bądź co bądź, w ciągu ubiegłych trzech lat, zaszły w stosunku lekarzy do tego zagadnienia szczęśliwe przemiany; głośny swego czasu adres 40 lekarzy zakopiańskich (na ogólną liczbę 43 lekarzy, jacy praktykują w Zakopanem) świadczyłby o tem dość wymownie.
Podczas gdy poprzednio brak było zupełnie literatury w tym przedmiocie, ostatnie lata wykazały znaczną w tej mierze poprawę.
Przełożono z rosyjskiego obszerne dzieło prof. Gubarewa i prof. Sielickiego p. t. Środki zapobiegające ciąży w nowoczesnem oświetleniu naukowem. Dalej ukazały się (oprócz wzmiankowanej broszury d-ra Kłuszyńskiego): Skuteczne i nieszkodliwe środki zapobiegania ciąży, przez d-ra Rubinrauta z przedmową dr. Budzińskiej-Tylickiej; i O sposobach zapobiegania ciąży doc. Lorentowicza. Popularyzacji Świadomego macierzyństwa poświęcona jest broszura Boya-Żeleńskiego Jak skończyć z piekłem kobiet (1932).
Wreszcie zawiązała się w Warszawie w r. 1933 Liga reformy obyczajów, w której program wchodzi zarówno zakładanie poradni zapobiegawczych dla kobiet w całej Polsce, jak również zwalczanie plagi poronień, a zarazem dążenie do zmiany „paragrafów przeciwporonieniowych“ kodeksu karnego, jako niecelowych i szkodliwych. Liga reformy obyczajów pozostaje w związku ze Światową Ligą reformy seksualnej a w szczególności z centralą jej w Londynie. Jest tedy organizacja, koło której mogą skupić się wszyscy, którym leży na sercu to, aby położyć kres piekłu kobiet.
Trzeba tu wreszcie zanotować, że nawet nieprzejednane stanowisko władz kościelnych uległo w stosunku do zapobiegania ciąży i ruchu „regulacyjnego“ znamiennym przemianom. Doniosłe znaczenie miało kazanie na ten temat kanonika Westminsteru, świadczące, że kościół anglikański otwarcie już przeszedł na stronę birth-control. Arcybiskup ormiańsko-wschodniego obrządku, dr. Schmucker, również stwierdził, że nie widzi w tej idei nic sprzecznego z zasadami chrystjanizmu. Ale nawet w kościele katolickim widać pewne oznaki, świadczące o zachwianiu się dawnej nieprzejednanej postawy wobec „błogosławieństwa bożego“. W Niemczech już od kilku lat toczą się dyskusje około metody d-ra Knausa oraz kalendarzyków, wskazujących rzekomo „bezpieczne dni“, w których kobiecie nie grozi zapłodnienie. Kalendarzyki te reklamują się jako dozwolone przez władze duchowne. U nas, pierwszą enuncjacją w tej mierze jest znamienna broszura, którą omawiam w następnym artykule.



Gwiazdka lekarza japońskiego
dla katolickich żon

Domorosły katolicyzm polski ma tę właściwość, że jest — dosłownie, nie w przenośni — bardziej katolicki od papieża. Kiedy, w czasie wojny, papież, uwzględniając trudności sytuacji gospodarczej wszystkich krajów, skasował pewną ilość świąt, kucharka moja, gorliwa katoliczka, oświadczyła, że „święta ustanowił Pan Bóg, a papież nie ma w tem nic do gadania“. Kucharka ta mogłaby być patronką naszej klerykalnej literatury. Można się było przekonać o tem w czasie dyskusji o poradniach Świadomego macierzyństwa. Z jaką pewnością siebie różne gryzipiórki rozstrzygały bez apelacji, że kościół na żadne regulacje urodzeń, stanowiące masoński wymysł i grzech śmiertelny, nigdy się nie zgodzi i że zna tylko jedną drogę do ograniczenia potomstwa — bezwzględną wstrzemięźliwość! To było hasło naszych klerykałów, naszych feljetonowych ojców kościoła i KAP-ów do wczoraj, do dziś.
