Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 2/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Piętnastoletni kapitan
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1930
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ 17.

Na rzece.

Słowa te wypowiedział Herkules, jak się tego czytelnicy nasi sami już domyślili zapewne, zaś były zwrócone do Dicka Sanda, który znajdował się w łodzi wraz z kuzynem Benedyktem i z wiernym Dingo.
Gdy łódź znajdowała się już na rzece, wartkim unoszona prądem, pani Weldon ocuciła się nakoniec z omdlenia i — nie dowierzając swym oczom — z radością zawołała:
— Dicku!... A więc ty żyjesz?
Młody chłopiec, w odpowiedzi przypadł do nóg swej przybranej matki i zaczął gorąco całować jej ręce.
A mały Janek, ze zdumieniem zwrócił się do Herkulesa:
— Jakim sposobem je cię nie poznałem, Herkulesie?!
— Co, udała się dobrze maskarada, nieprawdaż? Ale bo też twarz całą miałem ukrytą w piórach.
— O jaki byłeś nieładny, — z grymasem odymając usteczka, mówił chłopczyna.
— Jeszcze czego!.., przecież ja przedstawiałem czarownika, a jako taki czyż mogłem być ładny? — zawołał, śmiejąc się, Herkules.
— Tobie, Herkulesie, jesteśmy winni ocalenie — zawołała ze wzruszeniem pani Weldon, wyciągając ku zacnemu olbrzymowi rękę. Opowiedz nam jednak, Herkulesie, co się z tobą działo od chwili, gdyśmy się ze sobą rozłączyli?
Olbrzym w krótkich słowach opowiedział wtedy swe przygody, jak szedł za karawaną, jak znalazł rannego Dinga, przez którego posłał następnie list do Dicka Sanda; jak spotkał niespodziewanie kuzyna Benedykta, który mu opowiedział, gdzie pani Weldon była uwięziona; nakoniec jak udało mu się ją oswobodzić, w przebraniu czarownika.
O jednem tylko nie wspomniał opowiadający, o tem mianowicie, jakim sposobem udało mu się uratować Dicka.
— No, a ty Dicku, jakim cudem na wolność się wydostałeś? — zapytała wobec tego pani Weldon.
Dick w krótkości opowiedział, jak w czasie pogrzebu króla był do słupa przywiązany i jak go zalewać zaczęła woda.
— Co się dalej stało?.. nie wiem już nic o tem zupełnie, straciłem bowiem przytomność wtedy. Gdy przyszedłem do siebie, leżałem nad brzegiem rzeki i zobaczyłem klęczącego nad sobą Herkulesa.
— Jakim sposobem udało ci się wydobyć z tej ostatniej istotnie toni biednego Dicka?... opowiedz nam to, Herkulesie, — proszącym tonem zapytała pani Weldon.
— A cóż w tem tak trudnego było? — prostodusznie odpowiedział olbrzym — w ciemnościach, ukryłem się pomiędzy ciałami skrępowanych niewolnic, a gdy wody potoku zalewać zaczęty grób — wyrwałem z ziemi bardzo płytko umieszczony słup i wraz z nim, bez najmniejszego trudu, wypłynąłem na powierzchnię. Nikt zaś tego zobaczyć nie mógł, ponieważ wtedy wszyscy zajęci byli rzucaniem pochodni w wodę.
Tak to Herkules wyratował Dicka z objęć niezawodnej już śmierci, w sposób bardzo, przyznać to należy, prosty; by go dokonać wszelako, trzeba było być istotnie bohaterem.
Na tem zakończone zostały wyjaśnienia faktów, które miały miejsce w przeszłości, przyczem wszyscy mieli łzy w oczach, gdy wspomnieli o smutnym losie starego Toma i jego towarzyszy.
Następnie pomyślano o przyszłości.
Marzenie Dicka dawniejsze, ażeby rzeką dostać się do morza, spełniło się teraz. Rzeka, po której płynęli, toczyła swe fale ku północy i prawdopodobnie wpadała do Zairu.
Podróż ich była teraz przytem tem dogodniejsza, iż ją odbywali nie na tratwie, lecz w wygodnej i bezpiecznej łódce, którą Dick znalazł w pobliżu jakiejś opuszczonej przez mieszkańców wioski. Wobec tej pewności podróżowania, Dick postanowił płynąć nocami jedynie, zaś w dzień ukrywać się w nadbrzeżnych gąszczach, ażeby w ten sposób uniknąć zetknięcia się z krajowcami.
Prąd rzeki był bardzo bystry, tak, iż łódź przebywała w godzinę więcej niż 2 mile; to znaczy, iż co noc robić mieli około 30 mil drogi. O pożywienie nie było trudno, gdyż nad brzegiem rzeki wszędzie w obfitości rosły drzewa owocowe.
Podróżowali więc nietylko wygodnie, ale bezpiecznie, to też Janek był zachwycony.
Rzeka po której płynęli miała miejscami do 150 stóp szerokości. Jej wybrzeża zdawały się być niezamieszkałe.
Osiem już nocy łódź tak płynęła bez najmniejszych przygód i wypadków.
Lasy, które rosły po obu stronach rzeki, na przestrzeni kilkudziesięciu mil od Kassande, zwolna i stopniowo przeobrażać się zaczęły w dżungle, które ciągnęły się nierzadko aż po kres horyzontu. Kraj był najzupełniej pustynny, to też Dick odważał się tutaj na polowanie, gdyż był w posiadaniu dubeltówki, jaką pochwycił Herkules w swej ucieczce. Rozpalali nawet ogień, przy którym piekli i wędzili upolowaną zwierzynę. Żywili się ponadto rybami, których w rzece była obfitość.
Dick obliczał, iż w ośmiodniowym okresie czasu, jaki upłynął od dnia ich wyruszenia w drogę, przepłynąć musieli około dwustu mil, nic jednak nie wykazywało bliskości morza; młody kapitan wyprawy z pewnym niepokojem więc zapytywać zaczął siebie, dokąd ich doprowadzi ta zdająca się nie mieć końca rzeka? Pocieszało go to jedynie, że rzeka płynęła teraz już nie wprost na północ, lecz na północo-zachód: musiała więc wkońcu doprowadzić ich do morza.
Pewnego dnia, Dick w czasie polowania złożył dowód nietylko odwagi, ale i zimnej krwi, tak rzadkiej w młodzieńczym wieku. Strzelił właśnie do antylopy, gdy wtem z zarośli wyskoczył lew, który prawdopodobnie na tą samą polował zwierzynę i ani myślał teraz zrzec się swej zdobyczy. Był to lew zaprawdę wspaniały, mający do pięciu stóp wysokości. Jednym skokiem rzucił się on na upolowaną kulą Dicka antylopę.
Dick, na nieszczęście, nie zdążył jeszcze nabić fuzji po poprzednim strzale, lew zaś wpijał w niego swe rozgorzałe ślepia. Młody chłopiec przypomniał sobie w tej strasznej chwili, że w wypadkach podobnych spokojne zachowywanie się jedynie uratować może. Stał więc jak posąg, nie myśląc nawet o nabijaniu dubeltówki, a tem bardziej o ucieczce.
Lew spoglądał na niego dalej czerwonemi oczyma, był w widocznej niepewności.
Tak upłynęły conajmniej ze dwie minuty. Lew wpatrywał się w Dicka, zaś Dick w niego, na jeden moment nie zmrużywszy oczu. Nakoniec lew jednym chwytem porwał zdobycz, jakby pies zająca, i wraz z nią skrył się w gęstwinie.
Dick jeszcze parę minut pozostał nieruchomy i dopiero potem wrócił do łodzi; nikomu przytem jednym słowem nie wspomniał o niebezpieczeństwie, jakie mu groziło.
Drugi już tydzień podróży dobiegał końca, gdy rzeka płynąć zaczęta pomiędzy brzegami bezwzględnie już pustynnymi, pozbawionymi odrobiny roślinności choćby, jałowy grunt nie przypominał niczem urodzajnych ziem górnego biegu rzeki.
Tymczasem końca podróży bynajmniej nie było widać jeszcze. O żywność w tych warunkach było bardzo trudno, rzecz prosta. Dawne zapasy wędzonego mięsiwa oraz owoców były na ukończeniu; nawet połów ryb stawał się coraz trudniejszy, o polowaniu nie było co i myśleć, gdyż na nagim zupełnie stepie, absolutnie nie było żadnego stworzenia.
Widząc tę troskę kapitana o żywność, Herkules wskazał Dickowi paprocie i papyrusy, które dość obficie rosły nad samym brzegiem rzeki, mówiąc, iż są one zdolne w pewnej mierze zastąpić pożywienie. I istotnie tak było: słodkawy ich mlecz smakował bardzo Jankowi zwłaszcza.
Nie była to jednak strawa nazbyt pożywna. Dzięki kuzynowi Benedyktowi znaleziono lepszą. Uczony entomolog nadeczęsto towarzyszył Dickowi w jego wyprawach. Otóż pewnego razu Dick zobaczył jakiegoś ptaka, wielką rzadkość na tych ziemiach, i już chciał do niego strzelić, gdy kuzyn Benedykt zawołał nagle:
— Nie strzelaj, Dicku. Jeden ptaszek mały na pięć osób jest najzupełniej bez znaczenia przecież.
— Dla Janka chociaż będzie.
— Nie, nie!... nie strzelaj — raz jeszcze powtórzył uczony — zobaczysz, że jeżeli darujesz ptaszynie tej życie, to ona ci się zato odwdzięczy. Obecność ptaka tego wskazuje bowiem zawsze, iż gdzieś w pobliżu znajdować się muszą pszczelne ule. Gdy podążymy za nim, napewno on nas do nich doprowadzi.
Uczony mówił prawdę. Idąc w ślad za ptakiem doszli szybko do grupy spruchniałych pni, nad którymi unosiły się całe roje pszczół.
I Dick wtedy bez trudu dymem wykurzył z ula pszczoły, a następnie wydobył wcale pokaźną ilość plastrów miodu i ze zdobytym, słodkim łupem, uradowany wrócił do łodzi.
Lecz nawet i miód nie był pożywieniem odpowiednim, nie mogło go starczyć przytem na zbyt długi okres czasu, na szczęście, następnego dnia łódź ich wpłynęła do przystani, w pobliżu której całe brzegi pokryte były odpoczywającą po locie szarańczą.
Spostrzegłszy owady te, kuzyn Benedykt nie zaniedbał pouczyć Dicka, że krajowcy żywią się nader chętnie owadami tymi. Postanowiono więc spróbować afrykańskiego przysmaku tego, zapas którego był tutaj do tego stopnia wielki, że setki łodzi naładować nim można było.
Upieczona na wolnym ogniu szarańcza, z miodem zwłaszcza, stanowi istotnie pożywienie nader smaczne; to też wędrowcy nasi raczyli się przysmakiem tym dosyta.
Nawet kuzyn Benedykt go spróbował, aczkolwiek przedtem bardzo się użalił nad losem nieszczęsnych owadów.
Rzeka nieprzerwanie toczyła swe wody w kierunku północno-zachodnim, aż wreszcie dnia pewnego skończyło się to nagle.
W dniu tym mały Janek, stojący w chwili tej na przodzie łodzi, zawołał niespodziewanie:
— Morze!
Dick Sand, gdy to usłyszał, aż drgną cały, spojrzał bystro na widniejące w dali obszary wód i odpowiedział chłopczynie:
— Nie, Janku, to nie morze, to tylko jakaś wielka rzeka. Lecz jaka? Bardzo możliwe, że jest to Zair.
— Dałby to Bóg — odezwała się pani Weldon — płynie ona wprost na zachód, o ile mi się zdaje, dopłyniemy więc nią prędzej do morza.
Jeżeliby istotnie była to rzeka Zair, to w tym wypadku podróżnicy nasi w bardzo niedługim już czasie znaleźliby się w kolonjach portugalskich, w cywilizowanym świecie.
Przez następne trzy dni łódź płynęła już nieprzerwanie po srebrzystych falach wielkiej rzeki. Pustynna przytem okolica zmieniła się na bardziej urodzajną.
Jeszcze parę dni tylko, a może biedni rozbitkowie „Pilgrima“ doczekają się końca swoich cierpień i trudów?
Lecz rankiem, dnia czwartego podróży po wielkiej rzece, zdarzyło się coś zgoła nieoczekiwanego.
Około godziny trzeciej nad ranem mianowicie, dał się słyszeć jakiś głuchy, z oddali idący szum. Zatrwożony Dick natychmiast przywołał do siebie Herkulesa i rozkazał mu wsłuchać się w te dalekie echa, jaknajuważniej.
— To szum morza — powiedział olbrzym po chwili, a oczy rozbłysły mu radością.
— Nie — odpowiedział Dick — to nie jest szum fal, jest on mi znany zbyt dobrze, bym go nie miał poznać natychmiast.
— A więc cóż to jest takiego?
— Doczekamy się dnia, to wtedy się dowiemy.
Herkules wrócił na tył łodzi, do swego wiosła sterowego, zaś Dick pozostał na przodzie, pilnie nasłuchując dalej.
Gdy zaczęło się rozjaśniać, Dick zauważył w odległości jakiejś mili od nich, jakby jakiś obłok nad rzeką.
— Do brzegu! — zakomenderował wtedy natychmiast — to wodospad! Jak najprędzej do brzegu!
Młody wódz się nie mylił. O jakie pół mili przed nimi wody rzeki spadały w dół z taką gwałtownością, że gdyby łódź podpłynęła jeszcze paręset stóp — byłaby zginęła w otchłani.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.