Pauper (Gawalewicz, 1898)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Marian Gawalewicz
Tytuł Pauper
Pochodzenie Szkice i obrazki
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Artystyczna Saturnina Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PAUPER.
(SYLWETKA Z BRUKU).



Cóż z tego, że wam powiem, jak się nazywa!?... niewiele się z tego dowiecie.
Nazywał się Teodor Duda.
Nazwisko wcale nieponętne, nawet kompromitujące dla człowieka, któryby był powołany do rozwiązywania jakichś wyższych zadań w życiu. Duda, fujara — to prawie jedno i to samo, a przyznacie, że już tak z porządku rzeczy nosić od urodzenia firmę, którą świat przez złośliwość mógłby wziąć za godło całej indywidualności, to bardzo nieprzyjemna historya.
Każdy wielki bohater zostawił po sobie imię, co musiało odznaczyć się jakiemś niepospolitem brzmieniem, Maryusz, Cezar, Napoleon — ale Duda, nieszczęśliwa kombinacya liter, której nic nieśmiertelności nie przekazuje.
A przecież w organie ludzkości Teodor nie był najpospolitszą dudka; miał lat czternaście, oczy piwne, głowę kędzierzawą, humor jednakowy i niczem niezamącony, a spryt i dowcip tradycyonalny, bo Teodor był ostatnim Mohikanem krakowskiego bruku, ostatnim zapewne typowym pauprem w podwawelskiej stolicy. Odwiecznem prawem natury urodził się, a więc miał matkę, czego z równą pewnością o ojcu powiedziećby nie umiał, bo po pierwsze, nie widział go na własne oczy, a powtóre w księdze podrzutków rubryka, mogąca mu jedynie rozjaśnić tę zawiłą kwestyą, mieściła wielki znak zapytania, na który Teodor jedynie był żywą, wcieloną odpowiedzią.
Zresztą ciekawość to zbyteczna.
Nikt wróbla nie pyta: który samiec był mu rodzicem; Teodor był wróblem krakowskiego rynku.
Z konieczności stał się lubownikiem pięknej przyrody, dnie i noce spędzając pod otwartem niebem, gdzie się zdarzyło. pod Sukiennicami, na plantach, nad Wisłą. Urodził się na bruku, bruk go też żywił najczęściej. Z wiosną, gdy fijołki zakwitły, chłopak sprzedawał wonne bukieciki panom i paniom, uśmiechał się do wszystkich, uchylając starego kapelusza, który najmniej dziesięciu głowom wysługiwał się przedtem, zanim na Teodorka kędzierzawej czuprynie odpoczął. Ztamtąd najpewniej dostawał się już na śmietnik, ustępując miejsca czapce bez daszka, bo co dni kilka powierzchowność chłopca odmieniała się, w, miarę jak stare graty, stanowiące jego „paradne ubranie“, spadały mu z nóg i z ramion.
Bóg raczył wiedzieć, zkąd Duda zaopatrywał się w garderobę.
Pod względem rozmaitości swego rodzaju przewyższał niejednego modnisia, zmieniającego z każdym nowym żurnalem ubranie.
Dawali mu „znajomi“, jak nazywał wszystkich swoich protektorów i dobrodziejów, ten starą kamizelkę, ów surdut wypłowiały, inny część bielizny albo buty na wyrost. Zdarzała się najczęściej w tem wszystkiem dziwaczna mieszanina kolorów, kroju, miary — poły surduta sięgały niekiedy do samej ziemi, rękawy z wytartemi łokciami marszczyły się według średniowiecznej mody, często z pod kamizelki tylko papierowy kołnierzyk wystawał, bo koszuli zabrakło.
Duda fantazyi nie tracił, los mu sprzyjał i ciągle nowemi darami wspomagał; czasem się na śmieciu znalazł stary kalosz, a gdzieindziej but z niezupełnie zdartą podeszwą — i złożyła się para obuwia, niedobrana, jak niejedno małżeństwo, ale od biedy, aby nie chodzić boso i to było dobre.
