Pantera Południa/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Pantera Południa
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KAROL MAY


PANTERA POŁUDNIA
cykl
RÓD RODRIGANDA
POWIEŚĆ
EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright 1926 by „ORIENT“ Warsaw




I
W MROKACH PIRAMIDY

Następnego ranka dotarli do upragnionego stawu, przy którym też urządzono postój. Konie rozsiodłano; zwierzęta chciwie piły wodę i pasły się na otaczających staw łąkach. Członkowie wyprawy posilali się również, nie zapominając o jeńcach.
Po jakimś czasie konie zaczęły rżeć, kopać się wzajemnie, stawać dęba na znak, że już wypoczęły. Ruszono więc w dalszą drogę w tym samym, co dotychczas, kierunku.
Teraz prędzej napotkać było można na jakiś skrawek pastwiska lub gromadę drzew. Nad wieczorem natrafili nawet na większy las. Następnego ranka dotarli do brzegu pustyni. Wjechali w wąską przełęcz, która po niedługim czasie przeszła w dolinkę. Tu się zatrzymali, aby dać koniom dłuższy wypoczynek, pragnęli bowiem jechać aż do wieczora.
Obok dolinki w ustronnej szczelinie skalnej Verdoja zostawił trzech ludzi, aby czatowali na Sternaua, który prawdopodobnie zatrzyma się tu dłużej w poszukiwaniu śladów obozowiska. Sternaua nie spodziewano się wcześniej, aniżeli wieczorem dnia następnego, do tego zaś czasu miał Verdoja przysłać resztę swych ludzi.
Znowu ruszyli. Niezadługo dolina wyrodziła się w szeroką równię, pokrytą żyznemi pastwiskami. Droga, którą obrali, zabezpieczała ich przed jakiemkolwiek spotkaniem. Dzień ubiegł; nie ujrzeli żadnej hacjendy, choć można było przypuszczać, że się jakiś folwark znajduje wpobliżu; gdy zapadł mrok, zatrzymali się przed wysoką, potężną bryłą w kształcie piramidy, której fundament otaczały złomy skał i krzewy. Verdoja wsadził palec w usta i zagwizdał. Coś poruszyło się w krzakach; wychylił się z nich jakiś człowiek.
— Czy posłaniec mój był u ciebie? — zapytał Verdoja.
— Tak, panie, — odparł zapytany. — Przyniósł mi wasz list; wszystko przygotowane. Mam i światło.
— Więc prowadź mnie. Reszta niechaj czeka, aż powrócę.
Verdoja podszedł do Emmy, skrępował jej ręce na plecach, odwiązał ją z konia, podniósł i umieścił wśród zarośli. Była bezradna i bezsilna; nie stawiała żadnego oporu. Teraz przewiązano jej oczy. Verdoja wziął Emmę na ręce i poniósł; Po chwili poznała po odgłosie jego kroków, że jest w głuchem sklepieniu; czuła, że niosą ją to wgórę, to wdół, że powietrze staje się coraz gorsze. Nareszcie zatrzasnęły się jakieś drzwi i Verdoja postawił brankę na ziemi. Gdy jej zdjął z oczu przepaskę, ujrzała coś w rodzaju skalistej komnaty, szerokiej na metr i trzy ćwierci, na dwa i pół metra długiej i dwa wysokiej. Nie było w niej nic, prócz kawałka suchego chleba i dwóch łańcuchów, przymocowanych do ścian. Verdoja trzymał w ręku latarkę. Przewodnik został za okutemi żelazem drzwiami.
— No, jesteśmy na miejscu — rzekł triumfująco eks-rotmistrz. — Nigdy stąd nie uciekniesz. Dlatego uwolnię cię z więzów.
Zdejmując Emmie więzy, Verdoja rześkiem spojrzeniem obrzucił od stóp do głów postać swojej branki.
— Ależ, sennor, cóż takiego uczyniłam, żeście mnie porwali i tutaj umieścili? — zapytała nieszczęśliwa dziewczyna, pełna lęku i trwogi.
— Zrabowałaś moje serce — odparł Verdoja. — Będziesz mi zato powolna.
Wyciągnął rękę, by ją objąć. Odsunęła się z przerażeniem.
— Nigdy, łotrze! — zawołała, chowając się w najdalszy kąt.
— No, no, zaraz cię przekonam, że się mylisz.
Znowu przysunął się do niej. Wtedy chwyciła go za pas, wyciągnęła z za niego sztylet i, grożąc nim, rzekła ostro:
— Precz, Inaczej będę się bronić.
Przerażony, cofnął się o parę kroków; po chwili obleciał go śmiech urywany, szyderczy.
— Sztylet w tej ręce jest mniej groźny od szpilki. No, daj go tutaj.
Chciał jej odebrać sztylet, a ponieważ miał tylko jedną rękę, postawił na ziemi latarkę. Wtedy Emma zamierzyła się na niego ze słowami:
— Jestem słabą dziewczyną, ale pan ma tylko jedną rękę. Nie waż się mnie dotykać.
Verdoja się zawahał. Wtedy z za drzwi odezwał się przewodnik, który słyszał całą rozmowę:
— Czy mam pomóc, sennor?
— Tak — odparł Verdoja. — Odbierz jej sztylet.
Emma czuła, że się nie zdoła obronić obydwom, ale rozpacz dodawała jej otuchy. Przykładając sztylet do swej piersi, rzekła:
— Jeżeli odważycie się dotknąć mnie, zabiję się na miejscu.
Miała przy tych słowach tak zdecydowany wyraz twarzy, że Verdoja uwierzył. Nie chciał jej śmierci. Dlatego wstrzymał służącego, który już wyciągnął ręce po Emmę.
— Zostaw ją w spokoju. Głód jest najlepszym środkiem; złamie jej upór. Dopóki nie będzie posłuszna, nie dostanie nic do jedzenia. No, teraz chodźmy.
Podniósł z ziemi latarkę i opuścił więzienie. Służący wyszedł za nim. Zaryglowali drzwi potężnemi zasuwami, by uniemożliwić ucieczkę Emmy.
Tak tedy Emma, wychowana w wolności i zupełnej swobodzie, dostała się do wąskiej, ciemnej celi. Za posłanie służyła jej wiązka słomy, napojem miała być brudna woda. Powietrze niemal wcale nie docierało do nędznej celi. Była skazana na głód, kawałek bowiem placka ryżowego, leżący obok dzbana z wodą, nie mógł jej wystarczyć na długo.
Podczas podróży miała sposobność zamienić kilka słów z Karją, Indjanka radziła jej, by się w jakiś sposób postarała o broń, któraby mogła ją ochronić przed atakami. Emma usłuchała tej rady; zdobywszy sztylet, przekonała się, że może przynieść pewną korzyść. Trzymała broń jeszcze kurczowo w ręce, zdecydowana nie oddać jej za żadną cenę.
Długa, męcząca jazda i ostatnie zajście z Verdoją tak wyczerpały jej siły fizyczne i moralne, że z płaczem padła na łoże. Zagrzebana głęboko pod ziemią, zdana była na łaskę bezdusznego łotra; jedyną nadzieję pokładała we Władcy Skał.
Verdoja wrócił w towarzystwie służącego do najemników, oczekujących u wejścia do piramidy. Piramida, budowla meksykańska z dawnych czasów, wzniesiona z cegły, stała na skalistym fundamencie. W fundamencie tym wydrążono przed przystąpieniem do budowy piramidy cały szereg cel, połączonych ze sobą za pomocą korytarzy. Piramida miała również krużganki, w których możnowładcy i książęta upadłego państwa przechowywali swe tajemnice i wyprawiali uczty. Cegły odłamały się z biegiem lat, zaczęły wśród nich puszczać korzenie rośliny. To jeszcze bardziej zrujnowało budowlę. Górną jej część uszkodziły wichry, wyglądała więc teraz jak wzgórze, od podstawy aż do szczytu obrośnięte krzewami.
Burze i deszcze nie potrafiły jednak zniszczyć wnętrza. Cele i krużganki zachowały się w dobrym stanie; były równie mocne, jak przed setkami lat. Stara ta budowla leżała pośrodku posiadłości, należących do przodków Verdoji. Jeden z nich szukał wejścia do piramidy przez długi czas daremnie, aż wkońcu znalazł je wśród kupy kamieni i cegieł. Nie rozgłaszał tego odkrycia, którego też sekret pozostał w rodzie, przechodząc z ojca na syna.
Od tego czasu we wnętrzu piramidy zaszło wiele zmian, które trzeba było ukrywać przed światłem dziennem i przed okiem prawa; służący, który prowadził Verdoję i Emmę, był strażnikiem starej budowli i zaufanym jej obecnego właściciela. Obydwaj strzegli swej tajemnicy jak najstaranniej, wiedząc, iż mogą liczyć na siebie. —
Gdy Verdoja wyszedł z piramidy, odwiązano od konia Indjankę Karję. Zasłonięto jej oczy; to samo uczyniono z porucznikiem Parderem, mimo jego protestów; Verdoja oświadczył mu bowiem, że za żadną cenę nikomu nie pokaże wejścia do piramidy. Dodał wszelako, że wewnątrz piramidy Pardero będzie mógł zdjąć opaskę i poruszać się swobodnie.
Strażnik ujął Karję, Verdoja prowadził porucznika. Doszli do celi, w której znajdowała się Emma. Obok wydrążona była druga, zupełnie do tamtej podobna; otworzyli ją, aby umieścić tam Indjankę.
— Pójdę po resztę jeńców — rzekł Verdoja do Pardera. — Załatwcie się z nią. Gdy skończycie, wyjdźcie na korytarz i zawołajcie.
Po tych słowach oddalił się wraz ze strażnikiem. Pardero zdjął przepaskę z oczu Karji i uwolnił z więzów jej ręce, więc odzyskała swobodę ruchów. Miał przy sobie latarkę; przy jej świetle oglądał piękną istotę namiętnym wzrokiem.
— Teraz nikt cię mi nie zabierze — rzekł po chwili.
Oczy jej zabłysły dumą i gniewem. Córka sławnego wodza, siostra niemniej sławnego Bawolego Czoła, nie czuła najmniejszego strachu przed wrogiem — kaleką bez ręki.
— Tchórzu — rzekła z najgłębszą pogardą.
— Co takiego? Tchórzem jestem? — odparł z uśmiechem. — Czyśmy was nie zwyciężyli? Czyśmy was nie pojmali i nie przyprowadzili aż tutaj?
— Schwytaliście nas podstępem podczas snu. Prawdziwy mężczyzna nie walczy z kobietami. Czy Sternau wam nie umknął? Nie potrafiliście go zatrzymać. Jesteście jak wilki prerji, które rzucają się na ofiary nocą, korzystając z przeważającej siły, i które wyć zaczynają ze strachu, skoro tylko strzał jeden usłyszą. Jestem dziewczyną, mimo to boję się ciebie mniej, aniżeli brzęczącego nad uchem chrząszcza, którego mogę zgnieść dwoma palcami.
— Milcz. Jesteś w mojej mocy i od ciebie tylko zależy, czy cię zgniotę, czy też poprawię obecne twe położenie.
— Ty mógłbyś mnie zgnieść? — roześmiała się Karja. — Nie jesteś tym, któryby mógł pokonać siostrę Bawolego Czoła. Będziesz zgubiony, skoro mnie tylko dotkniesz.
Stała przed nim z groźnie podniesionem ramieniem. Podszedł bliżej i wyciągnął po nią lewą rękę. Karja myślała tylko o tem, aby zdobyć jakąś broń; nie cofnęła się więc przed atakiem. Przeciwnie, postąpiła krok naprzód, błyskawicznym ruchem chwyciła oburącz za pas Pardera i, zanim się zdołał opamietać, wyrwała z poza niego sztylet i rewolwer. Równocześnie zadała Parderze uderzenie tak mocne, że potoczył się ku drzwiom. Skierowała teraz ku niemu lufę rewolweru, trzymając w lewej ręce błyszczący sztylet.
— Bestjo! Czekaj, już ja cię poskromię, — rzekł, chcąc rzucić się na nią.
— Ani kroku dalej — zawołała.
— Pah, dziewczyny nie strzelają tak prędko — zawołał, doskakując do Karji. W tejże chwili padł strzał. Perdero chwycił się za usta, głośno zawodząc. Kula Karji zdruzgotała mu szczękę i zraniła język.
— Djablico przeklęta, zapłacisz ty mi za to — krzyknął, jąkając się, i prawą ręką zasłonił ranę, a lewą zamierzył się na Karję.
Zabłysnął sztylet. Ze straszliwą szybkością kilkakrotnie zanurzył się aż po rękojeść w piersi napastnika.
O Dios! — zawołał Pardero, chwiejąc się na nogach.
— Idź do piekła — rzekła Indjanka, zatapiając w nim sztylet po raz czwarty; trafiła teraz w serce. Pardero padł na kolana i runął na legowisko ze słomy. W jednej chwili uklękła przy nim dzielna dziewczyna, wyrwała mu drugi rewolwer, torbę z amunicją, zegarek, torbę z prowiantem, zwisającą na rzemieniu przez ramię; zabrała mu wszystko, co miał przy sobie.
Obok rozległo się głośne pukanie.
— Kto puka, kto tam? — zapytała.
— To ja, Emma, — brzmiała głucha odpowiedź.
Karja wydała okrzyk radości i, chwyciwszy do rąk latarkę, po chwili znalazła się pode drzwiami przyległej celi. Musiała natężyć wszystkie siły, by usunąć stare, zardzewiałe rygle. Gdy wreszcie dała sobie z niemi radę, Emma padła jej w objęcia ze słowami:
— Masz broń i światło? Jesteś wolna?
— Jestem uzbrojona, ale jeszcze nie jestem wolna, odpowiedziała Indjanka. — Pukałaś przed chwilą; czy wiedziałeś o tem, że jestem wpobliżu?
— Słyszałam dwa głosy, męski i kobiecy, pomyślałam więc, że kobiecy jest twoim. Później padł strzał. Któż to strzelał?
— Ja. Naprzód zdruzgotałam porucznikowi szczękę, potem przebiłam go sztyletem.
— Mój Boże, to okropne!
— Okropne? — zapytała Karja. — O nie; była to obrona konieczna; ma teraz zapłatę. Musimy wykorzystać nasz czas. Nie pozwolimy się już zamknąć! Czy masz broń przy sobie?
— Mam ten sztylet. Wyrwałam go Verdoji.
— Dobrze, widzę, że i ty potrafisz zdobyć się na odwagę. Masz jeszcze rewolwer. Kto nas dotknie, śmierć znajdzie. Chodź, przeszukamy korytarz.
Szły przez ponure sklepienie w kierunku, z którego je przyprowadzono. Korytarz był wąski i niski, powietrze w nim duszne i stęchłe. Karja szła naprzód. Nagle stanęła, wydając okrzyk radości.
— Co się stało? — zapytała Emma.
— Znalazłam coś, co nam szczęście przynosi, — odparła Indjanka. — Nie będziemy głodować. Patrz!
Przy podmurowaniu korytarza tkwił głęboki, kwadratowy otwór; leżał w nim zapas tortillas, jak nazywają Meksykanie swe płaskie placki ryżowe. Obok stała wielka flacha, napełniona jakimś płynem; poświeciwszy latarką, Emma stwierdziła, że jest to oliwa.
— Jakie szczęście — rzekła. — Myślałam już, że umrę z głodu.
— Teraz niema o tem mowy. Mamy placki i torbę z żywnością, którą zabrałam Parderze. Chodźmy dalej.
— Czy nie narażamy się na niebezpieczeństwo, krążąc po tych korytarzach? Nietrudno tu zabłądzić.
— Nie. Wiem dokładnie, skąd przyszłyśmy. Miałam wprawdzie oczy przewiązane, ale czułam, że drzwi mej celi więziennej otwierały się w kierunku, z którego nas przyprowadzono.
Szły dalej wolnym krokiem; dotarły wreszcie do drzwi, u których wisiał ciężki, żelazny rygiel, niedawno naoliwiony. Drzwi były przymknięte; gdy je trąciły, wydostały się na drugi korytarz, tworzący z pierwszym kąt prosty. Karja ostrożnie zbadała drzwi. Miały rygle z obu stron, aby można je było zamykać od wewnątrz i od zewnątrz.
— Wszystko tu przygotowano zawczasu — rzekła. — Zewnętrzny rygiel miał służyć do tego, by zamknąć nim korytarz, w którym znajdują się nasze cele; wewnętrzny zaś — bronić tych, którzyby nas chcieli odwiedzić.
— Groza mnie przejmuje — odparła Emma. — Jakiż to los miał się stać naszym udziałem.
— Szczęście, żeśmy go uniknęły.
— Ale co dalej?
— Nie tracę nadziei. Sternau będzie nas szukać i może odkryje nasze więzienie. Mamy broń, amunicję, oliwę i żywność. Będziemy się bronić do upadłego. Gdybym tylko wiedziała, gdzie mamy się zwrócić: na prawo, czy na lewo?
— Słuchaj.
Emma powiedziała to słowo szeptem. Obydwie przyczaiły się w korytarzu, nasłuchując zbliżających się woddali kroków.
— Wracajmy. Zamkniemy drzwi — rzuciła Karja.
Prędko przekradły się zpowrotem i zaryglowały drzwi. Kroki zbliżały się i — minęły celę. Nikt nie próbował otworzyć, ktoś tylko uderzył w drzwi lekko, jakby chcąc się przekonać, czy są otwarte, czy zamknięte.
— To były kroki kilku ludzi — szepnęła Emma.
— Tak, o ile mi się zdaje, czterech — odparła Karja. — Mam wrażenie, że byli to Verdoja i strażnik, prowadzący Mariana i sennora Ungera. Zatrzymali się. Słuchaj, o czem mówią.
Rozległ się głos Verdoji:
— Stać, jesteśmy na miejscu. Jednego tu, drugiego obok; jazda!
Przeszło kilka minut w zupełnej ciszy, poczem rozległ się zgrzyt rygla. Teraz zadźwięczały kroki dwóch ludzi. Zatrzymawszy się w korytarzu przed drzwiami, usiłowali je otworzyć.
— Ach, zamknął — uśmiechnął się Verdoja.
— To już było zbyteczne — mruknął strażnik. — Teraz musimy czekać.
— Tak; nie chce, byśmy mu przeszkadzali. Ale nie mam wcale zamiaru liczyć się z Parderem.
— A gdy zechce powrócić?
— Niech czeka cierpliwie.
— A jeżeli zacznie biegać po korytarzach i zabłądzi, albo zobaczy coś, czego widzieć nie powinien?
— Zamkniemy następne drzwi, wtedy będzie się mógł dostać tylko do korytarza i będzie musiał czekać cierpliwie, aż przyjdziemy po niego.