Tymczasem kwestja nie była tak prosta. Każdego, kto uważnie czytał encyklikę papieską z r. 1930 (Casti Connubii), musiał uderzyć ustęp, domagający się wręcz ściślejszej interpretacji. Interpretowano go też rozmaicie. Podczas gdy amerykański sędzia Lindsey, krytykując encyklikę w swojej ostatniej książce (Życie niebezpieczne), rozumie ten jej ustęp w sensie absolutnej wstrzemięźliwości płciowej, jako jedynej uznanej przez papieża formy regulacji urodzeń, warszawski lekarz, docent Lorentowicz, w broszurze O sposobach zapobiegania ciąży wykłada myśl papieża zupełnie odmiennie, uważając, że w sprawie zapobiegania ciąży papież przechyla się ku liberalizmowi, i cytując, na poparcie swej opinji, autentyczny tekst encykliki: „Wolno natomiast i winno się mieć na względzie to wszystko, co przemawia za indykacją społeczną i eugeniczną, byleby się to osiągało środkami dozwolonemi, uczciwemi i w słusznych granicach“.
Pożądane byłoby, coprawda, w rzeczy dla świata katolickiego tak doniosłej, ściślejsze określenie, które środki są „dozwolone, uczciwe i mieszczące się w słusznych granicach“? Otóż, w tym właśnie punkcie encyklika była zdana na sporne interpretacje. Przez wzgląd na „społeczną i eugeniczną“ wagę zagadnienia dla ogromnej części ludności, trudno przypuszczać, aby zamierzeniem encykliki było załatwić te trudne sprawy ewentualnem zaleceniem powszechnej wstrzemięźliwości płciowej w małżeństwie. A jednak, nietylko Lindsey, lecz i wielu innych mniej lub więcej powołanych komentatorów w ten właśnie sposób encyklikę Casti Connubii interpretowało.
Objaśnieniem encykliki miał być świeży list papieża Piusa XI do lekarzy katolickich, datowany z dn. 22 października r. ub. Charakterystyczne jest, że cała nasza prasa klerykalna zbojkotowała ten list papieża: widocznie nie znalazł łaski w oczach naszej cenzurki obyczajowej. Podaję tu ten list w streszczeniu PAT-a:

W liście wystosowanym do zjazdu lekarzy katolickich Pius XI stwierdza, że w czasach dzisiejszych zawód lekarski wymaga zrozumienia zasadniczych podstaw moralnych, tak ściśle związanych z udzielaniem pomocy cierpiącej ludzkości. W dalszym ciągu, Pius XI pochwala zamiary przestudjowania problematu demograficznego, wychodząc z założeń encykliki Casti Connubii, w zrozumieniu, iż od realizacji zawartych w niej postulatów zależy dobrobyt rodzin i narodów. Wreszcie, papież podkreśla, że poważne studja problematów tak niesłychanie ważnych wykazują zawsze, jak wspaniała i istotna harmonja panuje między doktryną katolicką a prawdziwemi zdobyczami nauki.

Mimo tego najbardziej autorytatywnego komentarza, trudno powiedzieć, aby sprawa była dostatecznie jasna, a w szczególności punkt, dokoła którego cała rzecz się kręci: mianowicie, mówiąc poprostu, czy, ze stanowiska katolickiego, zapobieganie ciąży jest zabronione czy dozwolone, i w jakiej mierze.