Zresztą Teodorek miał pogardę dla przesądów świata i dla zasady jego: „jak cię widzą, tak cię piszą.“
Nie miał też wcale pretensyi do losu, że mu kazał żywić się nieraz całemi dniami rzepą albo czarnym chlebem, który z litości, niby to na kredyt, dawała mu straganiarka ze Szczepańskiego placu.
Byle tylko pogoda, ho, ho, głodu się nie obawiał. Po całodziennej włóczędze, gdy noc zapadła — Teodorek wybierał sobie najwygodniejszą ławkę na plantacyach miejskich i wyciągał się na niej jak długi, podłożywszy czarkę lub liści pod głowę i za sypiał tak smacznie, że ptaki uciekały zapewne z poblizkich drzew, budzone jego chrapaniem. Nigdy go w takich razach dobry humor nie opuszczał; czasami tylko ławka wydawała mu się za twardą, wtedy przeciągnąwszy się, wstawał i szedł próbować legowiska na drugiej, mrucząc do siebie:
— Trzeba się wyprowadzić z tego mieszkania, jutroby człek kości nie pozbierał.
Z natury rozmowny aż do gadulstwa, umiał się też ochodzić bez towarzystwa, wystarczał sam sobie — i z własnych myśli śmiał się głośno, jak „zbzikowany“.
Razu pewnego zeszedłem go na taktem sam na sam z sobą; było to wieczorem, niebo iskrzyło się gwiazdami, Teodorek, rozciągnięty na kamieniu przed domem, z twarzą ku gwiazdom obróconą, leżał i zabawiał się wcale nieestetyczną rozrywką. Od czasu do czasu z wielką siłą pluł w górę i za każdem splunięciem chichocząc, powtarzał:
— A bodaj cię, nie trafiłem.
— Teodorku — zagadnąłem go nagle- co ty robisz?
Spojrzał na mnie z miną Dyogenesa w beczce, i nie zmieniając pozycyi, odrzekł:
— Pluję w gwiazdy.
—- A to dlaczego?
— Bo mi się już znudziło pluć zawsze tylko na ziemię.
Należałem i ja także go „dobrych znajomych“ Dudy. Pamiętam, kiedyś, przechodząc ulicą zamyślony, usłyszałem nagle za sobą głos:
— Panie, panie, kup pan bukiecik fijołków, będą panu cały tydzień pachniały w pokoju.
A był to czas, w którym fijołki dla biednego studenta medycyny tworzyły prawdziwy zbytek, w którym przy ostatniej dziesiątce w kieszeni, wahało się nieraz długo, czy kupić za nią bułek i mleka na kolacyę, czy świecę, aby było przy czem w nocy pracować nad książką.
Za całą odpowiedź uśmiechnąłem się smutnie; chłopak jakby zrozumiał, co mu tym uśmiechem powiedzieć chciałem, bo nie tracąc fantazyi, mówił dalej:
— Pan pewnie lubi fijołki? ja to po panu widzę, że pan musi lubić... niech pan weźmie bukiecik... dalibóg świeże.
— Nie mogę — zdecydowałem się odpowiedzieć natrętowi.
— Co panu szkodzi?.. niech pan chociaż powącha, jak to pachnie... — kusił bezustannie malec, upatrzywszy sobie coś do mnie ze swoim bukiecikiem.
Wymawiałem. się i opędzałem od chłopca, jak mogłem, nic nie pomogło; przyczepił się smołą i przyszedł aż pod drzwi mego mieszkania.
— Pan tutaj mieszka? — zapytał.
— A tutaj.
— No, jakże będzie z temi fijołkami?.. ja panu szczerze radzę, niech pan dziesiątki nie żałuje; dziesiątka jest i niema jej, a przyjemność zostanie, ot filozofia! Ja takżebym bukiecików nie sprzedawał, gdyby mi mój pan nie kazał.
— Co za pan?
— Oh, panie, wielki pan — odpowiedział, przymrużając jedno oko — nazywa — się, panie, żołądek.
Jeszcze dzisiaj nic do ust nie włożyłem od samego ranka, a przecież fijołkami żyć nie będę; zjadłem ci ja raz bukiecik na próbę, ale ani to dobre, ani pożywne, ot mgliło i mgliło potem, tem sobie rady dać nie mógł.
