Pięć minut do północy/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pięć minut do północy
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Ilustrator Tadeusz Lipski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.

Przebrzmiały groźne odgłosy wojny, zakończonej kongresem wersalskim.
Państwa wałczące leżały bezsilne, wyczerpane, a wstrząśnięte do głębi.
Koalicja przegrała wojnę, aljanci triumfowali.
Zwycięstwo jednak było czczem słowem. Wszystkie bowiem ludy walczące leżały w prochu, a na ich piersiach wciąż ciążyła stopa wojny, niosącej nędzę i niewyraźne dążenia.
Państwa, biorące udział w wojnie, mogły odetchnąć, zebrać myśli, przystąpić do planów na jutro.
Tylko ze zgliszcz, gruzów i krwi powstająca Polska nie zaznała chwili ukojenia.
Przedstawiciele Germanji podpisali w Wersalu traktat o rozbrojeniu i pokoju, a tymczasem wojska niemieckie walczyły z Polakami, grzmiały działa i miotacze min, samoloty rzucały bomby, pełzły po ziemi polskiej ciężkie obłoki gazów trujących...
Czesi z bronią w ręku domagali się Śląska Cieszyńskiego.
Ukraińcy podnieśli bunt przeciwko Polsce, zajęli Lwów i zagrażali oderwaniem wielkiego szmatu naszej ziemi, otwierając drogę najazdowi dziczy rosyjsko-mongolskiej, wspierającej ich.
Nareszcie w granice państwa polskiego wdarł się odwieczny wróg — Rosja, nie carska, lecz komunistyczna a, być może, jeszcze bardziej niebezpieczna i dla Polski i dla całej Europy.
Po trzykroć stratowany kraj, zubożały, wyczerpany do szczętu, pozostawał na łasce losu.
Któż mógłby ująć się za Polską w owe dni wielkiego znużenia i rozczarowania?
Na Zachodzie i Wschodzie — wszyscy, w Polsce — słabsza duchem część ludności — byli przekonani, że ulegniemy przemocy i zagładzie.
Nie doceniano jednak wielkich sił naszego narodu. Są niemi — natchnienie i bohaterstwo...
Więc znowu na stos ofiarny rzucił naród „swój życia los.“
Rozpierzchły się po całem państwie pułki legionowe, stając z bronią w ręku w miejscach zagrożonych. Widzowie rzucili potężne hasło. W koło legjonów skupiać się jęły tłumy ochotników, a szły z dalekiego Sybiru, Murmanu, Turkiestanu, Ukrainy, Francji, Ameryki i ze wszystkich zakątków prastarej ziemi polskiej. Szli mężowie, młodzież, kobiety i dziatwa szkolna, chłopaki 12—13-letnie.
Dążyli na obronę kraju synowie szlachty ziemiańskiej, inteligencji, dzieci robotników, wyrostki z chałup wieśniaczych.
Naprędce tworzono nowe pułki i wcielano je do armji.
Legjonowi oficerowie obejmowali nad niemi komendę i prowadzili ku zwycięstwu lub śmierci.
Jeden po drugim pokornie schylali głowy wrogowie oszołomieni i przerażeni. Uciszył się rząd czeski, nie czujący za sobą poparcia najuczciwszych warstw swego narodu. Rozbrojone i upadłe na duchu niemieckie oddziały wycofały się z granic Polski. Pokarani krwawo Ukraińcy nie śmieli podnieść głowy, na które z taką potęgą spadła ciężka ręka „orląt lwowskich“ i „dzieci krakowskich.“
Pozostał tylko jeden ponury, podstępny wróg — Rosja.
Zastępy czerwonych katów, najeźdźców i zaborców prowadził zuchwały, pewny zwycięstwa Michał Tuchaczewskij, syn rosyjskiego szlachcica i Włoszki, dla ambicji własnej uległy woli Kremlu.
Z nim razem szedł zdrajca ojczyzny, twórca czerezwyczajek sowieckich — Polak, krwawy Dzierżyński, już sporządzający czarną listę ofiar dla nowej hekatomby czerwonego teroru.
Potężny wróg przedzierał się ku sercu Polski, bo przez Warszawę prowadziła droga, którą trzecia międzynarodówka zamierzała rzucić do Europy żagiew powszechnej rewolucji.
