Perła szczęścia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Perła szczęścia
Podtytuł Baśń grecka
Pochodzenie Stare obrazki
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1888
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PERŁA SZCZĘŚCIA
BAŚŃ GRECKA.
Iris, posłanka bogów, z ziemi wzbijała się ku niebu. Matka jéj, Elektra, jedna z tkliwych Oceanid, które łzami i pieśniami osładzały srogi los Prometeusza, tę córkę swoję wyposażyła najlepiéj, jak mogła. Z łona ojca swego, Oceanu, wyjęła ona konchę perłową i z niéj utworzyła jéj pierś i stopy; u matki swojéj, Jutrzenki, uprosiła trochę nieśmiertelnego rumieńca i nim pomalowała jéj lica, na łące wilgotnéj barwę z dwu niezapominajek starła i włożyła ją w jéj oczy; u chciwego Midasa wykradła bryłkę złota, którego on miał tak wiele, wyprzędła zeń jéj włosy i wyrzeźbiła skrzydła. Potem, nad przestworami oceanu, nad wilgotnemi łąkami, póty w różane sito pary lekkie i drobne kropelki wody zbierała, aż z nich wytkała szatę taką, że gdy w jéj krysztale przejrzał się jeden choćby ognisty włos Feba, łukiem siedmiobarwnym zawieszała się ona pod sklepieniem niebios nad ziemią.

Tak ustrojoną Iris śmiertelni nazywali tęczą i z zachwyceniem wznosili ku niéj oczy. Bogowie ją lubili, bo była lekką, wysmukłą, zwinną, lot miała cichy, stopę chyżą, a poselstwa ich i zlecenia spełniała roztropnie i wiernie. Była téż ona wesołą i gadatliwą szczebiotką. Wędrowny żywot wiodąc, z ziemi, z piekieł, z jaskini Snu, z pałaców Oceanu, z puszcz, w których czysta Artemida i mniéj powściągliwe jéj nimfy oddawały się wiecznym łowom, a brodate Satyry z za liściastych gęstwin wychylały lubieżne oblicza; z nad strumieni, u których, przy dźwiękach fletni Pana, przezroczyste Nereidy wdzięcznie z pyzatemi igrały Faunami, — przynosiła ona plotek i wiadomości mnóstwo, których opowiadaniem przerywała wspaniałą ciszę i uroczystą nudę, panującą w mieszkaniu bogów. We fiolety, zieleń i purpurę sukni jéj wplątane, wzlatywały z nią do Olimpu, Wesołość i Poufałość. Na jéj widok stara Demetra hojniéj z rogu obfitości sypała ziarna i kwiaty; wiecznie młoda Hebe śpieszyła ku niéj z amforą ambrozyi; przemyślny Herkules kradł jéj promień włosów wzamian podając miód i oliwki, a wdzięcznie na szyldkretowéj lirze przygrywając; piękna Afrodyta, w ciekawe palce brała skraj jéj sukni; mały Eros trzepotał skrzydłami i zanosił się takim śmiechem, że aż policzki stawały mu się podobne do dojrzałych jabłek granatu. Nawet dumna i zawsze zgryziona Hera, słuchając jéj szczebiotu, rozsuwała brwi czarne i na chwilę zapominała o żądłach zawiści, któremi kłuł ją tak groźny, a przecież tak swawolny Zeus; mądra Atene pod złotym hełmem uśmiechała się przyjaźnie, a mężny Ares, zalotnie nad czołem wawrzynowy wieniec poprawiając, wojowniczo tarczą swą pobrzękiwał. I tylko czysta Artemida, a także brat jéj ognistowłosy Febus-Apollo, niewielkiemi obdarzali ją względy. Piérwsza zachciała niegdyś uczynić ją swą Nimfą, ale córkę tkliwéj Elektry strachem i ohydą przejmował widok krwi nawet jeleniéj. Przytém, bezustannie w głuchych przebywać puszczach, bezustannie pod groźbą napaści Satyrów zostawać, nigdy zalotnie nie uśmiechać się do bogów ni ludzi, o głogi i buki leśne śliczną suknię podrzéć, — o, aby losu takiego uniknąć, Iris gotową była wzbić się zuchwale w najwyższe sfery Olimpu i tam różową twarzą paść przed strasznym Zeusem, którego dotąd nie widziała nigdy! Więc do kolan Hery przypadła, o zmiłowanie błagając, a małżonka Zeusa, z bogiń najwyższa, opiekuńczo na jéj głowie dłoń swą oparła. Odtąd Artemida, przy każdém z nią spotkaniu, udawała, że nie zna jéj wcale, a gdy nocami księżyc, zdobiący jéj dziewicze włosy, srebrzystém światłem oblewał wszystko na niebie i ziemi, jedną tylko Iris, przez promienie jego omijaną, nieprzejrzane pokrywały ciemności.