To też prawdziwą rewelacją będzie dla naszego świata katolickiego broszura, która ukazała się świeżo. Nie przez swą wartość; broszμra, której autorem jest dr. Aleksander Zajdlicz[21], utrzymana jest na dosyć niewybrednym poziomie; poglądom zaś, które głosi, też ani nowym ani oryginalnym, wagę nadają przedewszystkiem pieczątki autoryzacyjne, któremi się legitymuje. Świadectwa te pozwalają mniemać, że znajdziemy w tej rozprawie autentyczne opinje kościoła, bo czytamy tam na wstępie:
NIHIL OBSTAT
Poznań, dnia 23 września 1932
X. Dr. Baranowski
cenzor

IMPRIMATUR
Poznań, dnia 27 września 1932
Bp. Dymek
wikarjusz generalny
X. Jedwabski
kanclerz Kurji Arcybiskupiej
L. D. 1172/32

A oto wywody, które częściowo streszczam, częściwo zaś cytuję dosłownie, zachowując podkreślenia autora:
„Kwestja, — powiada we wstępie, — o którą tu chodzi, należy do najbardziej drażliwych i brzemiennych w skutki, tak daleko idące, że bez cienia przesady powiedzieć można: chodzi tu o los duszy i ciała miljonowych rzesz, chodzi o przyszłość całego narodu“.
Po głębokiej rozwadze i zasięgnięciu zdania „osób najbardziej światłych i miarodajnych“, autor uznał, że przemilczenie byłoby moralnie karygodnem zaniedbaniem. Chrystus kazał nie chować światła pod korcem.
Chodzi o regulację ilości potomstwa.
Dotąd, zajmowały się tem jedynie sfery wolnomyślicielskie; dla wierzącego katolika, twarde non possumus Rzymu było zamknięciem dyskusji. Obecnie „niespodziewanie, otworzyły się widoki rozwiązania najtrudniejszego zagadnienia moralno-społecznego, zgodnie z nakazem etyki katolickiej i praw przyrody“.
Nim przejdzie do podania tego rozwiązania, autor zastanawia się nad istotą i celami małżeństwa. Utrzymanie gatunku, rodzenie dzieci, nie jest wyłącznym celem tej instytucji. Są i inne cele: wspólna pomoc i pociecha, a także to, co teologja nazywa „seditio concupiscentiae“, zaspokojenie pożądania, uzyskanie tą drogą spokoju zmysłów. Wynikiem tego zaspokojenia zmysłów jest najczęściej poczęcie dziecka. Dotąd sądzono, że tak być musi.
W prymitywnem bytowaniu ludzkiem, — wywodzi dalej autor, — opłakane warunki higjeniczne same regulują „rozrzutność przyrody“, i, przez ogromną śmiertelność dzieci, nie dopuszczają do zbytniego przeludnienia. W warunkach cywilizowanych, wyłania się problem nadmiaru ludności, który dał początek teorjom maltuzjańskim i neomaltuzjańskim. Kościół potępia neomaltuzjanizm, czyli ograniczanie potomstwa zapomocą sztucznych środków zapobiegawczych.
„Potępienie to — pisze i podkreśla autor broszury — nie odnosiło się do samej zasady redukcji ilości potomstwa. Nakaz Boży „mnóżcie się“ nie znaczy, że mamy się mnożyć bez względu na warunki. Kto nie może wyżywić potomstwa, kto jest obciążony dziedzicznie i mógłby zrodzić potomstwo fizycznie i duchowo chore — ten nie pracuje dla Królestwa Bożego ani dla dobra Ojczyzny, zaludniając świat kandydatami do więzienia lub szpitala albo domu obłąkanych. Nie ilość potomstwa decyduje o przyszłości narodu, lecz jego jakość. Szczególnie Polska zdobyła sobie smutną sławę jako „eksporterka krwi ludzkiej“ — czyli pozbawionego wszelkiej kultury proletarjatu roboczego...“
(Podkreślam: to nie jest — mimo identycznego niemal brzmienia — wyjątek z programu wyklinanej z ambon „poradni świadomego macierzyństwa“; to pisze broszura wydana w Poznaniu z aprobatą Kurji Arcybiskupiej; skład główny: Księgarnia św. Wojciecha).