Polska, zdawało się, musiała być stratowana kopytami czerwonych jeźdźców Budiennoja i Gaj-chana, zupełnie tak, jak niegdyś hordy Batura, wnuka Dżengizowego, stratowały ziemię lechicką.
Nieświadomi znaczenia rozgrywającej się tragedji, pałający zemstą Niemcy podstępnie wspomagali sztab rosyjski, posyłając mu swoich oficerów, wypróbowanych w wielkiej wojnie. Burzyło się mrowie ukraińskie i wyrzucało ze swojej głębi liczne zastępy ochotników, dążących do armji bolszewickiej.
Całą wojnę 1919/20 roku przebył Alfred Małachowski, rzucany z frontu na front. Bił się pod Gródkiem Jagiellońskim i pod Radkowem; brał do niewoli niemieckich piechurów podczas ataków na Gościejowice, aż nareszcie wszedł ze swoim pułkiem w skład pierwszej armji, w znoju i walkach nieustannych wstrzymującej wschodniego najeźdźcę.
W pułku Małachowskiego wrzała robota od rana do późnej nocy.
W wolnych od bitwy chwilach ćwiczono ochotników w sztuce wojennej, aby nazajutrz pchnąć ich do nowego boju.
Małachowski poznał ludzi, zjednoczonych w pułku, którym dowodził.
Nie mógł bez zdumienia patrzeć na żołnierzy.
Wczorajsi czeladnicy krawieccy, terminatorzy warsztatów szewskich, uczniowie gimnazjalni, młode kobiety z rodzin najsławniejszych, dzieci, parobcy i fornale wyrastali w mgnieniu oka na bohaterów, żołnierzy niezwyciężonych i nieugiętych.
13-go sierpnia 1920 r. rozpoczęły się ciężkie bitwy z przeważającemi siłami bolszewików. Broniono dróg, prowadzących do Warszawy.
Kapitan Małachowski obchodził pod Ossowem posterunki swego odcinku. Wszystko było w porządku. Kilku chłopaków stało na warcie, wpatrzeni przed siebie, baczni, skupieni, mocno zaciskając w drobnych dłoniach ciężkie karabiny.
W chałupach, gdzie się roiło od żołnierzy, widział Małachowski rzeczy niezwykłe, ogarniające go zachwytem.
Ochotnik Halina Szybowska, dwudziestoletnia kobieta, żona oficera, stała na progu i rozmawiała z przybyłą do Ossowa starszą panią.
Małachowskiego doszły słowa rozmowy.
— Dziękuję cioci za wszystko, z serca dziękuję! — mówiła Szybowska.
— Kiedyż powrócisz do domu, Halinko? — pytała ciotka.
— Po zwycięstwie, albo nigdy...
— Boże! — jęknęła starsza pani. — Jakże możesz tak mówić?! A dziecko? Zapomniałaś o niem! Maleństwo już mówić zaczyna...
Szybowska przycisnęła ręce do piersi, a w oczach błysnęły łzy.
Po chwili podniosła głowę i rzekła:
— Jeżeli ze mną coś się stanie, cioteczka wychowa dziecko?
— Halinko!
— Przyrzeka cioteczka? Przecież ja z pułku nie wystąpię przed zakończeniem wojny... Wszystko więc może się przydarzyć w bitwie. Ciociu! Ciociu! Żebyś wiedziała, jaka jestem szczęśliwa, że oto mogę w tak prosty, zrozumiały sposób służyć ojczyźnie, być, jak ta kula, jedna, malutka, a przecież pożyteczna!...
— Halinko, jesteś bohaterką!
— Jakaż ze mnie bohaterka! — zaśmiała się cicho. — Siedzę w okopie i strzelam, to każdy potrafi... chłopak i kobieta, bo na to silnego mężczyzny nie potrzeba...
— Wychowam dziecko... — przerwała nagle starsza pani i, ściągnąwszy brwi, przeżegnała Szybowską, milcząc, pocałowała ją w czoło i szybko odeszła, pokryjomu ocierając łzy.
W chałupie, rozparty łokciami na stole, siedział olbrzymi ochotnik — siwiejący już wieśniak — Rózga. Słuchał małego, krępego kaprala o czarnej czuprynie i zawadjackiej chłopięcej twarzyczce.