Zrozumiałem teraz natręctwo chłopca, żal mi go było, wiedziałem i ja co to głód, bo i w moim kalendarzu zdarzały się dnie takiego postu, a przyszły doktór medycyny, nieraz pod koniec miesiąca, zasypiał po skromnej kolacyjce, która stanowiła zarazem obiad i śniadanie, a składała się z herbaty i bocheneczka chleba.
Bieda biedę rozumie, zrozumieliśmy się te z Teodorkiem od pierwszej naszej rozmowy w mojej ciasnej izdebce, „na widermachu“, dokąd natrętny malec wcisnął się za mną, coraz bardziej się rozgadując.
— To pan jeszcze student? — zaczął mnie indagować, rozglądając się po pokoju i poznawszy po książkach, kajetach i całem skromnem urządzeniu, z kim ma właściwie do czynienia; — ja znam wielu panów akademików, posługiwałem nawet kilkom, ale mnie pozarywali, to już się z nimi nie wdaję więcej. Eh... to pan musi być ten... jak się nazywa?co to na doktora się uczy... medyk?.. — zapytał mnie znów, pokazując na czaszkę, stojącą na stole — że się też pan nie boi spać z tem w jednym pokoju!... Strach! jak to zęby wyszczerza, jak śmierć.
Swada Teodorka rosła coraz bardziej, każda chwila ośmielała go coraz więcej, a kiedy jeszcze sprzątnął z garnuszka resztkę mleka i porcyę chleba, ofiarował, mi się sam nastawiać samowar i oświadczył wręcz, te mu się u mnie podoba i że ze mną mógłby „gadać, choćby trzy dni z rzędu.”
Wpadła mu nawet pusta myśl do głowy przystroić trupią czaszkę fijołkami i włożywszy jej w każdą jamę oczną po jednym bukieciku a wsadziwszy pomiędzy szczęki resztę kwiatów, śmiał się ze swego oryginalnego pomysłu do rozpuku i w naiwnej radości, tłukł się pięściami po kolanach.
Zaczęło się zmierzchać, zegary wydzwoniły siódmą na wieżach kościelnych, chłopak zerwał się, jak oparzony.
— O la Boga! — zawołał — siódma, a ja się spieszę do teatru.
— Ty, do teatru? — spytałem trochę zdziwiony.
— A cóż to? — odrzekł z dumą — to pan nie wie, że ja jestem na każdem przedstawieniu, na galeryi pod bantami.
— I cóż ty tam robisz?
— Klaszczę, jak trzeba, aktorom i za to mam bilet wolny. Czasami to nas biorą za kulisy, no i wtedy gram, panie, rozmaite komedye na scenie. W przeszłym tygodniu byłem przebrany za krakowiaka; oj, powiadam panu... ale nie mam teraz czasu dokończyć, jutro znowu przyjdę o tej porze, dobrze?.. fijołki niech zostaną i takby mi zwiędły do jutra; dobranoc panu.
Taka była pierwsza wizyta i pierwsze poznanie moje z Teodorem Dudą.
Odtąd nie minął dzień, aby chłopak nie zajrzał do mnie choć na chwilkę. Dziwnie przywiązał się, znęcił, czy do gawędki ze mną, czy do tej herbaty, którą dostawał co wieczór — czy z przyzwyczajenia. Przychodził, opowiadał, myszkował, przynosił rozmaite nowinki miejskie, dowcipy, zwierzał się ze swych przygód, radził co do przyszłości.
— Nie wiem, co zrobić z sobą — mówił, kiedyśmy się już lepiej poznali — już mi się takie życie przykrzeć zaczyna. Kwiatów kupować nie chcą, zajęcia człowiek niema, od znajomych też nic nie dostaję teraz, człowiek taki po tym bruku chodzi, jak pies zgubiony. Wie pan co?.. zostanę artystą!
— Jakim?
— A ot, znam tu jednego rzeźbiarza, któremu glinę rozcierałem w przeszłym roku, w pracowni na Kleparzu; pójdę do niego na naukę.
