Parana/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Chrostowski
Tytuł Parana
Podtytuł Wspomnienia z podróży w roku 1914
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Vera Guarany.

Zbierałem się oddawna odwiedzić stare popielisko. Planowaliśmy ze znajomym p. B., który podczas mej bytności nad Iguassu również przebywał na Vera Guarany, urządzić wspólną wycieczkę w tamte strony. Na przeszkodzie jednak stały krwawe zamieszki, wynikłe niedaleko od mej byłej siedziby nad Iguassu. Już za pobytu mego w r. 1911 obrał tam sobie rezydencję głośny w Paranie coronel[1] Fabricio, postać nader oryginalna. Ów były pułkownik wojsk brazylijskich był człowiekiem tak wpływowym, iż od woli jego zależało wybranie na przedstawicieli do ciał prawodawczych, lokalnych lub związkowych, tego lub innego kandydata. Wpływy swoje zawdzięczał głównie zorganizowanej przez siebie bandzie kapangów.[2] Było to zbiorowisko najgorszych, najniespokojniejszych żywiołów, z których normalnie rekrutują się bandyci; trzymane jednak żelazną ręką coronela, który za najmniejsze wykroczenie kazał przywiązywać do drzewa i bić bez miłosierdzia, prawie na śmierć, zmieniło się w rodzaj regularnego wojskowego oddziału. Nie nosili wprawdzie uniformu, mieli przecie pewne oznaki, po których wtajemniczeni nieomylnie poznawali Fabriciowych ludzi.
Ponieważ lokalne władze brazylijskie odznaczają się słabością, graniczącą z niedołęstwem, mieszkańcy zwracali się częstokroć do popularnego pułkownika, by jakąś sprawę rozsądził i wyrok egzekwował. Zdarzyło się podczas mego pobytu, że liczni współwłaściciele terenów, położonych po drugiej stronie rzeki Santa Anna, w tak zwanym Chapeo do Sol, nie mogąc osiągnąć zgody co do podziału gruntów, zwrócili się do coronela. Ów propozycję przyjął i wydzielił każdemu stosownie do jego praw odpowiednią przestrzeń ziemi, atoli lwią część gruntów przywłaszczył sobie tytułem wynagrodzenia za poniesione trudy. Charakterystycznym jest fakt, że żaden z byłych właścicieli nie próbował nawet protestować. Jeśli pułkownikowi podobała się jaka dziewczyna, to tem samem zdana już była na jego łaskę i niełaskę, nikt bowiem z młodzieży nie śmiał się do niej zbliżyć w obawie przed strasznym rywalem.
— Tenho medo![3] — mówił bez ogródki.
Miałem sposobność poznać osobiście tę oryginalną, charakterystyczną dla stosunków miejscowych postać. Był to człowiek inteligentny i nader zdolny, niestety fantasta i gwałtownik, i, co gorsza, rozzuchwalony władzą, świadom tego, że jest panem położenia.
Nie było wprawdzie wówczas stałych rabunków lub zabójstw, gdyż kapangowie w jego obecności pozwalali sobie jedynie na drobne wykroczenia, jak wymuszanie zmiany fałszywych pieniędzy w niewielkich sumkach i inne tego rodzaju malwersacje; atoli niekiedy podczas nieobecności przewódcy popuszczali sobie wodzy i wtedy następował okres rabunków, napadów i morderstw. Taki właśnie okres hulania kapangów przypadł podczas mego pobytu na Antonio Olyntho: cały oddział emigrantów włoskich został wymordowany. Nic więc przeto dziwnego, że mój znajomy, który miał kiedyś zatarg z jednym z kapangów o fałszywą asygnatę, nie miał najmniejszej ochoty leźć wilkowi w paszczę i kłaść zdrową głowę pod ewangelję.
Wypadło mi tedy jechać samemu. W południowej godzinie pociąg zatrzymał się na stacji Paulo Frontin. Na maleńkiej, pozbawionej wszelkiego ruchu stacyjce trudno było zdobyć konie. Przygotowywałem się więc do pieszej wędrówki po prostej jak strzała „karosowej“ drodze, gdy ujrzałem wóz jednego z wendzistów z miasteczka Vera Guarany, czyli tak zwaną „karosę“ (rodzaj dwukołowego wózka z specjalnemi urządzeniami hamulcowemi do zjeżdżania w dół po nader spadzistych i stromych wzgórzach parańskich). Dzięki temu spotkaniu udało mi się bez trudu i fatygi dostać się jeszcze za dnia do miasteczka. Miasteczko zmieniło się niewiele: zniknęły „budki“, czyli maleńkie naprędce sklecone domki, w których po przyjeździe przebywali emigranci, każda rodzina osobno, unikając w ten sposób tłoczenia się w wysoce niehigjenicznych, gdyż dość niechlujnie utrzymywanych barakach, zwanych szumnie „gospodami dla emigrantów“. Wykończono wreszcie budowę kościółka i usunięto sterczące tak długo rusztowanie, jednakowoż miasteczko nietylko nie rozszerzyło się; lecz raczej przeciwnie – podupadło i uległo wyludnieniu. Rzecz naturalna: wraz ze zwinięciem czynności kolonizacyjnych wynieśli się urzędnicy, tworzący tu dawniej elitę towarzystwa i wnoszący ożywienie w ospałe środowisko mieszkańców zapadłego kąta Brazylji.
Ja w szczególności odczułem brak dwóch ludzi, dobrych mych znajomych, a wielce popularnych w Paranie postaci — Edmunda Saporskiego i dr. Stanisława Kłobukowskiego.
Pan Edmund Saporski, dyrektor kolonji, zapisał się chlubnie w dziejach osadnictwa polskiego w Paranie, zyskując sobie przydomek „ojca kolonizacji polskiej“. Rodem ze Śląska Górnego od niepamiętnych czasów przebywał w Paranie, pozostając wciąż na rządowej służbie brazylijskiej. Ojcowskiem obejściem się z kolonistami, niezwykłą wyrozumiałością i życzliwem traktowaniem ich życzeń, skarg i utyskiwań zjednał sobie miłość osadników; nieposzlakowaną zaś uczciwością i prawością charakteru — niezwykły szacunek i poważanie wśród Brazyljan. Nie lubił tylko pełnych pretensji imigrantów-inteligentów, zjeżdżających z wielką pompą do Parany i dobijających się o naczelne w polonji stanowiska.
— Z wyjątkiem chłopa — mawiał do mnie — nikt tu nie przysporzył sławy imieniu polskiemu, a najgorsi są komiwojażerowie polskości, przybywający tu nie wiedzieć poco i dlaczego i wnoszący tylko swary i zawiści.