— Pod Lwowem, w Persenkówce była fajna heca, bo tam ci na jednego naszego chłopa parło po dwudziestu Ukraińców — opowiadał kapral. — Prażyliśmy w nich, jak w jasną świecę!
— No i cóż? — pytał wieśniak. — Odbiliście się?
— Gdybyśmy nie odparli hajdamaków, nie bylibyśmy tu — odparł kapral i dodał z dumą:
—... i nie byłoby tego!
To mówiąc, dotknął krzyża walecznych, wiszącego na piersi.
— I nie bojaliście się? — wypytywał wieśniak.
— A czy wy, gospodarzu, bojaliście się dziś, gdy strzelanina wypadła? — pytaniem odpowiedział kapral.
— Juści nie, bo to z gorączki, gdy człekowi spieszno, o strachu się nie myśli.
— Nam też było gorąco i spieszno! — zawołał ze śmiechem czarnowłosy kapral.
— Jak się widzi... — zamruczał gospodarz. — Ino ja już stary, a wy dzieciaki bez mała...
— E—e! — machnął ręką kapral. — Te dzieciaki niejedną już parę butów na glanc znosiły nim z przełęczy karpackich do Lwowa przymaszerowały, a stamtąd tu do was do Ossowa... Nie mamy siwych włosów, ale serca nam już dawno zsiwiały, bracie...
Młoda twarz spochmurniała nagle, a westchnienie podniosło pierś.
— Tak! To prawda! — prawie krzyknął wieśniak i, schwyciwszy rękę kaprala, do ust pociągnął.
— Co wy robicie?! — zawołał zdumiony chłopak i zmieszany odszedł.
— Takie dzieciuchy, a święte to i mądre! — szeptał wieśniak. — Cud się dzieje... Cud Boży!
W sąsiedniej izbie sierżant — student politechniki objaśniał kolegom, jak się robi proch.
Jakiś żołnierz — piegowaty, o drwiącej twarzy robotnik słuchał uważnie, a potem rzucił:
— Tyle wiecie... Phi, phi! Na dyrektora fabryki wykierujecie się...
— Niby poto uczyłem się tak długo — odparł sierżant.
— To i będziecie!
— Nie wiem i nie myślę o tem. Na wojnie jestem i tem tylko żyję. Jestem prostym robotnikiem, wykuwającym zwycięstwo polskie — rzucił sierżant.
— I niczego więcej nie pragniecie? — spytał piegowaty żołnierz.
— A niczego!
— Ja też niczego więcej nie chcę!
— Któżby chciał, gdy taki ognisty przyszedł czas? — zaśmiał się student.
— Pewno! — zgodził się żołnierz i zaczął skręcać papierosa.
— Dobrze z tem się czujemy — ciągnął sierżant. — Dobrze, bo nie dla siebie pracujemy, a dla wszystkich, i to nie w słowach, a w istocie... Bez sztuk i obłudy, uczciwie i dla wszystkich, dla całego narodu i kraju!
— Uczciwiej nikt nie potrafi! — zgodził się robotnik i zaśmiał się:
— Ot! macie! Już trąbka gra... Wstawać wiara!
W okopach Małachowski spostrzegł dwu nowych ochotników, dopiero wczoraj przybyłych.
Jeden wysoki, wiotki, złotowłosy, o twarzy natchnionej i czarnej przepasce na oku, drugi — mały, ponury, kulawy. Mieli po czternaście lat najwyżej i byli uczniami gimnazjum.
— Dlaczego kulejecie? — spytał kapitan.
— Stara rana, którą otrzymałem we Lwowie, krwawi — odpowiedział chłopak, prostując się.
— Idźcie do szpitala na opatrunek! — rzekł Małachowski.
— Nie, panie kapitanie, bitwa może lada chwila wybuchnąć. Mogę jeszcze pójść na bagnety!
— Jak chcecie, — szepnął oficer, z podziwem patrząc na ochotnika.
— Co się wam przytrafiło z okiem? — spytał złotowłosego chłopca.
— Mam zapalenie tęczówki. Boli oko i razi mnie światło — odpowiedział.
— Jakież mogli przyjąć was do wojska?! — zawołał Alfred.
— Nikomu o tem nie powiedziałem, zapisując się na ochotnika. Objaśniłem, że zaprószyłem oko piaskiem...