— Alboż ty wiesz, co to jest artysta?
— Czemużby nie? — cóż to, czy ja już jednego artystę znałem! — odrzekł z podrażnioną ambicyą, — Musi pan wiedzieć, że mnie już nawet malowano na obrazię, pozowałem kilku panom w szkole.
— Ale aby zostać artystą, trzeba coś umieć, trzeba się uczyć.
— Panie, nic wierz pan temu — przerwał mi, robiąc lekceważący ruch ręką — czy pan myśli, że oni się dużo uczyli, przecież ja chodzę do nich, to wiem, co oni umią... Zresztą, ja już mam w sobie coś takiego od urodzenia, że co zobaczę, to potrafię zrobić. Ja prawie nigdy czytać się z książki nie uczyłem, tylko ot tak — nie było co robić, to. usiadłem gdzie przed domem i patrzę na szyldy, widzę na ten przykład kawiarnia — to sobie rozbieram po literze K, A, W i tak dalej. Innym razem znowu, bywało zedrę afisz z jakiej kamienicy i szukam wszystkich liter, jakie znalem, no dzisiaj, panie, czytam, jak jaki profesor.
— Ten zawód artystyczny zawrócił mu przez pewien cz głowę na seryo, aż rzeczywiście dostał się do pracowni jakiegoś rzeźbiarza i tam odlewał figurki z gipsu, z któremi wieczorem chodził po restauraryach, ubielony, umączony i opowiadał wszystkim, że został artystą od trzech tygodni. Pamiętam, z jaką dumą przyniósł mi raz odlew statuetki, wyobrażającej kobietę z dzieckiem na ręku; postawił ją na oknie, pod światło i odstąpiwszy kilka kroków jak prawdziwy mistrz, rzekł:
— Patrz pan, to moja robota!
Praksyteles nie pysznił się więcej swoją Wenerą, jak Duda odlewem gipsowej figurki, którą uważał całkowicie za swoje dzieło.
Ten artystyczny zapał nie trwał, niestety, długo.
Pewnego razu, późno w noc, zapukał ktoś do mego okna z ulicy; zdziwiony tak późną wizytą, wyjrzałem ciekawy, aby zobaczyć gościa. Mróz zasłonił do połowy szyby szron ową tkaniną, bo grudzień miał się już ku końcowi, nie mogłem nikogo dojrzeć z wewnątrz, ale wkrótce doleciał mnie znany głos Teodorka, który wspiął się na gzems u okna i przytuliwszy twarz do szyby, chuchał zawzięcie, aby przez odtajane kółko lepiej módz zajrzeć do pokoju.
— A ty tu co robisz? — zapytałem, wprowadziwszy go zziębniętego z ulicy, w jakimś płócienym kaftaniku, bez butów i kapelusza.
— A cóż, panie? porzuciłem mego rzeźbiarza...
— Teraz o północy?
— A jakże — odpowiedział z wyrazem jakiegoś wewnętrznego wzburzenia i zaczął chuchać w posiniałe od zimna palce.
— Cóż ci się takiego stało? gdzież kożuszek, któryś dostał od swego pana, gdzie buty? — obdarli cię może?..
Chłopak milczał, ciężko mu było przyjść do słowa, stał na środku pokoju, podnosząc to jedną, to drugą nogę, jak bocian na przymrozku, i rozgrzewał ją sobie, pocierając o łydkę.
Zacząłem go podejrzewać, że zrobił pewnie coś niedobrego i za to stracił miejsce i przyszłość... artysty, ale zobaczywszy, jak w oczach Teodorka, wpatrzonych w płomień świecy, zakręciły się łzy i spadały powoli po ubielonej gipsem twarzy, domyśliłem się czegoś poważniejszego.
— Cóż ci jest? — spytałem łagodniej, kładąc rękę na jego ramieniu.
— Ot, krótko mówiąc, pobiłem się w pracowni z chłopcami i wypędzili mnie tak, jak stoję, na mróz,
— A dlaczego się biłeś?