Ożeniony z Brazyljanką p. Edmund Saporski dzieci swe na Brazylianów wychował, nie zapomniał jednak porzuconej dawno, we wczesnej młodości, ziemi rodzinnej. Gdym wyjeżdżał w roku 1911 do Europy ze stacji Marechal Mallet, rozmawialiśmy z nim długo o kraju, którego ujrzeć nie było mu już sądzono.
— Ucałuj pan tę ziemię, tę naszą kochaną polską ziemię! — prosił na pożegnanie staruszek.
Drugą wybitną i wielce oryginalną postacią był dr. Stanisław Kłobukowski. Wychowany we Francji, władający nieomal wszystkiemi europejskiemi językami, p. Kłobukowski za mojej bytności zajmował skromne stanowisko tłumacza w urzędzie kolonizacyjnym. Był entuzjastycznym miłośnikiem „herva mathe“ i ciągle nosił się z próbkami tego ziela, przyrządzonego według rozmaitych, jemu tylko znanych sposobów, które wysyłał „na próbę“ do Europy. Marzeniem jego było zastąpienie kawy i herbaty chińskiej przez ziele parańskie. Dla charakterystyki przytoczę urywek jego artykułu, drukowanego w wychodzącem niegdyś w stanie Rio Grande do Sul piśmie „Kolonista“:
„Nauka stwierdziła, iż „mathe“ sprawia lekkie podniecenie umysłu i systemu nerwowego, wzmaga ruchy serca i narządów oddechowych i powiększa siłę muskułów, przytem gasi pragnienie, jak nic na świecie, jest diuretyczna w najwyższym stopniu (i wogóle oczyszcza krew); zaraz po użyciu zezwala na sen, nie wywołuje reakcji osłabienia, jak trunki gorące, kawa i herbata, równocześnie ułatwia trawienie i wzmacnia apetyt. Poco się bowiem pije trunki gorące? Nietylko zaprawdę dla ich smaku i zapachu, bo bywają bezwonne i niesmaczne. Widocznie więc dla innego powodu robotnik łyka alkohol, a mianowicie — aby nabrał sił i rozmachu do pracy, poeta i literat, artysta i uczony — do rozmachu w tworzeniu i pisaniu, żołnierz, podróżnik i sportowiec — do rozmachu w pochodzie i t. d.“
„Otóż „mathe“ daje rozpęd daleko większy od alkoholu bez żadnych złych skutków, usuwa niezwłocznie fizyczne i moralne osłabienie t. j. niechęć do pracy i rozpacz, a wlewa światłość do mózgu i optymizm do serca. Powinna bezwarunkowo zastąpić wódkę“.
I temu również nie było sądzonem ujrzeć wolnej ojczyzny: zmarł wkrótce po wybuchu wojny...
Nocleg, wprawdzie niezbyt ciepły i wygodny, znalazłem zwyczajem miejscowym na wendzie gościnnego p. P., który, aczkolwiek niedawno przybył z Polski, dorobił się już w handlu porządnego grosza. Stąd rano, pokrzepiwszy grzeszne ciało „chimaronem“ i miejscowemi zakąskami, powędrowałem ku rzece Iguassu.

Droga, prowadząca z miasteczka ku rzece, była mi doskonale znana. Ileż to razy w r. 1910-11 przebywałem ją w celu
Zagroda kolonisty.
załatwienia przeróżnych, ważniejszych i mniej ważnych interesów, po odbiór listów z poczty itp. Wyznaję jednak, że, odgrodzony od całego świata w swym domku nad Iguassu, bardzo byłem nieszczęśliwy, gdy konieczność zmuszała mnie do tej wędrówki, była to zawsze dla mnie nader przykra chwila, którą starałem się możliwie najdalej usunąć. Natomiast powrót, zbliżanie się do własnego kąta tak było miłe, że wynagradzało całe utrapienie, spowodowane wędrówką do miasta. Okazuje się, że w puszczy człowiek dziczeje bardzo szybko i z każdą chwilą coraz wyraźniej zatraca zdolność interesowania się tem wszystkiem, co istnieje poza jej obrębem. Natomiast z nią zżywa się coraz silniej, odczuwa coraz mocniej jej nastroje, przekształca się, rzekłbyś, w cząstkę składową puszczy.

Na znajomych drogach spotykam znajome twarze, pytam, jak się powodzi — i w odpowiedzi słyszę skargi i narzekania. Istotnie, położenie osadnika w pierwszych latach pobytu na kolonji nie należy do łatwych, ani przyjemnych. Spotyka się ze zjawiskami, których nie widział poprzednio i nie wie, jak ma sobie radzić, ani dokąd zwrócić się o pomoc. Dawniej w ojczyźnie kierował się doświadczeniem życiowem, własnem lub tradycyjnie przekazywanem, a po przyjeździe tutaj przekonał się, że ono mu na nic, czuje się więc bezradnym. Klęski życiowe, jak np. szarańcza, masowe najścia szczurów i t. p. trapią go często. Kaboklo na takie rzeczy spogląda dość obojętnie: gospodarkę swą opiera na hodowli bydła i koni, które puszczone samopas na wielkiej przestrzeni zawsze znajdują sobie pożywienie; zniszczenie zasiewów przyprawia go oczywiście o znaczne straty, nie wyprowadza jednak z gospodarczej równowagi. Inaczej jest z osadnikiem europejskim, który wszystkie swe nadzieje pokłada na pomyślnym sprzęcie plonów: ten w razie klęski zostaje zupełnie zrujnowany. To też dopóki nie przystosuje się do warunków miejscowych, czuje się chwiejnie i nieswojo na własnych gruntach.
Atoli niezawsze tak bywa. Pamiętam jednego osadnika nad samą rzeką Ivahy: z jakąż lubością pokazywał mi swoje bogactwa — cedry, wysmukłe palmy, ryż na polanie, uprawionej z nadludzkim mozołem, posadzone przy domku banany i ananasy! Ten człowiek nie rozumował, nie dopytywał się — ani jaką wartość przedstawia jego ziemia, ani też jakie mu będzie dawać korzyści — dopiął swego: stał się posiadaczem kawałka ziemi, do czego w kraju rodzinnym całe życie dążył nadaremnie.
Pomyślałem wówczas, że ta wielka żądza, ten głód ziemi, jaki cechuje naszego chłopa, jest najpotężniejszym czynnikiem, wabiącym wychodźców polskich na obczyznę, i emigracja chłopska trwać będzie dopóty, dopóki ojczyzna nie będzie mogła nakarmić chłopa własną swą ziemią.
Spotkałem kilkakrotnie osiadłych na ziemi inteligentów polskich. Ulegli oni widocznie przyrodzonemu pociągowi do pracy na roli, jako najbardziej zbliżonej do ideału pracy twórczej. Niestety rezultaty nie były pomyślne. Wspominałem już o Wierzbickim, który trzymał się ziemi właściwie przez wrodzony Łotyszom upór, zarobek jednak czerpał skądinąd; na Ivahy zaś widziałem całą rodzinę inteligentów polskich, pracującą na ziemi, jak zwykli koloniści, którzy atoli roczne zasiewy mieli coraz mniejsza, a z inwentarza coraz coś im ubywało.
