Petersburg w ogniu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
PETERSBURG W OGNIU.



Felixowi Michałowskiemu.
(Z opisu naocznego świadka.)


Igitur primum correpti qui fatebantur, deinde indicio eorum multitudo ingens, haud proinde in crimine incendii quam odio humani generis convicti sunt. Et pereuntibus addita ludibria, ut, ferarum tergis contecti, laniatu canum interirent, aut crucibus affixi, aut flamandi, atque, ubi defecisset dies, in usum nocturni luminis urerentur.
Taciti Annalium, Lib. XV.

Jest jakaś ręka niewidzialna w wietrze,
Co nie ustawa aż pokąd nie zetrze
Cokolwiek przeciw prawdzie wznosi czoło...
Od dni niewielu co za straszne czyny,
Petersburg ogień otacza w około,
Gdzie spojrzysz wszędy wystają ruiny,
Domy na domy schylają się, walą,
Trzask pękających murów, ognia morze,
Cerkwie, pałace, bazary się palą,
Żadna moc ognia przytłumić nie może.

Słuchajcie! noc wam opowiem pożarów,
Która przynosi koniec miastu Carów.

Znaliście kiedyś to miasto straszliwe,
Które wylęgło się jak żmija z błota,
Miasto przepychu, zgrozy, zbytków, złota,
Naśladujące Sodomę, Niniwę
I inne które pożarł ogień Boży,
To miasto więzień, miasto bachanalij,
Gdzie zbytek szalał Babilonu gorzéj,
Słuchajcie! straszne to miasto się pali...

Na błysk od łuny co padł na mą ścianę,
Na tentent carskiéj złoto-strojnéj straży,
Leciałem z tłumy ciekawością gnane,
Przestrach na każdéj spotykając twarzy.
A głos co z piersi dobywała trwoga,
Wciąż uszy moje uderzał jak fala,
Tam się zapala, i tu się zapala,
I znowu inne głosy: ręka Boga!

I iście jakby na niebios lazurze
Ognista ręka ciągnęła się w górze,

I rozrastały się w czarnéj przestrzeni
Straszliwe palce niszczących płomieni.
Potem ta ręka nad głowy motłochu
Nad pałacami zwolna się ściskała,
I w tym uścisku miasta część zgorzała,
I zamieniła się w czarną garść prochu.

O! widzieć było tę noc straszną zgrozy,
Te bramy z ognia gdzie oczy powiodą,
W kanały konie spadające, wozy,
Z trwogi przed ogniem ginących pod wodą.
Widzieć te było okrętowe żagle,
Jak się na rzece zapalały nagle,
Jakby olbrzymich ptaków skrzydła białe,
I opadały w wodę spopielałe.
Ryk i huk dzwonów i śród ludu ryków
Przelatujące wojsko niewolników.

Oczu od dymu nie mogłem otworzeć,
Od iskr się ogniem zajmowała szata,
Sodoma niegdyś musiała tak gorzeć,
Biegłem, a za mną głos ten: koniec świata!

Nie miałem chwili myśleć w owéj porze,
Ale na widok téj kaźni płomiennéj,
W pośród téj tłuszczy Moskalów więziennéj,
Czułem, że serce mi rozpęknąć może.
Bo choć widziałem w ciągu mego życia,
Liczne na skałach okrętów rozbicia,
I bitwy w których trup jak zboże leci,
Podobnéj nigdy nie widziałem nocy;
Płomień co w oczy mi z wszystkich stron świeci
Zdał mi się Bożéj płomieniem wszechmocy.
Myśl za to morze ognia nie szła daléj,
Gdzie spojrzysz z wszystkich stron miasto się pali.

Wtedy napiłem się moich łez słonych,
Ja, co nie jestem Carem potępionych;
Ja ptak przelotny z którego oblata,
Ta ledwie ramion czepiąca się szata.

W łódce płynący po Newie wzburzonéj,
Jak Salamandra wijącéj się w żarze,
Przy blasku wody i przy blasku łuny
Widziałem starców siwobrodych twarze,

Niosących złote obrazy przed progi
Które ich miały bronić od pożogi,
I upadały w proch te głowy stare,
Jakby Bóg w gniewie odrzucił ich wiarę...