Nadużywano — mówi dalej autor — budującej zasady: „Skoro Bóg dał potomstwo, da też i na jego wyżywienie“. Taka wiara jest, jego zdaniem, „w najlepszym razie karygodną lekkomyślnością, brakiem poczucia odpowiedzialności, albo — mówiąc językiem teologicznym — dufnością“.
Co do zachowania czystości w małżeństwie, ta jest cnotą tylko dla wybranych. Wymaga obustronnej zgody; jedna strona, odmawiając drugiej należnego jej prawa, wyrządza jej krzywdę, którą uważa się nawet za grzech, za pewnego rodzaju zerwanie umowy; co więcej, naraża na grzech drugą stronę, prowadzi do niebezpiecznych zboczeń, do zdrady małżeńskiej. Wstrzemięźliwość taka, stosowana bez wspólnej zgody, osłabia węzły wzajemnej miłości.
„Cóż uczynić jednak, gdy rozum i sumienie zgodnie oświadczają, że w tej chwili sprowadzenie na świat potomstwa byłoby lekkomyślnością, a nawet zbrodnią wobec żony, która w danym okresie nie jest fizycznie ani duchowo zdolna do macierzyństwa, lub wobec warunków ekonomicznych, których lekceważenie byłoby dufaniem w Miłosierdzie Boże? Czyż wolno apelować do opieki Opatrzności dlatego — by móc zaspokoić własną żądzę? Czy taka bezwzględność męża nie musi w żonie zabić wszelkich uczuć, wywołać odrazę fizjologiczną i wkońcu zamienić pożycie w największą niedolę? Czy aż nazbyt często to co ma być nagrodą nie staje się w tych warunkach poprostu piekłem? Trzeba prawdzie w oczy spojrzeć. Spowiednicy nasi dużo na ten temat mogliby powiedzieć“ — konkluduje autor.
Zatem, w konkluzji, zapobiegać ciąży nietylko wolno, lecz należy, o ile jest ona ze względów ekonomicznych, eugenicznych czy innych ważnych względów niepożądana. Ale jak, jakiemi sposobami, skoro środki dotychczasowej nauki są wzbronione? Autor daje na to odpowiedź.
Jakby dar niebios — pisze — „zjawiło się rozwiązanie odwiecznego problematu. Zawdzięczamy je genjuszowi syna obcej nam rasy, Japończyka dr. Ogino z (niezależnym) współudziałem austrjackiego lekarza dr. Knausa. Na tle tych odkryć medycyny zrozumiemy dopiero w pełni to, co nie każdy nawet katolik rozumiał, jak świętą rację miał kościół w swym rzekomym uporze... A zarazem otworzą się nam inne zupełnie perspektywy, które dotąd pozostawały niedostępne dla tych, którzy chcieli być konsekwentni i karni. Chodzi tu o ni mniej ni więcej, tylko o rozwiązanie zagadnienia regulacji ilości potomstwa i warunków, w których wyrastać będzie nowe pokolenie synów kościoła i ojczyzny“.
Odkrycie to (znane od kilku lat światu lekarskiemu) polega na hipotezie, że owulacja następuje u kobiety mniej więcej w połowie międzymiesięcznego okresu i że jajko „tylko przez parę godzin (6-8) zachowuje zdolność przyjęcia plemnika“. Gdyby się tedy dało ściśle określić porę owulacji, możnaby równie ściśle oznaczyć długi ciąg dni w miesiącu, w których czasie obcowanie płciowe nie grozi zapłodnieniem. Zachować wstrzemięźliwość okresową, dostępną każdemu, ograniczyć stosunki płciowe do owego „bezpiecznego“ okresu, — i oto sprawa regulacji urodzeń, zapobiegania ciąży, załatwiona. Jeden z badaczy, Smulders, sądzi, że tylko 8 dni w miesiącu jest płodnych: chodzi o to, aby je ominąć. Do tego celu służą dość już rozpowszechnione w Niemczech tabelki i kalendarzyki dla kobiet.