Małachowski nic nie powiedział i odszedł, coraz bardziej zdumiony i wzruszony.
Rozumiał, że marzenia twórcy legjonów ziściły się. Cała Polska, wszystkie dusze polskie zostały poruszone i porwane do wspaniałego lotu.
Przekonało go o tem w godzinę później nowe zajście.
Ze wsi przybiegł parobek i doręczył list, wzywający kapitana na chwilę rozmowy.
Podpisane nazwisko było znane Małachowskiemu, więc poszedł.
W chacie ujrzał sędziwego, pochylonego pod brzemieniem lat starca o poważnem, wspaniałem obliczu, i małą, drżącą, wiekową damę.
— Przepraszamy, że odrywamy kapitana od zajęć, lecz pan nam tego nie będzie miał za złe... — rozpoczął starzec.
Małachowski w milczeniu ukłonił się.
— W pułku dowodzonym przez pana, znajduje się nasz wnuk — ochotnik Stanisław Romer...
— Tak jest! — odparł z uśmiechem kapitan, bo przypomniał sobie małe pacholę o ogromnych niebieskich oczach, dziewczęcych ustach i przezwisku — „Stasia.“
— Ostatni to członek naszej rodziny, który opuścił gniazdo... — szepnął sędziwy pan. — Ojciec jego i dwóch starszych braci od roku na froncie. Matka i siostra poszły, jako sanitarjuszki...
Staruszka z jękiem dodała:
— Zostawili nam Stacha — najmłodszego, abyśmy pilnowali go... Uciekł do wojska i nic go wstrzymać nie mogło!...
— Tak! Duch w wojsku nie gaśnie! — zawołał z dumą Małachowski. — Wnuk państwa był już w kilku potyczkach. Czem, jednak, mogę służyć?
— Przyjechaliśmy prosić o opiekę nad Stachem... — zaczął starzec i, jak gdyby bojąc się, że będzie źle zrozumiany, dokończył z pośpiechem:
— O opiekę w bitwie... Wiem, że wnuk nasz nie ulęknie się i nie cofnie, lecz gdyby był ranny i umierający, może ugiąć się dusza dziecka... Niech pan wtedy pochyli się nad nim i powie:
„Nic to, mały Stachu! Tak umierał dziad pod Samosierrą, drugi pod Moskwą, trzeci w Wilnie od kul rosyjskich katów. Nic to, bo tego nie zapomni wolna ojczyzna, wdzięczna, kochająca, jak matka, dumna z bohaterstwa synów, idących po zwycięstwo!“...
— Jak matka!... — powtórzyła staruszku i dłoń nad głową drżącą podniosła, patrząc surowo suchemi, groźnemi oczami.
Nazajutrz o świcie Moskale pchnęli swoje pułki do ataku.
W Warszawie słabi duchem w strachu oczekiwali przyjścia bolszewików, porzucali domy i pędzili naoślep. Nawet rząd Witosa zamierzał opuścić zagrożoną stolicę i szukać schronienia w Poznaniu.
Był to zamiar rozpaczliwy, podszept szerzącej się paniki i zwątpienia, czyn — obfity w skutki nieobliczalne, tragiczne.
Tylko jeden człowiek w rządzie widział otchłań, w którą ten nieoględny krok miał rzucić Warszawę, a z nią razem, być może, cały kraj.
Był nim wierny sługa ojczyzny generał Sosnkowski.
W owym dniu 13-go sierpnia 1920 r. był on nieobecny na posiedzeniu rady ministrów.
O postanowieniu rządu zakomunikował mu premjer, Witos, który osobiście przybył do gabinetu ministra spraw wojskowych.
Generał Sosnkowski zerwał się na równe nogi i w uniesieniu najwyższem zawołał:
— Wierzę niezłomnie, że nasze wojska obronią Warszawę! Gdyby rząd opuścił stolicę, zawładną nią natychmiast ukryci komuniści, znajdujący się w mieście i mający już swoich komisarzy dla Polski! Ja się nie ruszę z miejsca, będę do ostatniej chwili strzelał z okien swego biura i padnę pod gruzami tego gmachu! Panowie chcecie ratować swoją skórę? A komuż ona będzie potrzebna, gdy Polski już nie będzie?! Wymawiam posłuszeństwo rządowi i z Warszawy nie wyjadę! Słyszy, pan? Nie wyjadę!...