W stanie Minasgerâes osiedliła się również inteligentna rodzina polska, której głowę poznałem w Rio de Janeiro: człowiek wybitnie inteligentny, nader energiczny i zaradny.
— Udaję w Brazylji chłopa polskiego — mówił mi o sobie — niema tak ciężkiej pracy, którejbym się uląkł.
Niestety! tylko „udaję“. Później doszły minie głuche wieści o tragicznem zakończeniu tej sielanki.
I ja osobiście w r. 1910, 1911 zdobyłem doświadczenie w tym kierunku i sądzę obecnie, że przedsięwzięcie tego rodzaju skazane jest nieodwołalnie na niepowodzenie. Nie mając odpowiedniej wprawy i sił, inteligent zużywa podwójną ilość czasu, a nawet i więcej, na wykonanie każdej pracy i rezultaty osiąga bez porównania gorsze. Z drugiej zaś strony, będąc krytycznie usposobionym do samej istoty pracy na ziemi, w pewnej chwili dochodzi do przekonania, że brak jej istotnego celu, że za cel nie może być uważane samo podtrzymywanie egzystencji. Następuje wówczas zniechęcenie ze wszystkiemi konsekwencjami.
Słońce miało się ku zachodowi, gdy począłem zbliżać się do Iguassu. Zbyt wiele czasu zajęły mi pogawędki ze spotkanymi starymi znajomymi, zmęczenie również dawało się we znaki, lecz nieodzowne „mathe“ wywarło skutek pożądany: po wypiciu trzech „kuj“ u znajomego kolonisty poczułem się raźniej.
W dali, gdzieś, w głębi ciemnych borów rozlegał się dobrze mi znany głos: płaczliwe zawodzenie mrówkojada. W okolicach tamtejszych zwierzątko to (Tamandua tetradactyla) jest dość pospolite, żywi się bowiem mrówkami, których na Vera Guarany jest nieprzebrana obfitość; najłatwiej go spotkać o zmroku na skrajach wielkich lasów. Drugiego gatunku mrówkojada, zwanego przez Brazyljan tamandua bandeira (Myrmecophaga tridactyla) nie zdarzyło mi się spotkać żywego, widziałem tylko zabitego przez kabokli. Gatunek ów żywi się przeważnie termitami, których brak w okolicy jest powodem nieobecności ich prześladowcy. Ów drugi gatunek jest to wielki mrówkojad o ogonie podobnym do końskiego, prowadzi w przeciwieństwie do poprzedniego życie dzienne, przebywając zazwyczaj w miejscach otwartych, usianych kępami niewielkich lasów, w pobliżu budowli termitów. Budowle takie widziałem, wędrując ku rzece Ivahy; jest ich tam takie mnóstwo, iż cała miejscowość nosi nazwę Cupim[4] jaką Brazyljanie nadają termitom. Nie są one bynajmniej mniejsze od afrykańskich, od których różnią się tylko brakiem wyniosłych wieżyczkowatych szczytów, budowane są bardzo trwale, przeważnie z gliny.
Naogół Brazyljanie znają doskonale mrówkojada tamandua bandeira i opowiadają przeróżne historje o niezwykłej potędze jego łap i olbrzymich pazurów. Według słów kaboklów mrówkojad ów ma zwyczaj o zmierzchu wystawać pod drzewami, wspięty na tylne łapy, oparty grzbietem o pień – i biada niebacznym przechodniom, których zagarnie w straszliwy uścisk!
W dalszej drodze trafiłem na miejsce, gdzie w r. 1911 miałem przygodę z jaguarem. Drapieżnik, przywędrowawszy gdzieś z głębi kraju, obrał sobie legowisko w pobliżu mej chatki. Kilkakrotnie widywałem jego potężna sylwetkę, przemykającą o zmroku wśród gęstych zarośli. Ponieważ atoli nie miałem koni, ni bydła, nie było powodu do sprzeczki między nami, i trwało jakby milczące porozumienie. W innem jednak położeniu byli odlegli moi sąsiedzi kabokle. Widząc ustawiczne szkody wśród swego dobytku, postanowili zgładzić rabusia, zwrócili się tedy do mnie o pozwolenie na urządzenie polowania z psami na moich gruntach, na co wszakże zgodzić się nie mogłem, nie mając zbyt wielkiego zaufania zarówno do celności ich strzałów, jak i do odwagi psów i ludzi. Obawiałem się, jak sądzę – słusznie, że podrażnione zwierzę wywrze na mnie swą zemstę.
Pewnego wieczoru wracałem z wycieczki bardzo późno. Noc była ciemna bezksiężycowa. W gęstwinie leśnej panował mrok nieprzenikniony, posuwałem się ścieżyną poomacku. W pewnej chwili towarzyszący mi pies zawarczał głucho i skulony począł cisnąć mi się do nóg, jakby szukając opieki. Zrozumiałem, że w pobliżu znajduje się jakiś wielki drapieżnik: jaguar lub puma. Nie było sposobu uniknąć spotkania, ciemność bowiem dezorjentowała mię zupełnie. Wziąłem psa na ręce i, posuwając się powoli, niosłem drżące stworzenie przez niebezpieczne miejsce. Coś jakby poruszyło się tuż obok: gałęzie wielkiego krzewu uderzyły mię po głowie. Może to puhacza lub sowę wystraszyło moje nadejście?... Nazajutrz raniutko, zaintrygowany przygodą, pobiegłem na to samo miejsce. Świeżutkie odciski olbrzymich łap jaguara i resztki spożytego capivary tuż obok moich śladów świadczyły niezbicie, że ucztował tu mój sąsiad. Widocznie, zajęty wieczerzą, nie zwrócił na mnie uwagi. Mogłem go jednak w ciemności potrącić, a wtedy zapewne nie byłby tak wyrozumiały.
