Pięć minut do północy/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pięć minut do północy
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Ilustrator Tadeusz Lipski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Minęło siedem lat. Kilkanaście nowych dużych budynków przeglądało się Genewskiem jeziorze. Rozrósł się park Mon-Repos. Miasto wyciągnęło swoje macki ku wschodowi i tam, gdzie niegdyś w „Zatoce Przyjaźni“ wybuchła wojna, zostało usypane i murem wzmocnione nadbrzeże ze stojącemi na niem willami.
Nie zmieniło to jednak wyglądu Genewy. Mocno lazurowe niebo i szafirowe fale Lemanu były te same. Po dawnemu upajało i przepełniało radością czyste, gęste, jak wino bogów, powietrze, pieściło i podniecało słońce, skrzyły się lodowce Montblanc i dalekiego łańcucha Alp.
Miasto przybrało świąteczny wygląd. Wszędzie szły przygotowania do mających trwać trzy dni balów, widowisk i sportowych zawodów na cel dobroczynny.
Rząd szwajcarski zamierzał budować wysoko w górach sanatorjum dla ubogich — chorych na gruźlicę.
Zamożna ludność i wszyscy cudzoziemscy goście poczuwali się do obowiązku przyjścia z pomocą rządowi pięknego kraju, gdzie każdy był otoczony gościnnością i uprzejmością, czując się wśród gór swobodnym obywatelem ziemi.
Bo tak też było.
Najlepiej wiedzieli o tem alpiniści, docierający do najdalszych zakątków. Przecinając zielone hale górskie w chwili, gdy z cichym brzękiem dzwonków powracały z pastwisk trzody góralskie, słyszeli brzmiącą w powietrzu łagodną piosenkę o ledwie dostrzegalnem, pogodnem szyderstwie. Ktoś niewidzialny nucił ją, rozpowiadając o dawnych dziejach: o szczęku mieczów i grzmocie strzałów pod zmurszałemi, rozsypującemi się teraz murami zamków, o ściganiu po miastach wyznawców wiary reformowanej i o jękach i skargach katolików, wrzuconych przez zwycięzców do ciemnych, wilgotnych lochów na śmierć głodową.
Cichy śmiech rozsypywały dokoła dzwonki basowe i wesołe dzwoneczki kóz, a echo biegło od urwiska do szczytu śnieżnego i nagle staczało się na dno dolin zielonych i mrocznych wąwozów.
Echo mówiło:
— Przeminęło wszystko i, jak Alpy niebotyczne, zastygłe w majestacie srebrnych szat, niewzruszony w górach naszych, na brzegach modrych jezior zamieszkał pokój!
Nawet ci, którzy zwykle nie myśleli o podobnych rzeczach, odczuwali tchnienie wielkiego, niezmąconego spokoju.
Stanąwszy nad skrajem głębokich przepaści, gdzie błąkały się, topniejąc, nikłe, mgliste smugi obłoków, turyści spoglądali na dół, na doliny i wąskie brzegi lazurowych jezior. Widniały tam szmaragdowe lub złociste czworokąty łanów i winnic, ciemne plamy drzew; błyskały krzyże kościółków, igrały w słońcu barwne dachy domów; sunęły różowe żagle łodzi rybackich, do skrzydeł mew podobne; biegły pociągi, samochody, co chwila znikające w tunelach lub na zakrętach dróg; ślizgały się po zwierciadle jezior białe statki, ciągnące za sobą pióropusze dymu.
Od każdego szczytu, gdzie jarzył się śnieg miljonami ogników, od lustrzanej powierzchni jeziora, od zwisających skalnych spychów, z zieleni łąk i lasów spływały niewidzialne, kojące, upajające potoki pokoju i radości bezwiednej.
Chętnie więc zjeżdżały tłumy gości do Genewy, aby złożyć czarownej krainie w darze znaczną sumę pieniężną na wzniosły cel i daninę wesołości niezmiernej, rozsadzającej piersi nawet tych, których ręka losu i nielitościwego życia dotknęła srodze.
Widowiska rozpoczęły się od zawodów sportowych.
Olbrzymie tłumy zaległy malownicze nadbrzeża Lemanu i most Montblanc.
Dziesięć łodzi startowało od mostu, wypływając dalej na jezioro, gdzie okrążywszy ustawiony znak, zawracało z powrotem.