Tego środka zapobiegawczego — dowiadujemy się — kościół katolicki dozwala, nie jako normalną praktykę, gdyż to byłoby zaprzeczeniem głównego celu małżeństwa, lecz jako koncesję, tam gdzie wspomniane warunki czynią ciążę niepożądaną.
Broszurka zawiera również tabelkę graficzną, pozwalającą kobietom obliczyć czas jakoby bezpieczny od zapłodnienia.
Tyle mówi broszura dr. Zajdlicza. Nie jest tu mojem zadaniem dyskutować tezę dr. Ogino i dr. Knausa. Uczynią to (i czynią już) specjaliści całego świata na łamach fachowych pism. Jeżeli obliczenia japońskiego i austrjackiego lekarza są trafne, w takim razie możnaby się spodziewać po nich skutecznego sposobu regulowania urodzeń. Nie wszyscy jednak lekarze podzielają optymizm dr. Zajdlicza; zdania w tej mierze są bardzo podzielone, a sama mnogość tabelek, kalendarzyków i sposobów obliczania „bezpiecznego okresu“ świadczy, że rzecz nie jest jeszcze ostatecznie ustalona. W każdym razie, dokładne poznanie okoliczności zapłodnienia jest w drodze.
Ale tutaj chodzi mi o co innego. Chodzi mi o stwierdzenie samej zasady, o stwierdzenie faktu, że obecnie — takby wynikało z broszury — nastaje zgodność między nauką kościoła a poglądami wyklinanych dotychczas lekarzy „masonów“ co do spraw populacyjnych, eugenicznych i co do samej zasady regulacji urodzeń. Posłuchajmy końcowego hymnu broszury dr. Zajdlicza: imię dr. Ogino — pisze — twórcy skutecznej metody chronienia się przed ciążą, „ludzkość będzie wymawiała po długie wieki z czcią i wdzięcznością“. — A dalej formalny program Świadomego macierzyństwa: „W takich warunkach poczęte potomstwo nie będzie napełniało szpitali i więzień. Oto jest droga do stworzenia rasy wysokiego duchowego i fizycznego gatunku, rasy do której należeć będzie przyszłość... Mniejszą rozrzutność przyrody zastąpi większa higjena duchowa i fizyczna, zmniejszenie liczby urodzin wyrówna mniejsza śmiertelność“...
Czytam to, patrzę na pieczątkę Kurji Arcybiskupiej i ledwo oczom wierzę: toż jeszcze miesiąc temu za wygłaszanie takich rzeczy szło się na indeks! A niech kto porówna te poglądy z broszurą księdza dr. Szymańskiego, wydaną w r. 1930 w Lublinie! Czarne stało się białem.
Czytajmy dalej ten hymn na cześć japońsko-katolickiej regulacji urodzeń:
„A wtedy przyjdzie czas, gdy Polska potrafi spełnić swoje wielkie zadania, których nie rozwiąże, dopóki jedynie ślepy instynkt decydować będzie o rzeczy najdonioślejszej, jaką jest nietylko zachowanie, lecz i udoskonalenie gatunku, bez którego podołać nie zdołamy coraz trudniejszym warunkom bytu, ani zwyciężyć w coraz ostrzejszej walce narodów. A nadewszystko nie zrealizujemy Królestwa Bożego na ziemi“.
Tak kończy dr. Zajdlicz, „po zasięgnięciu zdania światłych i miarodajnych osób“.
Nie potrzebuję wskazywać, jak dalece sensacyjną jest ta broszura, właśnie przez wzgląd na te „miarodajne osoby“ i przez zupełną zmianę frontu kościelnych sfer, jaką wróży w danej sprawie.
Zatem zapanowała zgoda co do samej zasady: ograniczenia urodzeń.
Ograniczenie to, dotąd przez kościół ścigane klątwami, staje się oto niemal nakazem kościoła. „Świadome macierzyństwo“, dotąd piętnowane jako zakała, doczekało się swej apoteozy na kartach tej aprobowanej broszury.