— Jakżeż, panie, nie miałem mu rzucić Mickiewiczem do łba, kiedy mnie zaczął wymyślać od podrzutków; — jemu zasię od tego, ja nie miałem żadnego ojca, ale on miał ich przynajmniej dziesięciu — cherlak, zgnilec przemierzły!
Zaledwie półsłówkami mogłem wyciągnąć z niego opowiadanie całego zajścia. Z wieczora, Teodorek wrócił z codziennej swej peregrynacyi z figurkami po mieście, zziębnięty, głodny i zły, bo interes źle poszedł — chłopaki, pracujący z nim razem w „zawodzie artystycznym,“ zaczęli się wyśmiewać z niego, nazywając go niedołęgą, gapiem i darmozjadem. Szykany nie skończyły się na słowach — aby mu dokuczyć, wyrzucono barłóg, na którym sypiał w zimnej pracowni — do sieni.
— Niechby tam, panie — mówił, siląc się powstrzymać łzy — spało się gorzej nieraz, ale nie jak pies pod cudzym progiem. Powiedziałem im to, a Walek, najstarszy dryblas i złodziej, panie, bo widziałem sam, jak kradł gips z beczki — powiada do mnie: a ty taki, ty owaki... ja nic jeszcze, ale on mi powiada nareszcie: ty podrzutku! — jakem mu dał podrzutka, to się aż w kłębek zwinął. Śmignąłem mu do łba, co było pod ręką, nowy biust dopiero co odlany.
— I cóż potem?
— A no cóż? kiedy mi szarpał honor, to niech się teraz liże.
— A ciebie poturbowali przy tem?
— Rozumie się, że mi się gratysówką nie upiekło, ale to wszystko nie tak bolało, jak ten podrzutek powiadam panu, że byłbym hycla zabił na miejscu!...
Nie wiedziałem, co mu w pierwszej chwili odpowiedzieć na to: czy uszanować podrażnioną ambicyę, czy skarcić gwałtowny charakter.
— Cóż teraz poczniesz? — zapytałem po małej pauzie, w której Teodorek, zapatrzony ciągle w świecę, pociągał zapamiętale nosem i łzy rękawem z oczu wycierał.
— Eh, to fraszka, panie; żeby tylko było gdzie przenocować? to już ja sobie radę dam — odparł z tą niewzruszoną wiarą w siebie, jaką muszą mieć chyba tylko ptaki niebieskie, albo lilie polne, co ani sieją ani orzą, a Pan je trzyma w swojej pieczy.
Został tedy u mnie na noc, zwinął się w kółko pod piecem i usnął, wzdychając ciężko.
Na drugi dzień, gdy otworzyłem oczy, Teodorek już stał ze szczotkami w ręku i przyglądał „się moim butom uważnie.
— Cóż? — zapytałem go krótko; spojrzał, uśmiechnął się jakoś potulnie i odrzekłszy: „a nic!“ zaczął zawzięcie szczotkować obuwie, jakby sobie wyobrażał, że dryblasa Walka trzyma w swych rękach.
I tak przyszedłem, dzięki uprzejmości losu, do kamerdynera, niechcący, bo już Teodorek sam się w tym charakterze zainstalował u mnie.
— Ja nie wiem — mówił do mnie nieraz, kiedyśmy się już, zgasiwszy świecę wieczorem, ułożyli do snu, ja na mojem studenckiem łóżku, on na kufrze pod piecem — ja nie wiem, dlaczego ja pana tak lubię, jak rodzonego brata, jak ojca — kiedy pan zostanie doktorem, to ja u pana będę służył za lokaja darmo, słowo! — byle tylko było co jeść i gdzie spać.
— A nie wolałbyś ty pójść do jakiego rzemiosła? — przekładałem mu poważnie.
— Ba, próbowałem i tego, ale mnie żaden majster darmo przyjąć nie chce, a potem niema się komu za mną wstawić, a tak, to się boją przyjąć do warsztatu, żeby czasem nie jaki złodziej. Ja byłem u kiełbaśnika trzy dni, ale mi szelma nic jeść nie dawał — musiałem się tylko na mięso patrzeć i wydmuchywać kiszki o głodzie, więc bałem się, żeby mnie kiedy nie skusiło ukraść, to uciekłem sam od biedy.