— A jeżeli wyjdzie ze swej celi tylnem wejściem?
— Wtedy również niedaleko zajdzie. Tylnych drzwi nie potrafi otworzyć, gdyż nie zna ich tajemnicy. Chodź, za godzinę przyjdziesz po niego.
Odeszli; obydwie dziewczyny odetchnęły z ulgą; na myśl bowiem, że mogą być schwytane, serca biły im młotem. Nadsłuchiwały, aż kroki zamilkły, poczem Emma zapytała.
— Co teraz?
— Uwolnimy Mariana i Ungera. Wtedy, we czworo, nie będziemy potrzebowali się obawiać.
Emma odryglowała zasuwę, poczem obie dziewczyny wyszły na poprzeczny korytarz. Szły tak długo, aż znalazły się przed dwojgiem sąsiadujących ze sobą drzwi. Karja zapukała; nikt nie odpowiadał. Zapukała więc do sąsiedniej celi — nie odpowiedział również nikt. Odsunęła rygiel i oświetliła latarką wnętrze. Światło padło na postać męską, przytwierdzoną do ziemi dwoma łańcuchami.
— Sennor Unger! — rzekła, poznając go. — Dlaczego pan nie odpowiadał na moje pukanie?
Zabrzęczały łańcuchy, Unger poruszył się, mile zaskoczony. Nie widział, kto drzwi otworzył, gdyż Karja, oświetliwszy celę, stanęła sama w cieniu. Teraz poznał ją po głosie.
— Sennorita Karja — rzekł. — W jaki sposób dostała się pani tutaj?
— Jesteśmy wolne — odpowiedziała.
— Jesteście wolne? O kim pani mówi, prócz siebie?
— O sennoricie Emmie.
— Ach! Więc jest razem z panią?
— Jestem tutaj — rzekła Emma, wchodząc do celi. — Dzielna Karja zabiła Pardera, zabrała broń i mnie oswobodziła. Teraz pan również będzie wolny.
— Chwała Bogu! — zawołał, oddychając z ulgą. — A czy Verdoji niema?
— Niema. Strażnik wróci dopiero za godzinę.
— Mamy więc czas. Sennor Mariano jest w celi sąsiedniej.
— I jego musimy uwolnić — rzekła Indjanka. — Ale w jaki sposób rozluźnimy pańskie kajdany? Nie mamy przecież kluczy, by otworzyć zamki.
— Łańcuchy nie mają wcale zamków, są tylko przymocowane do kawałków żelaza, wbitych w ścianę, których nie mogę dosięgnąć. Niech pani popatrzy sennorito.
Było tak, jak mówił. Leżał na plecach; obie ręce miał zapomocą łańcucha przymocowane do ściany. Łańcuchy były krótkie, więc obie ręce rozstawiono mu tak, aby jedna nie mogła dosięgnąć drugiej. Karja zorjentowała się w okamgnieniu, jak będzie można rozplątać łańcuchy; nie przeszła minuta, a Unger stanął już na nogach, przeciągając swe potężne muskuły marynarza, by przywrócić zastygające krążenie krwi.
— Ależ to szczęście w nieszczęściu! — rzekł. — Nie traćmy jednak czasu na rozmowę, a uwolnijmy Mariana.
Otworzyli sąsiednią celę. Mariano był w tem samem położeniu, co Unger. Nie odpowiedział na pukanie, przekonany, że to któryś z dręczycieli przychodzi drwić z niego. Skrępowany był tak samo, jak Unger, dlatego też kwestja oswobodzenia z więzów zajęła kilka chwil zaledwie. Teraz obie dziewczyny musiały opowiedzieć, w jaki sposób się oswobodziły. Unger i Mariano byli pełni podziwu dla ich przytomności umysłu; one zaś miały obok siebie mocnych i odważnych obrońców.
Mariano zaproponował, aby panie zatrzymały sztylety, a rewolwerów ustąpiły jemu i Ungerowi. Postąpiwszy, jak radził, zdecydowano, że wszyscy czworo nie rozstaną się pod żadnym warunkiem, każde bowiem rozłączenie mogło się okazać bezpowrotnem.
Mimo to, podzielili zapasy jedzenia na cztery części; nie można było przewidzieć, co się jeszcze stanie. Postanowiono również, że każdy będzie nosić ze sobą dzban z wodą. Unger i Mariano otrzymali nieco nabojów rewolwerowych, które Pardero miał przy sobie; kapitan zabrał również flaszeczkę z oliwą.
Rozdzieliwszy tak wszystko między siebie, zaczęli badać miejsce swego przymusowego pobytu. Korytarz, w którym się znajdowały cele obydwu mężczyzn, był u wejścia zamknięty głucho na drzwi, u wyjścia zaś kończył się otwartem sklepieniem skalnem. Przez sklepienie to przechodziło się do korytarza, przy którym znajdowały się cele Emmy i Karji. Korytarz prowadził prosto do drzwi, zamkniętych na dwa zardzewiałe rygle żelazne. Chociaż Unger i Mariano odsunęli je, wytężywszy siły, drzwi nie chciały puścić; o tych właśnie drzwiach powiedział Verdoja: — Nie potrafi ich otworzyć; nie zna tajemnicy.
— Co począć? — zapytał Unger.
— Podobno mają jakiś tajemniczy mechanizm — rzekła Karja. — Trzeba zobaczyć, może go znajdziemy.
Przy świetle latarki zaczęli badać dokładnie całe drzwi, każdy ich sęk, każde wgłębienie; przeszukali podłogę i ściany — wszystko napróżno.
— Żadne poszukiwania nie pomogą — rzekł wkońcu Unger. — Na tej drodze nie odzyskamy swobody. Musimy uciec się do podstępu. Zapewne już minęła godzina, po której strażnik miał przybyć. Trzeba go schwytać. Gdy będzie w naszych rękach, zmusimy szubrawca, aby nam pokazał drogę do wolności.
— Najlepszy i bodaj jedyny sposób — potwierdził Mariano. — Mamy krzesiwo, które Pardero nosił przy sobie, możemy więc spokojnie zgasić latarkę, by nas nie zdradziła. Wracajmy do wejścia korytarza i usuńmy rygle. Jeden zostanie w korytarzu, drugi zaś schowa się za uchylonemi drzwiami. Gdy tylko wejdzie strażnik, schwytamy go i obezwładnimy.
— A my? — zapytała Karja.
— Panie ukryją się w celi; Mariano pozostał w ciemnym korytarzu; Unger schował się za drzwiami.
Czekali sporą chwilę, aż rozległ się daleki szmer. Niebawem usłyszeli głuche uderzenie drzwi, potem jakieś dziwne szarpnięcie; wreszcie rozległy się kroki, coraz bliższe.
To szedł strażnik. Mała ślepa latarka rzucała na niewielką odległość światło niewyraźne, które padło po chwili na otwarte drzwi. Strażnik stanął i zawołał półgłosem:
— Sennor Pardero!
Nikt nie odpowiedział; strażnik podszedł więc bliżej ku wejściu i zaczął rozglądać się po korytarzu. Niewyraźne światło padło na postać Mariana, opartego o ścianę korytarza.
— Sennor Pardero? — zapytał strażnik.
— Tak — odparł Mariano zmienionym głosem.
— Senner Verdoja odjechał do hacjendy; mam podążyć tam razem z panem.
— A reszta?
Gdyby w korytarzu nie było tak ciasno, tak wilgotno i ciemno, strażnik nie dałby się wyprowadzić w pole. Ponieważ jednak postać Mariana była nawpół oświetlona, a głos jego zmieniała akustyka piramidy, strażnik, przekonany, że stoi przed nim porucznik, odparł:
— Zawrócili wszyscy.
— Wszyscy?
— Tak. Sennor Verdoja chciał posłać tylko paru, ale ponieważ Sternau jest siłacz i spryciarz nielada, więc wrócili wszyscy, aby go schwytać. Nagrodę otrzymają dopiero wtedy, gdy doktora złapią żywcem, lub przyniosą jego głowę. No, będą teraz dokładali starań!
— Konie mają przecież zmęczone.
Unger zorjentował się, że Mariano chciał wyciągnąć jak najwięcej szczegółów o planach Verdoji, obawiał się jednak, że przedłużanie rozmowy może wywołać niebezpieczeństwo. Podkradł się więc od drzwi w pobliże strażnika i stanął tuż za nim. Strażnik, nic nie podejrzewając mówił:
— Udali się najpierw do hacjendy, gdzie otrzymają świeże konie. A zresztą, te dwa łotry, Mariano i Unger, są zamknięci i przykuci łańcuchami do ściany; o ucieczce niema mowy.
— Naprawdę? — zapytał Mariano.
Po tych słowach postąpił kilka kroków naprzód, równocześnie zaś Unger oburącz chwycił strażnika za gardło. Napadnięty wypuścił z rąk latarkę, jęknął głucho, podniósł ręce do góry, poruszył kurczowo nogami. Przez chwilę drżał na całem ciele, aż wreszcie zwisł bez ruchu na rękach Mariana i Ungera.
— W porządku — rzekł Unger. — Zemdlał. Zapalmy światło.
Strażnik osunął się na ziemię; Mariano i Unger zapalili latarkę. Gdy skierowali nań światło, leżał zupełnie sztywny. Oczy miał szeroko otwarte; kolor twarzy ołowiano-szary.
— Nie zemdlał, a umarł poprostu, — rzekł Mariano.
— Nie, to wykluczone, — odparł Unger. — Przygniotłem go nieco. — Ależ sennor, to nie jest kolor twarzy człowieka zemdlonego. Umarł naprawdę, lecz nie z pańskiej ręki, a ze strachu, bo pochwyciliśmy go tak niespodzianie.
— Do djabła i to być może! Tak istotnie wygląda człowiek, rażony atakiem apoplektycznym. Ale szkoda, że łotr takiego figla spłatał. Nie będzie nam teraz mógł wskazać wyjścia.
— To racja. Ale może znajdziemy drogę i bez niego. Wyjdziemy poptostu tamtędy, którędy on wszedł.
— Napozór to proste, sennor, ale korytarze tworzą cały labirynt, w którym bardzo łatwo zabłądzić. A nadobitek te dziwaczne drzwi, które niekażdy otworzyć potrafi.
— Zobaczymy. Przedewszystkiem jednak trzeba stwierdzić, czy umarł rzeczywiście. Ma za pasem sztylet i dwururkowy pistolet; ta nowa broń nam się przyda.
Mariano wziął sztylet i naciął nim rękę strażnika. Pojawiło się tylko kilka kropel krwi. Obnażyli mu teraz pierś, słuchali, czy oddycha, badali, czy się serce porusza; wkońcu, po jakimś kwadransie, ustalili, że nie żyje.
— Trudno to wytłumaczyć — rzekł Unger. — Ten człowiek snuł się po korytarzach, jak po swoim domu, a przy najlżejszem dotknięciu pada, niby rażony piorunem. — Położymy strażnika obok trupa Pardera, aby widokiem jego nie razić oczu pań.
Uprzednio przeszukali kieszenie zmarłego. Znaleźli stary tombakowy zegarek, który przedstawiał dla nich teraz wielką wartość, mały scyzoryk i masę papierosów, jak przystało na Meksykanina.
Ułożywszy jego trupa obok trupa Pardera, wezwali panie i opowiedzieli im o swym pechu.
— Ten człowiek nie wyglądał wcale na tchórza — rzekła Karja. — Ale sennor Unger udusił go zapewne swemi rękoma marynarza.
— Skądże znowu — odparł Unger. — Może nie posiadał zajęczej duszy, ale był to człowiek zły i miał nieczyste sumienie. A ludzie o nieczystem sumieniu umierają czasami od nagłego lęku. Lecz nie sprzeczajmy się, a zobaczmy, czy ten ptaszek zostawił za sobą otwartą drogę.
Udali się do położonego prostopadle korytarza. Idąc na prawo — stamtąd przybył strażnik — natrafili na otwarte drzwi, prowadzące do drugiego korytarza. Gdy udali się nim, nie zmieniając kierunku, doszli do kamiennej ściany, zamykającej dalsze przejście. Wrócili więc i przeszukali lewą połowę korytarza. Tu powitały ich drzwi, zamknięte na dwa rygle. Odsunęli zasuwy, ale drzwi nie można było otworzyć.
— I te otwierają się tajemnie — rzekł Unger rozczarowany.
— Prawdopodobnie — odparł Mariano. — Szukajmy dalej.
Z napięciem całej uwagi szukali tajemnicy, próbowali drzwi otworzyć — napróżno. Natężali wszystkie siły, by je ruszyć z posad — również napróżno.
— Wysiłek nasz daremny — rzekł wreszcie Mariano. — Musimy pomyśleć o drugiej zasadzce.
— Któż ma w nią wpaść? — zapytała Emma.
— Verdoja.
— Tak; Mariano ma rację — rzekł Unger. — Jeżeli strażnik nie przyprowadzi Pardera, Verdoja będzie przekonany, iż obydwom przytrafiło się nieszczęście. Poszuka ich więc w piramidzie. Będziemy czatować na niego, jak wpierw na strażnika. — A jeżeli i jego sennor udusisz?
— Ależ będę ostrożny, wcale go nie chwycę za gardło. My dwaj mamy dosyć siły, aby człowieka przytrzymać mocno. Potem zawołamy panie, wy, sennoritas, zwiążecie go, my zaś postaramy się, aby zaniechał obrony. Chcąc ratować życie, będzie musiał wrócić nam wolność.
— To jedyna droga ratunku — potwierdził Mariano. — No, teraz wracajmy na nasz korytarz.
— Marny dosyć czasu — odparła Karja. — Verdoja nie spodziewa się jeszcze strażnika i upłynie kilka godzin, zanim go zacznie szukać.
— Niech więc panie sprobują się przespać, my zaś będziemy czuwali.
Przystano na tą propozycję. Ponieważ Emma i Karja bały się spać wpobliżu zwłok, spoczęły w celi, do której wrzucono przedtem Mariana; oświetlał ją blask latarki. Mariano i Unger. umieścili się pode drzwiami, przy których schwytali strażnika. Tam najpewniej spodziewać się mogli Verdoji. — —
Nie przeczuwał eks-rotmistrz, jaki los go czeka w starej piramidzie. Jak to opowiedział strażnik, Verdoja ruszył konno do hacjendy wraz ze swoimi Meksykanami. Hacjenda ta była jego dziedzictwem; należała do jednej z sześćdziesięciu posiadłości, położonych w stanie meksykańskim Chihuahua o stolicy tejże nazwy.
Hacjenda Verdoji leżała o dwa dni drogi od miasta; do Meksyku trzeba z niej było jechać tydzień konno. Dlatego przodkowie Verdoji, prawdziwi hacjenderzy, zajmując się wyłącznie chowem bydła, stronili od wszelkiej polityki. Verdoja był pierwszym w swym rodzie, który odstąpił od tego typu życia. Duma i ambicja pchały go do odegrania jakiejś roli; w Meksyku, kraju rozbitym na tysiące partyj, jest to rzecz łatwa i trudna zarazem. Przeczuwając, że Juarez zajdzie bardzo daleko, Verdoja wstąpił do jego szeregów i doszedł w służbie u tego śmiałego polityka, którego potęga była wtedy dopiero w zarodku, do rangi rotmistrza. Początek tej służby obiecujący był, ale koniec — smutny i haniebny, jakeśmy to już widzieli.
Verdoja przybył do hacjendy późnym wieczorem. Nikt go więc nie oczekiwał. Wysłał wprawdzie gońca z wieścią dla strażnika o przybyciu jeńców, ale wraz z rozkazem goniec przyniósł polecenie, by strażnik nikomu o tem nie wspominał. Dlatego wszystko było pogrążone w najgłębszym śnie; musiał więc zbudzić kilku vaquerów. Rozkazał im zaopatrzyć towarzyszy w świeże, wypoczęte konie. Gdy je nasi Meksykanie otrzymali, ruszyli w ciemność, w tym samym kierunku, skąd przybyli. Byli przekonani, że schwycą Sternaua, lub zabiją, że nie ominie ich obiecana nagroda.
Dopiero teraz mógł Verdoja pomyśleć o sobie. Był kawalerem; gospodarstwo spoczywało w rękach dalekiej krewnej. Przybycie Verdoji było dla niej niespodzianką. Mniemała, że Verdoja bawi wraz z Juarezem w południowym Meksyku, zdziwiła się więc bardzo, gdy ujrzała jego postać w mgle nocnej. Zdziwienie to przeszło w grozę na widok braku jego czterech palców i jedneqo oka. Zaczęła obsypywać Verdoję wyrazami współczucia, lecz eks-rotmistrz przerwał ostro jej lamenty i kazał sobie przynieść kolację.
Chciwie pałaszując zastawione jadło, oświadczył, że w towarzystwie strażnika ma przybyć pewien gość, nazwiskiem Pardero. Polecił przygotować dla niego pokój i pozostawić wieczerzę, potem udał się na spoczynek, zmęczony był bowiem bardzo.
Obudził się późnym rankiem. Stara sennora stała nad jego łóżkiem z filiżanką czekolady. Wypiwszy czekoladę w milczeniu, zapytał:
— Czy sennor Pardero już wstał?
— Sennor Pardero?
— No tak. Ten, którego wczoraj oczekiwałem.
— Ach, ten. Niema go jeszcze.
— Niema go jeszcze? — zawołał Verdoja ze zdumieniem. — A strażnik, który go miał sprowadzić?
— Nie widziałam go również.
— Spałaś zapewne i nie słyszałaś, jak przybyli. Sami sobie poradzili bez ciebie.
Oburzyła się sennora nie na żarty i odparła:
— Wybij sobie sennor z głowy raz na zawsze, aby dać mogli radę beze mnie. Jestem tu panią domu i z pewnością zbudzonoby mnie, gdyby goście przybyli w nocy. A zresztą, czuwałam do rana napróżno.
Verdoja nie odpowiedział ani słowa, podniósł się, wyszedł na podwórze i rozkazał osiodłać konia. W dziesięć minut potem odjechał w kierunku piramidy. Przybył do niej niepostrzeżenie, zsiadł szybko z wierzchowca i zaprowadził go w zarośla.
Obok zarośli wznosiła się pęknięta skała; w otworach jej i szczelinach rósł drobny mech. W miejscu, gdzie złom dotykał ziemi, widniało kilka głębszych szczelin. Verdoja ukląkł, przywarł jedną częścią pleców do skały, nacisnął ją i głaz skalny, z czterech stron pokryty rysami, ustąpił. Pokazał się teraz wielki otwór i kilka zwałów kamiennych, na których się poruszał odłamek skały. Otwór był takiego rozmiaru, że mógł przejść przezeń schylony człowiek.
Verdoja wszedł do środka, poczem umieścił ruchamy odłamek w uprzedniem położeniu.
