Pieśń białego domu/Historja chłopca i dziewczynki/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Szczęsny
Tytuł Historja chłopca i dziewczynki
Pochodzenie Pieśń białego domu
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1915
Druk Drukarnia Naukowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała opowieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Z każdej gieografji można się dowiedzieć, że ziemia obraca się dookoła słońca. Ale kto wychodzi z mieszkania na słońce i mówi: — ach, jaki ładny dzień! — ten nie myśli prawie nigdy o tem. Dla niego ziemia jakby stoi nieruchomo, a poruszają się tylko wody, szumi wiatr i pędzą po niebie obłoki, przed siebie, — prosto, tak jakby miały jedną nieskończoną drogę, co nigdy nie zawraca. Człowiek myśli przedewszystkiem o dniu dzisiejszym, a jeśli jest on piękny, to powtarza to sobie z radością, z czego zaraz można poznać, że chciałby, aby zawsze były takie.
Ale dnie otaczają wieńcem ziemię, co się obraca dookoła słońca i każdy z nich, przelatując nad tem miejscem, gdzie go dojrzy człowiek, uśmiecha się do niego lub przynosi wieść która trwoży czy smuci.
Więc nawet w piękny dzień przychodzi nakoniec człowiekowi do głowy: co przyniosą dnie następne? Chce on nakoniec o tem się zawczasu dowiedzieć, chce uprzedzić myślą, jeśli jest ciekawy, nadlatujące nieprzerwanym wieńcem nowe dnie, te, których jeszcze nie zna. Nie zawsze się to udaje. Dnie są niespodziane, a gdy już nadejdą, to chociażbyśmy myśleli o nich przedtem nie wiem co, nie dadzą się uprosić i na nic się nie zgodzą.
Człowiek im jest starszy, tem lepiej wie o tem, bo wiele dni przeleciało już nad jego głową. Głowa ta pracuje, aby je uprzedzić nuży się i wytęża. Są tacy ludzie, którzy nigdy nie przewidzieli ani jednego dnia swego; są też tacy, co nigdy tego nie próbowali, albo tacy, co zawsze trafiając szczęśliwie nie mogą znieść jednego, jedynego dnia, który ich zawiódł.
Prócz tych dni ludzkich są wielkie dnie, przychodzące już nie dla pojedyńczych istot, ale dla całych narodów. Te nazywamy tylko dniami, bo często jeden z nich przerasta całe życie człowieka, ale pozatem podobne są one zupełnie do młodszych swoich braci. Aż wreszcie przychodzimy do tego miejsca w myśleniu, kiedy można sobie wyobrazić z kolei — dnie ziemi. I ona ma swoje ciężkie, poważne, ogromne dnie, które nad nią przechodzą podczas jej obracania się naokoło słońca... Tak oto powróciliśmy do miejsca znanego z każdej gieografji.
A teraz powróćmy do białego domu.
Zmieniło się w nim wiele od czasu, kiedyśmy go ostatnio opuścili. W salonie niema już starego zrzędy fortepianu. Zniszczony ostatecznie przez czas i mole, pojechał prostą chłopską furką do miasta, gdzie go oddano do ubogiej ochronki. Tam pewno w szkolne dnie otaczają go wokoło dzieci, śpiewając łatwe piosenki, którym wtóruje na zżółkłych klawiszach stara ochroniarka. W kącie salonu białego domu lśni teraz nowiutkie pianino, a obok na eleganckiej półeczce leży sporo nut. To są wszystko nuty doradzone dziewczynce przez nauczycielkę z pensji. Bo dziewczynka to już teraz dorosła panna, która umie dobrze grać i zręcznie rozmówić się z gośćmi gdy przyjadą. Ani Burek, ani lalki, ani wróble z podwórza nie są już jej przyjaciółmi. Goście zato przyjeżdżają często. Okna salonu są do późna oświetlone, na rzece pod ogrodem stoi u brzegu pięknie malowana łódka, a klomb pod oknem dziewczynki ozdobiony jest w lecie jej literami, ułożonemi z mdłych, posłusznych roślinek. Odwiedziny gości nie ustają i podczas zimy. Wtedy zdaleka jeszcze słychać, kiedy nadjeżdżają, bo głos dzwonków od sanek rozlega się naokoło.