Zadziwiło mnie to wyznanie chłopaka, którego moralności chyba Anioł stróż uczył na bruku, bo ludzie z pewnością nie pomyśleli o tem.
— To ty nie ukradłbyś nigdy? — pytałem go.
— Ej panie, co też pana gadał. albo to ja złodziej jestem, czy co? ja, panie, mam przecież Boga w sercu i sumienie. Czyż to już uczciwie wyżyć nie można!...
Zdanie to Teodorka nie było tylko obłudnym frazesem; przekonałem się niejednokrotnie w ciągu naszego kilkomiesięcznego pożycia pod jednym dachem, że mówił prawdę.
Przywiązanie chłopca miało rzeczywiście źródło w dobrem sercu, które nietylko względem mnie objawiało się niekiedy w rozrzewniający sposób.
Przypominam sobie dobrze, kiedy w drugie święto Wielkiejnocy wyrwał się z domu na Rękawkę, obchodzoną na górze św. Bronisławy za miastem, gdzie co roku ludność Krakowa rozdziela się naocznie w dwie warstwy społeczne — w górną i dolną, chociaż przez dwanaście miesięcy rozdział ten istnieje de facto, ale nie tak wyraźnie dla oka. Ci z góry rzucają na dół gomółki chleba, bułek, jabłka i inne owoce, a hołota w dole zbiera je i chwyta i bawi swych ofiarodawców uciesznym widokiem zapasów o każdy większy bocheneczek zrzucony. Nazwano to poniewieraniem chleba i człowieka, ale że zwyczaj ludowy, więc poniewierają i jednym, i drugim bezkarnie. Całe pokolenie pauprów w tym dniu stawia się u podnóża góry i czeka manny, sypanej hojną ręką.
Naturalnie, Teodorek był pierwszym do tego rodzaju wstępów publicznych i posiadał już niemałą wprawę w chwytaniu największej ilości bułek i owoców, które później za byle co, razem z innymi zapaśnikami, odsprzedawał napowrót straganiarkom miejskim.
Kiedy późno wieczorem wrócił do domu z Rękawki, zgrzany, spotniały, okurzony, oczy mu świeciły, jak u kota, rumieńce płonęły, jak listki piwonii, na obu policzkach. Z zadowoleniem mrugał do mnie konfidencyonalnie i pobrzękiwał pieniędzmi w kieszeni, aby się pochwalić zyskiem.
— Są grosze, są! — powtarzał i ukradkiem przeliczał z kieszeni do kieszeni, garść koprowiny. — Ale, ale... ja tu dla pana także cosik przyniosłem — dodał, przypomniawszy sobie nagle. — Ot, patrz pan...i wyjął z węzełka kilka potłuczonych jabłek i powalanych błotem bułek, które najmniejszego apetytu nawet w głodnym wzbudzić nie mogły.
— Trochę się to upaćkało, spadając — mówił — ale się obetrze, niech pan spróbuje, ja wybrałem umyślnie co najlepsze dla pana i zaczął połą surduta wycierać błotniste plamy z jabłek, aby mnie uraczyć swojemi zdobyczami... Dobra — zachwalał, obgryzając połowę bułki, bardzo dobra,. dalibóg dobra.To wszystko świeże pieczywo, tylko trochę na słońcu szczerstwiało... No, niech pan chociaż skosztuje!
I musiałem się przełamać rękawkowym chlebem z chłopcem, aby go nie zrazić za zbyt może naiwny objaw dobrego serca. Piasek chrupał mi w zębach, przy każdym kęsie i przełknąć nie mogłem ani kawałka zachwalanej bułki; za to Teodorek, zapomniawszy, że mnie wyłącznie ofiarował swą zdobycz, w zapale opowiadania zmiatał jedno jabłko po drugiem i połykał bocheneczki chleba, jak pigułki. Spostrzegł się wreszcie, sięgając ręką po ostatnią bułkę, i rzekł:
— Ba, to ja sam wszystko zjadłem? no... no! tę przynajmniej zostawię dla pana na jutro do śniadania.