Wielką siłą tchnęły słowa generała. Zmieniły one nastroje, panujące wśród ministrów. Rząd pozostał w stolicy. Panika w mieście ustała. Komuniści nie śmieli podnieść głów. Było to nigdy niezapomniane zwycięstwo generała Sosnkowskiego w chwili, gdy Naczelny Wódz rzucił młodą armję polską w stanowczy bój o wolność i życie kraju i narodu...
Długo odpowiadały polskie okopy, wstrzymując wroga, lecz niezliczone tłumy napływających nieprzyjaciół przeraziły słabszych i pozbawionych wiary w zwycięstwo.
Na flankach żołnierze z sąsiedniego odcinka zaczęli wybiegać z okopów i cofać się w stronę pola. Popłoch szerzyć się zaczynał.
Małachowski spostrzegł, że żołnierze jego pułku coraz częściej podnoszą na niego oczy i wpatrują się w jego twarz w trwożnem oczekiwaniu.
Zrozumiał, że zbliża się straszliwa chwila zwątpienia.
— Do ataku! — skomenderował nagle kapitan.
Bez namysłu i wahania wbiegł na szaniec młody ksiądz z krzyżem w ręku i krzyknął donośnie:
— Za mną, w imię Boże!
Krzyczał coś jeszcze, nie oglądając się i biegnąc na spotkanie nieprzyjaciół.
Za nim nadążała Halina Szybowska, chłopak z czarną przepaską na oku, kulawy ochotnik, czarnowłosy kapral, ogromny wieśniak bez czapki i z, siwiejącemi włosami w nieładzie, piegowaty żołnierz o zawadjackiej i drwiącej twarzy, a za nimi cały pułk.
Kapitan biegł na flanku, tuż przy pierwszym szeregu, zachęcając żołnierzy.
Słyszał jak huknęła salwa, ujrzał padających bez krzyku, księdza, złotowłosego chłopaka, kobietę — ochotnika i studenta politechniki...
Pozostali na ziemi bez ruchu.
Bataljon wichrem pędził naprzód.
Potrącając Małachowskiego ramieniem, padł twarzą naprzód potężny, jak dąb, wieśniak, a na pierś osunął mu się kulawy ochotnik, który ze Lwowa przywędrował pod Ossów.
Pułk zwarł się potężnie z Moskalami.
Pracowały bagnety. Ich głuchym uderzeniom wtórowały ciężkie ciosy kolb, rzadkie strzały, chrapliwy oddech walczących, jęki i krzyki.
Ztyłu nadbiegały powracające do bitwy oddziały flankowe.
Od lasu zagrały działa polskie.
Bolszewicy cofać się zaczynali, narazie w porządku, lecz wkrótce dziki popłoch ogarnął ich. Nie wytrzymywali ataku i zmykali z wrzaskiem i wyciem.
Polscy żołnierze siedzieli im na karkach i grzmocili kolbami, kłuli bagnetami, strzelali, szerząc popłoch i śmierć.
Był to wielki dzień epopei cudu nad Wisłą, pierwszy akt klęski najeźdźców, świt zwycięstwa i pokoju, wspaniały błysk promiennej sławy wojowników Orła Białego.
Tego dnia nigdy już nie mógł zapomnieć kapitan Alfred Małachowski.
Nie mógł też nigdy zrozumieć ślepoty i niewdzięczności cywilizowanych narodów, które obojętnie spoglądały na bohaterskie wysiłki Polski, na budzenie się w niej raz jeszcze woli do obrony Europy przed zalewem dziczy wschodniej, przed zagładą dorobku i ducha setek pokoleń.
Nikt, oprócz Francji, nie chciał i nie chce tego zrozumieć.
A tymczasem Polska spełniała szczytne dziejowe zadanie, bo nie luźną armję rosyjskich najeźdźców miała przed sobą, lecz rewolucyjną awangardę czerwonych władców, dążących na podbój Europy, którą piersią swoją osłaniał w te, miesiące krwawego znoju polski żołnierz.
Wielka potęga zwaliła się na Polskę — przedmurze świata cywilizowanego.