Sanki zajeżdżają pędem przed dom, konie potrząsają kitami i brzękadłami na głowach, a jest ich czasem takie mnóstwo, że stary Maciej dobrze się często nakłopocze, jak to wszystko w stajni pomieścić. Dnie nad białym domem lecą jak rozpędzone sanki to też nic dziwnego, że mieszkańcy nie przeczuli wcale jednego z nich. Przyszedł on zimą, kiedy była jeszcze noc na dworze, zerwał wszystkich na nogi, dziewczynce poraz pierwszy oddawna napełnił oczy łzami, a ojcu jej pochylił jeszcze bardziej zgięte wiekiem ramiona. ...Matka dziewczynki nagle ciężko zachorowała...
Kiedy w domu jest ciężka choroba, zwierzęta domowe wiedzą o tem doskonale. Są wtedy jakieś bardziej smutne, ospałe i włóczą się po kątach, jakby same zdrowie utraciły. Jednak dość podrażnić jedno z ich zwykłych przyzwyczajeń, wtedy — koty szczególniej stają się na chwilę dawnemi kotami, ale na chwilę i wszystko, co wtedy robią, jest jakieś przesadzone.
W białym domu był od paru lat duży szary kot ulubieniec matki. Gdy ta zachorowała, stało się z nim coś dziwnego. Spochmurniał i ciągle prawie spał w kącie dużego fotelu w stołowym pokoju. Fotel był w ostatnich czasach przed chorobą ulubionem miejscem matki dziewczynki, i teraz kiedy leżała ona w drugim pokoju prawie umierająca, dziewczynka nie mogła bez łez spojrzeć na poczciwego kota. Ale kot nie pozwalał się dotknąć: był jakiś niecierpliwy, zrywał się zaraz z miejsca jakby go coś przestraszyło, uciekał pod stół i tam czekał dopóty, dopóki dziewczynka nie poszła usiąść przy łóżku matki. Wtedy dopiero wracał na swoje miejsce, aby znowu zwinąć się w kółko z dawną senną miną.
Dnie upływały, a matce nie robiło się jakoś lepiej. Doktorzy przyjeżdżali do niej często, aż wreszcie jeden z nich przywiózł ze sobą niemłodą panią, ubraną jak zakonnica do doglądania chorej. Wszyscy w domu upadali już prawie ze zmęczenia, więc czyjaś pomoc w nocy okazała się niezbędną.
Chora budziła się często w głuche godziny nocne, kiedy wiatr zimowy huczał za oknem i zalepiał je miękkim śniegiem tak, że czarna noc tylko górnemi brzegami szyb zaglądała do pokoju. Wtedy straszyło ją wszystko, co było w pokoju. Mała nocna lampka, paląca się ciągle na stoliku między flaszkami pełnemi lekarstw, raziła ją w oczy i bolała w głowie. Wiatr zimowy huczał jak dzwony albo wył jak wilki tuż za oknem. Wtedy zrywała się biedna stara matka na łóżku, zasłaniała oczy rękoma i trzęsła się cała, choć była rozpalona od gorączki. Przy łóżku zjawiali się zaraz ojciec i dziewczynka, aby chora nie czuła się w takiej chwili samą. Pielęgniarka poprawiała tymczasem pościel i przykładała matce zimny okład na głowę i powoli znów się robiło cicho w pokoju, tylko chora długo jeszcze rozmawiała coraz ciszej ze sobą, przypominając często rzeczy, które się już bardzo dawno działy. W schorowanej głowie mięszały się one i plątały dziwnie, czasem trudno było zrozumieć, o co chodzi.
Doktorzy przyjeżdżali tak często jak i w pierwszych dniach choroby, ale dotychczas nic pocieszającego powiedzieć nie mogli. Jeden z nich siwy, w złotych okularach, stale wypytywał o różne szczegóły pielęgniarkę, zapisywał to sobie w notesie, potrząsał głową, stawiał godziny, daty, cyfry, a inni otaczali go w chwilach rozmowy, kiedy oddalali się wszyscy do pustego stołowego pokoju i spierali się o coś gorąco. Wreszcie któregoś dnia doktór w okularach powiedział z tajemniczą miną ojcu i dziewczynce: — choroba się przesila, jutro będziemy mogli coś powiedzieć o zdrowiu, a koledzy spojrzeli na niego z podziwem i pochylili zgodnie głowy.