Jaguar (Felis onca) jest najsilniejszym drapieżnikiem Brazylji i wzbudza postrach ogólny. Spotyka się go prawie na całej przestrzeni Ameryki Południowej: brak go jedynie w Kordyljerach i w Chili. Co do wielkości i siły nie ustępuje prawie tygrysowi bengalskiemu, dosięga wysokości 80–85 ctm. i dwóch metrów długości. Najpospolitsza jest odmiana ruda, właściwie żółto-podpalana, usiana na całem ciele czarnemi kółkami, posiadającemi wewnątrz mniejsze kółeczka i plamki; koniec ogona i obwódka dokoła paszczy czarne. Nierzadką jest jednak i odmiana ciemna o barwie czarniawej, na której kółka i plamy są już niewidoczne. Brazyljanie zwą tę odmianę tigrepreto i utrzymują, że przy spotkaniu rzuca się bez namysłu na człowieka. Jaguary przebywają zazwyczaj w wielkich lasach, lubią jednakże urządzać dalsze wędrówki nawet w miejsca otwarte, lub słabo zalesione i wyrządzają wtedy wielkie szkody mieszkańcom, napadając zwłaszcza na konie i bydło, nie mówiąc już oczywiście o mniejszych zwierzętach domowych. Dzień cały jaguar przesypia gdzieś w głębi lasów, w ustronnem miejscu wśród kolczastych krzewów, o zmierzchu zaś wychodzi na łowy; jeśli zdobycz nocna nie była obfita, próbuje szczęścia jeszcze o świcie. Gdy upoluje duże zwierzę, nasyca się krwią i najsmaczniejszemi kąskami, a pozostałość chowa w zarośla i spożywa ją nazajutrz.
W świecie zwierzęcym Parany jaguar nie ma rywali, aczkolwiek kabokle utrzymują, że wielki mrówkojad tamandua bandeira nie cofa się przed walką z tym królem puszcz brazylijskich. Zdarza mu się atoli ulegać przewadze liczebnej i faktem jest, że przed potężnem stadem dzików brazylijskich jaguar zmiata pośpiesznie na drzewo. Znane są wypadki, iż stado dzików (porco do matto — Dicotyles labiatus), z którego niebacznie porwał jedną sztukę, rzuca się na złoczyńcę — i po zaciętej walce, podczas której jaguar miażdży swemi potężnemi łapami czaszki dzików, jak bańki mydlane, i zdąży położyć niekiedy kilkanaście głów, ulega jednak przemocy i ginie poszarpany na strzępy przez rozjuszone stado. Niezrównany pływak — lubi przebywać w pobliżu wielkich rzek, gdyż ułatwia mu to możność ujścia pogoni. Z tej przyczyny miewa ustawiczne zatargi ze stałym mieszkańcem wybrzeży rzecznych — kapiwary (Hydrochoerus capybara), którego doskonałem mięsem nie gardzi i człowiek.
Widziałem kilkakrotnie polowanie na kapiwary. Ów największy z żyjących obecnie gryzoniów jest niezmiernie ostrożny i nawet śmiertelnie ranny uchodzi pod wodę, wystawiając tylko w bardzo odległych odstępach czasu koniuszczek swego nosa ponad powierzchnię. Myśliwy puszcza wtedy łódkę z biegiem rzeki i śledzi ukazujące się na wodzie bańki powietrza. Po pewnym czasie siły opuszczają zwierzątko, wynurza się wtedy z wody, a wówczas nastaje moment odpowiedni aby je dobić i wydostać.
Dotarłem wreszcie do Iguassu. W braku lepszego noclegu i chcąc odświeżyć dawne wspomnienia, spędziłem noc ze znajomymi kaboklami u ogniska. Stosy z płonącem wiecznie niby znicz święty ogniskiem grają ogromną rolę w życiu mieszkańców puszczy.
Ognisko w Paranie służy nietylko do gotowania strawy. W porze zimowej, przypadającej podczas polskiego lata, noce są naogół zimne, zdarzają się nawet tęgie przymrozki. Dla mieszkańca puszczy, którego chata jest tak sklecona, iż do wnętrza dostać się można ręką przez wszystkie ściany, posiadającego nadto jako pościel i ciepłe odzienie jedynie palę (rodzaj poncho) – dobrze podsycane ognisko jest jedynym środkiem, zapewniającym przepędzenie nocy względnie ciepło i wygodnie. Podczas takiej nocy kabokle układają się wiankiem dokoła ogniska: gdy część ciała, wystawiona na działanie zimna, zaczyna coraz silniej protestować, śpiący, nie budząc się, zwraca ją w kierunku ognia; od czasu do czasu któryś ze śpiących, ocknąwszy się na chwilę dorzuca do ogniska przygotowane zawczasu paliwo, poczem z lubością wyciąga się na poprzedniem miejscu. W puszczy podtrzymywanie ognia w nocy jest konieczne ze względu na bezpieczeństwo. Nietylko jaguar i puma, lecz również jadowite żmije oraz inne złośliwe stworzenia, jak skolopendry i t. d. — unikają płonącego ogniska. Wreszcie ogień bywa środkiem leczniczym dla duszy: gdy dokuczy ci w puszczy samotność, ciężko ci i tęskno — rozpalasz ognisko. Wesoły, trzaskający ogień posiada wielki urok: masz wrażenie, że jest obok ciebie coś żywego, coś przemawiającego żywym acz niezrozumiałym językiem. Dusząca przed chwilą zmora rozwiewa się i rozpływa wraz z dymem ogniska.
Dla przybysza z Europy rozpalanie i podtrzymywanie ogniska nie jest rzeczą łatwą. Pewnego razu, wychodząc do pracy, pozostawiłem gościa świeżo przybyłego z Europy z poleceniem, by rozpalił ognisko i zgotował fiżon; drewek, gałązek suchych było poddostatkiem. Gdym wrócił, ujrzałem, jak gość mój, klęcząc przy ognisku, z zaparciem i poświęceniem dmucha w zarzewie, które za nic rozpalić się nie chce ku wielkiemu zgorszeniu obserwującego bezowocne te zabiegi kota. Nawiasowo mówiąc, podtrzymywanie ognia, względnie zgotowanie fiżonu, wymagające długiego czasu, było największem utrapieniem mego pustelniczego żywota. Wychodząc do pracy, wlewałem bardzo dużo wody do garnka z fiżonem, na ognisko kładłem wielkie kłody, by ogień nie ustał, i wychodziłem, pozostawiając gospodarstwo na opiece kota. Nieraz powróciwszy, znajdowałem garnek, nie wiedzieć z jakiego powodu, wywrócony, a kota spoglądającego z rezygnacją na katastrofę.
Przy takiem oto ognisku spędziłem i teraz noc nad Iguassu. Gdy deszcz nie zagrażał i z dalekiej skostniałej Patagonji nie ciągnął mrożący wicher, takie spędzenie nocy bywało dla mnie najmilsze. Wpatrujesz się w gwiazdy, słuchasz głosów puszczy, a myśl szybuje lekko i zgoła beztroskliwie. — Jak daleko jednak — myślałem sobie — odbiegłem od mieszczańskiego ideału życia: wesoła żonka, smaczny obiadek, po nim drzemka, wizytka i teatr lub partyjka w klubie z nieodzowną kolejką trunków. Tak żyje spokojny, poczciwy przeciętny obywatel. A życie płynie mu tak równo i wygodnie. Co wieczór i co rano obywatel taki powinien składać dziękczynne modły, iż nie pokarano go tym duchem niepokoju, tą siłą fatalną, która pędzi człowieka w odległe puszcze i robi zeń półdzikiego kabokla!