Czerwony Kreml zniweczył wysiłek wszystkich kontrrewolucyjnych wodzów, usunął niebezpieczeństwo wewnętrznego rozpadu, wybuchów niezadowolenia i protestu. Komunizm triumfował na całym obszarze olbrzymiej Rosji od granicy polskiej do fal Pacyfiku, do północnych krańców Gobi i dzikich grzbietów Pamiru.
Podstępne namowy sowieckich wysłańców wstrząsały Chinami, Indjami, Persją i Turcją, zarzewie pożaru groźnego widniało już nad wszystkiemi krajami muzułmańskiemi w Egipcie i na północy Afryki, ogarniając żelaznem kołem starą Europę, znękaną wojną i zrozpaczoną w więzach nędzy.
W Polsce lepiej od innych, rozumiejącej duszę wschodu, nikt nie wątpił, że zwycięstwo sowietów, odniesione nad Wisłą, spowodowałoby wybuch wśród barwnych ludów, nowy wylew miljonowych hord, rzeź i klęskę, większą i groźniejszą od najazdu Atylli, od krwawego pochodu potomków Dżengiza Chana.
Miał się wtedy rozpocząć tragiczny skon olbrzymiego, świetnego okresu historycznego i na jego zgliszczach i rumowiskach powstać nowy, ukryty w wirze nieuchwytnych marzeń i dążeń.
Na zachodzie nie rozumiano tego...
Nawet Francja, jedyny kraj, pomagający Polsce materjalnie i moralnie, widziała w toczącej się wojnie raczej moment polityki europejskiej, obawiając się połączenia Rosji z Niemcami i nowego ataku na front nadreński.
W sztabie francuskim zaledwie marszałek Foch i kilku wyższych oficerów potrafiło ocenić należycie raporty dzielnego generała Weyganda i jego pomocników, walczących w polskich szeregach.
Lepiej od innych pojmowały to osłabione i skrzywdzone Węgry, lecz posłane przez nie oddziały zbrojne dotrzeć do polskiej ziemi nie mogły, wstrzymane przez nieufnych i nie wyczuwających grozy chwili sąsiadów.
Inne państwa nie zdołały objąć myślą powagi wypadków, rozgrywających się nad brzegami Wisły.
Tymczasem hasła trzeciej międzynarodówki, proklamującej dyktaturę proletarjatu, szerzyły się szybko.
Glebę dla jadowitego siewu przygotowała i użyźniła wielka wojna. Traktat pokojowy i przedwojenny sposób myślenia polityków nie dały ujścia nagromadzonemu nawałowi powikłań międzynarodowych, ekonomicznych i społecznych, które wymagały nowych systemów i nieznanych jeszcze dróg. Rządy miotały się w poszukiwaniu szybkich sposobów naprawy bytu ludności, wyczerpanej nerwowo, zubożałej, a żądającej dobrobytu, dla którego długie cztery lata szalała wichura wojny.
Komunizm, źle pojęty, a dobrze zamaskowany co do swej istoty, obiecywał urzeczywistnić marzenia i dać żer wyzwolonej energji społeczeństwa.
Iskry, rzucane przez międzynarodówkę, i rząd sowiecki znajdywały wszędzie palny i wybuchowy materjał.
W r. 1919 komuniści opanowali Bawarję, a Liebknecht i Róża Luksemburg podnieśli w Berlinie powstanie spartakusowców.
W tymże roku Austrja została wstrząśnięta zamachem komunistów Friedländerea i Steinhardta; Węgry przeżyły krwawe cztery miesiące panowania Beli Kuna; Mun knuł komunistyczny spisek w Czechosłowacji. We Francji, Belgji, Anglji i Włoszech wybuchały strajki, bójki uliczne, napady terorystyczne, wzmagały się siły skrajnych, radykalnych socjalistów. Nawet w neutralnych państwach Europy odczuwać się dawały niezwykłe podniecenia i wzburzenia umysłów.
Były to czerwone okresy wzrastającego chaosu, dążącej rewolucji, nowego przelewu krwi i zagłady cywilizacji.
Anglja i Niemcy, niezawodnie więcej od innych państw zagrożone od strony wojującego komunizmu, zrobiły wszystko, aby pozostawić Polskę odosobnioną, wydaną na łup czerwonej armji.