Po odjeździe doktorów dziewczynka uradowana ich słowami, postanowiła tę noc sama czuwać przy matce. Dozorczyni położyła się spać, a ona z książką w ręce usiadła przy lampie i zapatrzyła się w wychudłą twarz matki. A kiedy się już na nią napatrzyła tak, że mogłaby odwrócić głowę i widziałaby ją tak samo wyraźnie, wtedy spojrzała mimowoli na książkę trzymaną w ręce. Dziwnym trafem była to stara książka z bajkami, jaką czytała kiedyś jeszcze, będąc dzieckiem. Oto z pomiędzy obdartych i wystrzępionych kartek jej wygląda jeszcze parę żółtych, sztywnych liści włożonych zamiast zakładki. Jednocześnie dziewczynka czuje, że na ręce wysypuje się jej trochę piasku... Wtedy zaczyna sobie powoli przypominać...
Mój Boże, jakże to było dawno, kiedy kładła się z tą ulubioną książką na trawie w ogrodzie, a złote pszczoły latały wysoko w słońcu od jabłoni do jabłoni.
Drzewa wtedy kwitły i ktoś przyszedł do domu w odwiedziny, a ją to bardzo ucieszyło. Ale doprawdy, któżby to mógł być! Dziewczynka wie i nie wie. Nie, nie wie kto, ale wie, że był wtedy. Wtem jeden z listków wypada z książki; dziewczynka go podnosi i czyta na nim słowa, napisane jej dziecinną ręką: „chłopiec gra to, co się myśli“. I znowu zaczyna się zastanawiać. Chłopiec, — czy to nie który z królewiczów, o których mówią bajki starej książki?
Nagle chora się poruszyła. Dziewczynka odkłada książkę, nachyla się nad matką, a ta otwiera oczy i pyta kto tu grał przed chwilą na skrzypcach? Nikt, matko, — odpowiada dziewczynka.
Ależ napewno grał, — powtarza jeszcze raz chora, wpuśćcie go, to ten mały chłopiec, co był kiedyś u nas. Tyś była wtedy bardzo mała, może nie pamiętasz, ale ja wiem, to on marznie pod oknem. — I wtedy nagle dziewczynce rozjaśnia się w pamięci; mały chłopiec, grający na skrzypcach, staje jej przed oczami jak żywy.
Jednocześnie w pamięci jej odzywa się cicha melodja skrzypiec, odzywa się powoli, ciągle i teraz już dziewczynce samej zdaje się, że ktoś gra za oknem.
Ale skądżeby się tam wziął o tej porze mały chłopiec? To wiatr tak go doskonale naśladuje, lodowaty wiatr, pędzący od zamarźniętej rzeki. Dziś jest wyjątkowo wietrzna noc. Drzewa w ogrodzie trzeszczą pod ciężarem śniegu, wiatr okręca się na rogach domu, zatrzymuje się jakby zdziwiony, a potem pędzi wzdłuż ścian, w głąb podwórza i tam w każdej szczelinie, w każdym zakątku jęczy żałośnie. Suchy śnieg zrzadka bije w szyby, tumanem zsuwa się z dachu i przepada w ciemności.
W taką noc ludzie, siedzący w ciepłych pokojach, najwięcej myślą. Myśli ich są poważne, często smutne, patrzą nieruchomo na płomień lampy, albo ogień w piecu i to wszystko, co ich kiedy spotkało, jak żywe, staje w pamięci. Zima każe myśleć o tem, co było, opowiada o tej gromadzie dni, jakie przeleciały nad głową i zapytuje człowieka, czy je dobrze przyjął u siebie.
Dziewczynka, choć już dorosła, jest jeszcze za młodą, aby zrozumieć, co zima mówi. Ale matka a potem zima za oknem przypomniały jej chłopca i tego nie może zapomnieć. Zresztą w ręce trzyma starą książkę pełną bajek. Tę książkę pokazywała mu kiedyś, a potem nieraz o nim myślała, trzymając ją w ręce. Ona też przypomina.