— Apage satanas! — zakrzyknąłby z pewnością obywatel, gdyby mu taki los proponowano.
Ciemne głębiny leśne rozbrzmiewały złowieszczemi głosami: pełnemi jęków potępieńczych okrzykami puhacza, krótkiem, urywanem porykiwaniem pumy i grzmiącem, przeciągłem wyciem wilka guara. Od czasu do czasu rozlegało się na tem tle tęskne i melancholijne — „oo hau, hauu, — oo hau hauuu — głos drapieżnika leśnego Herpetotheres cachinnans.
Ten ostatni jest ptakiem nocnym, aczkolwiek pojawia się niekiedy i we dnie; ujrzawszy człowieka, kiwa swą dużą głową i wydaje powitalne okrzyki: „ha-ha“. Jest to stworzenie użyteczne — jak bowiem stwierdzono na zasadzie badań zawartości żołądka, — tępi żmije i skolopendry, co również świadczy o nocnym trybie jego życia, gdyż skolopendry ukazują się tylko nocą, we dnie zaś siedzą ukryte pod korą drzew. O ptaku tym istnieje legenda, że głos jego zwiastuje śmierć. Atoli w puszczy, gdy w ciszy nocnej odbywają się łowy drapieżników, śmierć jest zjawiskiem zbyt częstem i powszechnem, by można było przepowiadać poszczególne jej wypadki — grasuje tam zawsze.
Drugi zwykły głos w nocnym chórze — to głos znanego dobrze w Paranie drapieżnika, zwanego guara, lub lobo do matto (Canis jubatus). Podobny do wilka europejskiego, jeno na wyższych nogach, ma na karku obfity, czarny u końców włos, tworzący rodzaj grzywy. Żywi się nietylko upolowaną zdobyczą, składającą się przeważnie z drobnych ssaków, lecz również bananami, trzciną cukrową i owocami dzikiego ziemniaka, zwanego wskutek tego „herva do lobo“. Z powodu nocnego trybu życia zwyczaje tego zwierza mało są znane, szkód żadnych w dobytku osadników nie czyni.
Głosy zwierząt wraz z szumem borów tworzą pieśń wieczorną, którą matka puszcza kołysze do snu strudzonego wędrowca. Przy pieśni tej zatraca się szybko świadomość, co jest jawą, a co sennem marzeniem....
Nagle porwaliśmy się ze snu: szedł ku nam jakiś hałas dziwny, niepodobny do zwykłych głosów puszczy. Potwór jakiś sapie, huczy, turkocze. Spojrzeliśmy ku rzece: z zakrętu jęły wysuwać się liczne ognie. To statek parowy — w drodze do Porto Uniâo do Victoria. Nagłe zjawienie się statku w dzikiej puszczy sprawia szczególne i przykre wrażenie. Oto wdzierająca się wszędzie cywilizacja prze naprzód, przenikając coraz głębiej w niedostępne dotychczas knieje, by odgłosem swej wrzawy, wieczystej pogoni człowieka za groszem, zamącić pokój mieszkańców puszczy. Przejdzie szmat czasu, i na miejscu naszego obozowiska rozlegać się będzie świst maszyny parowej, ponad wierzchołki pinjorów wystrzelą kominy fabryczne i cały ów dziki zakątek obejmie w posiadanie cywilizacja, sprowadzająca człowieka do roli drobnego kółeczka w machinie, produkującej pieniądze.
Tymczasem atoli dało się nam tylko odczuć przenikliwe zimno, zwiastujące nadejście poranku, i rozpoczął się ruch przy ognisku: woda bulgotała już w „banjaku“ i wkrótce krążyć poczęła „kuja“. „Mathe“ jak twierdzi Kłobukowski, wlewa krzepkość w mięśnie, a światłość do mózgu i optymizm do serca. Pokrzepiwszy się tedy, ruszyliśmy wraz z przygodnym towarzyszem w kierunku Rio Claro, nim jeszcze zabłysło światło słoneczne.
Teraz również rozbrzmiewały nad Iguassu chóry głosów, lecz inne i inaczej brzmiące. Prym trzymał donośny, melodyjny i dźwięczny głos kuropatwy-kusaka (Rhynchotus rufescens), których mnóstwo przebywa na rozległych błoniach po drugiej stronie rzeki. Stadko czarnych ibisów (Harpiprion cayennenis) przeleciało z jednego drzewa na drugie i obsiadło zwieszające się nad wodą konary. Wspaniale rozlegał się nad wodami przeciągły ich głos, zda się pełen tłumionego łkania. Z głębi lasów wtórował im przepiękny głos gołąbka pomba legitima (Columba plumbea). Stado kormoranów (Carbo vigua) rozpoczęło już ranny połów ryb.
Przy blasku słonecznym rzeka Iguassu czarowny przedstawiała widok. Rozległy horyzont, olbrzymie trawiaste błonia z rozsianemi tu i owdzie w doskonałej harmonji z otoczeniem bukietami majestatycznych palm, — dalej ciemne dziewicze bory, ciągnące się aż hen w siniejącą dal. Przezroczysta jak kryształ górski woda odbija tak dokładnie zwieszającą się ku niej bujną roślinność nadbrzeżną, iż nie widać granicy między wodą i ziemią. Iskrząc się w promieniach słonecznych, mkną fala za falą w głąb lądu do tajemniczego ujścia, o którego bajecznej piękności opowiadają dziwy nieliczni bywalcy, a które krążąca wśród mieszkańców legenda obrała za miejsce rajskiego pobytu prarodziców naszych — Adama i Ewy.
Gdy słońce wzniosło się nieco, zdążyliśmy odsadzić się daleko od Vera Guarany, podążając po drodze ku Rio Claro na śniadanie (almoço) do znajomego kabokla. Po wyjściu z lasów weszliśmy na rozległą przestrzeń stepową, usianą niewielkiemi grupami drzew i krzewów. Gdy wynurzyliśmy się z jednej takiej grupy, ujrzeliśmy w niewielkiej odległości przed sobą ogólnie znane w Paranie zwierzątko tatu, które wyszło właśnie z ziemnego legowiska na codzienne łowy na mrówki. Tatu daje doskonałą pieczeń, to też puściliśmy się całym pędem, by zwierzątko dogonić i nie dać mu schronić się do nory, atoli i pancernik, który widocznie nie po raz pierwszy miał taki wypadek, wiedział, co się święci, w pewnym przeto momencie zniknął nam literalnie z oczu, jakby zapadł się w ziemię. Zrzedły nam miny, pospuszczały się nosy, gdy ujrzeliśmy, że sprytne zwierzątko nie jedną, lecz kilka posiada norek, widocznie przygotowanych na wszelki wypadek.