Febus-Apollo znowu, bóg światła i ciepła, bez którego żadne ziarno nie wydało-by kłosu ani kwiatu, żadna lira nie zadzwoniła-by pieśnią, żadna barwa i linia nie utworzyła-by z drugą harmonijnego uplotu, — lekceważył sobie wdzięczną pieszczochę bogów. On, który na szczycie Parnasu mądre rozmowy prowadził z Muzami, a godne siebie oblubienice znajdował tylko wśród Nimf odważnych, wspaniałych i silnych, on, wielki, jasny, często smutny bóg kiełkowania i wzrostu, wiedzy i piękna, śliczną lecz wątłą i szczebiotliwą Iris wzgardliwie zwał cackiem Olimpu i małą boginką.
Tak stały rzeczy, gdy raz, wesoła, lekka, wysmukła, złotowłosa i złotoskrzydła Iris z ziemi wzbijała się ku niebu i już, już poznawała zbliżanie się Feba. Poznawała je z migotliwéj gry siedmiu kolorów, które pobłyskiwać, płynąć, mienić się zaczęły w krysztale jéj szaty. Upiększeniu temu zazwyczaj wielce rada, dziś przecież uśmiechnęła się złośliwie i boskie, choć drobne jéj czoło ściągnęło się gniewem. Wczoraj jeszcze słyszała jak ten bóg wielki, szepcąc o czémś z Artemidą i na nią wskazując, wyrzekł: „ta mała!” Obelg takich Iris dłużéj znosić już nie mogła. „Zemsto, na pomoc! ku mnie, dowcipie!” zawołała, i szemrząc jeszcze: „otóż mu nagadam! otóż się zemszczę!” wprost na spotkanie Feba leciała.
Wkrótce téż potężny jak wszechżycie, ognisty jak jądro słoneczne, piękny jak marzenie Muz, nieśmiertelny młodzian z nad krańców Oceanu na sklepienie niebios wyjechał. Od płomienistego wysłania jego wozu i ognistych włosów, koroną otaczających mu głowę, ziemia stanęła w cieple i blasku, a ludzie, przez nocne mary opuszczeni, z czcią i wdzięcznością wołali: „słońce wschodzi!“
Ale ładna Iris bez grozy i uwielbienia wlatywała w gorący krąg wielkiego boga i już cichym swym lotem ominęła jego spienione rumaki, gdy Febus, dostrzegłszy ją, zawołał:
— Z ziemi powracasz, mała bogińko! Jakież nowiny Olimp dziś usłyszy?
Znowu nazwał ją małą i żart z niéj uczynił! Ale Iris pragnęła tylko zaczepki. Jak Zefir zwinna zmieniła kierunek swego lotu i, w promienistą koronę włosów jego wpadając, nad samém uchem wielkiego boga szczebiotać zaczęła:
— O, wielki panie światła i piękna, ciemne i brzydkie nowiny niosę dziś z twojéj ulubionéj ziemi! Przez Herę do Chios posyłana, przeleciałam nad całą Grecyą, tym krajem, na który podobno w postaci wiedzy i wzniosłych natchnień, najwięcéj łask twych spłynęło. Otóż rzecz dziwna! łaski te tam przyniosły wcale nieosobliwe plony. Posłuchaj i osądź sam! Pomiędzy Spartą i Atenami widziałam pole bitwy i, chociaż bardzo małą sobie jestem, wielką litość na widok ten uczułam. Wśród mnóstwa trupów leżało tam mnóstwo takich, którzy jeszcze żyli, od ran poniesionych nieznośne męki cierpiąc. Ku trupom przylatywały sępy, a żywych napastowali ludzie, sępiemi pazury ciała, krwią ociekłe i bólem krzyczące, odzierający z odzieży i zbroi. Tyle tam było westchnień, jęków, zbrodni, ile jest włosów w twéj promienistéj koronie, a przyznaj, że liczba to wcale nie mała! W oddali zaś zobaczyłam tłumy, z których oczu tyle łez nad tymi poległymi ciekło, że strumień ich popłynął aż na to smutne pole, i tam, od krwi różowy, w dziwne pomiędzy owemi bolesnemi ciałami wijąc się zygzaki, szemrał: „biada! biada!“ a potem: „przekleństwo! przekleństwo!“ Komu on tak złorzeczył? czy ja wiem? Tobie może, panie świata, który tym biedakom obiecywałeś tak wiele, a dałeś tak mało! Bo gdzież ta mądrość, którą napełniać ich miały twoja wiedza i twoje natchnienia? O co im szło? Gdybym nieśmiertelną nie była, umarłabym ze śmiechu nad taką głupotą! Oto na jakiémś kawałku ziemi stanęli Spartanie i wołać jęli: „To nasze! to nasze!“ A potem przybiegli Ateńczykowie i, przecząc, krzyczeli: „Nie wasze, lecz nasze!“ Jednych i drugich wodzowie, jak pawie nadęci i strojni, hardo mierzyli się z sobą: kto silniejszy? kto większy? pytając, a za wodzami i rycerskiemi hufcami tłuszcze wołały: „jeść! jeść! tym oto kawałkiem ziemi nasycić głód swój musimy!“ Pobili się i cóż wygrali? Więcéj niż wprzódy nie jadają wcale, bo naprzód, umarli gąb nie otwierają; potem, ci co płaczą apetyt miewają mały; nakoniec, ziemia, nie lubiąc, aby uprawiały ją trupy, skąpsze w tym roku wyda plony. Nie przekonali się także, kto silniejszy i większy, bo gdy dziś Sparta zwyciężyła Ateny, jutro Ateny zwyciężyć mogą Spartę, a ona wié o tém i, głośne święcąc tryumfy, pocichu strasznie lęka się odwetu. Jedni tylko Heloci nie tryumfują nigdy. Wiész, Febie, że gdybym do rzędu wielmożnych bóstw należała, ulitowała bym się nad tym ludem, niegdyś przez twardych Spartan podbitym. Straszne rzeczy, ile oni od tych panów swoich znosić muszą! Niedość, że ich od biesiadnych stołów odpędzają; niedość, że nad nimi stokroć straszniejsze od Damoklesowych zawieszają groźby, bo gdy Damokles, mieczem przeszyty, umrzéć mógł odrazu, Helota skuty, chłostany, głodzony, lżony, do piekieł raczéj dostać się pragnąc, długo na ziemi żyć musi; niedość, że wszystko to im czynią, jeszcze i dusze ich, przez różne zaklęcia i sztuki, nie wiedziéć w co obracają. Argus, który mię lubi, pożycza mi czasem — abym widokiem świata lepiéj ubawić się mogła — jednego lub dwojga ze swych licznych oczu. Argusowemi na nich oczyma patrząc, zobaczyłam najpierw piersi ich dziwnie kaleko i, jak mi się zdawało przez uciski kajdan zwężone, z wnętrzem, jak mniemam, przez wieczny gniew oparzoném, a w tych wnętrzach, zamiast serc, cóż? gąbki rozmiękłe, gady syczące, galaretowate bryłki żółci, płoche motyle, szybki lodu... gdzieniegdzie tylko świeci tam jeszcze stal hartowna lub gwiazda piękna, lecz któréj blaski dogorywają smutnie i przedwcześnie od nadaremnych wysileń. O, Febie, jeżeli ciał nie żałujesz, czyliż dusz tych nie szkoda? To téż Heloci coraz głośniéj utrzymywać zaczynają, żeś okrutny — i jeszcze trochę, a wszystkiém tém krwawém błotem, którém ich oblepiają Spartanie, w olśniewającą twarz twoje rzucą. I splamioną niém tarcza twoja zostanie najpewniéj — na wieki. Ale dość o tém, bo wiele jeszcze podobnie miłych rzeczy mam ci do oznajmienia, najjaśniejszy z bogów. W Locris panuje tyran Kritos, bez którego pozwolenia żaden z mieszkańców tego pięknego miasta ani powieką mrugnąć ani palcem kiwnąć nie ma prawa. Mało się przecież temu dziwiłam, dostrzegając wszędzie, na bardzo szerokich przestrzeniach ziemi, rozsianych tyranków małych, którym niewolnicy tkają suknie, od mojéj nie mniéj piękne i co dzień tłuste pawiątka pieką, w zamian tyle, ale to zupełnie tyle zgniłego sera i wody zaprawionéj octem otrzymując, ile ich trzeba, aby nie pomarli z głodu i pragnienia. Nad Kolofontem oko w oko spotkałam się z całym rojem bladych Chorób; po Koryncie latała Niezgoda, któréj brudne łachmany i cuchnącą pochodnią zdala już dostrzegłam; od Arkadyi odwróciłam się ze wstrętem, bo pasterze przemienili się tam w trzody, może dla tego, że, przez Tesalczyków trzód pozbawieni, mizernemi trawami żyć muszą... I jednę tylko już miałam nadzieję, że w Peloponezie ujrzę coś czystego, pięknego, szczęśliwego, coś godnego oczu bóstwa, bo, małą sobie będąc, jestem przecież, o wielki! boginią. Ale — Peloponez śpi. Dla tego właśnie kraj ten zdaleka wygląda pogodnie i mile, że wszyscy w nim śpią, ale tak śpią, że można ich kąsać, kłóć, nad samemi uszami wszystkie piekielne i boskie imiona wykrzykiwać, w twarze im pluć, ani drgną, ani ramieniem nie ruszą, ani im serca nie uderzą mocniéj. Tak śpią! Tak śpią, że kiedy Sen, litując się nad niemi i pragnąc, aby przynajmniéj marzyli pięknie, z jaskini swéj wysłał ku nim najmożniejszego z podwładnych mu duchów, Fantazos, ta wiecznie ruchliwa iskra, ten uplot wszystkich barw i linii świata, ten rozlatany, rozśpiewany, rozdrgany Fantazos, spojrzawszy na nich, zadrzemał sam. Nie wiem, co z tego będzie, lecz od Argusa słyszałam, że ci biedni Peloponejczycy od snu ciągłego gnić już zaczynają, a z pozoru głupi, lecz w gruncie chytrzy Beoci czekają tylko stosownéj chwili, aby z nich mierzwę dla pól swych uczynić. I wiele, wiele podobnie miłych nowin powiedziéć bym jeszcze mogła, lecz pilno mi u stóp Hery złożyć rachunek z poselstwa. To więc tylko dodam, że odwieczne trudy twe, wielki Febie, wydają mi się płonnemi; że brzydką, okrutną, głupią, a nadewszystko cierpiącą jest twoja ziemia, o, boże piękna, dobra, mądrości i szczęścia!
Umilkła. Kiedy mówiła, w szumie eteru, w turkocie planet, zataczających na niedościgłych wyżynach nieustanne koła, szczebiot jéj był podobny do brzęczenia muszki i ona sama, jak muszka, w ogniste włosy słońca wplątana, drgała, migotała wszystkiemi siedmiu barwami swemi i złośliwym tryumfem zemsty. Wkrótce przecież śmiać się i tryumfować przestała.
Ogromny, srogi, rozgniewany, Febus w płomieniach wozu swego powstał, a usłużna Posępność wnet go owiała płaszczem z czarnéj krepy. Na ziemi ludzie wydali krzyk przerażenia: „słońce gaśnie!” a od grzmotu jego głosu eter zadrżał i zachwiały się osie planet.
— Na ojca mego Zeusa, i matkę Latonę, zuchwalstwo twoje bezkarnie ci ujść nie może! Eheu! Eheu! Jakże mi Harpie boskie serce szarpią! Wiem dobrze, iż samę powiedziałaś prawdę. Wszystkowidzącym jestem, ale nie wszechmocnym, bo inni bogowie rządy ziemi dzielą ze mną; źródłem światłości będąc, ciemnym jestem, bo włosów mych końce tylko śmiertelni widziéć mogą, a ilekroć w samo oblicze mi spojrzą, ślepną! Gdyby nie stary nałóg i nie wola Zeusa, dawno-bym wóz ten o Scytyjskie skały roztrzaskał i tę bryłę niezgrabną, która zwie się ziemią w nicości utopił. Lecz żal mi tych kretów, których od tak dawna żywię i oświecam, bo Zeus mi rozkazuje, a z Zeusem żartów niéma! Eheu! wiem dobrze, iż samę powiedziałaś prawdę, ale zamiary twoje przenikając, zuchwalstwo skarcę. Za to, żeś śmiała stokroć od siebie starszego boga zasmucić, żeś żądłem malutkiéj swéj zemsty obudziła jego wiekuiste bóle, opadnie z ciebie ta pieszczona szatami staniesz się chmurą! Chmurą popłyniesz, i póty pływać będziesz nad ziemią, póki, o mała bogińko, któraś przyniosła tyle żużli cierpień, nie znajdziesz i nie przyniesiesz mi perły szczęścia.
Rzekł i rumakom cugli popuścił. Z pod woalu Posępności ogniste włosy jego rozwiały się na wszystkie cztery strony świata, a z nich wypłynęła i coraz niżéj, niżéj, niżéj ku ziemi spływała szara, pękata, nieduża chmurka. Tylko, niby wspomnienia łaski bogów, mętne jéj łono przewijały blaski złotawe i z pękatego tułowia dwie gibkie kończyny, niby dwoje o litość błagających ramion, wyciągnęły się w przestrzeń.
Na lekkich skrzydłach Zefiru, to na rozmiotanych żaglach burzy płynąc, Iris powietrze skargami swemi napełniła.
— O, Dafne, która ze wspaniałéj Nimfy przemieniłaś się w drzewo wawrzynu! O, dziewicze Heliady, które teraz płaczące swe gałęzie w strumieniu maczacie! O, biedna Io, w kształty krowy obleczona! I ty, tkaczko, Arachne, któréj pajęcza postać pełza po pustkowiach ruin! I ty, Akteonie, jeleniemi skoki od własnych ogarów swych umykający! I ty, Narcyzie, który kielichem śnieżnego kwiatu nad stawu źwierciadłem wyrastasz! Nieszczęsna Iris podzieliła dziś wasze losy i, płacząc nad sobą, nad wami łzy roni!
Płynęła i płakała, a kędy przepłynęła, tam na ziemię padała rosa, w któréj kroplach jaśniało barw siedm i wiły się blaski złotawe. Ludzie ze zdumieniem oglądali te płynne dyamenty i spoglądali w niebo, ciekawi, czy téż po tak dziwnym deszczu ukaże się tęcza. Ale tęczy długo na niebie nie było.
Długo Iris, przemieniona w chmurę, pływała w powietrzu, ladajakich pociech przecież niepozbawiona. To ją babka, Jutrzenka w zaraniu dzienném, do różowego łona przytuliła; to jéj dziad, Ocean, w pałacu swoim spocząć i z brodą swą pienistą poigrać pozwolił; to matka, Elektra, obok niéj płynąc, jak ongi Prometeusza, łzami i pieśniami jéj przeznaczenie srogie osładzała; to ciotki, Oceanidy, takież jak ona chmury, otaczały ją kołem przyjazném. Wszystko to przecież pocieszało ją niewiele. Nową postacią swą zawstydzona, przez burze targana, z nieśmiałym Zefirem pokłóciła się odrazu, matczyne pieśni na pamięć umiała, ciotki były dla niéj zbyt stare i nudne, za Olimpem tęskniła boleśnie, więc perły szczęścia szukała pilnie, gorliwie i powielekroć mniemała, że już ją znalazła. Dnia pewnego naprzykład, wzbiła się w górne strefy i oznajmiła Febowi, że w cudnym ogrodzie widziała cudne palmy, a pod palmami dwoje kochanków, piérwszym pocałunkiem łączących spragnione go usta. Febus nie raczył nawet surowych oczu ku niéj obrócić i rzekł:
— Jeżeli kiedy do Olimpu wrócisz, opowiész to Afrodycie. Mały Eros także, na wieść tę, z radości wysoko podleci. Do nich należy pary kochanków dobierać; — ja je czasem, dla wyższych wyroków, rozdzielam!
Innego dnia, ku wozowi wielkiego boga przypłynąwszy, mówiła, że w Argolidzie kobieta pewna urodziła dziecię, tak śliczne dziecię, iż szczęśliwa matka, kołysząc je w ramionach i złote jego włosy całując, od rana do nocy oblewa się łuną i łzami radości.
Febus rzekł:
— Idź z tém do Hery łaskawéj opiekunki rodzinnych uciech i trosk.
To znowu zachwycił ją widok niezmiernie świetnéj uczty.
— W jakim przepysznym działo się to pałacu — Febowi opowiadała, — jakie tam były jadła, napoje, wonie, pocałunki! jakie kobierce zaściełały łoża i przy dźwiękach jakiéj muzyki wyginały się gibkie członki tancerek, o Afrodyto, jakże pięknych.
Od śmiechu Feba znowu eter zadrżał i zachwiały się osie planet.
— Malutka! — wołał, — tém spostrzeżeniem wielce Dyonizosa wielce uradować możesz! Z radości, że wiernych posiada tak licznych i możnych, na swojéj beczce siędzie i jednym haustem, zawartość jéj połknie. Ode mnie zdała ze szczęściem takiém, zdala!
Raz, Iris prawie już pewną była zwycięztwa; w srogim kłopocie swym aż w barbarzyńskie zapuszczając się kraje, widziała króla Partów, gdy po podbiciu sąsiedniego kraju do swéj stolicy powracał. Lud wdzięczny mu i dumny, tryumfalny łuk dlań zbudował i przed kopytami jego rumaków róż deszcze sypał, za kołami jego wozu spętani szli niewolnicy, wojsko radosne peany wyśpiewywało, ogłuszająco w zwycięzkie tarcze uderzając, słowem, większego szczęścia pieszczocha bogów przedstawić sobie nie mogła. Jakiemiż więc były zdumienie jéj i smutek, gdy Febus znowu płaszczém posępności okrył się i wyrzekł:
— Niechaj to szczęście w wawrzynowy swój wieniec wplecie brat mój, Ares, nawzajem rznących się baranów mistrz i opiekun. Ja niém się brzydzę!
— Kapryśnik! złośnik! okrutnik! — szemrała Iris, jeszcze w postaci chmury nad ziemię spływająca, z gniewu i żalu uderzając w swe gibkie kończyny.
Tak długo i nadaremnie wzbijała się ku płomiennemu Febusowi i, rozmowy z nim wiodąc, u osi wozu jego płynęła. A ludzie, ilekroć wówczas ku górze spojrzeli, dziwili się i pytali: jaka to chmurka samotna i błędna od pewnego czasu towarzyszy słońcu? Nie wiedzieli o tém wcale, że była to biedna Iris.
Nakoniec, raz, biedna Iris płynęła wokół Febusa, więcéj niż kiedy stroskana i trwożna. Jak wszystkie istoty małe, w nieszczęściu bardzo pokorną się stała i, nietylko już w ogniste włosy boga nie wpadając, lecz przybliżyć się do nich nie śmiąc, gibkie tylko kończyny swoje w kształcie rąk załamanych ku niemu wznosiła, żałośnie pokornie mówiąc: — Nie wiem, o najjaśniejszy, czy słowa moje sroższym jeszcze niż dotąd nie zapalą cię gniewem, bo sama tego, o czém mówić będę, nie rozumiem wcale. Ale Argus, który lituje się nade mną, gdym obok skały, na któréj siedząc, nieszczęsną Io pasie, przelatywała, zawołał ku mnie: „Płyń na Ikaryą, gdzie zobaczysz wielu zgromadzonych ludzi, a pośród nich męża jednego, w którego wnętrzu znajdziesz może to, czego szukasz. Ażebyś lepiéj widzieć mogła, pożyczam ci dziś aż dwojga oczu swoich!” Usłuchałam dobrego Argusa, nad Ikaryą popłynęłam, a gdym już nad tą wyspą zawisła, ujrzałam istotnie wielki tłum ludzi, który jednego męża otaczając, wrzeszczał, złorzeczył, wygrażał tak, że aż uczułam, iż boskie me uszy w płomieniach wstydu więdną. Słuchałam jednak i z wrzasków, gróźb, złorzeczeń wyrozumiałam wkrótce, że mąż ów, który ze skrępowanemi ramiony stał na wzniesieniu z ohydnych desek, przez całe życie trudnił się wymyślaniem różnych nowych rzeczy i wnet miał umrzéć. Naśladować on chciał podobno Dedalowego syna, — od którego ta wyspa nazwę wzięła, — tylko, że nie dla siebie jednego, ale dla wszystkich ludzi skrzydła lepił, i nie z wosku je lepił, ale — jak utrzymywał — z twoich, o Febie, świateł i natchnień. Na tych skrzydłach ludzie podobno wznosić się mieli nad wszelką srogość, kłótnią, krzywdę, głupotę, a wzlatywać w krainę dotąd śmiertelnym nieznaną, lecz, według jego powieści, niewinnością, harmonią i szczęściem płynącą. Za to wszystko Ikaryjczycy takim przeciwko niemu zapalili się gniewem, że na śmierć go skazali. Całe to zajście bynajmniéj pocieszném nie było, i tragicznéj Melpomenie raczéj, niż mnie, w kłopotliwéj potrzebie mojéj, przydatném być mogło. Jednak, Argusowéj radzie posłuszna, oczy jego do swoich źrenic przyłożyłam i przez nie do wnętrza skazańca tego spojrzałam. O, Febie! Gdyby Pelion podstawą swą ku górze, a szczytem ku dołowi stanął, bardziéj zdumioną-bym nie została! Błagam cię, najjaśniejszy, abyś tego, co powiem, nie poczytał znowu za żarty złośliwe, od których, eheu! gniew twój mię oduczył! Mąż ów, ów skazaniec, lżony, wyklinany, z pośrodka życia w otchłanie Hadesu wpychany, szczęśliwym był, ale to tak szczęśliwym, że równie wezbranego i niezmąconego szczęścia nie widziałam nigdy. Wyraźnie w mózgu jego czytałam, wyraźne mi były bicia jego serca. I cóż? Czuł się on dumnym, że bojaźń śmierci zwyciężył, a ztąd za półboga się mając, nie z gniewem, ale z litością na lżące go tłumy spoglądał. Lecz i ta litość słodką mu była, bo miodem swoim poiła ją nadzieja. Policzył wszystkie skrzydła, które już ludziom rozdał i, słodycz nadziei na podniebieniu czując, myślał, że oni wszyscy do téj nieznanéj przez niego odkrytéj krainy — polecą! Myślał daléj, że oprócz duszy, która dla natchnień twoich, o, Febie, wyrzeka się nawet życia, wszystko na ziemi skażoném bywa i kruchém, a tak myśląc, żadnéj z rzeczy, które na ziemi opuszczał — nie żałował. Kubek z cykutą podano mu do ust; pijąc ją, na niebo, ziemię, na drzewa, kwiaty, na całą przyrodę spoglądał, taki pogodny i cichy, jak pogodnie i cicho zmęczone dziecię do matki swéj powraca i rękoma zawiesza się u jéj szyi. Wkrótce przecież zamknął powieki, głowę na stérczącą deskę pochylił i westchnął. Błagam cię, Febie, abyś nie mniemał, że kłamię, bo rzecz trudną do wiary opowiem. Z ostatniém westchnieniem tego konającego męża uleciał i nad głowami tłumów popłynął długi, słodki, śpiewny dźwięk tryumfującego szczęścia, a tłumy nagle uczuły święte dreszcze i, pobladłszy, stanęły nieme, jako zdziwione i zawstydzone posągi. Najmędrszy! samę ci prawdę rzekłam. I chociaż tego, co przez Argusowe ujrzałam oczy, nie rozumiem wcale, na matkę moje, Elektrę, przysięgam i Argus zaświadczy, że prawdę rzekłam!
Skończyła. Nieśmiertelny młodzian znowu na płomienistym wozie swoim powstał, ale tym razem od grzmotu jego mowy nie zadrżał eter L nie zachwiały się osie planet bo długo milczał; a gdy przemówił, w dźwiękach jego głosu płynęły słodycze lutni i śpiewały wszystkie boskie rozrzewnienia, jakiemi tylko wysoko-śpiewna Muza, Kaliopa, budzić umiała echa Parnasu. W stronę Ikaryi oczy obrócił i rzekł:
— Ten był wybrańcem i uczniem moim, a to, co mi dziś o wnuko Jutrzenki, przyniosłaś, jest perłą szczęścia. Wróć do Olimpu, przywdziéj dawną swą szatę, lecz ile razy na ziemi taką dostrzeżesz perłę, na niebo wstępuj siedmiobarwnym łukiem, który śmiertelni, niestety, zwą łukiem nadziei!
I znowu lekka, wysmukła, wesoła, złotowłosa i złotoskrzydła Iris wzbiła się ku niebu, i odtąd chmurka samotna i błędna, która przez czas jakiś towarzyszyła słońcu, na zawsze zniknęła. Wzamian, ile razy na ziemi pod młotem przemocy, pęka jedno wielkie serce ludzkie, nieszczęściem swém szczęśliwe, na niebo wypływa tęcza. Niekiedy, oceanidy w postaciach chmur nad światem płaczące, niewidzialną ją czynią; ale ilekroć na pogodném zaświeci niebie, ludzie patrząc na nią modlą się: „Jutro, pogodne, urodzajne, szczęśliwe, drogo kupione jutro, przybywaj!”







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.