Około Piotra posągu nad Newą,
W dymach wijących się ujrzałem Cara...
Stał oglądając się w prawo, to w lewo
Cały strwożony, wybladły jak mara.
Lecz kto ów drugi, czyja dusza taka,
Że na zniszczenie spogląda tak chłodnie?
Po lat tysiącu nowy cień Spartaka,
W płomieniach miasta oddycha swobodnie...
Litości nie zna zimna pierś szeroka,
A śmierć z uśmiechu wygląda i z oka.
Widziałem w dali tę postać olbrzymią,
Gdy cesarz blady spoglądał do koła,
Zdała się wstawać z gruzów co się dymią
W imperatora twarz patrząc z pod czoła.
W rękach kajdany trzymał jakby węzły,
Które mu w ciało do kości uwięzły;
Nogę wysunął jak ów co się ciska,

Zwarł szczelnie usta by gadzina niema,
I tylko głownie i dymy ogniska
Stały na drodze między tymi dwiema.
Nozdrzami wciągał dym jak powiew wonny,
Gdy w dali ogniem czerwieniała woda,
Patrząc na cara, to na posąg konny,
Jakby urągał im, słowem, swoboda!

W oczach cesarza nad miasta pożary
Nad ogniem inne wznosiły się mary,
W dziwnie anielską odziane tęsknotę
Szły cienie polskie jak posągi złote,
I roztapiały się w tém niebie gniewném,
Co deszczem iskier trzęsło nań ulewnym;
Aż przerażony stojący w pomroczu
Począł ocierać by łzy krwawe z oczu.

I pomyślałem, ten za zbrodnie przodków
W zbrodniach następca zbrodniami ciężarnych,
Schodzi jak widmo do przepaści czarnych...
W tém Car popędził, skry sypnęły z podków.
I w cieniach zniknął za dymy ciężkiemi,

Co przewalały się kłębiąc po ziemi.
Posąg Piotrowy tylko z bronzu świeciał,
Jak gdyby konny szatan w ogniu leciał.

Wśród dymu, który gnała wiatru fala
Przemknął mi w oczach krwawy cień Moskala,
Z straszną szybkością lecący pioruna.
Pod gmachy, które oblewała łuna...
Poczém wiatr jakby z piekielnych czeluści
Co na otchłaniach zatapia okręty,
By z gardła piekła za Carem się puści
I płomień wzniesie się wichrem poddęty.

Ratunku wrzeszczą, Moskwo! biada z Carem!
A z Moskwy iskra odpowiedź przynosi:
Od dwóch dni miasto okryte pożarem
Pożar na polu zboża, lasy kosi.....
Miasta i wioski płoną jak pochodnie,
Które zapala straszna pomsta nieba,
Ta zemsta Boża, która ściga zbrodnie
Ratować czasu nie ma... ginąć trzeba.....

I znów głos słyszę, jak fal morskich bicia,
Co uszy moje przeraźliwie łechce:
To walka Moskwy, która pragnie życia,
To walka Polski, która konać nie chce.

O! nie zaiste, Polska już wyrzekła
Słowo krwią swoją, która świat rozbroi;
Polska nie schodzi po zemstę do piekła,
Lecz jak miłości anioł z krzyżem stoi.

Poganie! patrzcie na chrześcian sprawy,
Na ten klęczących ludzi zastęp łzawy,
Który na ziemi ojczystéj rozstrzela
Niemiłosierna dłoń nieprzyjaciela.
Patrzcie na w niebo wyciągnięte ramie,
Patrzcie na skały, które łza jéj łamie,
Patrzcie kto wszystkim fałszom wydał wojnę
Miłości ręce podniósłszy niezbrojne...

Nie w imie zemsty ale w imie boże,
Ojczyzna moja krwawe przejdzie morze.
Dziś krew dzieciątek widać na jéj szlaku,

Jutro powstanie z szablą Maryi znaku,
W walce za prawdę z proporcem wolności,
Straszliwa ona siłą swéj miłości.

Gdyby nam tylko zemsta była znakiem,
Polak by dawno przestał być Polakiem.
Bez sił, bez broni, bez ziemskich zasobów,
Miłość narodów pędzi nas do grobów.

I myśl jak lampa co w kopalniach płonie,
Żeśmy zastępem bożym po téj stronie.
I że nie kupczyć nam, okręty pływać,
Lecz sieć niewoli łamać i rozrywać...

Zemsty przeminą, płomienie zagasną
Nad zwycięzcami i zwyciężonymi,
A Polska będzie wciąż stać z twarzą jasną
Wzniosła i biała jak strażnica ziemi!
Florencya, 30. czerwca 1862. r.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teofil Lenartowicz.