Tatu (Dasypus sexcinctus), dość pospolity w miejscowościach stepowych, posiada gruby pancerz rogowy, żywi się przeważnie mrówkami i termitami i zazwyczaj w pobliżu budowli tych ostatnich wykopuje swe nory.

W Paranie istnieje jeszcze drugi rodzaj pancernika, zwanego tatu verdadeiro (Tatus novemcinctus), znacznie większy, gdyż dochodzi wraz z długim ogonem do półtora metra długości. Gatunek ów posiada półmiękki pancerz ze skostniałej skóry, spód zaś ma zupełnie nieopancerzony. Przebywa w lasach, żywiąc się przeważnie larwami chrząszczy; mieszka, jak i poprzedni, w wykopanych w
Miasteczko w Paranie.
ziemi norach. Mięso jego jest jeszcze smaczniejsze, to też kabokle polują nań zawzięcie; jednakże tylko pomoc psów umożliwia zdobycie zwierzyny, ucieka bowiem nader szybko i przy wyciąganiu z nory opiera się z niezwykłą siłą.

Obecności trzeciego rodzaju, pancernika-olbrzyma (Priodontes giganteus), nie udało mi się stwierdzić. Słyszałem tylko o ostrożnościach, jakie należy zachować przy grzebaniu zmarłych, aby to zwierzę nie mogło wykopać świeżo pochowanego ciała.
Wśród „kampów“ (suche przestrzenie stepowe), któreśmy przechodzili, napotkaliśmy w znacznej ilości ciekawy gatunek dzięcioła stepowego (Soroplex campestris), zabarwionego żółto z czarnemi paskami i plamkami. Karmiąc się larwami chrząszczy, przebywających na otwartych miejscach, ptaki te prowadzą żywot zupełnie niepodobny do innych dzięciołów. Gdy gromada żeruje, dłubiąc swemi silnemi dziobami ziemię, pozostawiony na straży osobnik baczy pilnie z wierzchołka pobliskiego drzewa, czy nic nie grozi towarzyszom. Gdy ujrzy, że zbliża się coś podejrzanego, niezwłocznie daje sygnał nietyle przyjemnym, ile donośnym głosem. Całe stado zrywa się wówczas i siada na drzewie, by rzecz należycie osądzić. Jeśli zdarzy się, że przez niebaczność strażnika myśliwy podejdzie zbyt blisko i strzał jego ugodzi w jednego z członków towarzystwa, pozostali przenoszą się na dalsze drzewo i urządzają strzelcowi kocią muzykę, wymyślając, co się zmieści wrzaskliwemi głosami.
Ponieważ w zbiorach swych nie posiadałem tego gatunku, zastrzeliłem przeto jednego dzięcioła. Jakby w odpowiedzi na huk strzału coś zakotłowało się w dali, ziemia zadudniła pod nogami biegnących zwierząt, które w szalonym pędzie zbliżały się do nas. Towarzysz mój, wiedząc co się święci, pośpiesznie wyszukiwał gałęzi, by móc w krytycznym momencie wdrapać się na drzewo. Tętent coraz bliższy, słychać sapanie i stłumiony ryk — wreszcie ukazują się rogi i wytrzeszczone jakby w osłupieniu oczy. To stado zdziczałego bydła stepowego. Właściciele kabokle, nie korzystający z mleka, całą opiekę nad swym inwentarzem ograniczają do chwytania pojedyńczych sztuk na lasso w celu uprowadzenia na rzeź. Odbywa się wtedy formalne polowanie. Cała gromada konnych kaboklów ugania się po stepie, starając się odłączyć i otoczyć upatrzoną sztukę, poczem następuje krótka już lecz prowadzona z przedziwną zręcznością walka: rzucone z konia lasso chwyta zwierzę i w mgnieniu oka obala na ziemię. Nic zatem dziwnego, że bydło, taką otaczane opieką, nie lubi widoku człowieka i pieszy wędrowiec przy spotkaniu ze stadem może być narażony na grubą nieprzyjemność. W okolicach Guarapuawy, gdzie rozległe stepy wcale drzew nie posiadają, przygoda taka jest bardziej niebezpieczna, niż spotkanie z jaguarem lub pumą. Setka rozjuszonych zwierząt rozdepcze wędrowca w mgnieniu oka, ani bowiem ukryć się, ani uciec nie można, a i broń w takich razach nie na wiele się przyda. My znaleźliśmy się w lepszych warunkach, gdyż drzewa stanowią doskonałą obronę, zresztą i bydło na tym stepie nie było jeszcze tak dzikie. Postawszy czas pewien i podreptawszy nogami, jakby dla pokazania, co nawykły czynić przy sprzyjających okolicznościach, stado rozeszło się powoli.
Posuwając się dalej, ujrzeliśmy duży staw, a na nim wielkie czarne kaczki – pato do matto (Cairina moschata). Ów gatunek kaczek, posiadający u samców duże mięsiste narośle w okolicach dzioba, jest prototypem hodowanych w Europie kaczek „amerykańskich“, które przez hodowlę tak dalece odbiegły od prawzoru, że nie przypominają już wcale brazylijskich swych przodków.
Na wzgórzu nad stawem widniała fazenda — domek kabokla, właściciela tej ziemi. Usłyszawszy w odpowiedzi na głośne klaskanie, jak każe miejscowy zwyczaj, sakramentalny okrzyk „entra“,[5] weszliśmy do wnętrza. Pierwszą od wejścia izbą u kaboklów jest pokój gościnny. Próżnobyś tu jednak szukał mebli lub upiększeń: nic, jeno stołki lub zydle u ściany, na których po zwykłych frazesach powitalnych — „bom dia como vae“[6] – sadowią się goście i wyczekują „chimaronu“. Przyjęcie jest nadzwyczaj ceremonjalne, niczem etykieta dworska.
Tym razem jednak właściciel nie zdołał zachować równowagi, niezbędnej do wykonania wszelkich ceremonij. W domu stało się właśnie nieszczęście: syn właściciela, młodziutki chłopaczek, skonał ukąszony przez żmiję „jararaca“. Miałem ze sobą aparat fotograficzny i na usilne prośby strapionych rodziców — zrobiłem im na pamiątkę pośmiertne zdjęcie.
— E ultima consolaçâo e ultima esperança[7] — twierdzili stroskani.
Przyjmując gości u siebie w domu, kabokle są do tego stopnia ceremonjalni, iż ani gospodarz, ani żaden z gości nie pozwoli sobie na żaden zbędny ruch lub słowo. Inaczej zachowują się w puszczy: pamiętam, jak podczas wędrówki na Ivahy dawały mi się we znaki spotkania z nimi. Każdy z napotkanych, bez względu na płeć lub wiek, zatrzymywał na drodze i nie puszczał dopóty, dopóki nie wypytał starannie i nie zebrał wszystkich potrzebnych mu informacyj. Była to pantoflowa poczta brazylijska, działająca tak sprawnie, że na dziesiątki mil wokoło wiedziano dokładnie, dokąd i w jakim celu wędruje „Sr. Thadeo“. Po skończonem przesłuchaniu rozstawaliśmy się, klepiąc się wzajemnie po plecach, jak każe zwyczaj brazylijski.