Gdy pędzone dwunastu wiosłami, łodzie zbliżać się zaczęły do nadbrzeża, mknąc ku finiszowi, zgromadzone tłumy ujrzały, że wszystkie idą razem. Zapaśnicy byli równi sobie i na oznaczonym dystansie różnica wytrzymałości oraz treningu nie dawała się odczuć. Jednak gdy łodzie dobiegły początku parku, jedna z nich zaczęła gwałtownie wybijać się naprzód. Próżno inni wioślarze usiłowali dogonić ją. Parła naprzód w pędzie niepohamowanym, odsadzając się coraz dalej i szybciej.
— To niemiecka łódź! Widzę czarnego orła i barwy niemieckie na sterniku! — krzyknął niemłody jegomość, śledząc przez lornetkę pędzącą na przedzie łódź.
Impossible! — mruknął jakiś Anglik. — A gdzież jest łódź „Britania?“
— Razem z innemi! — objaśniał szpakowaty pan, ogarniając wzrokiem zapaśników. — „Britania“ — to ta biała łódź, ot — tam, od południowego brzegu. Aha, zaczyna się też wyrywać naprzód! Dobrze idzie!
Istotnie biała, wąska łódź, na której rytmicznie, niby wahadła maszyny, schylało się, gwałtownie odrzucało wtył i ślizgało na ruchomych ławeczkach dwunastu wioślarzy, sunęła naprzód.
Z trudem zdobyła przed innymi zapaśnikami długość jednego korpusu, później dwuch i zaczęła metr po metrze doganiać pędzącą przed sobą niemiecką łódź.
Jednak most był coraz bliżej. Po chwili uderzył dzwon i zwycięska niemiecka dwunastka, zatoczywszy szeroki łuk stanęła. Uniosły się nad wodą i zesztywniały wiosła.
Sternik wstał i trzy razy machnął flagą.
Po chwili dobiegła „Britania“, a za nią nadążały, idąc głowa w głowę, inne łodzie.
— Pierwsza przyszła „Germania“, sternik Hans von Essen! — rozległy się rzucone przez tubę słowa z trybuny sędziów. — Druga „Britania“, różnica 1 minuta 3 sekundy. Sternik William Garding.
Angielski sternik stanął w łodzi i, podnosząc w górę flagę, krzyknął:
— Ustalony dystans był za krótki dla mojej ekipy! Żądam rewanżu!
Głos jego zginął w gwarze tłumu.
— Patrz, ojcze! — zawołała piękna panna, przyciskając się ramieniem do siwego, starannie ubranego mężczyzny. — Zwycięzcą dzisiejszych regat jest Hans von Essen, towarzysz moich zabaw dziecinnych z przed siedmiu lat. Jakie to dziwne, spotkać znajomego po tak długim czasie!
Siwy jegomość uśmiechnął się pobłażliwie.
— Tak! — rzekł. — Później, w wieku dojrzałym podobna różnica nie jest tak uderzająca.
— Naturalnie, — zgodziła się, podnosząc na ojca ciemne, poważne oczy.
Po chwili zmarszczyła brwi i zaczęła patrzeć na jezioro. Spostrzegła bowiem jakiegoś młodzieńca, który wcisnąwszy monokl w oko, natarczywie przyglądał się jej. Czuła, że ogarnia wzrokiem całą jej postać, zarysowującą się pod lekką białą sukienką, zatrzymuje się na dużym węźle kruczych włosów, spiętych na karku, ślizga się po wiotkiej kibici i osuwa wzrok na drobne stopy.
— Patrzeć tak bezczelnie, no! — pomyślała oburzona i zwróciła na natręta śmiałe, błyszczące gniewem oczy.
Monokl wypadł z oka, a twarz młodzieńca radośnie się uśmiechnęła.
Wyciągnął ręce i szedł ku niej, mówiąc:
— Manon... Miss Manon de Chevalier. Patrzę na panią już dwa dni, szukam w całej postaci dawnej Manon i — ciągle wątpiłem! Dopiero teraz, gdy pani rozgniewała się, widzę, że nie omyliłem się. Może, miss raczy sobie przypomnieć Joego Leystona i nasze przymierze podczas wojny w „Zatoce Przyjaźni?!“
Zaśmiał się suchym śmiechem, krzywiąc usta.