Bezinteresowność jego budziła we mnie szacunek, sam nie byłby się nigdy o nic pierwszy upomniał.
Jedyną pokusą w całym moim majątku była dla Teodorka stara, piankowa fajka, z dużym pękniętym bursztynem, na wiśniowym cybuchu. Sam nie wiem, jakim sposobem do niej przyszedłem; była i była, miejsca nie zajmowała, a niejedną miłą chwilę, o szarej godzince, spędziłem przy niej, zamyślony — o tem, co będzie, i o tem, co było.
Teodorkowi ta fajka wydawała się czemś nadzwyczajnem, zachodził z rozmaitych stron, aby ją dostać, obiecywał mi kupić taką samą, skoro tylko wytrzaśnie tyle pieniędzy.
— Na cóż tobie, kiedy ty jeszcze nie palisz fajki? — zapytałem.
— To i cóż z tego? będę ją nosił przy sobie i pokazywał.
Śmiałem się z tych zachcianek i próżności Teodorka, udając zawzięcie upartego. Minął jakiś czas spokojnie, o fajce nie było mowy; chłopak zaczął się opuszczać, rzadziej zaglądał do domu, częściej nie nocował zupełnie. Byłem przekonany, że mu się życie takie już sprzykrzyło i że z tej gwałtownej dla mnie sympatyi wkrótce i śladu nie zostanie.
— Lekkomyślny pauper!... — powiadałem sobie — co mi tam!,.. jak się przyczepił. tak się też i odczepi. Będę miał naukę, aby się zbytnio nie kierować uczuciem.
Przypuszczenia moje sprawdziły się wkrótce. Pewnego razu miałem ochotę pyknąć sobie fajeczkę przy czytaniu ostatnich wiadomości politycznych o właśnie co wybuchłej wojnie na wschodzie — szukam fajki, niema. Przewróciłem wszystko do góry nogami w pokoju — nic, nigdzie — rozstąp się ziemio, fajka zginęła, a z nią i Teodorek. Minął jeden dzień, drugi, trzeci — tydzień, miesiąc, ani znaku.
Chłopak zginął, jak fajka — fajka, jak kamfora.
Nie ulegało wątpliwości, że zniknęli oboje razem jednocześnie. Z początku gniewała mnie ta sprawa, potem niepokoiła; Dudy ani dopaść nigdzie, ani dowiedzieć się o nim nie mogłem.
Wpadł, jak kamień w wodę.
I wierz tu ludziom i przeczuciom! — kłamią, kłamią najczęściej. Po kilku miesiącach, zajęty egzaminami, doktoratem — zapomniałem o fajce i Teodorku. Losy łaskawsze nastały — ze studenta medycyny zostałem wreszcie panem na swoim chlebie; urojona, wyśniona, wymarzona przyszłość, była tuż tuż, tuż przedemną. Potrzebowałem tylko kilku pacyentów dziennie i małego fundusiku na spłacenie akademickich długów i urządzenie mieszkania.
— Jedź pan na pole walki — radził mi jeden ze znajomych. — w pańskim wieku to praktyka korzystna, płacą dobrze, świata się kawał zobaczy, dla chirurga sposobność doskonała.
— Ha!... może też i tak zrobię — myślałem, rojąc dalsze kombinacye, na podstawie tego projektu, ale rok dobiegał jakoś, wojna miała się ku końcowi, a wypadki nie pozwoliły mi zdecydować się ostatecznie.
Po przechadzce, w śliczny dzień jesienny, wracałem wieczorem do domu. W przedpokoju służący, bo zdobyłem się już na przedpokój i służącego w przeciągu roku, powiedział mi, że kilka razy jakiś biedny człowiek dopytywał się o mnie. Myślałem, że który z moich najliczniejszych ubogich pacyentów potrzebował porady.
Po niejakim czasie ktoś lekko drzwi uchylił
— Kto tam? — zapytałem, nie odwracając oczu od książki.
— To ja — odpowiedział mi głos nieznany.
Spojrzałem, przedemną stał młody chłopiec w biednem ubraniu, wychudły, opalony, z zapadniętemi oczyma; jakieś resztki munduru wisiały na nim, jak na szkielecie.