Spożywszy w domu gościnnego kabokla suto zaprawiony słoniną fiżon, wygotowany na suszonem mięsie, zwanem „charca“,[8] a do tego mandjoki i ryżu obficie, i wypaliwszy kilka skręconych przy pomocy cienkiego listka kukurydzy „cygaretek“ — ruszyliśmy dalej.
Teraz wstąpiliśmy w lasy tak ciemne i gęste, że droga tu nigdy w zupełności nie wysycha i ślady większych zwierząt rysują się dziwnie wyraziście. Wprawne oko dostrzega odrazu charakterystyczny trójpalczasty ślad tapira, zwanego tu anta (Tapirus terrestris), który w swych wieczornych wędrówkach wydeptuje prawdziwe ścieżki, ogromnie podobne do ścieżek indyjskich. Tapir posiada czwarty zewnętrzny palec szczątkowy, który zazwyczaj nie dotyka wcale ziemi. Unikając bliskości siedzib człowieka, zwierz ten trzyma się dziewiczych lasów i jedynie o zmierzchu opuszcza swą kryjówkę. Próbowałem kilkakrotnie polować nań, ukrywając się zwyczajem miejscowym w pobliżu jego ścieżki. Udało mi się raz nawet doczekać w ten sposób tapira, ciemność jednak panowała taka, że, nawet słysząc sapanie przechodzącego zwierzęcia, nie mogłem dostrzec jego kształtów. Nie uważałem za właściwe strzelać w takich warunkach, gdyż przygoda ze zranionym lekko, a więc rozjątrzonym tapirem nie należy do przyjemnych, zwłaszcza w ciemności.
Gdy docieraliśmy do środka lasu, towarzysz mój pochwycił mię nagle za ramię.
— Pára, pára[9] — zawołał przytłumionym głosem i jął pośpiesznie dobywać olbrzymi swój kordelas. Zamarliśmy w milczeniu: naraz z rozmaitych stron ozwały się chrząkania. Byliśmy w samym środku żerującego stada dzików. Położenie było nader groźne, zwłaszcza że w pobliżu nie było drzew, mogących stanowić schronienie, jeno olbrzymy gładkopienne oraz gęste, lecz niskie i wątłe zarośla. W takich warunkach rozpoczynać walkę byłoby szaleństwem, to też żadnemu z nas nie przyszło nawet na myśl użyć broni palnej. Przycupnęliśmy w milczeniu, by przeczekać burzę, ufając w tępy wzrok zwierząt i korzystny dla nas kierunek wiatru. Jakoż burza minęła szczęśliwie: żerujące stado posuwało się w odwrotnym kierunku, wcale nie przechodząc przez drogę. Chrząkania stopniowo cichły i mogliśmy wkrótce pośpieszyć naprzód.
Za mojej poprzedniej bytności nad Iguassu niejedną przygodę miałem z dzikami, niejednokrotnie też posilałem się ich smaczną, tłustą i obfitą pieczenią. Sąsiedzi-kabokle stale urządzali polowania na dziki: zawiązawszy głowę chustką, boso, z pistoletem jedynie i kordelasem, otoczeni zgrają psów — puszczali się świeżemi śladami. Ja towarzyszyć im nie mogłem, gdyż zręczność i wprawa kaboklów w przebywaniu gąszczów leśnych jest tak wielka, że biegną narówni z psami, prawie nie dając się im wyprzedzić. Pogoń za stadem trwa dopóty, dopóki nie uda się odbić od stada jednej lub kilku sztuk. Wówczas sfora psów osacza zwierza, a myśliwy puszcza w ruch kordelas, lub daje ognia z pistoletu.
Na takich polowaniach jedynie niebezpiecznem jest dostać się przypadkiem w środek stada, szczególniej mając przy sobie psa, do którego dziki czują szczególną niechęć. Opowiadano mi zdarzenie, że uciekający przed stadem dzików pies naprowadził rozjuszone zwierzęta na myśliwego i w jego oczach został rozszarpany na strzępy; myśliwcowi uratowała życie nieruchoma jego postawa i słaby wzrok zwierząt.
Pewnego razu, polując z towarzyszem, usłyszeliśmy w puszczy straszny łoskot. Ziemia drżała, bór jęczał, rozlegał się trzask łamanych krzewów: pędziło ku nam olbrzymie stado dzików. Nie mając zbytniego zaufania do swych zdolności akrobatycznych, wcisnąłem się między kanciaste odnogi olbrzymiego pnia imbui i, przygotowawszy broń, obserwowałem zachowanie się towarzysza. Jemu widocznie taka kryjówka nie wydała się bezpieczną, gdyż wyprawiał nadzwyczajne skoki, aby dostać się na drzewo, aż wreszcie, w najkrytyczniejszym momencie, objąwszy rękami i nogami pień jakiegoś cieniutkiego drzewka, począł się drapać na nie, a drzewko pod jego ciężarem gięło się i groziło upadkiem. Nadzwyczajny komizm tej scenki wziął górę nawet nad strachem.
A tymczasem burza zbliżała się szybko: tuż przed nami zarośla ugięły się aż do ziemi i w odległości kilkunastu kroków całe morze czarnych grzbietów przemknęło w szalonym pędzie.
Znam oba żyjące w Paranie gatunki: mniejszy, srebrzysty, zwany tatetu (Dicotyles torquatus), który nie łączy się w wielkie stada i trafia się dosyć rzadko, i drugi zwany porco do matto (Dicotyles labiatus.) Ten ostatni żeruje w dzień, łącząc się w stada, złożone nieraz z setek głów, żywi się głównie korzonkami. Gatunek ów, znacznie większy od poprzedniego, dochodzi do 45 ctm. wysokości, posiada słuch i węch znakomity, natomiast wzrok dosyć tępy. Doskonałe jego mięso stanowi przynętę dla myśliwych.
Przechodziliśmy teraz przez wyniosłe szczyty bezimiennej góry, zdyszani, zasapani drapaniem się po spadzistych stokach. Uważaliśmy tedy za właściwe spocząć nieco na wierzchołku, gdzie bujna, soczysta trawa usłała nam kobierzec. Skierowawszy stąd wzrok ku górze, ujrzeliśmy ogromne stado brazylijskich drapieżników (Nauclerus furcatus), biało i czarno zabarwionych, z długim, widełkowatym jak u jaskółek ogonkiem, zataczające w przestworach olbrzymie kręgi. Na ogromnej wysokości wydawały się one malutkiemi ptaszkami. Czy znajdowały tam zdobycz, czy też wypatrywały jej na ziemi, jak to czynią sępy?