Manon, filuternie zacisnąwszy wargi, rzekła z lekkiem szyderstwem:
„O!“ Tak często mawiał mój przyjaciel Joe.
— Mam do dziś ten sam sposób określania swego stosunku do ludzi i ich słów, — zauważył spokojnie.
— Może i o mnie pan zawyrokuje swojem niezmiennem „O?“ — zapytała.
No! — zaprzeczył. — Gdy patrzę na miss powtarzam ciągle: „well“, tylko — „well!“
— Przedstawię pana memu ojcu, — rzekła Manon.
Panowie uścisnęli sobie dłonie.
— Bierze pan udział w igrzyskach? — zapytał pan Chevalier.
— Tak! — odpowiedział Joe. — Startuję w okrężnym biegu dokoła jeziora. A wie pani, z kim będę walczył o pierwszeństwo? Z Hansem von Essen!
— Dużo się pan trenuje? — spytała.
— Ukończyłem w tym roku Oxford i w Anglji ustaliłem swoje rekordy dalekobieżne. Nikt ich dotąd nie pobił. Będzie to już ostatni mój występ w sporcie. Smutne to, lecz prawdziwe! Starzeję się, a co najważniejsze, otrzymałem przydział do naszej ambasady w Berlinie. Mam zamiar iść drogą dyplomatyczną, — opowiadał Joe.
— W dzieciństwie jeszcze miał pan ten sam zamiar. Pamiętam doskonale! — rzekła Manon.
— Ja nigdy swych zamiarów nie zmieniam! — mruknął suchym tonem.
— W takim razie powinien pan zwyciężyć Hansa w jutrzejszym biegu, bo pan mu to kilkakrotnie obiecywał! — zauważyła z ironicznym uśmiechem Manon.
— Zwyciężę! — rzucił Joe i zamilkł.
Po chwili jednak zaczął znowu mówić.
— Jesteśmy prawie w komplecie — rzekł, krzywiąc w uśmiechu wąskie wargi. — Dziś zdobył pierwszą nagrodę w foot-ball’owych zawodach Roy Wilson, ten, co nie lubi wojny, — pamięta pani? Popołudniu w wyścigach konnych uczestniczy Borys Suzdalskij, który zburzył Power-City, twierdzę na Manon-Isle...
— Pamiętam! — zawołała. — Rozbił on ze swoimi Azjatami piękną Patrie-en-fleurs, zbudowaną przez Roya, a założoną przez Alfreda...
— Alfreda nie spotkałem dotąd... — rzekł Joe. — Jeżeli nie mylę się, raz tylko w zeszłym roku czytałem w „Times“ korespondencję z Rosji. Pisano w niej o jakimś spisku, zamachu i procesie sądowym. Figurowało tam nazwisko Małachowskiego. Nie było jednak wskazane imię, więc nie wiem, czy to był Alfred...
— Biedny chłopak!... — szepnęła Manon, a w jej wspomnieniach zjawiła się ściągła, blada twarz i groźne oczy smutnego, poważnego chłopaka w czarnem ubraniu, z krepą żałobną na rękawie.
— Nie żałuję takich, — zauważył Joe, wkładając monokl do oka, — są oni szkodliwym i niebezpiecznym elementem! Wyroki historji są dyktowane przez przeznaczenie uprzywilejowanych narodów. Skoro weszło się do tak wielkiego społeczeństwa, jakiem jest Rosja, Polska powinna poświęcić drobne narodowe marzenia dla rzeczywistości i współdziałania z imperjum, którego część składową zrządzeniem losu stanowić musi. Mamy przecież to u siebie w Wielkiej Brytanji: Irlandję, Szkocję, kolonje.
— Przepraszam pana! — wmieszał się do rozmowy pan Chevalier. — Czyżby pan poważnie myślał, że Irlandja i kolonje nazawsze poświęciły swoje narodowe dążenia dla dobra Wielkiej Brytanji?
Yes! Muszą! — rzucił Joe.