Teraz oto matka znów się budzi i prosi, żeby jej zagrano, tak jak gra chłopiec za oknem. Matka prosi tak, jak to się dzieje w gorączce, uporczywie, cicho prosi, a dziewczynka przecie nie potrafi tak zagrać. Nowy fortepian stoi w sąsiednim pokoju, ona się tyle lat uczyła, a tak zagrać nie potrafi. I pierwszy raz od wielu lat, dziewczynka uspakajając chorą i czując swoją bezsiłę — płacze. Płacze, że zapomniała o muzyce chłopca, że nie była dość wytrwałą, aby ją zrozumieć. Dziewczynko, dziewczynko — mówi książka — przeczytaj stare bajki, one cię uspokoją. Ale z książki sypie się ziarnko po ziarnku ziemia ogrodu; wkładała ją kiedyś sama między karty, gdy przestawała czytać, myśląc o chłopcu. Ziemia ta patrzy na nią jakby jego oczami i mówi: „nie pamiętałaś o mnie, nie uwierzyłaś mi, a ja zostałem taki sam, jakim byłem wtedy“.
Matka wreszcie zasypia. Dziewczynka siada wygodnie w fotelu, przymyka oczy, choć na rzęsach błyszczą jeszcze łzy. Powoli zasypia i ona. A wiatr za oknem też się gdzieś oddala, ginie w głębi ogrodu, ucicha i tylko daleko na odsłoniętej zamarzłej rzece podnoszą się jeszcze tumany śniegu i rozsypują po gładkim lodzie.

Dziewczynka dużo przemyślała, kiedy ukochana jej matka przechodziła ciężką chorobę. Z początku szło jej to nadzwyczajnie trudno. Myślenie nie jest łatwą rzeczą; kto się raz od tego odzwyczai, temu wrócić do niego jest już bardzo trudno. Na pensji nauczono dziewczynkę prawie na pamięć wszystkiego, co czynić należy, aby to ludziom wystarczało. Nosiło to ogólną nazwę zachowania się, i było jako nauka pilnie przestrzegane. Co zaś dziewczynka później zapomniała, z tem potrafiła zręcznie poczekać, aż póki ktoś inny da jej przykład, na którym możnaby się było wzorować. Powiedzenie starej nauczycielki muzyki, że trzeba nadewszystko nie mylić się w takcie, weszło mimowoli w całe jej postępowanie, nadając mu tę miłą łatwość, wobec której człowiek mądry uśmiecha się pobłażliwie. Nic więc dziwnego, że ciężka choroba matki, zastała ją zupełnie nieprzygotowaną. W sercu jej miłem dotąd jak gościnny pokoik powstało zamięszanie i smutek, z którym nie umiała sobie poradzić. Smutek bowiem nie był takim jak każdy z tych młodych, ugrzecznionych panów, potakujących zawsze wszystkiemu, co tylko jej przyszło do głowy. Smutek miał rozszerzone ogromne oczy chorej matki, to znów oczy chłopca, które sobie po swojemu przypominała. Znał się dobrze z zimą i sypiącym śniegiem i często, kiedy krótki dzień się kończył, przychodził z samego końca długiej ogrodowej alei pod jedno okno domu.
Było to właśnie okno, przez które kiedyś dziewczynka dostrzegła pierwszy raz chłopca. Teraz jakby dostrzegała go nanowo jak prowadzi ze sobą małego kudłatego pieska; był to smutek który przybierał jego postać. „Zagraj mi co na powitanie“ — mówił wtedy wchodząc niepostrzeżenie i łatwiej od mrozu do pokoju wszystkiemi szczelinami drzwi i okien. A dziewczynka wiedziała, czego chciał, ale nie mogła sobie z jego prośbą poradzić.
Kiedyś zaczęła przeglądać swoje stare zabawki, odłożone przez matkę do szafy. Nagle pomiędzy niemi znalazła skrzypce wystrugane kiedyś przez Macieja. W tej chwili smutek stanął za nią, oparł się jej na ramieniu i zanucił kawałek nieznanej melodji. Ach matko! — zawołała dziewczynka, bo przez drzwi widać było łóżko chorej, która się trochę już lepiej czuła, — „znalazłam skrzypce!“ I pobiegła je pokazać, a matka uśmiechnęła się blademi ustami tak, jakby coś lepiej od córki rozumiała.
Zima już przechodziła. Wokoło białego domu zaczęła się znów wiosna. Świeże trawki zjawiły się na łąkach, blade dzwoneczki zwisły nad szumiącemi rowami. Ale dziewczynka, pomimo że dużo myślała i czasem rozmawiała z rodzicami o chłopcu, nie przypomniała sobie wyraźnie jego muzyki. Nie grała tylko na swojem nowem pianinie. Gdyby chłopiec teraz się zjawił, gdyby ten sławny człowiek, o którym nieraz donosiły gazety, był tu w białym domu, wszystko przyjęłoby może inny obrót. Ale był on tymczasem tak daleko, że nawet blaszany kogucik na dachu nie mógł dojrzeć tych stron, chociaż często jakby starając się o to, obracał się wkoło od wiosennego wiatru.