Wkrótce po przebyciu gór towarzysz pożegnał mię i pozostałem sam nad brzegiem, by czekać na przewóz do położonego po drugiej stronie rzeki Rio Claro miasteczka tejże nazwy.
Miasteczko Rio Claro, malutkie i schludnie zbudowane, posiada pocztę, szkółkę i kościółek, z wyglądu zewnętrznego przypominający nieco świątynię częstochowską. W miasteczku panuje stale martwota i cisza, tylko w niedzielę widać pewne ożywienie, słychać śmiech i głośną mowę polską: to osadnicy polscy przybyli na nabożeństwo. Po skończonej sumie i obfitych libacjach po wendach — ucisza się znowu wszystko i zapada w zwykły stan senny.
Budową własnych kościółków osadnicy polscy stworzyli w Paranie trwałą po sobie pamiątkę, gdyż styl świątyń brazylijskich jest zupełnie inny. Dosyć spojrzeć na fotografję kościółka polskiego w Rio Claro i porównać ją z kościołem brazylijskim w Iraty, aby zrozumieć, jak dalece odmienną jest architektura tych świątyń. Nie rozumiem tylko, dlaczego parańskie cerkiewki ruskie budowane są niedbale i nie posiadają żadnego wyrazu.
Dążyłem do położonej opodal miasteczka szkółki polskiej, kierowanej przez znajomego mi p. K. Znać tu już było kulturę, znać pracę osadników polskich: na obiedzie figurowały również nieznane w puszczy parańskiej dania, jak mleko zsiadłe, kartofle, chleb i masło.
Stan szkolnictwa polskiego, jego podstawy i widoki na przyszłość interesowały mię bardzo. Powstało ono samorzutnie, czerpiąc środki ze składek, zbieranych wśród osadników przez miejscowe towarzystwa oświatowe, nadto pewnej zapomogi udzielał konsulat austrjacki. Stosunek rodziców i dzieci do szkoły nie różni się bodaj od stosunków, panujących na wsi w Polsce; rodzice atoli zdają sobie sprawę z potrzeby oświaty dla dzieci. W miasteczku Marechal Mallet powstała nawet średnia szkółka polska (tymczasem tylko niższe klasy) dzięki poparciu wpływowej w Paranie jednostki. Szkoła ta mogłaby oddać wielką przysługę polskim mieszkańcom Parany, gdyby za główny swój cel uważała wykształcenie personelu nauczycielskiego, dotychczas bowiem personel ów składa się z przybyłych z Polski inteligentów, którzy wzięli się do nauczania jedynie poto, by uniknąć głodowej śmierci. Uczą zatem ci przygodni „profesorowie“ zazwyczaj bez planu, bez odpowiednich podręczników, no — i bez wielkiego pożytku dla dzieci. Pierwszym warunkiem należytego rozwoju szkolnictwa polskiego w Paranie jest istnienie wyszkolonego i przystosowanego do warunków miejscowych nauczycielstwa polskiego, a takowe jedynie z żywiołów miejscowych rekrutowane być może.
Stosunek władz brazylijskich do szkolnictwa polskiego pozostawia wiele do życzenia: niema tu wprawdzie jaskrawych, krzyczących bezprawi, jakich dopuszczały się władze pruskie i rosyjskie, a jednak stan rzeczy daleki jest od prawdziwej tolerancji.
Niezrozumiałą postawę zajmuje pewna część duchowieństwa polskiego lub udającego polskość: idąc ręka w rękę z nieprzychylnym prądem, panującym wśród władz brazylijskich, zwalcza z zawziętością godną lepszej sprawy mizerne, ledwo wegetujące szkolnictwo ojczyste. Dla tych zbyt gorliwych osób żaden nauczyciel szkółki polskiej nie jest dość lojalny, dość religijny. Natomiast świetnie opłacane nauczycielstwo brazylijskie, odznaczające się gorzej niż obojętnością w sprawach religji, z konieczności pozostawiane jest w spokoju.
Obserwowałem pilnie uczącą się młodzież i dzieci polskie: w mowie i obejściu, w ubraniu i zewnętrznym wyglądzie dzieci parańskie różnią się już znacznie od dzieci w Polsce. Nieubłagane prawo asymilacji robi swoje, i wynarodowienie, zlewanie się z żywiołem miejscowym postępuje naprzód powoli wprawdzie, lecz niepowstrzymanie.
Żegnany przez nauczyciela i dziatwę szkolną podążyłem z Rio Claro dobrze ubitą i wygodną „karosową“ drogą na stację Marechal Mallet. W końcu 1910 r. obozowałem dosyć długo w sąsiadujących ze stacją i miasteczkiem lasach miejscowości zwanej Santa Cruz. Znajduje się tam fazenda pewnego Brazyljanina, otoczona dokoła stawami, nad któremi niezliczona ilość wodnego i błotnego ptactwa obrała sobie siedzibę. Szczególną uwagę zwracał na siebie rodzaj kurki wodnej — Jacana jacana. Ptaki te posiadają ogromnie wydłużone palce, zaopatrzone w olbrzymiej długości pazury, i z tego powodu nietylko utrzymują się z łatwością na powierzchni najbardziej grząskiego błota, lecz z równą łatwością przebiegają po szerokich liściach roślin wodnych. Na widok człowieka, zamiast umykać, podsuwają się jeszcze, jakby zdradzając ochotę do bójki, to też Brazyljanie miejscowi nadali im nazwę passarinho bravo[10]
W locie ptaki te mają szczególne kształty: w powietrzu ptak wyciąga nogi z pazurami poziomo, czyniąc wrażenie, jakby wlókł ze sobą w ogonie jakąś długą słomkę.
Nocując w Santa Cruz w namiocie, miałem kilka niezbyt miłych przygód ze skolopendrą, której ukąszenie bywa bardzo niebezpieczne. Uwzięła się też na mnie jakaś olbrzymia ropucha i z niezwykłym uporem właziła mi na głowę, skąd odrzucona dosyć szorstko — wracała po chwili, aby ponowić wędrówkę.
Posiliwszy się dostatecznie fiżonem, szarką i ryżem w hoteliku miejscowym, zdążyłem w porę do odchodzącego pociągu.






  1. pułkownik.
  2. kapangowie — najemni zbirowie
  3. Wym. tenjo medu — boję się.
  4. Wym. kupim.
  5. — wejdź
  6. Wym. bą dia, komo waj — dzień dobry, jak się masz.
  7. Wym. E última konsolasą i última esperansa — ostatnia pociecha i ostatnia nadzieja.
  8. Wym. szarka.
  9. Wym. pára — stój.
  10. Wym. passarinjo brawo — odważny ptak.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Chrostowski.