— Muszą, bo są tymczasem zmuszone, lecz siła, przemoc nie wykorzenią nazawsze uczucia narodowego i żądania wolności. Mamy przykład na Alzacji i Lotaryngji. Niemcy mają tam ład i spokój, lecz w tych prowincjach żyje duch Francji, mój panie! — mówił pan Chevalier, zapalając się. — Co zaś do Polski, to sprawa się wikła niewymownie, nawet jeżeli myśleć podług recepty pana. Dla jakiego z trzech społeczeństw zaborczych mają się wyrzec marzeń swoich Polacy: dla rosyjskiego, pruskiego, czy austrjackiego? W wypadku wojny, naprzykład, z którem społeczeństwem mają się solidaryzować, i jakie mogą wynaleźć powody do współdziałania z tem lub innem państwem?
Młody dyplomata spojrzał spokojnie na mówiącego i, nie wahając się ani chwili, — odparł:
— Każdy obywatel powinien pamiętać o całokształcie państwa, które jest najwyższym i najdoskonalszym ideałem, pochłaniającym osobiste, rasowe i narodowe zapatrywania. Wielka Brytanja dąży do tego w swoich kolonjach i dalekich dominjach!
— Wiem o tem! — kiwnął głową pan Chevalier. — Dąży, lecz nie dojdzie do takiego ideału.
— Jeżeli nie dojdzie — wtedy zginie, gdyż nasze imperjum jest zbyt rozlegle i wielobarwne, — zauważył Joe. — Lecz to być nie może!
— Kto wie? Wszystko prawdopodobne, jeżeli taki pogląd na rolę składowych części państwa jest ogólnym w rządzie angielskim i jeżeli ta rola narzucona zostanie drogą przymusu...
No! — zakończył rozmowę Joe Leyston, twardym wzrokiem bladych oczu patrząc na pana Chevalier. — Teraz muszę pożegnać państwa, gdyż dziś ostatni dzień treningu. Jutro będę się starał pobić swój własny rekord i zamknę księgę swoich sportowych dziejów!
— Przyjdę na start! — zawołała Manon.
Good bye! — z uśmiechem powiedział Joe i zginął w tłumie, który z przejęciem omawiał wyniki regat, a także zaproponowany przez załogę „Britanji“ nowy wyścig na podwójny dystans, oraz ofiarowanie przez starego lorda Leystona tysiąca funtów, jako nagrody dla zwycięskiej łodzi.
Gdy Joe odszedł, pan Chevalier rzekł, wzruszając ramionami:
— Drażnią mnie i niepokoją ci Anglicy! Mają misternie, i, nie przeczę, mądrze ułożoną receptę wielkopaństwowego życia. Jednak jest to recepta angielskich lekarzy dla angielskich pacjentów. Co do innych narodów może ona mieć, a może też nie mieć zastosowania. Oni zaś tego nie uznają! Skoro system nosi stempel „made in England“, wszystko jest „all right“ i każdy powinien ten system uważać za najlepszy. Zarozumiałość, czy krótkowzroczność? Jeżeli zarozumiałość, wtedy rzecz może ulec naprawie, jeżeli krótkowzroczność — nabiera cech klęski.
— Co do mnie, to myślę, że jest to zarozumiałość, spowodowana nieprzerwanem pasmem powodzeń — zauważyła Manon. — Mam na uniwersytecie kolegów Anglików. Pamiętam jeden spór, który wynikł pomiędzy Girodou, namiętnym rewolucjonistą, marzącym o oczyszczeniu współczesnej atmosfery społecznej i politycznej. Na to jego oponent odpowiedział słowami Joego Chamberlaina: „Wierzę w naszą rasę, największą z ras panujących, jaką ludzkość kiedykolwiek wydała, wierzę w rasę anglo-saską, dumną, stanowczą, ufną w swoje siły i upartą, nad którą władzy nie ma, ani klimat, ani żadna zmiana warunków, ufam naszej rasie, która będzie głównym czynnikiem przyszłej historji i cywilizacji. Wierzę w przyszłość naszego imperjum, szerokiego jak świat, wierzę w naszą ojczyznę, o której żaden Anglik nie potrafi mówić bez dreszczu zachwytu!“ Taki jest ich symbol wiary! Tylko ciężkie ciosy dziejowe mogą zmusić Anglików do innego sformułowania symbolu swojego katechizmu państwowego. Jednak zachodzi pytanie, które zadał inny nasz kolega — Burger. Francja, mimo zdolności do nowych, wspaniałych myśli, miota się; miotają się od idealizmu do militaryzmu Niemcy; spekuluje wszystkiem, czem potrafi, Austrja: kroczy niepewnemi i niewyraźnemi drogami Rosja i tylko Anglja od wieków dąży swoją drogą, powtarzając słowa swego „confiteor“. Pozostaje ona jedynym dotąd rzecznikiem wielkiego porządku, wyrazicielką określonego systemu...