Kierownik polityki angielskiej, Lloyd-George, wiernie służył londyńskiemu City i odwiecznemu systemowi Wielkiej Brytanji. Politykował z Kremlem, aby uratować kapitały angielskie, włożone w przedwojenne przedsiębiorstwa rosyjskie, a jeszcze bardziej dlatego, aby wstrzymać napór Moskwy na Indje brytyjskie, gdzie hasła trzeciej międzynarodówki o wyzwoleniu barwnych ras znajdywały wdzięczny posłuch.
Niemcy otwarcie pomagały Rosji siłą zbrojną, osłaniając tyły i północne skrzydło czerwonej armji, użyczając jej swoich oficerów, buntując Gdańsk i Litwę.
Socjaliści w Belgji, Czechach i Austrji zatrzymywali wysyłane z Francji pociągi z materjałami wojennemi dla armji polskiej.
Potop szedł na Polskę, a zewsząd czyhała na nią zguba i klęska, zrodzona w zaborczości Moskwy oraz ślepocie innych państw, ogarniętych szałem rozpaczy i zdziczenia, miotających się na bezdrożu myśli.
Duch narodu polskiego, jego poryw i bohaterstwo w sierpniu 1920 roku wyprowadziły go z pośród piętrzących się dokoła złych fal na szlak zwycięstwa.
Zamach międzynarodówki i najazd hord moskiewskich zostały unicestwione. Czerwoni władcy z Kremlu cofnęli się w popłochu i nieładzie, a nad starą ziemią naszą wznosił się coraz wyżej i śmielej połyskujący w słońcu białopióry orzeł piastowski.
— Cud Boży! — często powtarzał Małachowski słowa siwiejącego wieśniaka, który padł na bagnistych błoniach Ossowa.
Natychmiast, jednak, łapał siebie na tym wniosku, przypominając sobie swego korepetytora, Jerzego Błeszyńskiego, który obecnie, jako dowódca pierwszej brygady ochotniczej, sforsował Wkrę i, obroniwszy przyczółki mostowe, okrążył nieprzyjacielską armję, dążącą na Ciechanów. Brygada młodych żołnierzy zdobyła ten ważny punkt, a jej dowódca, ciężko ranny na początku bitwy, już widział przed sobą zorzę zwycięstwa.
Słysząc o bohaterstwie czynu lub śmierci swoich przyjaciół, powtarzał Małachowski słowa sędziwego pana Romera, proszącego go o opiekę nad wnukiem.
— Nic to, mały Stachu! Tak umierał dziad pod Samosierrą, drugi pod Moskwą, trzeci w Wilnie od kul rosyjskich katów... Nic to, bo tego nie zapomni wolna ojczyzna, wdzięczna, kochająca, jak matka, dumna z bohaterstwa synów, idących po zwycięstwo!
Rozumiał, że Polska miała zwalczyć wrogów, bo dla zwycięstwa tylko, nie dla życia, sławy i dóbr doczesnych szli ci wszyscy: robotnicy fabryczni, czeladnicy, wieśniacy, parobcy, uczniowie gimnazjalni, kobiety, synowie ziemian, arystokraci, studenci, księża, artyści, lekarze, urzędnicy i chłopaki drobne o włosach złotych i kruczych, o chorych oczach, przebitych piersiach i nogach, pastuszkowie wiejscy i inni — bez liku, bezimienni, nieznani, tłumnie garnący się pod młode sztandary, prowadzące ku zwycięstwu lub śmierci. Był przekonany, że ci, co bezwiednie zbłądzili, wyrzekną się na zawsze fałszywych czynów, a ci, którzy od początku szli prostą drogą ofiary krwi, zrozumieją, że wszyscy w owej dobie chaosu i piętrzących się dokoła przeszkód działali według największego wysiłku swej myśli i umiłowania Ojczyzny. Jednych bowiem Bóg obdarzył potęgą natchnienia i wizją proroczą, drugim, również szlachetnym i troską o kraj nękanym, dał wzrok krótki, a myśl, ogarniającą zaledwie jedno mgnienie bytu narodu.
Nie wątpił, że musiała nastąpić chwila zrozumienia, przebaczenia i ostatecznego zmartwychwstania Polski.
Wtedy dumą pałały oczy kapitana, a z ponurej twarzy bił wielki, potężny blask.
Wierzył w swój naród i kraj.
Widział przed sobą podobłoczny, spokojny, wspaniały lot Orła Białego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.