Różnica jest jedynie w technice. Tu kalendarzyk, tam pessarja i środki chemiczne. O to nie będzie sporu. O ile tylko kalendarzyk Ogino—Knaus wytrzyma próbę doświadczenia, medycyna praktyczna z radością przyswoi sobie jego korzyści. Niebawem — to ostateczny wniosek nastręczający się z broszury dr. Zajdlicza — Polska powinnaby się pokryć katolickiemi poradniami dla kobiet, któreby uświadamiały potrzebującą ludność i dostarczały jej kalendarzyków.
Ale, w razie gdyby pewność tych obliczeń czasu bezpieczeństwa okazała się zawodna, czy wówczas, oświetliwszy tak jaskrawo zgubność bezmiernej i dzikiej populacji a błogosławieństwo ograniczenia urodzeń, kościół zdoła utrzymać swoje bezwzględnie potępiające stanowisko wobec dotychczasowych środków medycyny w tej mierze? Czy granica pociągnięta między różnemi metodami nie będzie zbyt sztuczna? Więc wolno — a nawet nieraz należy — kobiecie strzec się najpilniej ciąży przy pomocy kalendarzyka; ale gdyby ta kobieta, nie ufając dostatecznie japońskiemu doktorowi lub, co gorsza, zawiódłszy się na nim, a przekonana wymową dr. Zajdlicza o szkodach niepożądanej płodności, zechciała uzupełnić gwarancje kalendarzyka dodatkowem użyciem np. wody z octem, wówczas popada w stan grzechu śmiertelnego? Czy takie rozróżnienie nie wyda się zbyt talmudyczną subtelnością? Skoro raz postawiło się zasadę „świadomego macierzyństwa“ w tak przekonywających i przez tak wysokie powagi duchowne uprawnionych słowach, bardzo trudno będzie potem utrzymać zasadnicze granice między metodami, stworzyć dwie medycyny, katolicką i „masońską“. Te rozróżnienia, siłą rzeczy, muszą się stać martwą literą; to też broszurę dr. Zajdlicza mamy prawo uznać za symptom wycofywania się kościoła z dotychczasowego nieprzejednania. A skoro raz rzecz weszła na te tory, już się nie zatrzyma.
Teraz czeka nas ucieszne widowisko. Nasze katolickie pisma i pisemka, prowadząc zaciekłą kampanję przeciw „świadomemu macierzyństwu“, ścigały nie te czy inne metody zapobiegawcze, lecz samą zasadę ograniczenia potomstwa, sławiąc świętość i obowiązek nieograniczonego rozradzania się — w każdym wypadku i we wszelkich okolicznościach. Obecnie, czytając hymn na cześć regulacji urodzeń, wyśpiewany w broszurze opatrzonej tak wysoką aprobatą, pisma te będą miały niewątpliwie chwilę zakłopotania, zanim, przy pomocy mniej lub więcej pomysłowej dialektyki, zaczną trąbić do odwrotu.
Jak się fika takie koziołki, daje przykład sam autor broszury, dr. Zajdlicz, który — możnaby rzec — czerpiąc garściami argumenty z moich artykułów i powtarzając przeciwko dzikiej populacji wszystko to, co ja staram się krzyczeć od kilku lat, równocześnie nazywa mnie, za tę właśnie akcję, „osławionym d-rem Boyem-Żeleńskim“. Oddawna przywykłem uśmiechać się z takiej logiki i z takich epitetów. Pełną satysfakcję daje mi przeświadczenie, że, bez tej akcji, nigdy nasz kler nie zdecydowałby się na zasadniczą zmianę stosunku do jednej z najbardziej palących w Polsce kwestyj. Mnie wystarcza satysfakcja spełnionego zadania; niech drugiej stronie służy satysfakcja rzucanych na mnie obelg.