— Pan mnie nie poznaje? — zapytał, siląc się na uśmiech — ja jestem Teodorek, Teodorek Duda.
— Teodorekl!...zawołalem, nie dowierzając własnym oczom-a ty się zkąd tu wziąłeś?
— Ze szpitala — odpowiedział smutnym głosem, w którym nie mogłem rozpoznać dawnego wesołego tonu chłopca.
— Z jakiego?
— Z wojskowego, proszę pana; dostałem kulą w bok i bagnetem pod żebro, ledwo mi skórę zeszyli, ale kulka została, ot tu — mówił, wskazując palcem powyżej prawego biodra.
— A gdzieżeś ty kulką dostał?
— Na wojnie, proszę pana, to pan nie wie, gdzie ja byłem?.. poszedłem się, panie, bić, jak żołnierz, Eh, to ciekawa historya!
Oczy mu się zaświeciły przy tych wyrazach, głowa podniosła w górę, piersi naprzód wysunęły, ale świeżo zabliźnione rany musiały go zaboleć, bo się chwycił zaraz ręką za bok i stracił chwilową dziarskość w postawie.
— Jeszcze nie całkiem dobrze ze mną — dodał ciszej i kaszlnął.
W krótkich słowach opowiedział mi, jak się dostał na wschód, gdzie był, z kim się bił, kiedy otrzymał ranę.
— I pocóż tyś się powlókł aż tam? — zapytałem go w końcu.
— A cóż w tem złego? — odrzekł — dla młodego to wszystko widzieć dobrze, wiem teraz, jak wojna wygląda.
- — Czemużeś się przedemną nie zwierzył, wyjeżdżając?
— Pan byłby mi jeszcze odradził, a tak, szast prast, uwinąłem się i jestem z powrotem.
Dawny humor przebłyskiwać zaczął znów w jego słowach.
— Ale, ale — przerwałem mu — toś ty się z fajką wybrał na wojnę?
Chłopak wstydliwie spuścił oczy, sięgnął ręką w zanadrze i wahał się chwilkę z jakimś zamiarem, wreszcie wyjął coś ztamtąd i podając mi, rzekł nieśmiało:
— Ja tu panu coś przywiozłem od Turków — nie taka to wprawdzie, jak pańska, ale zawsze fajka za fajkę, a prawdziwa sułtańska!
W rzeczy samej, w rękach chłopca zobaczyłem małą glinianą fajeczkę, na krótkim cybuszku, nową jeszcze i całkiem nieużywaną.
— Niech pan przyjmie za swoją — mówił dalej — ja byłbym i tamtą odniósł, ale mi ją ukradli w szpitalu. Przepraszam pana bardzo za szkodę — dodał i pochylił się, aby mnie w ramię pocałować.
Trzymałem w ręku gościniec Teodorka i patrząc na niego, widziałem dwa cybuszki, dwie fajki, dwóch wynędzniałych chłopców przed sobą — a wszystko to przez jedną łzę w oku.
Oceniałem go źle, bardzo źle — ten Teodor Duda miał z gruntu poczciwą naturę.
Nocował u mnie tego dnia, a właściwie przegawędziliśmy całą noc; nasłuchałem się też jego opowiadań do świtu prawie, nawet Antoni, wpół rozebrany, siedział w otwartych drzwiach i spać mu się nie chciało, tylko słuchał razem ze mną.
— Cóż teraz zrobisz? — zapytałem go, gdy się już znużył opowiadaniem.
— Ha cóż, pójdę jeszcze do szpitala, aby wydobrzeć, bo czuję, że mi tam jeszcze ta pigułka zawadza pod żebrem i dychać dobrze nie mogę.
— A do którego szpitala chciałbyś pójść?
— Ta... najchętniej do tego, gdzie pan ordynuje, jakośby mi prędzej zdrowia przybyło.
— No, no, zobaczymy — odrzekłem mu, chociaż ten częsty kaszel, co mu przerywał mowę, niedobrze wróży, ale da Bóg — może się mylę — pomimo niedawno złożonego doktoratu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .