Pięć minut do północy/Rozdział XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pięć minut do północy
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Ilustrator Tadeusz Lipski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XX.

Nadbrzeżem szli, kierując się w stronę parku, Henryk ze swoim nauczycielem. Manon, troską przejęta o wychowanie syna, nie oddawała chłopca do szkół. Uczył się w domu, egzaminy składał w liceum przy końcu roku szkolnego.
Nauka przychodziła Henrykowi z łatwością niezwykłą. Pamięć miał zadziwiającą, a przejawiana od dzieciństwa myśl badawcza ułatwiała zdobywanie wiedzy.
W tym samym pensjonacie przy ul. de Candolle, od kilkunastu lat mieszkał profesor jednego z najpoważniejszych liceów genewskich — Piotr Neuville.
Rozpowiadano o nim, że był w młodości księdzem, a nawet mnichem franciszkańskim, lecz porzucił kapłaństwo i całą duszą oddał się wychowaniu dzieci. Widocznie, dobrym był nauczycielem, bo ubiegały się o niego zarówno szkoły katolickie, jak i protestanckie.
Dla Piotra Neuville nie istniał ani Grek, ani Żyd, były tylko dzieci, do których ciągnęło go serce i powołanie prawdziwe.
Rozleglej wiedzy, zawsze spokojny i wyrozumiały, miał nieograniczony wpływ na chłopców i urok nieprzeparty.
Gdy opowiadał coś swoim niesfornymi jeszcze uczniom, w klasie panowała taka cisza, że słychać było, jak muchy tłukły się o szyby.
Ten to Piotr Neuwille długo przyglądał się rodzinie de Chevalier.
Wprawny pedagog wkrótce przekonał się o zdolnościach i charakterze dziecka i pewnego razu zaofiarował swoją pomoc w wychowaniu Henryka.
Chłopak, mający wtedy zaledwie sześć lat, szybko przywiązał się do Neuville’a z i takim zapałem zabrał się do nauki, że zadziwił wychowawcę pamięcią i łatwością przyswajania potrzebnych wiadomości.
— Wydaje mi się nieraz — mówił Neuville do Manon, — że Henryk przyszedł na świat ze złożonemi w mózgu skarbami nauki i teraz tylko przypomina sobie to, co już wiedział niegdyś! Zmuszony jestem hamować nieco jego rozwój.
Uszczęśliwiona, dumna matka dziękowała wychowawcy i z radością patrzyła na syna.
Cieszyło ją niewymownie, że, mimo swej powagi i porywu do nauki, był żywy, pełen werwy, nigdy nie przemijającej radości życia, miłości do otaczających go ludzi i zjawisk.
Był zupełnie normalnem dzieckiem i tylko jedna cecha odróżniała go od rówieśników.
Miał kult dla słońca.
Wstawał przed świtem i oczekiwał wschodu. Gdy złota tarcza wyłaniała się z poza gór, rozpraszając szare, mętne cienie i płachty mgły, chłopak przyciskał ręce do piersi, podnosił głowę ku promiennej, życiodajnej gwieździe. Czując ciepło i jasność, ogarniającą go, szeptał w zachwycie:
— Słońce! Słońce!...
W dzień pochylony nad książką, lub, zdawało się, porwany zabawą, nagle podnosił oczy ku niebu, wpatrywał się w błękit, przetkany złotemi promieniami, i wzdychał radośnie:
— Słońce!
Gdy przed wieczorem zapadać zaczynało za daleki horyzont i, znużone długą drogą, nabrzmiewało krwią, rzucało szkarłatny blask na domy, korony drzew i turkusową powierzchnię jeziora, Henryk zwracał ku niemu twarz natchnioną, wyciągał rączki i szeptał ze smutkiem:
— Żegnaj! Żegnaj!
Dowiedziawszy się o tem, Neuville rzekł:
— Niech kocha słońce, jego ciepło i jasność! Gdy dorośnie, zmieni się to w wielką miłość dla ludzi, dla całego świata...
Manon, usłyszawszy to, uśmiechnęła się rzewnie. Przyszedł jej na myśl czas, gdy zamierzała wychować Henryka na mściciela.
Stary nauczyciel, sam nawet nie spostrzegł, jak się przywiązał do Henryka. Zresztą wszyscy lubili małego de Chevalier. Niezwykły urok i słodycz biły z jego niebieskich oczu, otwartej twarzyczki i wysokiego czoła.
Ten urok podbijał nawet suchych, zmęczonych profesorów z liceum, gdy Henryk stawał do egzaminów. Rozjaśniały się twarze i łagodne błyski rozświetlały znużone, surowe oczy pedagogów. Hałaśliwa czereda chłopaków milkła przy nim. Przyglądali mu się uważnie, tak, jak tylko dzieci umieją patrzeć, a potem zaczynali garnąć się do niego.
Pan Piotr Neuville zawsze znajdował wolną godzinę, żeby wybrać się ze swoim wychowankiem na przechadzkę, i wkrótce stało się to dla niego nieodzowną potrzebą.
Nikt nie wiedział, jakie burze życiowe zmusiły wychowawcę do zrzucenia sutanny i habitu. Sędziwy profesor ukrywał przed natrętnym wzrokiem obcych ludzi swoje serce, być może, zbolałe lub zmięte nielitościwą ręką życia. Tylko w obecności Henryka czuł się swobodny i pogodny.
Prowadzili z sobą nieskończone rozmowy, a były one nieraz poważne i dziwne pomiędzy sędziwym człowiekiem, a dzieckiem jeszcze, jakiem był wesoły, promienny Henryk.
— Nieszczęście, jeżeli odrazu nie złamie człowieka, to — dobra rzecz, mój mały! — mówił kiedyś do chłopaka profesor. — Jest ono, jak zimna, orzeźwiająca kąpiel.
— Ja po kąpieli w jeziorze zawsze myślę, że dopieroco witałem ze snu! — rzekł Henryk.
— Właśnie! — zawołał Neuville. — Gdy człowiekowi powodzi się dobrze, staje się on obojętny na wszystko, zasypia. A tu nagle — nieszczęście!... Człowiek się budzi, zaczyna walczyć z przeciwnościami, lub z samym sobą, uczy się czuć inaczej, widzieć nowe rzeczy... — jest odrodzony i — lepszy.
— Więc trzeba się starać, aby spotkało nas jakie nieszczęście? — zapytał chłopak
— Nie! — zaprzeczył Neuville. — Trzeba unikać zbyt długiego snu i obojętności, mój mały przyjacielu, a jeżeli spadnie nieszczęście — nie ulegać mu, brnąć dalej i być lepszym. Każde nieszczęście jest napomnieniem lub karą. Nie wolno być głuchym na napomnienie i obojętnym na karę!
— Kto napomina i karze? Bóg? — pytał Henryk.
— Napomnienie — to głos sumienia, mniejsze nieszczęścia, które sami powodujemy. Kara spada z ręki Boga — objaśnił profesor.
— Bóg jest surowy... — zauważył chłopak.
— Tak, lecz tylko dla tych, którzy zapominają, czem człowiek różni się od dzikich zwierząt...
— Ludzie mają duszę, zwierzęta jej nie posiadają... — wyrecytował Henryk.
— No, tak! Tylko trzeba wiedzieć, co to jest dusza — przerwał mu Neuville. — Jest ona zrozumieniem, że każdy z nas należy do wielkiej rodziny ludzkiej, a więc myśleć powinien nietylko o sobie, lecz o wszystkich naraz, aby nikomu nie zawadzać, wszystkim pomagać, lub przynajmniej ułatwić istnienie, aby osiągnąć doskonałość.
— Dusza to duch boży — zauważył Henryk, podnosząc na nauczyciela oczy zamyślone.
— Duch boży — to sumienie, które zezwala, zabrania, popycha ku czynom dobrym, przestrzega przed ziemi, zapala w nas płomień natchnienia, abyśmy dokonali wielkich, szlachetnych rzeczy, mój mały Henryku!
— Jakie to piękne! Jak ja kocham ludzi, życie i świat cały! — zawołał chłopczyk, poczem, jak zwykle w takich chwilach zwrócił twarz do słońca i szepnął z uniesieniem:
— Słońce! O, ja kocham słońce! Mnie się zdaje, że czasami widzę przez siatkę jego promieni Boga w białej szacie, z siwemi włosami, a oczy Jego pełne są ognia... i nie wiem wtedy, czy jest uradowany, czy gniewny?
Takie rozmowy nieraz prowadzili z sobą nauczyciel i uczeń, a stały się one konieczną dla nich potrzebą i radością.
Henryk miał przyjaciół, z którymi spędzał czas w parku Mon-Repos, lub pod dozorem pana Neuville w kąpielach na jeziorze.
Towarzysze przepadali za wesołym i zawsze pogodnym chłopczykiem. Grano z nim w tennisa, biegano na wyścigi, dokazywano, opowiadano sobie zabawne, porywające historje.
Henryk lubił zabawy, lecz nie wszystkie.
Nigdy nie dał się namówić na football.
— Dlaczego? — pytano go.
— Boję się tej gry! — odpowiadał. — Chłopcy, kopiący nogami piłkę lub odrzucający ją głową, mają takie złe, straszne oczy...
Gdy wynikała kłótnia pomiędzy dziećmi, chłopak natychmiast posępniał i odchodził. Na widok bójki bladł i szybko oddalał się, ze wstrętem kurcząc twarz.
Spostrzegł to Neuville i ostrożnie, żeby nie spłoszyć przewodniej myśli wychowanka, zapytał go o to.
— Patrząc ludziom w oczy, — wiem, czy są oni dobrzy, czy źli. W oczach bijących się, lub kłócących chłopców widzę zawsze złe, czarne duchy...
— Boisz się ich?
— Nie! Chcę zwalczyć je, ale przedtem muszę być na szczytach gór i spotkać tam białe duchy — odpowiedział chłopak.
W istocie, Henryk nie był bojaźliwy, o czem Neuville przekonał się naocznie.
Pewnego razu siedział na ławce, czytając książkę. Nagle doszedł go poważny głos Henryka.
— Zostaw mnie w spokoju i odejdź! — mówił chłopak.
Neuville obejrzał się.
Jakiś wyrostek stał przed Henrykiem i, patrząc drwiąco na niego, powtarzał:
— Okularnik! Okularnik!
Chłopak wyprostował się i rzekł do napastnika:
— Czyż nie rozumiesz, że skoro mam krótki wzrok, muszę nosić okulary? Nigdy nie słyszałeś o tem?
— Okularnik! Okularnik! — śmiał się wyrostek, wskazując na niego palcem. — Ślepy okularnik!
— Jesteś starszy ode mnie, a taki niemądry, jak małe dziecko! — upomniał go Henryk. — Czyż nie masz tu nic zabawniejszego i ciekawszego nade mnie?
— Okularnik! — wrzasnął napastnik.
— Popatrz dokoła! Jakie piękne jezioro! Jak przeglądają się drzewa w jego zwierciadle! Jak połyskują lodowce na górach! Czyż tego nie widzisz i tylko ja zabawiam ciebie?
— Okularnik! Okularnik prawd kazanie! — zawołał wyrostek i usiłował jedną ręką przyciągnąć do siebie chłopca, drugą zaś zerwać mu szkła.
Henryk zręcznie wyślizgnął mu się i zapytał:
— Nie przestaniesz dokuczać mi?
— Nie, uczony okularniku, nie! — mówiąc to, brutal znowu wyciągnął ręce.
— Dostaniesz napomnienie, bo sam je wywołujesz — odpowiedział surowym głosem Henryk, i w tej chwili silny cios spadł na policzek wyrostka, w następnej — kopnięcie nogi obaliło go na ziemię.
Zerwał się i zamierzał rzucić na chłopaka. Jednak rozmyślił się szybko.
Henryk, przygotowany do walki, nie schodził z placu boju, twardym wzrokiem patrząc na przeciwnika.
Wyrostek, klnąc, poszedł w inną stronę.
Neuville uśmiechnął się i przywołał wychowanka.
— Pobiłeś się, Henryku? — zapytał.
— Było to po raz pierwszy, jak mamę kocham! — odparł zakłopotany.
— Czyż nie mogłeś uniknąć bójki z tym chłopcem? — dopytywał się profesor.
— Starałem się przekonać go, że źle robi, drwiąc ze mnie, lecz on nie chciał słuchać! — tłumaczył się chłopak. — Musiałem go ukarać, aby innym dał spokój. Źle uczyniłem?
Neuville przymknął oczy, aby ukryć błyski śmiechu, i po chwili rzekł:
— Sprawiedliwie uczyniłeś, mój mały! Człowiek, szukający guza, powinien go znaleźć jak najprędzej, bo tylko to go uspokoi. Widzisz: Zbawiciel niegdyś powiedział, że nadstaw lewy policzek człowiekowi, który cię uderzył w prawy. Widocznie, jednak, ewangelista zapomniał dopisać, że nadstawiając policzek, musisz upomnieć napastnika. Gdy jednak opamiętanie nie nastąpi i uderzy cię, wtedy masz prawo takie dzikie zwierzę pokarać surowo...
Więcej o tem nie mówili, bo Henryk był wzburzony i zamyślony.
Skończył wtedy dziesięć lat zaledwie i było to pierwsze jego spotkanie z surowem życiem.
Po tem zajściu nigdy nie był zmuszony do bójki, lecz stary Neuville wiedział już, że chłopak jest sprawiedliwy i odważny.
Od tego czasu minęło dwa lata.
Neuville wciąż podziwiał swego wychowanka i przyjaciela.
Henryk de Chevalier robił szybkie postępy w naukach, a także w muzyce, do której miał duże zdolności i prawdziwe zamiłowanie.
W zadziwiającej harmonji rozwijał się fizycznie i umysłowo, a serca otaczających go i nawet przygodnych znajomych coraz bardziej lgnęły do niego.
Nad wieczorem, gdy w kawiarni przed cudzoziemskiem towarzystwem niespodziewanie wystąpił Łaski, Henryk z Neuville’em powracali z dalekiej przechadzki. Profesor opowiadał mu o Alpach, a zachwycony chłopak zwracał pałające oczy ku łańcuchowi zaróżowionych śnieżnych szczytów, marzył o chwili, gdy wstąpi na nie i ujrzy nieznane światy.
Przechodzili przez park angielski.
Nagle Henryk zatrzymał się koło barczystego pana, stojącego przy fontannie.
Nieznajomy stał bez kapelusza i okrągłą, mocną głowę podniósł wysoko.
Widocznie, zapatrzył się na biały turban Montblanc i na siwe pasma mgły, majaczące na czarnych zboczach.
W niebieskich, wesołych oczach był spokój i zachwyt.
— Ten pan dziś pięknie mówił... — szepnął Henryk, dotykając ręki nauczyciela.
Neuville poznał Stresemanna.
Henryk śmiałym krokiem zbliżył się do ministra i, zaglądając mu w oczy, spytał:
— Pan, z pewnością, widzi, dobre, białe duchy gór?
Stresemann popatrzył na chłopaka i, namyśliwszy się, odparł szczerym głosem:
— Nie, moje dziecko, nie widzę, niestety!
— Jaka szkoda! — zawołał Henryk. — Gdy pan mówił dziś, myślałem, że pan może widzieć dobre duchy, którym drogę zagradzają złe demony, czające się w ciemnych szczelinach...
— Nie! nie widzę! — powtórzył Stresemann i westchnął mimowoli.
Westchnieniem odpowiedział mu też Henryk i stał bezradnie, nie wiedząc, co ma dalej robić.
— Gdy dorośniesz, moje dziecko, sam ujrzysz białe duchy, jeżeli istnieją one... — powiedział Stresemann, uśmiechając się do chłopca.
— Wiem, ale to jeszcze tak długo czekać! — szepnął Henryk. — Mam dopiero dwanaście lat...
— Czas szybko mija, — pocieszył go minister. — Pamiętam siebie doskonale w tym wieku, a teraz...
Uśmiechnął się i znowu westchnął.
Do rozmawiających zbliżył się Neuville i, ukłoniwszy się, poważnym, cichym głosom powiedział:
— Panie ministrze! Mój wychowanek po swojemu wyraził to, czego miljony ludzi oczekują od Niemiec. Mały Henryk wyczuł, że mowa zasługiwała na to, aby jej autor ujrzał dobre duchy i głosy ich przechował w sercu! Czyżby ten mały chłopak pomylił się i kiedyś miał gorzko żałować swoich naiwnych myśli?
Stresemann słuchał ze zdumieniem. Długo milczał.
Tymczasem ostatnie promienie słońca zgasły i nad łańcuchem gór zawisła szara płachta zmroku.
— Teraz nikt już nie dojrzy białych duchów! — szepnął minister.
— Trzeba tam wejść samemu, nie oglądając się za tymi, co pozostają na dole... Wejść i doczekać się świtu... — także szeptem odpowiedział Neuville. — Natchnienie i bohaterstwo prowadzą ludzkość naprzód... Stado nie szuka nowych dróg, aż ich nie znajdą śmiałe jednostki.
Ukłonił się i, ująwszy Henryka za rękę, odszedł.
— Ten pan ma śmiałe, wesołe oczy — mówił Henryk, oglądając się za stojącym na dawnem miejscu Stresemannem. — Myślałem, że on widział dobre duchy... A może, nie chce nikomu mówić o tem?...
— Nie wiem... — odparł nauczyciel z westchnieniem.
— Ale ja je ujrzę! — zawołał chłopak.
— Ujrzysz, mały Henryku! — kiwając głową, ododpowiedzial Neuville.
— Kiedy będę dorosłym? — spytał Henryk.
— Może prędzej, niż myślimy... — szepnął profesor.
— Jakież to szczęście! — wyrwało się Henrykowi. — Słońce i białe duchy, dobre duchy!...
Nagle umilkł i rzekł, smutnie potrząsając głową:
— Jak to źle, że dobre duchy spotkać można tylko na szczytach gór! Nie każdy tam może zajść...
Neuville spojrzał w pociemniałe oczy chłopaka i położył mu rękę na ramieniu.
— Nie martw się, mały przyjacielu! Tu na ziemi są też dobre duchy...
— Dlaczegóż nie widzę ich? — zapytał chłopak.
— Pokrył je pył, stały się szare lub brunatne. Trudno je poznać w tłumie ludzi! — odpowiedział profesor.
— Dlaczego? — dopytywał się Henryk.
— Bo widzisz, moje dziecko, istnieje na świecie pewien możny pan, który ciągle drży o swoje życie... — mówił Neuville.
— Drży? Boi się? — szepnął chłopak.
— Tak! śmiertelnie się boi. W dzień chodzi otoczony wojskiem, policją, sługami, a w nocy — zamyka wszystkie drzwi i okna w domu i nie śpi...
— Biedak! — zawołał Henryk.
— Pewnie, że biedak! — zgodził się nauczyciel. — Biedak, bo wie, że jeżeli się nie zmieni, nic go nie uchroni od zguby i że nikt po nim płakać nie będzie.
— Jak się nazywa ten pan?
— Nie znasz go jeszcze, mój mały! Na imię mu — kapitał.
— Cóż on złego zrobił białym duchom? — pytał chłopak.
— Widzisz: żeby skrzywdzeni przez niego ludzie nie mieli czasu na obmyślenie napadu na niego, możny pan ogłosił: „pracujcie cały dzień i całą noc, a ją będę za to płacił!“ Ludzie zaczęli w pośpiechu pracować i, zmordowani, słabi, już nie myślą o kłótni z możnym panem. Ma on w ten sposób ład i spokój na ziemi... — mówił Neuville z uśmiechem.
— Rozumiem! — zawołał Henryk. — Biedne białe duchy zmuszone są też pracować w pośpiechu i dlatego okrył je pył?
— Właśnie! — zgodził się Neuville.
— Więc nikt ich nie pozna?... — westchnął chłopak.
— Kto ma dobre oczy, ten spostrzeże je w najgęstszym tłumie.
— Ja mam krótki wzrok...
— Patrz nie oczami, ale duszą! — powiedział profesor.
— Duszą?... — powtórzył Henryk i zamyślił się.
Po chwili przycisnął się ramieniem do pana Neuville i, już o nic nie pytając, szedł w milczeniu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.