I miejmy nadzieję, że w istocie zapanuje w tej sprawie „harmonja między doktryną katolicką a prawdziwemi zdobyczami nauki“, tak jak zapanowała harmonja między nauką kościoła a nauką Kopernika, z której szczęśliwie zdjęto klątwę — w początkach XIX wieku.








  1. Pisane w r. 1929
  2. W ostatnim czasie p. H. Krahelska podniosła połowiczność tego upokarzającego dla kobiet środka, jakim jest dochodzenie ojcostwa, które raczej — jej zdaniem — należałoby zastąpić powszechnym podatkiem na rzecz macierzyństwa.
  3. Rubryki naszych klerykalnych pism pełne są anonsów, zachwalających w przejrzysty sposób środki na spędzenie płodu (Patrz Boy: Nasi okupanci).
  4. Jeden z naszych uczonych przesłał mi dwa starożytne orzeczenia, świadczące że poglądy Kościoła w tej mierze były niegdyś o wiele bardziej tolerancyjne niż dziś. Jedno z tych orzeczeń brzmi:
    „Cnotliwa dziewica, która wbrew swojej woli została zgwałcona przez młodzieńca, może, jak wielu sądzi, usunąć płód przed wstąpieniem weń duszy, iżby nie postradała czci, która jest czemś więcej niż życie“ (Airault, Propositions dictées au collège à Paris, 1644, str. 322).
    A drugie:
    „Kiedy niewiasta zamierza podnieść na siebie rękę, aby ujść hańbie ciąży, czy wolno jej wówczas doradzać poronienie? Kardynał de Lugo powiada: Tak, jeśli w żaden inny sposób nie da się jej odwieść od zamiaru, gdyż nie znaczy to wówczas przywieść do grzechu, tylko skłonić do wybrania mniejszego zła“. (Escobar, Liber theologiae moralis, Ljon 1656, str. 155. 46-te wydanie książki, aprobowanej przez władzę kościelną).
  5. Pisane w r. 1929.
  6. Mówię napozór, bo wszak nietylko bezpośrednie zdrowie jednostki jest przedmiotem medycyny, ale i najszerzej pojęta higiena społeczna.
  7. Dane statystyczne uzyskane w tej mierze w Rosji Sowieckiej są bardzo pouczające.
  8. W następstwie, Naczelna Izba Lekarska powołała w tym celu osobną komisję; zaszczycono mnie zaproszeniem do wejścia w jej skład, i... od tego czasu więcej o niej nie słyszałem!
  9. Pewną tendencję do zmiany pojęć w sferach uniwersyteckich wskazywałaby broszura doc. d-ra Lorentowicza (1932), stwierdzająca konieczność „poddania rewizji dotychczasowych poglądów na środki zapobiegawcze“.
    Nie może się utrzymać — mówi dr. Lorentowicz — negatywne stanowisko lekarza, oparte na fałszywych pojęciach o „godności stanu“. W każdym wypadku zwrócenia się pacjentki z prośbą o zalecenie środka ochronnego, lekarz powinien sumiennie i życzliwie rozważyć motywy konieczności ograniczenia potomstwa... Szorstka, bezwzględna odmowa oddaje kobietę w ręce partaczy i szarlatanów... Nie wystarcza również powiedzieć chorej: „pani musi się starać o to, aby nie zajść w ciążę“. Jeżeli lekarz uzna, że podane motywy zasługują na uwzględnienie, powinien nietylko wskazać najodpowiedniejszy środek ochrony, ale nauczyć chorą posługiwać się nim... „Wobec beznadziejności walki z poronieniami zbrodniczemi, dopóki społeczeństwo i państwo nie roztoczą należytej opieki nad ciężarną matką i dzieckiem, a zwłaszcza matką i dzieckiem nieślubnem, dopóki państwo i obywatele nie wezmą na swoje barki ciężaru wychowania liczniejszego potomstwa rodzin niezamożnych, dopóty polecanie środków zapobiegawczych zajściu w ciążę musimy uznać za celowe i pożądane“.