Pan Chevalier uważnie słuchał słów córki.
— Pamiętam jeszcze jedno zebranie naszych studentów-medyków, gdy Henri Boyle na zarzuty, stawiane bezwzględnej i egoistycznej polityce angielskiej, spokojnie odpowiedział: „Wiemy to, lecz pytamy, czy i upadkiem naszej bezwzględnej polityki, czyli polityki ścisłego systemu, nie nastałby w Europie okres anarchji, zaniku cywilizacji, cofnięcia się w głąb wczesnego średniowiecza?“
— Cóż mu na to odpowiedzieli inni? — zapytał zaciekawiony pan Chevalier.
— Jakiś Rosjanin krzyknął, że widzi w tem jedyny ratunek, gdyż można byłoby poprowadzić cywilizację od początku, — rzekła ze śmiechem Manon.
— Anglik zareagował na te słowa?
— O tak! — zawołała dziewczyna. — Boyle odpowiedział, że nie udałoby się rozpocząć w tych warunkach żadnej cywilizacji, gdyż ludzkość poprostu wymordowałaby się wzajemnie. Objaśnił to twierdzeniem, że jaskiniowy człowiek był aniołem dobroci i łagodności w porównaniu z gentlemanem współczesnym, który jest drapieżny, nawykły do codziennej walki, podstępny, nie znający litości i współczucia dla słabszego. Anglik dowodził, że jaskiniowiec, żyjący miljon lat przed przyjściem na świat Chrystusa, był stuprocentowym chrześcijaninem w porównaniu z najbardziej nabożnym człowiekiem naszych czasów, chętnie powtarzającym frazesy o miłości i przebaczeniu!
Zaśmiali się oboje nad jaskrawym i śmiałym paradoksem, lecz pan Chevalier zauważył:
— W tem jest dużo prawdy... Nie było to powiedziane tylko dla efektu...
— Ojcze! — poprosiła Manon. Gdy się skończą te wszystkie sportowe widowiska, pozwól, że zaproszę do nas na obiad starych przyjaciół Joego, Hansa, Roya i Borysa. Sprawi mi to przyjemność! Spotkać towarzyszy z lat dziecinnych — to bardzo miło, a, wątpię, czy zbierzemy się jeszcze kiedyś tak razem.
— Ależ naturalnie, moje dziecko! — rzekł ojciec. — Mama, z pewnością, nic nie będzie miała przeciwko temu!
Po południu państwo Chevalier razem z Manon zajęli miejsce na trybunie.
Na torze rozjeżdżali zapaśnicy, przygotowując się do wyścigu i innych popisów.
Cała publiczność zwróciła uwagę na piękną postać jeźdźca w cudzoziemskim uniformie oficerskim.
— Kto to jest? — zapytał pan Chevalier jakiegoś urzędnika z zieloną kokardą w klapie tużurka.
— Ten, w białym mundurze? — odparł, wskazując jeźdźca. — To rosyjski oficer gwardji cesarskiej Borys... Borys...
Urzędnik nie mógł przypomnieć sobie nazwiska.
— Borys Suzdalskij — podpowiedziała z uśmiechem Manon.
— Tak, tak! Jedzie na klaczy „Irma“, należącej do stadniny samego cara. Piękny koń — faworyt dzisiejszy!
Tymczasem na trybunie sędziowskiej rozległ się dzwon.
Jeźdźcy zaczęli zjeżdżać z pola i ustawiać się w jedną linię.
Manon uważnie przyglądała się Borysowi. Nie poznałaby go.
Był to piękny mężczyzna o smagłej, śmiałej twarzy, szeroko rozwartych oczach i miękkich, prawie dziecinnych ustach.