Lekarze zalecili matce wyjazd w ciepłe strony. Tak być musiało, aby uratować jej osłabione zdrowie i wszyscy zaczęli się powoli szykować do drogi. A smutek opuszczał powoli dziewczynkę. Miał on teraz zadużo roboty, aby się nią tylko zajmować. Musiał walczyć ze słońcem, co zasypywało go swoim iskrzącym uśmiechem, z błękitnem niebem, które zmieniało jego bladą, poważną twarz. Opuścił biały dom i najchętniej przesiadywał na małym cmentarzu niedaleko wsi, zkąd pochodził chłopiec. Tam czepiał się starych schylonych krzyży o których już wszyscy zapomnieli, chwiał ordzewiałą blachą, wiszącą na jednym gwoździu przy ogrodzeniu albo zatrzymywał się obok wyschłego zeszłorocznego chrabąszcza, leżącego z boku cmentarnej ścieżki. Ale smutek był już wtedy tak mało widzialny dla oczu, młode szumiące liście wierzb tak zagłuszały słaby jego głos, że stary stróż, nawet nie dowiedział się o nim, gdy zamiatał uliczki przed Wielką nocą. Wtedy to smutek miał jeszcze tylko dwa dni, kiedy wszyscy ludzie go słuchali. Nastąpiły one przed samemi świętami. Podczas nich wiedział, że może wejść pierwszy bez przeszkody do starego kościołka, gdzie na środku czyściutko wymytej podłogi leżał kawałek czarnego sukna, a na nim krzyż, obok zaś stała pusta miedziana misa. I kiedy otworzono potem drzwi bez śpiewów i grania na organach, smutek siedział przy misie, patrząc nieruchomo na wchodzących. Ludzie nie mogli znieść takiego widoku: klękali albo padali na podłogę z ciężkiem westchnieniem, a potem podnosząc się powoli, ciskali z brzękiem miedziaki do misy... Aaach — mówił wtedy smutek i pochylał głowę.
Aż drugiego dnia kiedy się tak zasiedział do późnej nocy, przeraziły go nad ranem dzwony.
Pan wstał, pan wstał, — wołały coraz głośniej. Drzwi otworzyły się na oścież, ołtarz był pełen świateł, a weseli ludzie napełnili kościół po brzegi. Wtedy smutek wymknął się chyłkiem i przepadł gdzieś w świecie. Poszedł szukać pewnie serca, w któremby mógł zamieszkać nawet w tę wesołą wiosenną porę roku.
Zaraz po świętach dziewczynka z rodzicami wyjechała. Dnie wtedy były pogodne, chora zdrowsza i można już było wybrać się z nią w daleką podróż. Wszyscy wyjeżdżali na długo, więc szykowano się do tego odpowiednio. Zapakowane meble wysłano do miasta. Służba pożegnała się z państwem i odeszła, a po wyjeździe chorej, która zatrzymała się z córką parę dni w mieście, ojciec wrócił sam i zamknął biały dom na długo.
Potem i on odjechał, a zdziwione wróble nie słyszały już odtąd wewnątrz nikogo.
Znacznie później przejeżdżali tędy kiedyś rozbawieni ludzie. Biały dom był już wtedy podobny zzewnątrz do opuszczonej budowli. Zamknięte okiennice podparte drągami świadczyły zdaleka o pustce wewnątrz, to też widocznie ktoś chciał się dostać do środka, bo drzwi były otwarte z zamka, dość już było tylko pocisnąć klamkę, aby wejść do środka. Rozbawieni ludzie ubrali je gałęźmi i odjechali, śpiewając chórem, po małym popasie w ogrodzie. Odtąd dom został sam i nie miał już wcale mieszkańców.
I takim zastałem go kiedyś ja, gdym wysłuchał na jego progu tego opowiadania. Ale teraz chodźmy za ludźmi, którzy go opuścili. Chłopiec i dziewczynka dorośli już, a my dowiedzmy się, co się dalej z niemi stało.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Szczęsny.