  10. Patrz broszura d-ra H. Kłuszyńskiego O regulacji urodzeń.
  11. Ustawa francuska z d. 31 lipca r. 1920 orzeka, że będzie karany więzieniem od miesiąca do sześciu i grzywną od 100 do 5000 fr., kto uprawia propagandę przeciw zapłodnieniu, kto ogłasza i sprzedaje środki mające zapobiec ciąży, choćby nawet właściwości ich w tej mierze były fikcją i kłamstwem.
  12. W trzeciem czytaniu artykuł ten (jako art. 231), zmieniony jeszcze, brzmiał: „... konieczny ze względu na zdrowie kobiety ciężarnej, jej ciężkie położenie materjalne, dobro rodziny, lub ważny interes społeczny“.
  13. Do szczególnego roznamiętnienia doszło w sprawie dr. Wolfa, autora sztuki Cjankali, a zarazem lekarza uwięzionego pod zarzutem wykonywania „niedozwolonych zabiegów“. Sztuka teatralna, film, przygotowały grunt. Uwięzienie dr. Wolfa, wraz z innemi osobami wmieszanemi w ten proces, wywołało nieoczekiwaną reakcję: tysiące kobiet składało na siebie doniesienie do sądów, żądając aby je aresztowano: w liczbie tych kobiet żona pastora, dziekana wydziału teologicznego! Wielu lekarzy czyniło to samo. Gdyby sądy brały rzecz ściśle, całe Niemcy zmieniłyby się w jedno wielkie więzienie. Asystentka dr. Wolfa, dr. Else Kienle zastosowała w więzieniu głodówkę. Dyskutowano najszerzej proces dr. Wolfa, komentując go w sensie nieprzychylnym dla znienawidzonego paragrafu. Sam incydent uważała zresztą opinja za korzystny, wróżąc że par. 218 musi na nim kark skręcić. Ale paragrafy mają twarde życie!
  14. Istotnie usunięto karę śmierci w drugiem czytaniu projektu, aby ją przywrócić w trzeciem.
  15. Od czasu gdy pisałem te słowa, powstał już szereg takich poradni, o czem piszę w dalszych rozdziałach.
  16. W najszerszej mierze postawiła sobie to zadanie Liga reformy obyczajów, świeżo zawiązana w Warszawie (r. 1933).
  17. Rzecz osobliwa: te same pisma kobiece, które zdecydowały się przeprowadzić ankietę w sprawie przerywania ciąży, przemilczają wytrwale działalność rozwiniętą w ostatnim czasie na terenie świadomego macierzyństwa, czyli zapobiegania ciąży.
  18. Jak wiadomo, od tego czasu nowy Kodeks Karny wszedł w życie na zasadzie rozporządzenia p. Prezydenta Rzplitej.
  19. Lekarką tą była nieżyjąca już dr. Wanda Radwańska z Krakowa. Środek ów, o który z wielu stron posypały się pytania, to poprostu — plasterek cytryny, który zapewne można zastąpić i tamponem z waty, napojonym wodą z octem. Oczywiście te domowe sposoby nie dają owej stuprocentowej niemal pewności, jaką przedstawia dziś umiejętnie stosowana kombinacja środków mechanicznych z chemicznemi; ale i tak, propagowanie ich w najbiedniejszej i najmniej oświeconej klasie mogłoby — dla ich taniości i prostoty — oddać prowizorycznie pewne usługi. Dr. Rubinraut, jeden w współtwórców poradni Świadomego macierzyństwa, przygotowuje popularną broszurę o t. zw. domowych środkach zapobiegania ciąży.
  20. Patrz Boy: Nasi okupanci. (Tamże Statut warszawskiej Poradni).
  21. Dr. Aleksander Zajdlicz (ze współudziałem dr. med. Fr. W.). Odkrycie dr. Ogino. Rozwiązanie zagadnienia regulacji urodzin ze stanowiska katolickiego. Poznań, 1932.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.