Biały mundur i obcisłe rejtuzy oblegały silną, zgrabną figurę, biała czapka z czerwonym paskiem, zsunięta na tył głowy, odkrywała wysokie marzycielskie czoło.
Siedział na siodle jak posąg i niedbale oglądał przeciwników.
Obok Rosjanina stał skupiony w sobie oficer szwajcarski w szaro-zielonym mundurze i w czapce z wystającym daszkiem.
Za nim, zgarnąwszy trenzle, wstrzymywał rwącego się konia, angielski jokey.
Mały, chudy jeździec siedział pochylony nad karkiem rasowej klaczy. Żadnego wzruszenia nie można było zauważyć na długiej, piegowatej twarzy. Patrzał wprost przed siebie jasnemi, niemrugającemi oczami i lekkiemi ruchami uspakajał wierzchowca.
Podniosła się i opadła sygnałowa flaga. Szereg jeźdźców ruszył z kopyta.
Niedługo jednak biegły konie w łamiącym się co chwila szyku, bo „Irma“ odrazu wysunęła się naprzód i, nabrawszy rozpędu, galopowała, rozdymając chrapy i ledwie dotykając ziemi.
Borys, pochylony naprzód, bódł ostrogami boki konia i podniecał go głośnemi okrzykami.
Z gromady zapaśników tuż za „Irmą“ pędził mały jokey angielski, a przy nim szwajcarski oficer.
Gdy przebiegali przed trybunami, pozostawiwszy daleko za sobą innych współzawodników, Manon spostrzegła na twarzy Anglika ten sam zaciekły upór, jaki widziała w oczach Joego, gdy w parku Mon-Repos grał z nią w tennisa, lub gdy ścigał się z Hansem. Ujrzała też czające się na zaciśniętych ustach spokojne okrucieństwo, to samo, z jakim niegdyś Joe ciskał kamienie z Manon-Isle.
— Panująca anglo-saska rasa! — pomyślała dziewczyna.
Szwajcarski oficer zachowywał też zupełny spokój i prowadził konia pewnemi ruchami. Jednak był to inny spokój, odmienny od angielskiego. Nie był to upór, zimny i wszechwładny, lecz raczej pewność, oparta na sumienności i rozwadze.
Borys, wyprzedziwszy konkurentów o dwa korpusy końskie, szalał, podbudzając „Irmę“ do biegu. Pochylał się niemal do samej grzywy klaczy, to znów prostował się, bódł ją coraz mocniej ostrogami i krzyczał wściekłym, ochrypłym głosem.
Białe płatki piany zaczęły spadać z pyska konia.
— Poco on podnieca bez potrzeby tak piękną klacz? — rozległ się głos z jednej z ławek trybuny. — Denerwuje konia i torturuje go...
Nagle Borys obejrzał się i, zrozumiawszy, że przeciwnicy zyskali trochę przestrzeni, krzyknął coś gwałtownym, wściekłym głosem, podniósł się w strzemionach i z całej siły ciął szpicrutą przez szyję „Irmy“.
Szlachetna klacz rzuciła się w bok, a później usiłowała stanąć dęba, lecz pohamowana silną ręką, pobiegła naprzód, potrząsając łbem.
Tej chwili zamieszania starczyło, aby obok Borysa, omijając go, przemknęły, jak dwa widma, jokey i szwajcarski oficer, obaj nieruchomi, spojeni z wyprężonemi ciałami wierzchowców.
Rosjanin zaklął straszliwie i, widząc zbliżających się innych współzawodników, jął siec konia szpicrutą po biodrach i głowie. Przez chwilę jeszcze galopowała, aż zagryzła wędzidła i poniosła jeźdźca na środek pola, gdzie dopiero zdarł ją biały jeździec. W tej chwili uderzył dzwon, wykluczający go z szeregu zapaśników.
— Mówiłem, że denerwuje konia! — krzyknął ten sam głos z tylnych ławek trybuny. — Sam pozbawił się nagrody, bo „Irma“ jest najlepszą klaczą na torze!
Znowu wydzwoniono z trybuny i oznajmiono, że angielski jokey Billy Steward i szwajcarski oficer François Chanvier doszli do mety jednocześnie.
Borys w oddali zjeżdżał z pola, kierując się ku stajniom.
Miał wyzywającą, zuchwałą minę i niedbale palił papierosa.
— Co znaczy szkoła i system! — zawołał młody człowiek, siedzący obok pana Chevalier.
— Wszystko decyduje wola jeźdźca, udzielająca się koniowi! — poprawił go łamaną francuzczyzną wysoki Anglik, o ciemnej, opalonej na bronz twarzy.
— Wola bez szkoły, mój panie... — zaczął młody człowiek.
— Wola, tylko wola, sir! — wyniośle przerwał mu Anglik i poszedł ku wyjściu.
— Chciałbym widzieć takiego pana z jego wolą na kulawej szkapie! — starał się pokryć żartem swoje zmieszanie młody człowiek, patrząc na pana Chevalier i śmiejąc się.
— Upewniam pana, że Anglicy umieją swoją wolą nietylko z kulawej szkapy zrobić klacz wyścigową, lecz nawet pobić Niezwyciężoną Armadę i Napoleona, bo wiedzą, czego chcą i do czego dążą — odparł pan Chevalier, surowo patrząc na młodzieńca. — My — Francuzi nie powinniśmy lekceważyć tej zdolności naszych sąsiadów z tamtej strony kanału!
— Pan, jak widzę, jest anglofilem! — szyderczym głosem mruknął zbity z tropu młodzieniec.
— Bynajmniej! — żywo odpowiedział pan Chevalier. — Jednak, gdyby kiedyś wyniknęła wojna, wolałbym mieć Niemców za wrogów, niż Anglików, mój panie...
— Rzecz gustu... — mruknął znowu młodzieniec, zupełnie zmieszany.
Pan Chevalier spojrzał na niego z góry i już więcej nie zwracał żadnej uwagi na przygodnego oponenta.
Manon siedziała milcząca. Przypomniała sobie ciemną aleję Mon-Repos, gdzie znacznie silniejszy Borys, mimo, że bił się z drapieżnością i dzikiem okrucieństwem, uległ słabszemu Alfredowi Małachowskiemu; później odtworzyła sobie brutalny obraz napadu Borysa na Patrie-en-fleurs i Power-City, gdy z bandą wyrostków burzył mury i gmachy, wykrzykując przekleństwa i śmiejąc się bezmyślnie.
— Nie zmienił się Borys, a może jest to cecha jego narodu? — pomyślała z westchnieniem i mimowoli zgodziła się z ojcem, gdy mówił o Anglikach.
Myśl jej pobiegła ku Alfredowi. Tenby się cieszył, widząc porażkę swego wroga!
— Gdzie on teraz? Co robi? Czy żyje? — pytała siebie, widząc wyraźnie ciemne, śmiałe oczy Alfreda i poważną, trochę ponurą twarz chłopaka. — Czy zmienił się bardzo? Pewno nie poznałabym go!...
Powróciwszy do domu, długo myślała w swoim pokoju o słyszanych rozmowach, rozważała każde słowo, analizowała ludzi i przejawy ich charakterów.
— Bądź co bądź, — zadecydowała, — wiemy dokładnie, czego chcą Anglicy i czego po nich spodziewać się możemy. Rosjanie są niepewni, nieuchwytni. Taki Borys, naprzykład. Gdy zjawił się na torze, wszystkie oczy przykuł do siebie. Królewicz piękny, wytworny! Gdy zaś zaczął działać, — niespodziewanie i bez potrzeby popsuł sprawę, przejawił dzikość i brutalność przerażającą, niepojętą.
Czekała z niecierpliwością następnego dnia, gdy miały się odbyć zawody w biegu na dalekie dystanse, ze współudziałem Joego Leystona i Hansa von Essen.
Nazajutrz o ósmej rano była już przy starcie.
Hansa, wczorajszego zwycięzcę na regatach, niemiecka publiczność witała entuzjastycznie. Młodzieniec uśmiechał się i potrząsał ręce znajomych i nieznajomych.
Gdy zbliżyła się do niego piękna dziewczyna, zdziwiony odrzucił w tył jasne włosy i przyglądał się jej bacznie.
— Hansie... panie von Essen, czy pan nie poznaje mnie? — spytała swobodnie.
Gott! — wykrzyknął Hans. — Manon de Chevalier? Czy to pani?
— Tak, — odpowiedziała ze śmiechem i nagle się zarumieniła, widząc zachwyt w oczach młodzieńca. — Rozstaliśmy się wrogami, bo pan mi zatopił dwa piękne jachty...
— Ach! — zawołał. — Ta nieszczęśliwa bitwa w „Zatoce Przyjaźni“, w której wszyscyśmy się pokłócili. Pamiętam! No, ale teraz nikt nie może być wrogiem pani... bo pani taka urocza, taka piękna!
Wypowiedział te słowa ze szczerym wybuchem i wielką serdecznością.
Manon spuściła oczy i przerwała milczenie, mówiąc:
— Wczoraj spotkałam Joego i widziałam Borysa, który nie doszedł do mety na wyścigach, bo koń go poniósł.
— Z Joem dziś będziemy walczyli w biegu! — rzekł. — Poważny to przeciwnik, czytałem o jego rekordach. Jeden tylko Finlandczyk Ulajnen ma lepsze, lecz stłukł sobie nogę, więc nie startuje. Ale to wszystko bagatela! Niech mi pani o sobie opowiada! Wyszła pani zamąż za tego hrabiego z Ameryki, widzę, że nosi pani piękne sukienki, a pewno ma pani dużo brylantów, o których marzyła.
— Życie nie przysłuchuje się marzeniom dzieci, panie Hansie! — odparła Manon. — Ono kieruje losami, zmienia upodobania, poglądy i dążenia. Nie wyszłam zamąż i nie myślę o tem. Jestem studentką medycyny...
— Studentką medycyny! — wykrzyknął Hans. — Taka piękna panienka i — medycyna. Zwarjować można ze zdumienia!
To mówiąc, z uwielbieniem patrzył na Manon.
Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz zjawił się Joe, gotowy do biegu. Uścisnęli sobie ręce.
— Gdy będziecie przebiegali koło „Zatoki Przyjaźni“, pozdrówcie ją ode mnie! — rzekła Manon z uśmiechem. — A nie kłóćcie się, panowie, jak wtedy, gdy wybuchnęła wojna pomiędzy Wilhelmsstadt a Power-City!
— Przepraszam, miss, — rzekł Joe, — musiałem bronić Manon-Isle!
— Która należała do posiadłości Wielkiej Brytanji, — odcięła się dziewczyna.
— Na szczęście wtedy należała, przynajmniej ja ją dołączyłem — rzekł Joe z naciskiem, patrząc na Manon. — Lecz teraz...
— Teraz już wcale niema ani wyspy. ani nawet naszej zatoki. Przechodzi tam nadbrzeże murowane, a na nim siedzą starzy emeryci i łapią ryby na wędkę — dokończyła Manon. — Starzejemy się szybko, niestety!
— Pani, jak róża w rozkwicie, panno Manon! — zawołał Hans...
Well! — rzekł poważnym głosem Joe.
— Panowie, proszę stawać do startu! — rozległy się głosy sędziów.
Współzawodnicy szybko się ustawili i na dany znak ruszyli.
— Do widzenia, panno Manon! — krzyknął Hans, rzucając na dziewczynę gorące wejrzenie niebieskich oczu.
Joe nie spojrzał na Manon. Pochylony biegł wolno, wprawnemi ruchami wyrzucając muskularne, wytrenowane nogi. Poza biegiem i zwycięstwem nic już nie istniało dla Anglika. Umiał włożyć całą wolę, wszystkie siły i namiętności, niemal całe życie w dokonywaną chwilowo czynność.
Startujący szybko się oddalali, witani okrzykami widzów. Wkrótce zniknęli w bramie parku, skąd rozległy się nowe powitania tłumu.
Manon leniwym krokiem powracała do domu.
Szla zamyślona.
W dzieciństwie podobał się jej Hans, lecz później zraziła ją jego zaciętość i wybuchowa wrogość. Teraz podobał się znowu. Widziała przed sobą niebieskie, rozpromienione na jej widok radością oczy, pełną zachwytu i podziwu twarz, słyszała serdeczny okrzyk pożegnalny, którym rozpoczął ciężki bieg.
— Poza pragnieniem zwycięstwa jeszcze ja istniałam dla niego... Hans posiada gorące, umiejące czuć serce! — myślała z rozrzewnieniem. — A Joe — to maszyna, automat, działający i czujący serjami...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.