Wewnątrz otworu stało kilka ślepych latarek, w rodzaju tej, jakiej używał strażnik. Verdoja zapalił jedną z nich i wszedł do korytarza, który prowadził wdół skały. Po jakimś czasie dotarł do schodów, które wiły się z początku wgórę, później wdół: teraz szedł to nawprost siebie, to zataczając łuk.
Przebierał się przez komory skalne, mijał cele. Otwierał jakieś drzwi, zamykał je lekkiem pociśnięciem ręki, wywołując ostry, metaliczny dźwięk.
Znowu szedł po schodach wgórę. Otworzywszy jeszcze w równie tajemniczy sposób kilka drzwi, minął mrowisko krużganków i korytarzy i dotarł wreszcie do drzwi, o których otwarcie daremnie kusili się nasi jeńcy. Pod jego lekkiem dotknięciem ustąpiły, choć zamknięte były z drugiej strony na dwa rygle. Verdoja przeszedł jeszcze przez furtkę, którą strażnik zostawił otwartą i dostał się wreszcie na korytarz, prowadzający do cel Mariana i Ungera. Pozamykał za sobą wszystkie drzwi. Nie przeczuwał wcale, że ktoś czeka na niego w korytarzu. Był pewny, iż Pardero ciągle jeszcze jest u swej Indjanki i że nie poszedł wraz ze strażnikiem, któremu widocznie jakaś nieprzewidziana przeszkoda nie pozwoliła przybyć do hacjendy.
Verdoja szedł wolno naprzód i skręcił wreszcie w korytarz, w którym znajdowały się cele więzienne obydwu dziewcząt. W pewnej chwili światło jego latarki padło na Mariana. Ledwie zdążył go poznać, ktoś chwycił go ztyłu i rozległ się głos Ungera.
— Stać! Mam go.
— Jeszcze nie! — ryknął Verdoja, wyrwał się i z taką siłą kopnął Mariana w brzuch, że ten runął na ziemię. Eks-rotmistrz ruszył naprzód w ogromnych susach, nie wypuszczając z rąk latarni.
Zorjentował się w mig, co zaszło. Zrozumiał jasno, że Pardero i strażnik zostali zabici, inaczej bowiem jeńcy nie mogliby się uwolnić. Dlatego też zdecydował się nie na walkę, a ucieczkę.
— Za nim! — zawołał Unger.
Mariano był już na nogach.
— Bez Emmy i Karji? — zapytał.
— Tak — odparł kapitan.
— A jeżeli je zgubimy? Pójdę po nie.
— W takim razie ja pobiegnę naprzód.
Unger pobiegł za uciekajacym; wobec tego Mariano chciał iść po Emmę i Karję. Było to niepotrzebne; już stały za nim z zapalonemi latarkami w rękach. Karja nie zapomniała nawet wziąć flaszki z oliwą.
— Prędko, prędko! — zawołał Mariano, śpiesząc za Ungerem, który już dosięgał Verdoji.
Verdoja dotarł do drzwi. Otworzyły się pod jego dotknięciem; nie ruszył nawet ich rygli. Zobaczył przed sobą loch ciemny, a pośrodku lochu czarny otwór.
Przed otworem leżała deska. Verdoja oparł na niej stopę w chwili, gdy Unger zjawił się pod drzwiami. Verdoja wskoczył na deskę w wielkim pośpiechu. Deska zadrżała, jęknęła. Miał jeszcze dwa kroki do przeciwległej strony przepaścistego otworu; nagle deska zatrzeszczała, pękła i Verdoja runął w głębię z przeraźliwym okrzykiem:
O Dios!
Z głębi doleciał odgłos jego upadku.
— Na Boga! — zawołał Unger, który zatrzymał się pod drzwami. — Zginął, rozbił się na szczątki!
— Jak, gdzie? — pytał Mariano.
— Wpadł w przepaść.
Podeszły również obie dziewczyny; Emma chciała zamknąć za sobą drzwi, ale szczęściem Mariano ujął ją za rękę jeszcze na czas.
— Na miłość Boską, sennorito, nie możemy zamykać drzwi, bo nie potrafimy ich otworzyć.
Stali w czworokątnem wgłębieniu, w którem od jednej ściany ku drugiej ciągnęła się na jakieś pięć metrów głęboka przepaść. Można ją było przebyć jedynie po desce. Ponieważ przestrzeń między drzwiami a początkiem deski wynosiła niewięcej, aniżeli metr, trudno było ustać obok siebie.
Przy świetle latarki jeńcy dostrzegli w suficie otwór tego samego obwodu, co przepaść.
— Była tu kiedyś studnia — rzekł Unger.
— Bezwątpienia — odparł Mariano. — Słuchajcie.
Z głębi rozległy się głuche dźwięki. Unger ukląkł i zawołał:
— Verdoja!
Odpowiedział mu przeraźliwy ryk.
— Czy jesteście przytomni? — zapytał Unger.
Rozległ się znowu ryk, który posłużyć miał za odpowiedź. Słów nie można było odróżnić.
— Czy możemy wam pomóc? — raz jeszcze zapytał kapitan.
I teraz nie można było słów rozróżnić.
— Już po nim. Runął z wysokości jakichś dwudziestu metrów — rzekł Mariano.
— Spotkała go kara zasłużona — dodała Indjanka ponuro. — Ale co się z nami stanie?
— Drzwi są otwarte — odpowiedziała Emma. — Może teraz poznamy ich tajemniczy mechanizm.
Oświetlili wejście i stwierdzili ku swemu zdumieniu, że boczne części ścian są również otwarte. Ponad drzwiami i u progu widać było głębokie otwory od rygli, które obecnie odwiedzione, okuwały drzwi od góry i dołu. Nie można było jednak zbadać, w jaki sposób te rygle otwierają się i zamykają.
Nasza czwórka z największym wysiłkiem pracowała nad odkryciem tajemnicy — napróżno. Przez przepaść przejść nie było można. Jęki nieszczęśliwej ofiary stawały się coraz bardziej okropne, coraz przeraźliwsze. Wrócili znowu do korytarza, w którym się przedtem znajdowali. Drzwi zostawili otwarte; z obawy, aby się nie zatrzasnęły, podłożyli pod próg nieco słomy, zabranej z cel. Stali teraz wszyscy czworo i patrzyli po sobie bezradnie.
— A może Verdoja, idąc tu do nas, zostawił jakie drzwi otwarte? — rzekł Mariano. — Trzeba zobaczyć.
Poszli korytarzem. Dotarli do tych samych drzwi, przed któremi już raz musieli się zatrzymać; zamknięte były i nie chciały ustąpić, jakkolwiek jeńcy nie skąpili wysiłków.
— Jesteśmy zamknięci — rzekła Emma. — Jesteśmy skazani na wymarcie.
— Jeszcze nie — pocieszał Mariano. — Bóg nie dopuści, abyśmy zginęli.
— Musimy wyczerpać wszystkie środki — rzekł Unger. — A może jednak uda się nam odkryć tajemnicę tych drzwi?
— Nie odkryjemy jej — odparła Karja. — Tylko Sternau zdoła nam pomóc.
— A jeżeli nie przyjedzie? — biadała Emma. — Jeżeli go pochwycą i zabiją?
— Ach, Sternauowi może uda się prześlizgnąć między palcami wroga — pocieszał Unger. — A zresztą, zbytecznie łamiemy sobie głowę nad tem, w jaki sposób otworzyć drzwi. Mamy przecież doskonałe narzędzie: nasze sztylety.
— Prawda! — zawołała Emma. — Poprostu przebijemy wyjście.
Unger, mimo tragizmu położenia, nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
— Ależ nie to miałem na myśli, sennorito, — rzekł. — Drzewo tych drzwi jest twarde, jak stal. Przepiłowywanie, czy przecinanie drzwi byłoby potworną pracą wielu miesięcy i, nawet gdyby poszło gładko, niewiadomo, czy dotarlibyśmy do wyjścia. Mamy przecież już jedne drzwi otwarte, ale nie znamy ich tajemnicy. Sądzę raczej, że powinniśmy usunąć część muru, okalającego drzwi; tutaj znajdziemy jądro pestki.
— Racja! — rzekł Mariano. — Do roboty!
— Możnaby zastosować jeszcze lepszy i prostszy środek — rzekła Karja. — Ukręcimy sobie powróz i jedno z nas spuści się do Verdoji. Jeżeli żyje, będzie musiał powiedzieć, w jaki sposób drzwi się otwierają.
— Z czego ukręcimy powróz?
— Z rzemieni, któremi byliście skrępowani; leżą jeszcze w naszych celach. Przydać się również mogą ubrania obydwóch umarłych, no i część naszej garderoby. Może zdołamy odkręcić łańcuchy, do których przymocowani byli nasi dwaj sennores. Zabrano dla mnie i dla sennority Emmy kilka koców. Leżą jeszcze w celach. Jeżeli je potniemy i zwiążemy w jedno, powróz będzie gotów.
Propozycja została przyjęta. Złączono pocięte kawałki lassa, pokrajano ubranie Pardera i strażnika, pocięto koce. Powróz był długości dwudziestu metrów. Chcąc trwałość wypróbować, zaczęli go ciągnąć z całej siły Mariano i Unger. Nie pękał. Mariano, jako lżejszy, oświadczył, że się po nim spuści nadół. Mieli ze sobą dwie latarki. Jedną umocował sobie Mariano na biodrze. Udali się teraz wszyscy nad studnię; jęki Verdoji były równie głośne, jak przedtem. Mariano przewiązał sobie koniec sznura pod ramionami; oświadczył, że wgórę sam się będzie wspinać po sznurze. Postanowił to z dwóch powodów: przedewszystkiem sądził, że wdrapywanie się będzie mu szło łatwiej, aniżeli ciągnięcie sznura Ungerowi, gdyby mu nawet pomagały panie; następnie zaś uważał wciąganie sznura na górę za bardziej niebezpieczne, gdyż sznur, ścierając się o brzeg przepaści, mógł łatwo pęknąć. — Mieli przy sobie cztery dzbany, napełnione wodą; poświęcili zawartość jednego, aby powróz zwilżyć, naskutek czego stał się mocniejszy i bardziej elastyczny.
Teraz przystąpili do dzieła.
Mariano ukłąkł, ujął sznur obydwiema odbił się od brzegu przepaści kolanem.
— A teraz nadół w imię Boże!
Unger był silny, mógł więc sznur trzymać, podczas gdy się Mariano spuszczał nadół; Emma i Karja, które uklękły obok, patrzyły jak wolno oddalać się zaczyna od nich światło latarki Mariana.
— Na miłość Boską, żeby się tylko nie udusił! — rzekła Emma. — Studnia bardzo głęboka i stara; mogą w niej gromadzić się niebezpieczne gazy.
Nie pomyśleli o tem zawczasu; po chwili Unger potrząsnął z uśmiechem głową i zapytał Emmy:
— Sennorito, czy słyszy pani głos Verdoji?
— Tak, — odparła — jęczy przeraźliwie.
— Te jęki dowodzą, że jeszcze żyje; przecież udusiłby się już dawno, gdyby na dole były gazy trujące.
Po jakimś czasie, gdy sznur zesunął się jeszcze na jakie dwa metry, napięcie jego ustało. Mariano dosięgnął dna. Wszyscy troje na górze pochylili się, nadsłuchując.
Jak już mówiliśmy, studnia nie była okrągła, lecz czworokątna; ściany miała zupełnie gładkie, więc powróz mógł się przetrzeć. Zapewne przed laty czerpano w tej studni wodę; obecnie wyschła zupełnie. Mariano stał na skalistem dnie, porytem szczerbami, otoczonem warstwą piaszczystą. Tędy przedostawała się przed laty woda.
Mariano zaczął się teraz oglądać za Verdoją. Eks-rotmistrz leżał u jego nóg, skulony jak pies, i wydawał przeraźliwe jęki, które tutaj rozbrzmiewały jeszcze straszniej, aniżeli słyszane z góry. Na ustach miał krwawą pianę, oczy szeroko otwarte. Po wyrazie ich poznał Mariano, że nie opuściła go jeszcze przytomność.
— Nie krzyczcie, a odpowiadajcie, — rzekł Mariano. — Przychodzę wam dopomóc.
Verdoja przestał na parę sekund jęczeć i obrzucił swego zbawcę wzrokiem pełnym szatańskiej nienawiści.
— Gdzie jest Pardero? — spytał.
Widać było, że każde słowo wypowiedziane sprawia mu ból straszliwy.
— Nie żyje — odparł Mariano.
— A strażnik?
— Nie żyje również.
— A dziewczęta?
— Są z nami na górze.
— Morderco!
— Milczcie! — nakaza Mariano. — Wyście sami winni wszystkiemu. Mimo to uratuję was.
— Wy? W jaki to sposób?
— Wyciągniemy was po sznurze na górę i odwieziemy do hacjendy.
Przez obolałą twarz Verdoji przeszedł jakiś jasny cień; po chwili jednak znowu z ponurym grymasem zapytał:
— W jaki sposób wydostaniecie się z piramidy?
— Powiecie nam, jak drzwi należy otworzyć i wskażecie drogę.
— Ach! Więc nie wiecie tego?
Twarz Verdoji rozjaśnił uśmiech szatańskiej radości, jakgdyby na tę jedną chwilę przestał cierpieć.
— Musicie zginąć z głodu — musicie skonać z pragnienia — musicie zgnić tutaj!
Każde z tych zdań wyrzucał coraz głośniej. Widocznie chciał krzykiem zagłuszyć swe straszliwe boleści.
— Nie, nie zgnijemy tutaj, — rzekł Mariano. — Przecież zechcecie odzyskać wolność i zdrowie, a to jedynie my zwrócić wam możemy.
— Mam być wolnym, zdrowym, ach! — jęknął Verdoja. — Nigdy... Mam ręce i stos pacierzowy złamany. Muszę zginąć.
— Nie zginiecie; będziecie żyć i to dzięki nam. Czy chcecie oddać się pod naszą opiekę?
— Nigdy, nigdy! Gińcie razem ze mną.
Verdoję zalała piana; zdawało się że oczy wystąpią mu z orbit. By jak wąż, który się wije w śmiertelnym kurczu, zatruwając otoczenie ostatnim jadem.
Mariano stracił cierpliwość.
— Ależ, człowieku, sam wpędzasz się do grobu! — zawołał.
— Chcę tego — odparł Verdoja. — Lecz wy zginiecie wraz ze mną; wraz ze mną pójdziecie do piekła!
— Czy to twoje ostatnie słowo?
Verdoja jęknął przez zaciśnięty zęby:
— Ostatnie, ostatnie, ostatnie...
— W takim razie przejdę do ostrych środków. Jeżeli nie pomagają prośby, jeżeli chęć do życia ustępuje w tobie przed ślepą nienawiścią, trzeba będzie inną metodę zastosować, aby djabeł przemówił. Nie mamy wcale ochoty zginąć tu z powodu twego złośliwego uporu.
Mariano ukląkł obok Verdoji, ujął obydwa jego ramiona w miejscach zdruzgotania i ścisnął je z całej siły. Ta męka wywołała taki ryk z ust Verdoji, że Mariano miał wrażenie, iż słychać go nawet poza piramidą.
— W jaki sposób można otworzyć drzwi? — zapytał.
— Nie powiem.
— Musisz powiedzieć, nie ustąpię! — zawołał Mariano i przygniatał ramiona Verdoji z jeszcze większą siłą. Głos, który Verdoja wydał teraz ze siebie, był podobny do ryku tygrysa; mimo to nie dawał żądanej odpowiedzi. Wtedy Mariano chwycił eks-rotmistrza za nogi. Lecz i to się na nic nie zdało; były zupełnie nieczułe na ból, Verdoja złamał bowiem dolną część kręgosłupa. Widząc bezskuteczność wysiłków Mariana, uśmiechnął się tylko szyderczo.
Mariano wpadł w jeszcze większy gniew.
— Śmiej się, śmiej, ty djable rogaty! Są jeszcze cierpienia i bóle.
Po tych słowach ujął za ręce rannego i, zebrawszy siły, pociągnął obydwoma ramionami Verdoji. Czując ból taki, jakgdyby mu wyrywano je z posad, Verdoja krzyknął przeraźliwie; lecz i tym razem nie odpowiedział.
— Człowieku, tyś gorszy od djabła! — zawołał Mariano. — Umieraj więc, jeżeli chcesz tego, Bóg nas nie opuści.
Pociągnął za powróz, na znak, że chce się wydostać na górę, poczem ujął sznur obydwiema rękami. Skoro to Verdoja zauważył, podniósł głowę, splunął w kierunku Mariana i krzyknął załamującym się głosem:
— Bądźcie przeklęci, potrzykroć przeklęci!
Mariano ukląkł jeszcze obok Verdoji, przeszukał jego ubranie, zabrał zegarek, pieniądze, pierścienie, rewolwer, nóż i inne drobiazgi, które znalazł.
— Ty zbóju! — zawołał Verdoja.
— Pah, może się nam przydadzą te drobiazgi. W każdym razie więcej niż tobie, kanaljo!
Mariano wdrapał się po sznurze na górę. Z dołu dochodziły nieludzkie ryki Verdoji. Przybywszy na górę, Mariano opowiedział zaciekawionym towarzyszom, jakich sposobów użył, by zmusić Verdoję do mówienia; Emma i Karja usunęły się, nie mogąc słuchać tych okropności.
— Dlaczego pan nie zabił tego djabła? — zapytał Unger.
— To było zbyteczne. Nie chciał się ratować za cenę naszej wolności, niechże więc sam zgnije taką śmiercią, jaką nam przeznaczył.
— W takim razie będziemy zmuszeni zapomocą noży i sztyletów rozłupywać mur u nasady drzwi. Gdy poznamy budowę jednych, będziemy mogli otworzyć wszystkie pozostałe.
Wrócili na korytarz, aby przystąpić do pracy przy tych drzwiach, które Verdoja zatrzasnął na samym końcu swej wędrówki. — —



II
POŚCIG

Pedro Arbellez spędził noc, w którą mu porwano córkę, z bratem kapitana Ungera. Gdy poczciwa Marja Hermoyes zbudziła się następnego ranka. była bardzo zdumiona, iż pokój gościnny świeci pustką. Pomyślała sobie, że obie panie i goście udali się na przejażdżkę konną. Gdy jednak minął ranek i południe, a nikt nie wracał, zaniepokoiła się nie na żarty. Na południe Pedro Arbellez i Unger wrócili. Wtedy dopiero uświadomiła sobie; że się stało wielkie nieszczęście. Trudno opisać rozpacz i przerażenie przybyłych, gdy się dowiedzieli, iż ich najbliżsi i najdrożsi zostali porwani. Arbellez biegał z jednego pokoju do drugiego, załamując ręce. Piorunowy Grot byt spokojny. Oczy mu błyszczały; cały się wyprężył. Nie był już słabym rekonwalescentem; nie. Odezwał się w nim dawny westman. W przeciągu kwadransa wywnioskował ze śladów, co zaszło. Nie ubiegło pół godziny, a już w towarzystwie starego Franciszka pędził galopem na zachód. Obydaj mieli ze sobą konie zapasowe, na które naładowali prowiant, oraz nieco odzieży i drobiazgów pierwszej potrzeby dla naszych zaginionych. Piorunowy Grot miał jeszcze kilka godzin dnia do dyspozycji. Był pewien że zbóje opuścili hacjendę po północy, więc zdobyli już dwanaście godzin; miał mimo to nadzieję, że ich stopniowo dogoni. Dotarł jednak wraz ze swym towarzyszem do przeciwległego podnóża gór dopiero wtedy, gdy Verdoja ze swymi czterema jeńcami zapuszczał się we właściwą pustynię Mapimi.
Gdy przybyli na miejsce, w którem obozowali Meksykanie, Francisco z rozkoszą słuchał, jak Piorunowy Grot czyta z dobrze jeszcze zachowanych śladów. Patrzył z podziwem i uwielbieniem na tego człowieka, dla którego każdy ślad nogi, każde zgięte źdźbło trawy było otwartą księgą, z której wyczytywał jedno zdarzenie po drugim i szeregował je z łatwością.
— Ach — mruknął w zadumie nasz trapper. — Co to być może? Tu się odbyła jakaś walka. Widać, jak ktoś pakował stopy w miękki grunt, podczas gdy nogi przeciwnika opuszczały ziemię, zostawiając głębokie ślady. Zwycięzca uciekł. Mam wrażenie, że podniósł tego człowieka i rzucił między innych, aby sobie utorować drogę.
Piorunowy Grot obszedł popioły ogniska i, przeszukawszy je, rzekł
— Tu ustawiono strzelby. Jedną z nich porwał ten, który uciekł. Chyba był to jeden z naszych; prawdopodobnie Sternau.
Unger i Franciszek ruszyli śladami zbiega i swych nieprzyjaciół. Trop prowadził naprzód na zachód, później na południe. Unger odcyfrował bez trudności najważniejsze zdarzenia: śmierć dwóch pierwszych poszukiwaczy zbiega, potem zaś dwóch następnych. Niebawem też odkrył kurhanek kamienny.
— Czy widzisz, Francisco, odciski kopyt trzech koni? Dwa szły luzem, na trzecim ktoś siedział. Sternau zabrał dwa wierzchowce, należące do tych, których zabił, aby dostać się na tyły Meksykan. Okrążył ich, jedzie za nimi. Mamy więc przed sobą i Sternaua, i wrogów.
Po tych słowach natężył wzrok w kierunku zachodnim, jakby w przekonaniu, że ujrzy ściganego, i wykonał kilka skoków naprzód. Stanął teraz przed sporą grudą piasku, której przedtem nie zauważyli. Widać było z pierwszego rzutu oka, że nie jest to dzieło wiatru lub przypadku.
— To z pewnością znak, zostawiony przez Sternaua, rzekł Piorunowy Grot z zadowoleniem. — Musimy przyjrzeć się dokładnie.

Pogrzebał chwilę w piasku i odnalazł zwitek papieru; rozwinąwszy go, odczytał co następuje:
Uciekłem. Reszta jeszcze w niewoli, zdrowa. Mam trzy konie i wystarczającą ilość broni. Verdoja powalił mnie na dziedzińcu. Towarzyszył mu Pardero i jedenastu Meksykan. Weszli przez okno ułana i podstępem obezwładnili wszystkich czworo. Zapomnieli przeszukać moje ubranie. Mam przy sobie papier i ołówek. Dlatego mogę zostawić tą wiadomość. Jeńcy zostaną uwolnieni. Nie należy upadać na duchu. Będę zostawiał wyraźne ślady; idźcie za nimi.

3 września 1849, 9-ta rano.

Sternau.
Uradowani, dosiedli koni i puścili je w błyskawicznem tempie. Konie meksykańskie nie męczą się, o ile idą bez jeźdźca, nawet całodzienną podróżą; wierzchowce Ungera i Franciszka były więc mocne, wypoczęte i gnały z kopyta. Ponieważ Sternau jechał również szybko, więc nie prędko mogli go dogonić.

Przeszło przedpołudnie, większa część popołudnia; wreszcie ujrzeli wśród dalekiej równiny trzy małe, czarne punkty.
— To on, to on; obok niego konie idą luzem — rzekł Piorunowy Grot. — Musimy Sternaua dopędzić zanim noc zapadnie.
Spięli konie ostrogami i pognali w zawrotnym galopie. Małe punkty zaczęły się powiększać; można było już rozróżnić jeźdźca na koniu i dwa wierzchowce, idące luzem. Po pewnym czasie zauważyli, że jeździec podniósł strzelbę i zaczął nią machać ponad głową.
— Obrócił się i zobaczył nas — rzekł Unger.
— Ale uważa za wrogów — dodał Franciszek. — Inaczej zatrzymałby się i czekał na nas.
— Mój poczciwy Francisco, jesteś dzielnym vaquerem, ale prerjowcem nietęgim. Gdyby na nas chciał czekać, straciłby na czasie, a przecież każda chwila droga. Noc ukryje przed nami ślady tych zbójów, zostaniemy więc wtyle, gdyż oni z pewnością będą jechali bez przerwy. A więc musimy korzystać ze światła do ostatniej chwili. Dlatego Sternau nie osadził konia, aby na nas czekać.
— Ale on przecież nie może wiedzieć z pewnością, czy to my.
— W takim razie byłoby jeszcze nierozsądniej czekać na nas choćby przez jedną chwilę. Jestem jednak pewien, że przeczuwa, kim jesteśmy. Patrz, znowu daje znak.
Teraz Piorunowy Grot podniósł strzelbę i okręcił dokoła głowy. To wystarczyło, by się Sternau zorjentował, że jadą za nim znajomi.
— Mimo wszystko zbliżamy się do niego — zauważył Francisco.
— Rzecz oczywista — rzekł Piorunowy Grot. — Musiał wziąć konie, jakie mu się nadarzyły, wszystko jedno, dobre, czy złe, podczas gdy myśmy mogli sobie dobrać. Ponadto wzięliśmy je przecież z pastwiska. Sternau zresztą waży o wiele więcej, aniżeli każdy z nas. Patrz, zmienia właśnie konia.
Zobaczyli, jak Sternau w pełnym galopie przeskoczył z jednego siodła na drugie.
— Nie traci nawet czasu przy zmianie wierzchowców i mądrze robi — rzekł Piorunowy Grot. — Zobaczysz, że nie zmniejszy szybkości nawet wtedy, gdy dotrzemy do niego i gdy się z nami przywita.
Odległość między jeźdźcami zmniejszała się coraz bardziej; mogli już porozumieć się zapomocą głosu.
— Sennor Sternau! — zawołał Piorunowy Grot.
Zawołany odwrócił głowę i rzekł:
— Poznałem pana już dawno, sennor Unger.
— Po czem?
— Tak jeździć konno potrafi tylko westman, a pan był jedynym westmanem w całej hacjendzie del Erina. Niechże się sennor zbliży.
— Zaraz, zaraz.
Aby koniowi ulżyć, Piorunowy Grot stanął w siodle; po chwili wydał przenikliwy okrzyk. Koń jego skoczył jak strzała; tak samo przyśpieszył biegu koń Franciszka; po chwili obydwaj jechali u boku Sternaua.
— Witajcie, Bogu niechaj będą dzięki — rzekł Sternau, podając obu rękę. — Dlaczego konie, idące luzem, tak mocno obładowaliście?
Piorunowy Grot się uśmiechnął.
— Przypuszczałem, że stan tych, których oswobodzę, będzie bardzo opłakany, dlatego zabrałem sporo rzeczy. Mam tu ze sobą pański ubiór traperski i całą broń.
— Ach, naprawdę? — zapytał Sternau uradowany.
— Tak, mam wszystko. Zabrałem również broń Mariana i mego brata.
— Dziękuję panu. Postąpił sennor bardzo przezornie. Co słychać w hacjendzie? Kiedy dowiedziano się tam o napadzie?
Piorunowy Grot opowiedział, co zaszło po porwaniu; Sternau słuchał z uwagą.
Podczas tego opowiadania nie zwolnili biegu; gnali tak na swych wytrzymałych koniach aż do nastania nocy. Teraz mrok nie pozwalał ścigać rabusiów po śladach; musieli, chcąc nie chcąc, przerwać pogoń. Na szczęście, w miejscu, w którem się zatrzymali, rosło nieco trawy; konie więc miały paszę. Nie było drzewa do rozpalenia ogniska; spędzili noc w ciemnościach.
Rozmawiali niewiele. Trzeba było przedewszystkiem odpocząć. Dopiero o świcie rzekł Piorunowy Grot:
— Te łotry jechały przez noc całą.
— Z pewnością — potwierdził Sternau. — Wiedzą, że ktoś następuje im na pięty. Ale zatrzymają się teraz, nad ranem, na krótki odpoczynek, musimy więc wykorzystać ten czas dla nadrobienia tego, cośmy stracili w nocy. —
Na równinach meksykańskich niema długich świtów i zmierzchów. Dzień i noc następują po sobie niemal bezpośrednio. Sternau wypowiedział swe ostatnie słowa jeszcze w ciemnościach; w pięć minut potem jasny pogodny dzień stał już niemal w pełni i nasi trzej jeźdźcy pędzili, co koń wyskoczy, przez pustynię, Mapimi. — —



III
NIEDŹWIEDZIE SERCE i BAWOLE CZOŁO

Tam, gdzie południowa granica Nowego Meksyku i Arizony dotyka Rio Grande del Norte, ciągnie się na południu tej największej rzeki Meksyku wielkie płaskowzgórze, gdzie niegdzie tylko przeplatane pagórkami; płaskowzgórze to, spływające na wschodzie i na północo-wschodzie w pastwiska Indjan Komanczów, jest własnością Apaczów, którzy odwieczną śmiertelną nienawiść żywią do Komanczów.
Komanczowie wezwani zostali do Meksyku, aby wesprzeć wojska rządowe. Poszli chętnie za tem wezwaniem w nadziei bogatych łupów. Ściągały liczne ich tysiące; podzielili się na hordy i odbywali drogę tajemnie, by ich wrogowie śmiertelni, Apacze, nie zwietrzyli wyprawy.
Na jaki tydzień przed opowiedzianemi powyżej zdarzeniami, mała prerja, rozciągająca się wśród płaskowzgórza, wrzała ruchliwem bujnem życiem. Był to czas, w którym dzikie bawoły rozpoczynają wędrówkę na południe. Szły w zgrupowanych szeregach, nie dziw więc, że przylegające równiny i prerje licznie nawiedzali Indjanie, którzy zaopatrywali się w mięso na całą zimę.
Słońce stało wysoko i oświetlało krwawe widowisko. Jak okiem sięgnąć, leżały wokoło cielska pozabijanych bawołów, a miedziano-brunatne postacie zajęte były robieniem mięsa, jak to określają ludzie prerji. Płonęły liczne ogniska, na których skwierczała soczysta pieczeń. Przez wbite w ziemię drągi ciągnęły się tysiące sznurów i rzemieni; wisiały na nich pokrajane cienko i wąsko długie pasma mięsa bawolego, które suszyło się na słońcu i wietrze.
W samem sercu ruchliwego obozu stały trzy namioty ze skór bawolich, ozdobione piórami orlemi, na znak, że służą za schronienie wodzom. Dwa z pośród nich były puste. Przed trzecim siedział Indjanin, tatuowany od stóp do głów. Nagą jego postać okrywała garbowana skóra jelenia. Obok leżała długa strzelba. Ciało miał pokryte licznemi bliznami; we włosach, związanych na podobieństwo hełmu, tkwiło pięć piór orlich. Był to Latający Koń, jeden z najwybitniejszych wodzów Apaczów. Głowę już przyprószyła mu siwizna; nie miał sił polować na odważne bawoły. Ale serce biło w nim jeszcze młode i umysł zachował dawną bystrość, dlatego też szanowano Latającego Konia i ceniono w radzie, a słowo jego więcej ważyło od słów setek dzielnych wojowników.
Ponieważ nie mógł brać udziału w łowach, siedział przed swym namiotem i przyglądał się widowisku, jakie zgotowali mu polujący wojownicy trzech pobratymczych szczepów.
Wśród niziny rosło sporo pojedyńczych, lub połączonych ze sobą krzewów. Tworzyły jakby zielone wyspy, usłane gęstemi zaroślami. Stary wódz nie zwracał na nie szczególnej uwagi, mimo to spostrzegł, że kilka gałązek lekko się porusza.
Chwycił za strzelbę w przekonaniu, że zabłąkała się tam jakaś drobna zwierzyna; ponieważ ramię jego było za słabe, by zabić bawołu, więc chciał teraz przynajmniej wypróbować celność swego strzału. Bystrem okiem rozpoznał w zaroślach ciemny punkt. Tam musiał się zwierz znajdować. Podniósł lufę i już miał nacisnąć cyngiel, gdy nagle zarośla się rozstąpiły i stanął wśród nich jakiś człowiek.
To nie był Apacz, to był ktoś obcy! W jaki sposób dostał się w krzaki, pośród polujących Apaczów? Czy przybywał jako wróg? Musiał to być jakiś strzelec znakomity, inaczej nie udałoby mu się przedostać ukradkiem aż na arenę łowów.
Latający Koń nie spuszczał ręki z cyngla. Obcy zaś podniósł do góry lewą dłoń na znak, że przybywa w pokojowych zamiarach. Cały zaszyty w skórę bawolą, w ręku miał bardzo ciężką, starą dubeltówkę. Z za pasa wystawał mu, prócz torby z amunicją, sztylet i tomahawk. Twarz czerwono-brunatna, rozwiewała wątpliwości co do go rasy.
Nie mówiąc ani słowa, nieznajomy usiadł po lewej stronie Apacza i odłożył strzelbę, sztylet, oraz tomahawk. Dowiódłszy tem, że nie przybywa jako wróg, rzekł czystym dialektem Apaczów:
— Synom Apaczów wypadły dziś łowy pomyślnie. Wielki Duch jest przychylny dla swych dzielnych dzieci.
Stary Apacz był przekonany, iż ma przed sobą sławnego wojownika; mimo to zapytał obojętnie:
— Apacz poluje, by zrobić mięso, ale potrafi zabić nietylko bawołu, lecz wroga.
— Latający Koń mówi prawdę — rzekł obcy.
Twarz starego drgnęła dumnie; poczuł się mile dotknięty
— Jesteś obcy, a znasz mnie? — rzekł.
— Nie widziałem cię nigdy, lecz sława Latającego Konia płynie przez wszystkie góry i prerje; kto go zobaczy, ten pozna natychmiast.
— Latający Koń jest wodzem; nosi pióra orle i dosiada konia, gdy porzuci obóz, — rzekł stary. W słowach tych brzmiała aluzja, którą przybysz zrozumiał natychmiast.
— Inni wodzowie — odparł — mają również konie, chociaż je ukrywają, gdy idą na zwiady. Mają również prawo do wielu skrzydeł orlich, do przywieszania u pasa więcej, aniżeli trzydziestu wrogich skalpów, lecz nie chcą, aby każdy spotkany rachował te skalpy. Głów ich nie przyprószyła jeszcze siwizna, mimo to wiedzą, że często odrobina sprytu i podstępu więcej jest warta, aniżeli cały namiot prochu i ołowiu.
Słowa te wywarły na starym wielkie wrażenie. Wiele orlich skrzydeł i więcej niż trzydziestu wrogów! Tem nawet sam Latający Koń poszczycić się nie mógł. Rzekł więc:
— Obcy człowiek jest odważny i chytry. Zakrada się w sam środek synów skalpu. To udaje się zwykle tylko sławnemu wojownikowi. Obcy nie jest Komanczem; synowie Apaczów są na łowach, a nie na ścieżce wojennej i topór bojowy leży zagrzebany. Czy obcy przybywa, by wypalić z nami fajkę pokoju?
— Już wypalił.
— Więc obcy jest przyjacielem Apaczów?
— Jest ich bratem. Zna go każdy Apacz z Jicarilla. Dlatego szuka sławnego wodza, który się zwie Shosh-in-liett, Niedźwiedzie Serce.
Twarz starego ożywiła się po tych słowach ogromnie; obrzucił sąsiada wzrokiem zdumionym, lecz przyjaznym, i rzekł:
— Obcy jest bratem Niedźwiedziego Serca?
— Tak.
— I ma trzydzieści skalpów swych wrogów?
— Jeszcze więcej.
— W takim razie znam go. To Mokaszi-tayiss, Bawole Czoło, wódz Miksteków. Jest królem polujących na bawoły, dlatego nie nosi piór orlich, a zostawia je w namiocie.
— Latający Koń zgadł — brzmiała odpowiedź. — Czy brat mój, Niedźwiedzie Serce, jest tu, wśród wojowników Apaczów?
— Tak. Zabił dziś sam więcej, aniżeli dziesięć bawołów. Niechaj wódz Miksteków pomówi z nim; niechaj będzie naszym bratem; wojownicy Apaczów będą również jego braćmi i nie zabiją go.
Przez śmiałą, poważną twarz Bawolego Czoła przemknął uśmiech. Odpowiedział:
— Apacze nie schwytaliby Bawolego Czoła i nie potrafiliby zabić go nawet, gdyby byli jego wrogami. Bawole Czoło nie boi się nikogo.
Stary potwierdził to długiem milczeniem, poczem zapytał:
— Czy mam zawołać którego z łowców, aby zabrał konia Mokaszi-tayiss?
Spytany zaprzeczył:
— Wojownicy Apaczów zajęci są zabijaniem bawołów. Bawole Czoło sam sprowadzi swego konia. Nie jest to wstyd dla wodza dbać o wierzchowca, który go nosił.
Wstał i zaczął się posuwać od krzaku do krzaku poprzez najwęższy skraw prerji. Nie dostrzegł go nikt z Apaczów.
Prerja, tworząca tu właściwie coś w rodzaju zatoki, dotykała olbrzymiego lasu dziewiczego, który pokrywał wzgórza i wąwozy, ciągnące się aż do właściwych gór. Bawole Czoło przeciął las i miał właśnie zamiar zejść do jednego z wąwozów, gdy usłyszał nagle na dole głośne stąpnięcie; po chwili dobiegł do niego odgłos łamanych krzaków i zarośli. Rzuciwszy okiem wdół, ujrzał bawołu, który szedł z otwartej prerji; pędził za nim na koniu jakiś Indjanin. Na plecach miał kołczan, w lewej ręce trzymał łuk, w prawej długi, giętki oszczep, który jest dla bawołów groźniejszy od kuli. Indjanin mógł mieć najwyżej lat dwadzieścia. Starszy i doświadczony wojownik wolałby z pewnością miękkie soczyste mięso bawolicy od twardych kości starego bawołu i nie uganiałby się za olbrzymiem zwierzęciem na tak niebezpiecznym terenie. Porwała go jednak pasja myśliwska i pchnęła za bawołem przez lasy i zarośla; gałęzie drzew poraniły mu twarz. Bawół i ścigający go Indjanin wpadli teraz do wąskiego, krótkiego wąwozu, w którym ukryty stał koń Bawolego Czoła. Gdy się tu bawół zorjentował, iż jest zamknięty I nie ma, gdzie dalej uciekać, schylił łeb, ukryty niemal zupełnie pod potężną grzywą, i rzucił się ku swemu prześladowcy właśnie w chwili, gdy Indjanin skierował oszczep w to miejsce, w które najłatwiej zranić można bawołu: tam, gdzie się kończy grzywa.
Ponieważ zwierz sie obrócił, cel zmienił położenie i oszczep utkwił w miejscu zupełnie dla bawołu nieznamiennem. Ranny zwierz, parskając gorącą parą, idącą mu z nozdrzy, znowu pochylił łeb, uzbrojony w parę ostrych, straszliwych rogów, i przebił niemi brzuch konia. Koń zachwiał się, padł na ziemię z rozprutym brzuchem z którego wypłynęły wnętrzności.
Indjaninowi udało się zeskoczyć z konia w chwili, gdy zwierzę padało na ziemię. Nie miał innej broni prócz łuku i sztyletu; w okamgnieniu sięgnął do kołczana i napiął łuk; wyrzucona strzała trafiła bawołu prosto w oko. Indjanin dał w ten sposób dowód niezwykłej przytomności umysłu. Lecz bawół drugie oko posiadał jeszcze nieuszkodzone. Ryknął przeraźliwie, znieruchomiał na chwilę, poczem schylił łeb do uderzenia, które z pewnością byłoby śmiertelne. Nagle padł obok Indjanina strzał. Bawół zwiesił łeb na bok; przez jego olbrzymie cielsko przebiegł potężny wstrząs. Zwalił się naprzód na przednie kolana, późnej na tylne, wreszcie padł na ziemię śmiertelnie rażony; kula przeszła mu przez drugie oko aż do mózgu. —
Gdy Bawole Czoło zauważył, jak nieszczęśliwie zapowiada się wynik walki, zeskoczył ze stromego urwiska i wypalił. Apacz odwrócił się, chcąc zobaczyć, kto strzelił; Bawole Czoło ładował już napowrót, zgodnie ze zwyczajem strzeleckim.
— Czy bratu memu smakuje bardziej mięso bawołu od mięsa bawolicy? — zapytał ze spokojem. — Czy brat mój woli zabijać bawołu w lesie, aniżeli na otwartej prerji? Niechaj brat na przyszłość czyni to, co mu rozum dyktuje.
Mimo ciemnej skóry Indjanina, widać było wyraźnie, że twarz mu zalał rumieniec. Uspokoił się jednak i opanował w jednej chwili; z dumą odrzucił wtył głowę i odpowiedział gniewnie na uwagę:
— Cóż tobie do tego, gdyby bawół mnie zabił?
— Czy brat mój nie ma ojca, któryby po nim płakał?
— Ojcem moim jest Latający Koń — odparł dumnie Indjanin.
— A jak brzmi twoje imię?
— Imię moje będzie znane i wymawiać je będą we wszystkich górach i wszystkich dolinach.
— A więc nie masz jeszcze imienia? Umarłbyś tedy tutaj i nie wiedziałby nikt, kogo pochowano. Mój młodociany brat uniknął wielkiej hańby. Jeśli okaże się na przyszłość ostrożniejszy, będzie kiedyś nosił sławne imię.
Według tradycji Apaczów młodzi wojownicy otrzymują imiona dopiero wtedy, gdy dokonają pierwszego czynu bohaterskiego. Za poniżenie uchodzi bezimienna śmierć w młodym wieku.
Dlatego gniew Apacza wzrósł przy ostatnich słowach Bawolego Czoła jeszcze bardziej. Wyciągnął sztylet ze słowami:
— Czy mam cię oskalpować i otrzymać w ten sposób imię?
Bawole Czoło uśmiechnął się pobłażliwie.
— Wprzódy ja ciebie oskalpowałbym dziesięć razy, zanim dotknąłbyś mojej głowy.
— Spróbuj!
Wypowiedziawszy to donośnym głosem, ujął Apacz swego przeciwnika za piersi i zamierzył się, by go zdzielić. Błyskawicznie ujął Bawole Czoło rękę, trzymającą sztylet, i ścisnął ją z taką siłą, iż Apacz ryknął z bólu i broń wypuścił.
— Od kiedyż to krzyczą Apacze z bólu? — pytał wódz Miksteków. — Od kiedy Apacz zabija tego, kto mu uratował życie? Miałbym teraz prawo oskalpować ciebie, ale odpuszczam ci ponieważ... ponieważ tam nadchodzi ktoś, godniejszy tego, aby z nim stanąć do walki.
Bawole Czoło wskazał na przeciwległy brzeg wąwozu. Roztrąciwszy krzaki, pojawił się wśród nich niedźwiedź.
Nie był to mały, brunatny niedźwiadek, a olbrzymi szary niedźwiedź górski, zwany w Ameryce grizly. Zwierzęta te bywają do trzech metrów wysokie i potrafią porwać najmocniejszego wołu; są też najgroźniejszymi łupieżcami drugiej półkuli. Kto powali takiego niedźwiedzia, uchodzi za bohatera, równego posiadaczowi dziesięciu skalpów. —
Niedźwiedź pojawił się z pewnością dlatego, że zwietrzył konia; widząc teraz jednak przed sobą zdobycz innego rodzaju, zwrócił się ku niej.
— O, gdybym miał przy sobie strzelbę mego ojca! — zawołał młody Indjanin. Apacz bowiem otrzymuje strzelbę dopiero wtedy, gdy mu imię nadadzą.
— Oto moja strzelba — rzekł Bawole Czoło.
Młodzieniec spojrzał na niego ze zdumieniem. Nie mógł zrozumieć, iż ktoś może rezygnować z tego rodzaju łupu. Gdy się jednak zorjentował, że nieznajomy nie kpi z niego, chwycił za strzelbę i skoczył przez dolinę prosto na niedźwiedzia.
Jeszcze szybszy od niego był jednak Bawole Czoło. Wyciągnął nóż i znalazł się po chwili na tyłach zwierza. Chciał obserwować walkę i rzucić się na niedźwiedzia ze swym nożem na wypadek, gdyby Indjaninowi powinęła się noga.
Niedźwiedź zwracał uwagę tylko na Apacza. Dzieliła ich odległość zaledwie sześciu kroków; zwierz podniósł się na tylnych łapach, aby czerwonego przygnieść. Indjanin skorzystał z tego; przyłożył strzelbę do ramienia, wycelował między żebra, w okolicę serca, nacisnął cyngiel i, w tej samej chwili, gdy padł pierwszy strzał, skoczył na bok, drugą lufę kierując na niedźwiedzia.
Niedźwiedź postąpił jeszcze kilka kroków naprzód, potem zatrzymał się, mruknął głucho i chrapliwie; ciężka, lepka fala krwi zaczęła mu gęsto wypływać z pyska i po chwili zwalił się na ziemię.
— Doskonale! — krzyknął Bawole Czoło. — Niedźwiedź został trafiony w samo serce. Brat mój ma pewny wzrok i mocną rękę. Nie zadrżał nawet; będzie więc kiedyś dzielnym wojownikiem. Otrzymał teraz prawo do imienia; będę jego przyjacielem tak długo, dopóki wielki Manitou pozostawi mnie przy życiu.
Apacz nie zadrżał w obliczu niedźwiedzia, ale teraz przejął go dreszcz radości.
— Czy zginął naprawdę? — zapytał.
— Tak. Brat mój może zabrać skórę, jako dowód zwycięstwa, i zachować jego głowę na wspomnienie pierwszego bohaterskiego czynu, którego dokonał.
Apacz oddał strzelbę Bawolemu Czołu i ukląkł przed niedźwiedziem, który nie dawał znaku życia. Indjanin cieszył się ze zwycięstwa bardziej, aniżeli niejeden biały z Bóg wie jakich zaszczytów. Zajął się teraz ściąganiem skóry ze zwierza.
Mokaszi-tayiss, naładowawszy strzelbę, pośpieszył do konia, odwiązał go i odjechał. Nie chciał przeszkadzać Apaczowi w jego wielkiej radości. —
Gdy Miksteka przybył na skraj prerji, słońce już zachodziło, za jakie pół godziny miała zapaść noc. Apacze byli zajęci wleczeniem zabitych bawołów do namiotów; radzili sobie przy pomocy lass, ciągnionych przez konie. Miksteka nie starał się ukrywać. Ruszył wprost ku namiotom, przy których zebrało się nad łupami kilkuset wojowników, i zeskoczył z konia.
Przed drugim namiotem stał jeden z wodzów z trzema piórami orlemi w czuprynie. Był to Niedźwiedzie Serce. Przystąpił do Bawolego Czoła i wyciągnął doń rękę.
— Serce moje tęskniło za tobą — rzekł. — Dziękuję Manitou, iż cię znowu widzę. Bądź gościem mego namiotu i wypal fajkę z braćmi moimi.
Stojący wokoło wojownicy przypatrywali się z szacunkiem sławnemu wodzowi Miksteków; utworzyli szpaler, przez który Niedźwiedzie Serce przeprowadził Bawole Czoło do dwóch wodzów, siedzących przed namiotem Latającego Konia. Podnieśli się i podali mu ręce. Wkrótce rozpalono ogniska i zaczęto nad niemi smażyć olbrzymie połacie pieczeni bawolej. Smażone mięsiwa rozwieszono w półkole, w którego środku siedzieli trzej wodzowie wraz ze swym gościem. Od mięsa szedł zapach, mile drażniący nozdrza; światło ognisk rzucało blask na prerję, gdzie od czasu do czasu pokazywały się tchórzliwe wilki, zwabione zapachem i wyziewami przelanej krwi bawolej.
Brakowało przy uczcie jednego Indjanina: syn Latającego Konia. Wszyscy wiedzieli o tem, ale nikt nie mówił ani słowa. Ucztę przygotowano w niezamąconej ciszy, jak wszystkie spotkania towarzyskie i rozrywki Indjan, które rozpoczynają się zawsze od uporczywego milczenia. Dopiero wtedy, gdy mięso już gotowe, wódz najwyższy ma prawo do otwarcia ust.
Nagle oczy wszystkich skierowały się na niezwykłą, okropną postać, która zbliżała się powoli. Był to nasz młody Apacz. Zdjął niedźwiedziowi skórę, zostawiając na niej łeb. Łeb ten włożył teraz na głowę, a skóra spowijała go, jak szeroki, olbrzymi płaszcz. Niedźwiedź był tak wysoki, iż skóra tworzyła tren długości pół metra.
Apacz zatrzymał się przy ognisku wodzów. Zdziwił się, ujrzawszy wśród nich swego wybawcę, i, nie zdradzając się ani słowem, złożył obydwie łapy niedźwiedzia, które trzymał w ręku, przed Bawolem Czołem. Był to hołd pełen szacunku i dla otoczenia niespodziany. Domyślili się wojownicy, że Bawole Czoło ma jakiś związek z pokonaniem niedźwiedzia, nikt jednak, nawet Latający Koń, nie rzekł ani słowa. Widać było tylko, że oczy starego promienieją radością, iż syn jego najmłodszy położył grizlego, który jest postrachem prerji.
Nareszcie, gdy tłuszcz już tylko od czasu do czasu kapał w ognisko, a kawały mięsiwa zabarwiły się na brunatno, Latający Koń chwycił przygotowaną fajkę pokoju, wstał i przemówił:
— Dziś wielka radość spotkała wojowników Apaczów, gdyż Bawole Czoło, wielki wódz Miksteków, przyjaciel brata naszego Niedźwiedziego Serca, przybył, aby wypalić z nami kalumet. Rękę ma mocną, nogę szybką, myśli rozumne, a wszystko, co czyni, czyni jak bohater. Niechaj nam będzie pozdrowiony!
Wódz położył teraz kawałek węgla na tytoniu, zaciągnął się z fajki sześć razy, wypuścił dym raz w kierunku nieba, raz w kierunku ziemi i cztery razy wokoło, poczem podał ją gościowi. Ten podniósł się i rzekł:
— Synowie Apaczów są wielkimi i dzielnymi wojownikami. Nawet ich młode dzieci od jednej kuli kładą trupem szarego niedźwiedzia bez zmrużenia powiek.
Oczy wszystkich spoczęły na synu wodza. Kiedy dowiedział się ze słów ojca, jak znakomitemu mężowi zawdzięcza tyle dobroci, serce jego zadrżało z rozkoszy. Oko zaś starego zaszło łzą, gdy sobie uświadomił, iż syn jego został odznaczony przez takiego wojownika i wodza zaraz w pierwszem jego oficjalnem przemówieniu.
Bawole Czoło ciągnął dalej:
— Wódz Miksteków przyszedł do Apaczów, aby im przynieść wieść pewną. Usłyszą ją później, gdy uczta się skończy. Wrogowie ich są jego wrogami, przyjaciele jego przyjaciółmi. Odda swe życie wódz Miksteków za każdego syna Apaczów i będzie się cieszył, jeżeli sławę Miksteków połączy z ich sławą. Howgh.
Po tych słowach zaciągnął się sześciokrotnie z fajki pokoju, poczem dał ją Niedźwiedziemu Sercu. Ten, a po nim trzeci wódz, również jeden z synów Latającego Konia, poszli za jego przykładem. Teraz fajka zaczęła wędrować od wojownika do wojownika. Tylko najmłodszy syn wodza nie wypalił, nie miał bowiem imienia. Po ukończeniu tej ceremonji, przystąpiono do uczty. Ogromne kawały mięsa znikły w zadziwiająco krótkim czasie; teraz stary oświadczył, że Bawole Czoło może mówić o swem posłannictwie.
Zaczął:
— W Meksyku rozpoczęła się wielka walka. Wojownicy i mężowie nie są już zadowoleni z wodza, którego wybrali. Blada twarz nie czyni zadość temu, czego wymaga jego urząd. Obrali więc sobie innego wodza, Indjanina Juareza. Silny jest jak bawół, chytry jak pantera i doświadczony we wszystkich sprawach, które znać powinien wódz. Wysłuchał głosu swego ludu i pragnie szczęścia dla swoich. Dlatego otoczył się walecznymi wojownikami i przeciąga przez kraj, aby zebrać wszystkich, którzy stoją za nim. Przestraszył się tedy dotychczasowy wódz i posłał wielu gońców do synów Komanczów, prosząc ich o pomoc. Wodzowie odbyli wielką naradę i obiecali mu pomóc. Teraz liczne ich setki ciągną na Meksyk. Chcą się usadowić pomiędzy tym krajem a pastwiskami Apaczów. Jeżeli im się to uda, będą wojownicy Apaczów odcięci od południa i zmuszeni iść w góry, gdzie czeka ich wielka niedola, zima bowiem za pasem. Nowy zaś wódz Meksykan kocha dzielnych wojowników Apaczów, nie chce, aby te psy Komancze wygnały ich precz; wysłał mnie więc i zlecił im powiedzieć, że pragnie się z Apaczami połączyć, by przepędzić wroga. Komanczowie pociągnęli już na wyprawę, ale jeżeli synowie Apaczów wyruszą zaraz i ustawią się między pustynią Mapimi a miastem, zwanem Chihuahua, Komanczowie nie będą mogli pójść dalej i zginą pośrodku pustyni. Jeżeli wojownicy Apaczów mnie posłuchają, zdobędą wielką ilość skalpów i osiągną wielkie zwycięstwo.
Wypowiedziawszy te słowa, usiadł.
Zebrani pogrążyli się w głębokiem milczeniu, które trwało dosyć długo. Wreszcie Latający Koń rzekł:
— Dobrze brzmią słowa naszego brata. Nowy wódz Juarez należy do rasy czerwonych, jest nam tedy milszy od białych twarzy. Synowie Apaczów nie pozwolą na to, aby ich wypędzili tchórzliwi Komanczowie. Latający Koń prosi, by pozostali dwaj wodzowie głos zabrali.
Wstał Niedźwiedzie Serce i rzekł:
— Oto stoi przed nami brat mój, Bawole Czoło. Sławny to wojownik, nie ulęknie się żadnego wroga; w ustach jego mieszkają tylko słowa prawdy. Nigdy nie powie i nie zażąda niczego, coby szkodę przynieść mogło synom i córkom Apaczów. Zabijałem z nim razem Komanczów i jeszcze niejednego z nich u boku Bawolego Czoła oskalpuję. Komanczowie są już w drodze, nie można więc tracić czasu. Zebrały się trzy szczepy Apaczów, aby zrobić mięso na zimę. Jestem przywódcą walecznych Apaczów szczepu Jicarilla; wyruszę natychmiast ze swoimi ludźmi, jeżeli pozostałe dwa szczepy przyrzekną, że, przygotowawszy dla nas zapas mięsa na zimę, pośpieszą za nami.
Trzeci wódz, syn starego, zabrał głos i rzekł:
— Brat mój, Niedźwiedzie Serce, powiedział prawdę. Wojownicy Apaczów nie mogą stracić ani chwili czasu. Jeden ze szczepów musi wyruszyć jak najśpieszniej, rada niechaj rozstrzygnie, czy ma to uczynić szczep jego, czy też mój.
Tak tedy zgodzili się wszyscy trzej wodzowie; trzeba było teraz zapytać jeszcze o radę znachora.
Czarownik miał przy sobie wszystkie oznaki swego zawodu: dziwnie wykrojone skalpy, torebki, warkocze, sztabki i chorągiewki. Okrył się skórą jednego z zabitych bawołów. wziął do ręki wszystkie oznaki i rozpoczął taniec, który wyglądał dziwnie i potwornie zarazem, był bowiem oświetlony bladem światłem ognisk, rzucającem głębokie cienie na nizinę.
Indjanie przyglądali się tańcowi w poważnem skupieniu i z cierpliwością, jakkolwiek trwał dosyć długo. Wreszcie zatrzymał się czarownik, wziął do ręki dwa płonące łuczywa i zaczął śledzić kierunek dymu. Potem rzucił badawcze spojrzenie ku gwiazdom i obwieścił donośnym głosem:
— Manitou, Wielki Duch, gniewa się na kretów, którzy się zowią Komanczami. Wydaje ich w ręce Apaczów i rozkazuje, by wojownicy szczepu Jicarilla ruszyli w drogę, skoro tylko słońce podniesie się po raz drugi. Pozostałe szczepy mają pójść w ich ślady, gdy tylko wysuszy się mięso, przeznaczone na zapas zimowy.
Wojownicy Niedźwiedziego Serca nie posiadali się z radości. Mieli dwa dni czasu przed sobą na poczynienie przygotowań do wyprawy. Byli z tego wielce zadowoleni, gdyż bez tych przygotowań, wśród których zwłaszcza ważne jest malowanie się na kolory wojenne, Indjanin nie wierzy w pomyślny wynik wyprawy.
Co do szczegółów porozumiano się szybko, wszyscy bowiem gorąco pragnęli ściągnąć Komanczom jak najwięcej skalpów.
Po tych przygotowaniach koniecznych mógł teraz Latający Koń pomyśleć o nagrodzeniu swego najmłodszego syna. Chłopiec stał dotychczas bez ruchu, nie mówiąc ani słowa. Ojciec zapytał: — Syn mój ubrał się w skórę niedźwiedzia; czy ma prawo do tego?
— Zabiłem go — odparł młodzieniec.
— Sam?
— Sam jeden.
— Jakąż to bronią?
— Zabiłem go ze strzelby, którą pożyczył mi sławny wódz Miksteków. On też jest świadkiem.
Stary obrócił się ku Bawolemu Czołu:
— Wódz Miksteków jest świadkiem walki z niedźwiedziem; dowodzą tego leżące przed nim łapy zwierza. Niechaj nam opowie, co widział.
Bawole Czoło opisał w krótkich słowach zdarzenie, unikając wszystkiego, co młodzieńcowi mogłoby przynieść ujmę. Gdy skończył podniósł się Niedźwiedzie Serce i rzekł:
— Syn Latającego Konia położył niedźwiedzia, zwanego grizly. Zużył na to jednego tylko wystrzału. To więcej, aniżeli zabić dwudziestu tchórzliwych synów Komanczów. Serce jego jest mocne, rękę ma silną i oko pewne; zasługuje na to, aby go przyjąć w poczet wojowników. Niedźwiedzie Serce pragnie, aby jego młody brat otrzymał imię.
Słowa te uradowały zarówno ojca, jak syna, którzy, jako zainteresowani, nie mieli prawa do postawienia wniosku. Wystąpienie Niedźwiedziego Serca spotkało się z ogólnym aplauzem. Pogromca niedźwiedzia stał jeszcze ciągle wyprostowany przy ognisku. Oczy jego błyszczały dumą i radością. Rzekł:
— Brat mój Niedźwiedzie Serce jest najsławniejszy ze sławnych; słowom jego zawdzięczam imię. Kiedy będziemy obchodzić święto nadania?
— Skoro tylko synowie Apaczów powrócą do swych wigwamów — odparł stary.
— Czy ten, który nie ma jeszcze imienia, ma prawo wyruszyć przeciw tym psom Komanczom?
— Nie.
— Chciałbym jednak wyruszyć do Meksyku wraz z przyjacielem mym Niedźwiedziem Sercem; niechaj mi więc jutro nadadzą imię.
— Takiego zwyczaju niema; lecz łapy niedźwiedzia należą do wodza Miksteków; jest naszym gościem — niechaj rozstrzygnie, kiedy będzie mieć imię dla ciebie.
Rzekł na to Bawole Czoło:
— Mój młody przyjaciel pokonał grizlego, niechaj się zwie Szoszseste, Pogromcą Grizly. Nadam mu jutro to imię i, jeżeli pozwoli brat mój Latąjący Koń, niechaj Pogromca Grizly jedzie z nami do Meksyku, aby zedrzeć skalpy z Komanczów, tak samo, jak zdarł skórę z niedźwiedzia.
Projekt znakomitego wodza był znowu zaszczytnem odznaczeniem dla młodego Apacza, przyjęto go też natychmiast.
Na tem zakończono narady, lecz długo jeszcze siedzieli razem mężowie i omawiali spokojnie a poważnie zamierzoną wyprawę. Mimo panujących ciemności, udali się niektórzy do wąwozu po bawołu, zabitego przez Mikstekę, i po niedźwiedzia, z którego młodzieniec ściągnął skórę. Sprowadzili zwierzęta przy pomocy lass, do których zaprzęgli konie.
Nastała wreszcie cisza zupełna. Bawole Czoło położył się spać w namiocie Niedźwiedziego Serca. Obozu pilnowały straże, zmieniające się co godzinę.
Następnego ranka odbyła się uroczystość nadania imienia, w której główną rolę grały obie usmażone łapy niedźwiedzie. Pogromca Grizly otrzymał najlepszą strzelbę swego ojca; jako synowi wodza, pozwolono mu zatknąć w czuprynę skrzydło orle.
Po południu rozpoczęło się malowanie. Dwustu wojowników miało wyruszyć następnego dnia o świcie; sporo pracy kosztowało ich ozdabianie ubiorów i broni obrazami dotychczasowych zwycięstw.
Gdy następnego ranka opuścili dolinę, odprowadzali ich towarzysze, pozostający w obozie; dopiero po rozstaniu utworzono szyk indjański, w którym wojownicy jadą gęsiego. Najstarszy wojownik objął komendę. Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce i Pogromca Grizly ruszyli w pełnym galopie, by badać okolicę; ci trzej tworzyli straż przednią.
Ponieważ nie można było jechać przez otwartą prerję, oddział dostał się na płaskowzgórze przez góry. Tu musieli popasać. Dopiero na piąty dzień dotarli do Mapimi; znaleźli się nieopodal miejsca, które przekroczył Verdoja, dążąc w kierunku północnym.
Trzeba był rozłożyć się na wzgórzach między Chihuahua a pustynią. Dlatego śpieszyła nasza trójka na południe, coraz głębiej w pustynię. Nagle wszyscy trzej zatrzymali konie, gdyż prostopadle do kierunku swej drogi natrafili na ślady.
— Jeźdźcy — odezwał się Pogromca Grizly, zeskakując z konia.
— Niech brat mój policzy, ilu ich było, — rzekł spokojnie Niedźwiedzie Serce, nie schodząc z siodła. Chciał ćwiczyć orjentację młodego Apacza.
Pogromca Grizly zbadał ślady.
— Było trzynaście koni.
— Słusznie. Któż na nich siedział?
— Blade twarze.
— Z czego to mój brat wnioskuje?
— Nie jechali jeden za drugim. Ślad pozostawili tak szeroki, że można zliczyć kopyta!
— Kiedy tędy przejeżdżali? Młody Apacz schylił się powtórnie i rzekł:
— Słońce już wkrótce zajdzie; jechali tędy, gdy wczoraj było południe.
— Czy bladym twarzom śpieszyło się bardzo?
— O tak; piasek jest rozrzucony kopytami. Pędzili w galopie.
— Brat mój dobrze czyta ze śladów; niech mi jeszcze powie, czy pokojowo byli usposobieni ci ludzie, czy nie?
Pogromca Grizly spojrzał na wodza bezradnie i, potrząsnąwszy głową, odparł z namysłem:
— Któż to pozna po śladach?
— Udowodnię memu bratu, że można to określić, Pustynia Mapimi rozciąga się tutaj na szerokość, do przebycia której trzeba czterech dni. Kto jechał szło trzy dni, ten ma konie zmęczone i oszczędza ich sił. Ślady koni nie są lekkie, jak przy galopie, lecz bardzo głębokie; odległość poszczególnych skoków nie jest ani wielka, ani rozległa, lecz krótka. Konie były zmęczone — nie oszczędzano ich, stąd wniosek, że jeźdźcy uciekali.
Pogromca Grizly odparł, broniąc swego stanowiska:
— Ten, który drugiego ściga, jedzie również prędko.
— Gdyby ścigali wroga, jechaliby za jego śladami.
Tymczasem tak nie jest; niema wcześniejszych śladów, uciekali więc przed kimś, kto za nimi gonił.
Bawole Czoło rzucił okiem na ślady i, skinąwszy głową, rzekł:
— Niedźwiedzie Serce ma słuszność. Ścigający mogą tu wkrótce przybyć. Nie możemy im się jednak pokazać. Niech więc Pogromca wróci i powie, aby wojownicy Apaczów nie zapuszczali się tutaj za nami.
Niechaj przeprawią się przez wzgórza, położone dalej na północ, i niech tam czekają na mnie i na Niedźwiedzie Serce. Będziemy się starali wybadać, co znaczą te ślady.
Młody Apacz usłuchał polecenia. Dosiadł konia i pocwałował zpowrotem.
Bawole Czoło i Niedźwiedzie Serce skierowali się za śladami.
— Ślady prowadzą na zachód — rzekł Bawole Czoło.
— Tam, ku przełęczy. To niebezpieczne miejsce.
— A może ścigani chcą na ścigających zastawić pułapkę? Trzeba to wybadać.
— Ale musimy ukryć nasze ślady, ścigający mogą być przecież naszymi wroqami. Niech mi brat mój dopomoże.
Zacierali ślady swych koni i swoje własne z wielką zręcznością. Dokonawszy tego na sporej przestrzeni, dosiedli koni i, zatoczywszy koło, dotarli do gór, leżących nad zachodnią granicą Mapimi, o jaką milę angielską na północ od miejsca, w którem przełęcz przecina wzgórza.
Mimo, że stok był tu niezwykle stromy, przebyli na koniach skaliste brzegi, porośnięte krzakami, poczem spuścili się w dolinę i zatrzymali wierzchowce. Wdrapali się teraz po ostrym grzbiecie górskim, z którego widać było sporą połać przełęczy. Otaczała dolinę, w której obozował po raz ostatni Verdoja. Na południe stąd ciągnął się mały wąwóz; tutaj pozostali Meksykanie, mający schwytać, lub zabić Sternaua, o czem wszakże Indjanie nie mieli pojęcia.
Schylili się ku ziemi; z dołu nie można ich było dojrzeć, oni natomiast bystrem wejrzeniem wyćwiczonych oczu ogarnęli wszystko. co się dzieje na dole.
— Uff! — rzekł nagle Niedźwiedzie Serce.
Dźwięk ten był dowodem niezaprzeczonym, iż zauważył coś niezwykłego. Bawole Czoło spojrzał na Niedźwiedzie Serce, poczem wzrok skierował wślad za jego wzrokiem. Teraz dojrzał człowieka, który z ponad bocznej doliny czołgał się wgórę. Odległość była tak wielka, że człowiek wyglądał na sporego chrabąszcza. Jednakże obydwaj Indjanie poznali, kto to być może.
— Meksykanin — rzekł Bawole Czoło.
— Tak — potwierdził Niedźwiedzie Serce. — Zdaje mi się, że boczna dolina jest obsadzona.
— Przygotowują na ścigających zasadzkę.
Obydwaj Indjanie czekali; nieznany im człowiek wszedł na przeciwległe wzgórze, stanął na szczycie i wypatrywał czegoś od wschodu. Po kilku minutach rzekł Bawole Czoło:
— Uff, zbliżają się!
— Trzej jeźdźcy — skinął Niedźwiedzie Serce.
Istotnie ujrzeli trzy odległe punkty; były tak małe, że mogły je dojrzeć tylko dwie pary takich oczu, jakiemi rozporządzali nasi Indjanie. Meksykanin, stojący po drugiej stronie przełęczy, nie zauważył ich jeszcze.
— Czyżby ci trzej ludzie wyprawili się w pościg?
— Nie — odparł Bawole Czoło. — Przecież piętnastu wojowników nie uciekałoby przed trzema.
— Dlaczegóż nie? O ile tamci trzej są waleczni. Zresztą może to przednia straż większego oddziału.
— Trzeba poczekać.
Obserwowali w dalszym ciągu z wielką uwagą człowieka, stojącego na górze. Wydał teraz jakiś okrzyk i zszedł nadół w największym pośpiechu. Widocznie i on zauważył zbliżającą się trójkę.
— Zawiadamia tych, którzy się schowali, rzekł Niedźwiedzie Serce.
Tak było istotnie. Nieznajomy, zaledwie zniknął w dolinie, wychylił się z niej po chwili w towarzystwie dwóch innych; teraz wszyscy ukryli się za skałą, która zagarniała całą szerokość przełęczy.
— Pozabijają ścigających — rzekł Niedźwiedzie Serce.
— Dlaczegóż jest ich tylko trzech, jeżeli znaleźliśmy ślady piętnastu?
— Reszta pojechała dalej; wystarczy przecież trzech tchórzów na to, by trzech dzielnych ludzi wymordować z zasadzki.
— Czy ostrzeżemy tych, którym grozi niebezpieczeństwo?
— Nietylko ostrzeżemy ich, lecz udzielimy pomocy, jeżeli jej są warci. Musimy wykorzystać krotki czas, jaki nam pozostaje, i zajść ztyłu napastników. Naprzód!
Niedźwiedzie Serce zesunął się ze skały; za nim podążył Bawole Czoło Gdy ich już dojrzeć nie można było z góry, pobiegli wzdłuż zbocza, aż dotarli do zarośli, które rosły nad wzgórzem i kończyły się naprzeciw przy podstawie przełęczy. Pod ochroną tych zarośli zeszli nadół; od Meksykan dzieliła ich odległość tak znaczna, że ci widzieć ich już nie mogli; skoczyli teraz prostopadle przez dolinę i znaleźli się po tej samej stronie, na której w ukryciu leżeli czatujący. Chodziło teraz o to, aby się do nich zbliżyć niepostrzeżenie. Na szczęście, zasłaniały ich zarośla i porozrzucane tu i owdzie skaliste głazy. Pod tą osłoną mogli iść naprzód i ukryć się za kamieniem, odległym o pięćdziesiąt kroków od skały, za którą czyhali trzej Meksykanie. Żaden szczegół ich postaci, żaden odruch nie zdołałby ujść oczom wodzów, którzy ponadto mieli widok otwarty na całą dolinę. Przykucnęli za kamieniem, trzymając wpogotowiu strzelby. Doleciał ich tętent koni. Po chwili wejścia do doliny zjawiło się trzech jeźdźców. Byli jeszcze daleko; kula nie mogła ich trafić.
Ujrzawszy przybyłych, wodzowie nie mogli opanować wyrazu najwyższego zdumienia.
— Uff! — zdziwił się Niedźwiedzie Serce. — To Itinti-ka, Piorunowy Grot, nasz brat. Był przecież chory!
— Przy nim zaś jedzie vaquero Francisco — szepnął Bawole Czoło. — Co oni tu robią? Czyżby na hacjendzie del Erina zaszło jakieś nieszczęście?
— Trzeba zaczekać. Ale cóż to za potężny wojownik jedzie razem z nimi? Uff, to brat mój Matava-se! Skądże on się tu bierze?
— Bawole Czoło poznał go przed upływem kilku nowiów w hacjendzie del Erina.
— Uff. Zabijemy tych trzech Meksykan.
— Zbadajmy naprzód, jakie mają zamiary. Zastrzelimy ich tylko wtedy, jeżeli za broń chwycą. —
Meksykanie leżeli pod kamieniem i szeptali między sobą. Oczekiwali jedynie Sternaua i to, nie już teraz, a dopiero jutro. Tymczasem przybywał nie sam, a w towarzystwie dwóch innych, zupełnie nieznanych im ludzi.
— Prawdopodobnie przyłączyli się do niego po drodze — rzekł Meksykanin do swych towarzyszy. — Co uczynimy? Jest ich tylko trzech.
— Pah! — odparł drugi. — Schwytać go nie możemy; trzeba mu posłać kulę.
— A co będzie z jego towarzyszami? Czy pozwolimy im uciec?
— Skądże znowu! Muszą zginąć, aby nie mogli nikomu opowiedzieć, co widzieli. Ale mamy jeszcze czas. Nie zbliżyli się na odległość naszych strzałów, a musimy ich wszystkich położyć. Muszą paść od pierwszych kul, inaczej źle może być z nami; wiadomo przecież, że ten Sternau to istny djabeł. Zresztą, będziemy mieli dosyć czasu, by do nich celować, jeżeli bowiem znajdą tutaj ślady naszego obozu, postarają się zbadać je dokładnie, więc będą nam przez sporą chwilę służyć za cel. Nie spieszmy się; możemy mierzyć z całym spokojem.
— Gdyby towarzysze nasi, których chciał odesłać Verdoja, wrócili, moglibyśmy schwytać wszystkich — rzekł trzeci.
— Poradzimy sobie bez nich; jest nas wystarczająca liczba.
Meksykanie nie przeczuwali, że o kilka kroków od nich czuwa dwóch okrutnych mężów, śledzących każdy ich ruch — —
Tymczasem Sternau i dwaj jego towarzysze posuwali się naprzód. Sternau popuścił wodzy i obserwował badawczo dolinę, Mierzył odległość między poszczególnemi stokami górskiemi.
— Niebezpieczna dziura — rzekł. — Jeżeli Verdoja nie urządził tu na nas zasadzki, wart jest stu bizunów. Będziemy teraz powoli posuwać się naprzód i udawać, że wcale nie oglądamy się dokoła. Ale przez cały czas trzeba mieć oczy szeroko otwarte.
Jechali stępa naprzód, aż przybyli do miejsca, gdzie obozował niedawno Verdoja.
— Tu wypoczywały te łotry — rzekł Francisco.
Sternau rozejrzał się dokoła.
— Zsiadajcie prędko z koni — polecił. — Przywiążcie je i udawajcie, iż chcemy rozbić obóz. Prędko, prędko!
Piorunowy Grot skierował wzrok w tą samą stronę, co Sternau, i zeskoczył momentalnie z konia.
— Racja! — rzekł. — Nie damy się ujrzeć; musimy poszukać zasłony.
— Tu, na prawo, przy ścianie, przy skalistym kamieniu — odpad Sternau. — Koni nam nie pozabijają. Podzielimy się i będziemy udawać, że szukamy drzewa na ognisko; potem skoczymy za skałę.
Puścili konie wolno i zaczęli zbierać drobne gałęzie. —
— Patrzcie, — rzekł pierwszy z Meksykan — pozostaną tutaj. Możemy ich więc najspokojniej powybijać.
— Co to znaczy? — rzekł drugi. — Ukrywają się za skałami! Widocznie trafili na nasze ślady.
— Ależ, skądże znowu? Nie mogli ich wcale widzieć, przecież nie zajrzeli nawet do bocznej dolinki. Musi w tem tkwić inna przyczyna.
— Nie przypuszczam. W każdym razie teraz jesteśmy przez nich otoczeni tak samo, jak oni przez nas.
Tak było istotnie. Sternau nie zauważył nic, prócz złamanej przy wejściu do doliny gałęzi jakiegoś krzewu. Jeden z Meksykan, który przedtem był na górze i obserwował stamtąd dolinę, zatrzymał się na tej gałęzi i ułamał ją; kora pękła, została więc jasna smuga, która nie uszła bystremu, przenikliwemu wzrokowi. Piorunowy Grot zauważył ją również, Leżeli teraz wszyscy trzej bezpiecznie za skałą.
— Cóż to się stało? — zapytał Francisco, który nie mógł zrozumieć tej zabawy w chowanego.
— Czy widzisz ułamaną gałęź tu na krzaku? — rzekł Piorunowy Grot.
— Ach tak, widzę!
— A nad nią charakterystyczne ślady wśród kamieni?
— Tak.
— Otóż mamy dowód, że niedawno był tam ktoś na górze. Gdy nas zauważył, wrócił nieco za szybko do doliny, zsunął się raczej po kamieniach, niż zbiegł po nich, i stąd ślady. Tam, naprzeciw, stoją ludzie, którzy na nas czatują.
— Djabli ich nadali — zaklął Francisco.
— Nie obawiaj się — pocieszył go z uśmiechem Sternau. — Jest najwyżej dwóch, trzech ludzi.
— Dlaczego tak mało? — spytał Piorunowy Grot.
— Czy sądzicie, — odparł Sternau — że Verdoja zasadził się tu na nas z całą swoją szajką? Nie! Musi przecież myśleć przedewszystkiem o bezpiecznym kącie dla jeńców. Jest ich czworo, straż składa się z jedenastu, mógł więc odesłać jedynie trzech. Ponieważ nie wiedział, że otrzymam pomoc, a był przekonany, że sam tu przybędę, przypuszczał, iż jeden człowiek wystarczy, by mi posłać kulkę. Zasadzka tam naprzeciw leży oczywiście na odległość strzału od obozu. Trzeba wszystko zbadać dokładnie. Może uda nam się ją odkryć.
Bystrym wzrokiem obrzucił każdy krzak i kamień, który mógł zaczajonym w zasadzce służyć za osłonę.
— Ach, już mam! — rzekł nagle.
— Gdzie? — zapytał Francisco.
— Przed chwilą ujrzałem za tą wysoką czworokątna skałą czyjeś kolano. Może poślemy tym ludziom jaką kulkę?
— Nie trafi — rzekł vaquero.
— Zobaczymy.
Sternau rozciągnął się na ziemi. Kamień, za którym byli ukryci, posiadał niewielki otwór; mógł więc przezeń celować, nie narażając się na to, iż go ktoś zobaczy. Rzekł do Piorunowego Grotu:
— Jeśli sennor założy swój kapelusz na lufę i jeżeli podniesie go pan tak wysoko, by się zdawało, że ktoś wychyla się z za kamienia, z pewnością któryś z tamtych zechce strzelić do kapelusza; będzie się musiał w tym celu wychylić, a wtedy już po nim!
— Spróbujmy — rzekł Piorunowy Grot, uśmiechając się, i zatknął kapelusz na lufie. — —
Obydwaj wodzowie obserwowali wszystko dokładnie; przyłożyli teraz do ramienia strzelby, aby w odpowiedniej chwili pociągnąć za cyngiel.
— Teraz strzały ich mogą już dosięgnąć wrogów — rzekł Niedźwiedzie Serce. — Schodzą nadół. Władca Skał ogląda się; uff, oczy mu błyszczą; zauważył coś podejrzanego.
Bawole Czoło skinął głową:
— Wie, że śmierć nań czyha. Daje tamtym wskazówki.
— Uff! — szepnął Bawole Czoło. — Skaczą za kamień. Ocaleni i bez naszej pomocy. Cóż teraz poczną?
Minęła niedługa chwila; naprzeciw ukazał się kapelusz; wodzowie mieli wrażenie, że to jakaś głowa się wychyla.
— Uff! — rzekł Bawole Czoło. — Co za nieostrożność!
— Czy brat mój naprawdę uważa Władcę Skał za głupca? — zapytał Niedźwiedzie Serce. — Trzeba zaczekać.
Trzej Meksykanie porozumieli się szeptem; pierwszy chwycił za karabin, oparł o brzeg skały, wychylił nieco głowę i zaczął celować w kierunku kapelusza, Nie zdążył jeszcze pociągnąć za cyngiel, gdy rozległ się strzał — i nasz Meksykanin padł na ziemię z przestrzeloną głową.
— Czy brat mój wie teraz, że to był podstęp? — zapytał Niedźwiedzie Serce.
— Władca skał jest naprawdę wielkim strzelcem — odparł zapytany.
— Mógłby zabić i tamtych dwóch; ale to trwa długo. Czy ukażemy się teraz?
— Tak — skinął głową Miksteka.
Pozostali Meksykanie tak byli przejęci losem zabitego, ze nie widzieli wcale, co się za nimi dzieje. Obydwaj wodzowie wstali i dali znak tym, którzy się znajdowali naprzeciw, poczem ukryli się znowu.
— Do djabła, cóżto znaczy? — rzekł Piorunowy Grot.
— Ależ to Bawole Czoło — odparł Sternau. — A ten Indjanin obok niego? Czy to nie Niedźwiedzie Serce? Co za spotkanie! A więc wrogowie wzięci są w dwa ognie. Kto mógł przypuścić, iż obydwa] wodzowie są wpobliżu. Co za niesłychanie szczęśliwy zbieg okoliczności.
— Pozabijają tych Meksykan; możemy się spokojnie przyglądać — rzekł Franciszek.
— Nie zależy mi na tem — odparł Sternau. — Przeciwnie, uważam, że lepiej będzie schwytać Meksykan żywcem, byśmy ich mogli wybadać. Nie mam wrażenia, aby łotry rozumieli język Apaczów. Jeżeli się więc odezwę do wodzów, nie będą mieli pojęcia, do kogo się zwracam i co mówię. Nie przypuszczam również, aby obydwaj wodzowie odpowiadali słowami.
— Nie przyjdzie im to do głowy — rzekł Piorunowy Grot.
Minęło kilka chwil. Teraz Sternau, nie pokazując się, zawołał donośnym głosem:
Tenilsuk nagongo akajia? — Ilu nieprzyciół jest po tamtej stronie?
W tejże chwili uniosło się nad kryjówką wodzów dwoje ramion.
— A więc tylko dwóch — rzekł Sternau. — Miałem słuszność.
Zawołał znowu:
Szi ankhuan to tastsa ta, szi ankhuan hotli intahinta — nie chcę ich zabijać, chcę ich wziąć żywcem.
— Co Sternau tam krzyczy? — rzekł jeden z Meksykan. — Jeżeli chce z nas drwić, niech mówi po hiszpańsku. Jesteśmy w przeklętej matni. Gdy tylko nos wychylimy, będą strzelać do nas. Musimy więc siedzieć tutaj aż do nocy, albo nawet tak długo, dopóki nasi nie powrócą.
Stać się jednak miało inaczej, aniżeli przypuszczał, wodzowie zrozumieli bowiem Sternaua. Odłożyli strzelby, wzięli noże w zęby i zaczęli cicho podkradać się do Meksykan. Sternau to zauważył; uświadomił sobie, ze musi uwagę Meksykan odwrócić od wodzów; stanął więc, okazując swą olbrzymią postać, przyłożył strzelbę do ramienia i zaczął celować.
— Ma zamiar strzelać — rzekł ze śmiechem jeden z Meksykan i wychylił się ostrożnie z za skały. — Poślę mu kulkę.
Ujął za strzelbę — w tejże chwili dwoje rąk chwyciło go za gardło i ścisnęło tak mocno, że nie mógł oddychać. To samo przypadło w udziale jego towarzyszowi.
— Naprzód, za mną! — rzekł teraz Sternau i puścił się w cwał przez dolinę. Dwaj jego towarzysze poszli za nim. Pomoc okazała się zbyteczną, gdyż nasi wodzowie zajęci już byli wiązaniem nieprzytomnych jeńców na lassa.
— Bawole Czoło, wódz Miksteków, po raz drugi darowuje mi życie — powiedział Sternau, wyciągając doń rękę.
— Matava-Se obronił się sam — odparł wódz skromnie.
Sternau podał zkolei rękę Niedźwiedziemu Sercu.
— Lata minęły od chwili, w której po raz ostatni widziałem wodza Apaczów. Witam go z wielką radością.
— Niedźwiedzie Serce cieszy się również z tego, że brata swego znowu ogląda. Czekał na to spotkanie przez długi szereg wiosen.
Piorunowy Grot pokrótce opowiedział wodzowi Apaczów, w jaki sposób uleczył go Sternau. Usiedli teraz wszyscy i radzili, co czynić dalej: obydwóch Meksykan ułożono tak daleko, aby nie mogli słyszeć rozmowy.
— Cóż to pociągnęło naszych przyjaciół ku pustyni? — zapytał Bawole Czoło.
— Zdarzenie bardzo smutne — odparł Sternau. — Napadnięto na hacjendę del Erina.
— Kto się ośmielił? Meksykanie?
— Tak. Te łotry nikczemne porwały cztery osoby: sennora Mariana, sennora Ungera, sennoritę Emmę i sennoritę Karję.
— Karję, siostrę moją? — zapytał Bawole Czoło, przerażony.
— Karję, kwiat Miksteków? — zawołał Niedźwiedzie Serce. — W jaki sposób to się stało? Czy nie było nikogo z pośród mężów? — Byli wszyscy obecni, lecz...
— Nie,. to nie mogli być mężowie, jeśli pozwolili w swojej obecności schwytać do niewoli czworo mieszkańców hacjendy.
— Niech się brat mój dowie, że również byłem schwytany, — rzekł Sternau.
— Władca Skał był schwytany? — zapytał Niedźwiedzie Serce, nie wierząc swym uszom. — Przecież widzę o wolnym.
— Uwolniłem się sam. Niechaj obydwaj wodzowie posłuchają, co i jak się stało.
Sternau opowiedział pokrótce przebieg ostatnich dni. Gdy skończył, Apacz podał mu rękę i rzekł:
— Niechaj mój brat mi wybaczy. Nawet najsilniejszego i najdzielniejszego człowieka można wśród ciemnej nocy podejść znienacka i obezwładnić... Ukryjmy jednak teraz nasze konie, bo nie można przewidzieć, kto tu przybędzie.
Zaprowadzono konie do bocznej doliny; pasły się w niej spokojnie trzy wierzchowce Meksykan, ukryte za krzakami. Meksykanie wrócili już do przytomności. Przyprowadzono ich również do doliny. Franciszek został na warcie, pozostali zaś wzięli udział w przesłuchaniu, któremu poddał jeńców Sternau.
— Należycie do oddziału Verdoji?
Nie było odpowiedzi.
— Widziałem was przy nim; ani milczenie, ani wykręty nie pomogą — rzekł. — Muszę jednak zwrócić uwagę, że uporem sami się pogrążacie. Dlaczego pozostaliście tutaj?
— Na rozkaz Verdoji! — odpowiedział jeden opryskliwie.
— W jakim celu?
— By was schwytać, lub zabić.
— Tak właśnie sądziłem. Ale, że mieliście odwagę nastawać na moje życie. Przecież poznaliście mnie już i powinniście wiedzieć, że kula mnie wprawdzie dosięgnie, ale schwytać nie tak łatwo.
— Byliśmy pewni, że dotrzecie tu dopiero jutro; do tego czasu miał Verdoja przysłać pomoc.
— Ah tak. Więc jeszcze ktoś ma tutaj przybyć? Kiedyż to?
— Prawdopodobnie jutro rano.
— Ilu ma przybyć?
— Tego nie wiemy.
— Dokąd Verdoja zaprowadził jeńców?
— I tego nie wiemy.
— Nie kłam!
— Czy sądzicie, że Verdoja zdradza nam takie tajemnice?
— Ano, może masz rację. Ale ci, którzy tu jutro przybędą, powinni to wiedzieć. Gdzie się mieli spotkać z wami?
— Tutaj, w dolinie.
— Ile wam obiecał Verdoja za porwanie?
— Każdemu po sto pesów.
— Doskonale. Naradzimy się nad waszym losem.
Narada wypadła dla obydwóch bardzo niekorzystnie. Sternau i Piorunowy Grot byliby im chętnie darowali życie, lecz obydwaj wodzowie nie chcieli się na to zgodzić, a Francisco podzielał zdanie wodzów.
Odprowadzono jeńców w głąb doliny. Sternau i Unger pozostali na miejscu. Gdy usłyszeli odgłos dwóch strzałów, wiedzieli, do kogo zostały skierowane. Do trupów obydwóch przywleczono jeszcze trupa ich towarzysza, którego przedtem zabił Sternau. Nie było czasu, aby Meksykan pogrzebać; pozostawiono trupy tedy na pożarcie sępom, które się wkrótce zleciały zewsząd.
Można teraz było pomówić o sprawie, która sprowadziła Apaczów. Sternau wiedział tylko tyle, że jakiś porucznik rozłożył się ze szwadronem ułanów Jureza w Monclovie i że Verdoja miał jeszcze przy sobie sześciu Meksykan. Nie było powodu do obaw, gdyby nawet ludzie Verdoji wrócili nazajutrz; postanowiono, że Niedźwiedzie Serce powróci czem prędzej do Apaczów, aby wyjaśnić im powody tak długiej nieobecności swojej, a następnie oczekiwać będzie towarzyszy po przeciwległej stronie gór.
Niedźwiedzie Serce i Bawole Czoło, wyprowadziwszy z ukrycia swe konie, pożegnali się, Miksteka bowiem pozostać miał ze strzelcami.
Po południu i nocą w dolinie panował spokój; ranek następny minął również pogodnie. Dopiero około południa. rozległ się tętent koni. Sternau wyznaczył towarzyszom stanowiska za głazami skalnemi i polecił strzelać przedewszystkiem do koni.
W miejscu, gdzie dolina przechodziła w wąską przełęcz, pojawiło się czterech Meksykan. Osadzili wierzchowce, aby rzucić okiem na dolinę. Nie widząc ani jednego ze swych towarzyszy, skręcili w małą, wąską dolinkę boczną. Zaledwie tam przybyli, padły cztery strzały. Konie stanęły dęba; padły na ziemię. Strzały były celne: zwierzęta nie mogły się podnieść. Powstało zamieszanie, z którego skorzystali nasi strzelcy. Doskoczyli do Meksykan, powalili ich uderzeniami kolb w głowę i skrępowali lassami.
Przewodził opryszkom ten sam, który przed porwaniem pojawił się w hacjendzie del Erina jako wrzekomy oficer ułanów.
— Spotykamy się znowu, mój chłopcze, i mam nadzieję, że teraz sprawdzimy nasz rachunek — rzekł do niego Sternau. — Sądzę, że nieprędko nadarzy ci się sposobność wdziać mundur oficera.
Sternauowi odpowiedział wzrok pełen nienawiści.
— Jestem wolnym Meksykaninem; nie chcę usprawiedliwiać się przed obcym przybyszem.
— Wolny Meksykanin? Pierwszy raz słyszę o tem, by ktoś, skrępowany więzami, był wolny. Dokąd powieźliście waszych jeńców?
— To nic nikogo nie obchodzi.
— Powtarzam moje pytanie po raz ostatni: gdzie są jeńcy?
— Nie powiem!
Bawole Czoło wyciągnął nóż i, grożąc nim fałszywemu oficerowi, rzekł:
— Gdzie siostra moja Karja?
Zapytany milczał zuchwale, nie znał bowiem zwyczajów Indjan. Wódz Miksteków rzekł jeszcze raz spokojnym głosem:
— Odpowiadaj!
— Nic nie powiem.
— Więc giń! Milczenie jest udziałem zmarłych.
Po tych słowach Bawole Czoło szybkim ruchem przebił serce jeńca. Przebity nie jęknąwszy nawet, wyzionął ducha.
— Tak samo jak on, umrą oni wszyscy! — rzekł chłodno Bawole Czoło.
Przyłożył teraz nóż do piersi drugiego i zapytał:
— Czy będziesz również milczał, czy też powiesz, gdzie ukryliście jeńców?
Zapytany namyślał się przez chwilę; nie miał ochoty ginąć od noża, a przecież nie chciał zdradzić towarzyszy. Ta chwila namysłu przesądziła o jego losie. Za długa wydała się wodzowi Miksteków, więc zatopił nóż w sercu Meksykania. Teraz przyłożył zkolei bowie do piersi trzeciego.
— Mów, psie, gdzie są jeńcy?
— Powiem! — rzekł pośpiesznie zapytany. — Zamknięto. ich w starej świątyni.
— Gdzie stoi ta świątynia?
— W stanie Chihuahua, wpobliżu hacjendy Verdoji.
— Określ mi ją bliżej.
— To stara piramida meksykańska na północ od hacjendy, porosła krzewami.
— Jak się wchodzi do wnętrza?
— Tego nie wiem. Przybyliśmy nocą, Zostałem na dworze — nam wejść nie pozwolono. — Dostęp mieli tylko sennor Verdoja, sennor Pardero i stary służący. Naprzód zaprowadzili obydwie dziewczyny, potem zaś mężczyzn.
— Z której strony znajduje się wejście? — Nie wiem tego.
— Chyba widzieliście, w jakim kierunku udał się Verdoja?
— Udał się w kierunku krzaków, które rosną u podnóża piramidy, i zniknął później w kierunku południowym.
— A więc tam jest wejście. Coście robili, gdy już jeńcy weszli?
— Pojechaliśmy do hacjendy Verdoji; tam otrzymaliśmy świeże konie i amunicję, poczem ruszyliśmy w dalszą drogę.
— Tutaj?
— Tak.
— Jak długo jechaliście?
— Od drugiej rano.
— Czy możemy być na wieczór przy piramidzie, jeżeli ruszymy natychmiast?
— Tak.
— Dobrze. Zaprowadzisz nas tak, aby nikt nie widział. Przy najmniejszym odruchu podejrzanym — zginiesz. Czy zapamiętałeś sobie drogę?
— Tak; znam ją dokładnie.
— To wystarczy. A co do twego towarzysza, to obejdziemy się bez niego; zasłużył, według praw prerji, na karę śmierci.
Zanim Sternau zdążył mu przeszkodzić, wyciągnął Bawole Czoło sztylet i wpakował aż po rękojeść w serce czwartego Meksykanina; ten skonał na miejscu.
— Bawole Czoło jest okrutny — skarcił go ostro Piorunowy Grot. — Te skalpy zdobył zbyt łatwo.
Skarcony rzekł dumnie:
— Wódz Miksteków zabiera tylko skalpy tych wrogów, z którymi walczył. Ci trzej to psy; nie chcę ich skóry. Zdechli jak szakale, które się pałką zabija.
Zabrali Meksykanom wszystko, co się przydać mogło, poczem ruszyli w drogę. Schwytany przewodnik otrzymał konia, którego miał Sternau w rezerwie. Jechali w piątkę przez przełęcz, potem skręcili ku północy, gdzie czekał na nich Niedźwiedzie Serce wraz ze swymi Apaczami. Wystawili warty, by ich łatwiej można było znaleźć.
Uradzono, że wyruszą wszyscy razem. Apacze postanowili zawładnąć hacjendą i wziąć do niewoli Verdoję i Pardera. Sądzili, że tą drogą obydwaj będą zmuszeni do wydania jeńców. Jeden z Apaczów udał się jako goniec do Latającego Konia, aby mu zameldować, gdzie się spotkać mają pozostali wojownicy z gromadą, która ruszyła przodem. Franciszka odesłał Sternau do hacjendy, aby zawiadomić Arbelleza o przebiegu wypadków i pocieszyć go nadzieją, że Emma wkrótce wróci do stęsknionego ojca.
Cały orszak ruszył w drogę z białymi naprzedzie. Przewodnika strzegli Niedźwiedzie Serce i Pogromca Grizly. Za nimi jechali w tradycyjnym szeregu, jeden za drugim, Apacze, prowadzeni przez najstarszego z wojowników. Dotarli do płaskowzgórza Chihuahua i niepostrzeżenie minęli szereg folwarków. Późno po południu zapuścili się w las, tak rozległy, że nie można go było przeszukać. Skoro się ściemniło, przybyli na granicę, posiadłości Verdoji; po chwili ujrzeli zdaleka cel swej podróży: ciemne kontury piramidy. — —



IV
WYWIADOWCY

Na północny zachód od pustyni Mapimi, tam, gdzie od południowego zachodu płynie przez płaskowzgórze od strony Cosigniachi kilka większych rzek, wpadających nieco poniżej do Rio Grande del Norte, roślinność, zasilana wodami, rozwija się wyjątkowo bujnie, mimo jałowego w tych okolicach gruntu. Ciągną się tutaj żyzne pastwiska, otoczone gęstemi lasami, które docierają aż do północno-zachodniej prowincji Meksyku, zwanej Sonorą, aby zagubić się później w bezludnych nizinach Apaczerji.
Przez jeden z takich lasów jechali Apacze pod wodzą Sternaua, Bawolego Czoło i Niedźwiedziego Serca. Podczas całej podróży nie spotkali ani jednej istoty ludzkiej.
Gdyby las był mniejszy, obstawiliby go z pewnością i przeszukali. Jednak, wobec olbrzymich rozmiarów poprzestano tylko na przeszukaniu krawędzi.
Ktoś, nasłuchujący uważnie, zwróciłby na pewno uwagę na cichy, bezustanny i zbliżający się szmer, idący z głębi puszczy. Szmer ten był podobny do trzasku drobnych gałęzi lub do szelestu liści, na które ktoś następuje nogą. Kiedy z głębi przesunął się ku brzegom lasu, można było dosłyszeć pełne wyrzutu słowa, powiedziane szeptem:
— Czy brat mój nie nauczył się poruszać hałasu?
Ktoś odpowiedział również szeptem:
— Pod drzewami ciemno. Czy brat mój ma oczy kota, że poznaje wszystkie gałęzie i liście?
Znów zapanowała cisza, przerywana tajemniczym szmerem. Wkońcu ucichł i ten szmer, po chwili zał ktoś szepnął:
— Dlaczego mój brat się zatrzymał? Czy coś dosłyszał?
— Tak; usłyszałem, jak rży jakiś koń zdaleka.
Rozległo się znowu parsknięcie, już z bliższej odległości.
— Nadciągają jeźdźcy. Stoimy pod wysoką sosną. Kto się na nią wdrapie, tego trudno będzie dostrzec, on natomiast uzyska widok na całą prerję.
Rozmowę tę prowadzili dwaj Indjanie. Ten, który wypowiedział ostatnie słowa, chwycił za gałąź i począł wdrapywać się na górę; towarzysz jego podążył za nim. Wspięli się po pniu ze zręcznością wiewiórek, nie wywołując hałasu, i przykucnęli wysoko, wśród pokrytych igliwiem gałęzi; z dołu nie można ich było dojrzeć żadną miarą. Nie przeszkadzała im również broń, zwisająca u boku.
Zaledwie zdążyli się usadowić, tuż pod sobą usłyszeli kroki. Byli to ci z pośród Apaczów, którzy zsiedli z koni, aby przeszukać brzeg lasu. Po chwili szmer ustał; rozległ się głośny tętent kopyt końskich. Widocznie oddział ruszył dalej.
— Uff! — szepnął jeden z Indjan. — To Apacze.
— W barwach wojennych — dodał drugi.
— W towarzystwie bladych twarzy.
— Czterech białych; uff, uff!
— Czemu się dziwi mój brat?
— Czy brat mój zna tę mocną, wysoką bladą twarz, która jedzie na czele odddziału?
— Nie.
— To Matava-se. Widziałem go przed kilkoma zimami, gdy byłem w mieście, zwanem przez blade twarze Santa Fe.
— Uff! To dzielna blada twarz. A czy brat mój zna tych dwóch wodzów, którzy jadą obok?
— Jeden z nich to Niedźwiedzie Serce, największy pies wśród Apaczów.
— Drugi zaś to Miksteka Bawole Czoło. Zobaczmy ilu ich jedzie.
Indjanie usadowili się tak wysoko, że mogli zadrzeć głowy ponad wierzchołek drzewa. Obserwując oddział, liczyli dokładnie wojowników.
— Dwadzieścia razy po dziesięć i jeszcze sześciu Apaczów, oraz cztery blade twarze — rzekł wreszcie jeden.
— Brat mój dobrze policzył — przytaknął drugi. — Dokąd zmierzają?
— W kierunku hacjendy Verdoji. Prezydent Meksyku wezwał wojowników Komanczów, więc zdrajca Juarez na pewno wszedł w konszachty z Apaczami. Idą na hacjendę, którą mamy zająć. Jutro przybywa wielu wojowników Komanczów. Apaczowie są zgubieni; będą nam musieli oddać skalpy. Pójdziemy tropem tych psów, aby upewnić się, co zamyślają.
— Rozumne słowa. Ja pójdę za nimi, a brat mój niechaj śpieszy do naszych towarzyszy, aby im przynieść wieści.
— Dobrze.
Indjanie zsunęli się po drzewie, poczem ruszyli na skraj lasu. Przekonawszy się, że niema wpobliżu żadnego Apacza marudera, wyszli na otwartą prerję.
Można teraz było przyjrzeć się obydwom dokładnie. Byli to Komanczowie w pełnem uzbrojeniu wojennem. Nie mieli wprawdzie odznak wodzów, ale też z pewnością nie należeli do rzędu pośledniejszych wojowników. Inaczej nie powierzonoby im przeszukania okolicy.
Słońce już zachodziło; woddali znikał z oczu długi, wężowy oddział Apaczów.
— Niechaj brat mój śpieszy za nimi. Musi ich mieć ciągle przed oczyma, gdyż ciemności ukryją przed nim ślady.
Bez odpowiedzi ruszył drugi Indjanin naprzód. Wywiadowcy wojenni przeważnie nie dosiadają koni, zwierzęta bowiem mogłyby zdradzić ich obecność. Tak było i teraz. Nasz wywiadowca tworzył na rozległej prerji znikomy punkcik; łatwo też mógł się ukryć, korzystając z jakiejkolwiek osłony. Zbliżanie się do Apaczów ukradkiem, mimo, że noc jeszcze nie zapadła, nie sprawiało trudności.
Towarzysz jego wrócił do swoich. — —
Oddział Apaczów dotarł do piramidy. Zatrzymał się w pobliżu ponurej budowli; posępnem też okiem spoglądali na nią przywódcy; przecież w jej murach zamknięci byli ci, których kochali.
— Czy nie możnaby zburzyć tej całej budy? — zapytał Piorunowy Grot, zgrzytając zębami.
— Cierpliwości, cierpliwości — rzekł spokojnie Sternau. — Uwolnimy naszych stanowczo. Mam nadzieję, że już wkrótce skończą się ich cierpienia.
Bawole Czoło dodał:
— Wróg musi zapłacić życiem za każde westchnienie, które wydobyło się z piersi Karji, córki Miksteków. Gdzie może być wejście do piramidy?
Sternau zwrócił się do jeńca-przewodnika:
— Po której stronie zatrzymaliście się, przyjechawszy tutaj?
— Chodźcie za mną! — po tych słowach Meksykanin ujechał na swym koniu jeszcze kilka kroków.
— Tutaj.
— A gdzie znikł Verdoja z jeńcami?
— Tu stoi krzak, obok którego znikł w zaroślach; w tamtem zaś miejscu ukazał się blask jego latarki.
— Dobrze. Jeśli okaże się, jak przewidziałeś, darujemy ci życie. Sternau przywołał obydwu wodzów oraz Piorunowego Grota i pokazał im miejsce, wskazane przez przewodnika.
— Niech teraz nikt nie dotyka nogą ani zarośli, ani podnóża piramidy — rzekł Bawole Czoło. — Verdoja musiał tu chodzić nieraz; mimo, że sporo czasu upłynęło, ślady powinny zostać. Ujrzymy je dopiero z nastaniem dnia.
— Poco czekać, aż zaświta? — zapytał Niedźwiedzie Serce.
— Tak, poco? — potwierdził Piorunowy Grot. — Emma nie powinna ani chwili dłużej dusić się w tem więzieniu.
— Czy sądzicie, że Verdoja sam powinien wskazać drogę? — zapytał Sternau. — A więc napadniemy na hacjendę?
— Tak; nieodzownie. Biada mu, jeżeli nie zechce nam być posłuszny!
— Dobrze; trzeba jednak naprzód zbadać, co to za hacjenda.
— Poco badać? — rzekł Piorunowy Grot. — Pojedziemy tam poprostu, schwytamy tego łotra i przywleczemy ze sobą.
Poczciwy Antoni Unger gotów był do poruszeni nieba i ziemi, byle tylko jak najprędzej uwolnić swą ukochaną.
Sternau miał właśnie odpowiedzieć, gdy ktoś zawołał głośno:
Uff! Ntsage no-khi peniyll! — Uff! chodźcie tu bliżej!
Słowa te, wypowiedziane w narzeczu Apaczów, szły od strony, z której przybyli; mówiący musiał być niedaleko.
— Czyj to głos? — zapytał Sternau.
— Pogromcy Grizly — odparł jeden z Apaczów.
— Czy odszedł gdzieś?
— Tak; chciał przeszukać teren — zobaczyć, czy nie grozi niebezpieczeństwo.
— W takim razie odkrył coś ważnego. Biegnijmy do nieqo.
Sternau zeskoczył szybko z konia i pośpieszył w tym kierunku, skąd rozległo się wołanie. Po jakimś czasie ujrzał młodego Apacza, kolanami przytłaczającego do ziemi jakiegoś człowieka.
— To Komancz — rzekł.
W jednej chwili znalazło się lasso i Komancza skrępowano. Był to ten sam wywiadowca, który w lesie pożegnał się ze swym towarzyszem, aby śledzić Apaczów.
— W jaki sposób brat mój Pogromca Grizly znalazł tego człowieka?
— Jadąc na samym końcu oddziału, usłyszałem szelest, który powiedział mi, że ktoś czołga się za nami. Zsiadłem więc z konia i zacząłem szukać. Znalazłem go tutaj; podsłuchiwał naszą rozmowę. Rzuciłem się na niego i oto go trzymam.
Sternau przystąpił bliżej, aby przyjrzeć się jeńcowi.
— Tak, — rzekł po chwili — to Komancz; szedł naszym tropem.
— Trzeba zabić tego psa! — rzekł jeden z Apaczów.
Sternau obrócił się w jego stronę i skarcił go surowo:
— Od kiedyż to otwierają usta wojownicy Apaczów, zanim głos zabrali wodzowie? Kto nie umie opanować swego języka, ten jest dzieckiem bez imienia, albo gadatliwą squaw.
Wojownik, okryty wstydem wobec wszystkich, usunął się na bok.
Niedźwiedzie Serce zapytał jeńca:
— Gdzie twój towarzysz?
Zapytany milczał uparcie. Pogromca Grizly wymierzył mu potężny policzek.
— Czy będziesz odpowiadać na pytania, które ci zadaje wódz Apaczów?
I tym razem jedyną odpowiedzią było milczenie, Gdy pozostali nie mogli również zmusić zuchwałego Komancza do mówienia, rzekł Sternau, jednakże innym, niż oni, tonem:
— Jesteś wojownikiem Komanczów; odpowiadsz tylko temu, kto cię traktuje jak dzielnego wojownika. Czy uciekniesz, jeżeli cię zwolnię z więzów?
— Nie; zostanę tutaj — odparł jeniec.
— Czy będziesz mówić?
— Władcy Skał będę odpowiadać, jest bowiem sprawiedliwy i dobry i nie bije jeńca, który się bronić nie może.
Była to aluzja do Pogromcy Grizly, którzy uderzeniem zdobył sobie w Komanczu śmiertelnego wroga.
— Znasz mnie? — zapytał Sternau.
— Znam cię i jestem twoim jeńcem.
— Należysz do tego, kto cię pokonał. Wstań!
Sternau odwiązał lasso. Jeniec podniósł się, nie zdradzając zamiaru ucieczki.
— Czy jesteś sam? — pytał Sternau.
— Nie — brzmiała odpowiedź.
— Czy wielu jest was tutaj?
— Jeszcze jeden.
— Posłano was na zwiady?
— Tak.
— Za wami idzie znaczna siła wojowników?
— Więcej nic mi nie wolno powiedzieć.
— Dobrze, nie pytam. A więc nie uciekniesz?
— Ucieknę.
— Jakto? Czy synowie Komanczów mają dwa słowa? Przecież przyrzekłeś mi, że pozostaniesz.
— Jeżeli będę mógł być twoim jeńcem. Nie chcę być jeńcem chłopaka, który mnie bije.
— W takim razie będziemy cię musieli związać.
— Spróbujcie tylko!
Komancz zamierzył się i byłby zwalił na ziemię uderzeniem pięści Pogromcę Grizly, gdyby nie zwinność Sternaua, który ujął lewą ręką podniesione ramię jeńca, prawą zaś uderzył go tak mocno w skroń, iż Komancz padł na ziemię. W tej samej chwili wyciągnął swój nóż Pogromca Grizly i wbił w serce wroga.
— Jego skalp do mnie należy! — zawołał.
Zaszczytne zwycięstwo — rzekł, odwracając się, Sternau.
Pogromca Grizly stropił się i zapytał:
— Dlaczegóż Apacz nie ma zabijać Komancza?
— Skoro nie pokonał go w uczciwej walce, nie powinien nosić jego skalpu — wyręczył Sternaua Niedźwiedzie Serce. — Komancz był ogłuszony. Dlaczego biłeś go? Dzielny wojownik nie nosi skalpów tych, których zbezcześcił.
Było to napomnienie surowe, lecz zasłużone. Młody Apacz odwrócił się, nie mając odwagi popatrzeć na trupa; trzymał się na uboczu, nie śmiał bowiem podejść do wodzów, którzy się naradzali.
— Jeżeli dziś jest tu dwóch wywiadowców, w takim razie nie ulega wątpliwości, że Komanczowie wkrótce przybędą. — rzekł Sternau. — Musimy być ostrożni. Ci dwaj widzieli nas, potem zaś rozeszli się w dwie strony. Jeden z nich podążył za nami, drugi wrócił do swoich. Nie mamy wprawdzie powodu do obaw, gdyż za num idą Apacze, ale byłoby w każdym razie dobrze, gdybyśmy skończyli z piramidą, zanim przybędą. Nie sądzę, by się to stać mogło wcześniej, aniżeli jutro po południu. Proponuję, abyśmy, zrezygnowawszy chwilowo z wyprawy na hacjendę, spróbowali jutro o świcie wtargnąć do piramidy. Gdyby Komanczowie mieli przybyć prędzej, aniżeli się spodziewamy, ta potężna piramida posłuży nam za warownię. Mamy zapas wody dla nas i dla koni, krzaki dają osłonę; brak tylko żywności. To najmniejszy kłopot; spędzimy sobie parę wołów. Od północy niema już na pastwiskach vaquerów, nie będą nam więc przeszkadzali.
Tak uczyniono. W krótkim czasie spędzili dosyć wołów, aby zaopatrzyć Apaczów na dwa tygodnie.
Posłano wywiadowców w stronę zbliżających się Komanczów, poczem ułożono się do snu; każdy chciał i musiał wypocząć przez wzgląd na spodziewane trudy. Leżeli więc na ziemi, otuleni w koce. Piorunowy Grot, Niedźwiedzie Serce i Bawole Czoło nie mogli zasnąć. Myśl o jeńcach, zamkniętych w piramidzie, nie dawała im spokoju. O świcie zbudzili Sternaua, bez którego nic nie chcieli przedsięwziąć.
Udali się teraz we czterech na miejsce, które wskazał im wczoraj wieczorem Meksykanin, i zaczęli badać ziemię. Po jakimś czasie znaleźli ślady, prowadzące ku południowo-wschodniej krawędzi piramidy, Wyraźny trop ciągnął się przez zarośla, poczem ginął w trawie, która zdążyła się podnieść; ubiegło bowiem sporo czasu.
Była to okoliczność fatalna. Nasi przebiegli mężowie stali bezradni. Zwołali Apaczów. Ci przeszukali najdokładniej wszystkie zarośla, fundamenty i otoczenie piramidy — napróżno!
Piorunowy Grot, Sternau, Niedźwiedzie Serce i Bawole Czoło wpadli w zwątpienie. Pierwszy otrząsnął się z niego Sternau. Rzuciwszy okiem na starą budowlę, która tak uparcie broniła się przed każdą próbą najścia, rzekł.
— To wszystko nic nie pomoże; musimy mieć Verdoję. A więc, ruszamy na hacjendę!
Po pięciu minutach pięćdziesięciu Apaczów galopowało pod wodzą Matava-se i Niedźwiedziego Serca przez pustynię. Gdy słońce wzeszło, zobaczyli woddali kontury hacjendy. Apacze spadli na nią, jak lawina. Musieli się śpieszyć, gdyż Komanczowie mogli być wpobliżu, Dotarli do ogrodzenia; panowała zupełna cisza. Brama była jeszcze zamknięta. Na rozkaz wodza Apacze zeskoczyli z koni i przesadzili ogrodzenie. Znaleźli za niem kilku zaledwie vaquerów, których szybko obezwładnili. Pozostałych nie trzeba się było obawiać: wygnali już trzody na pastwiska. Jeden z Apaczów otworzył bramę. Matava-se i Niedźwiedzie Serce wjechali na podwórze. Wódz został przy swoich wojownikach, aby zapobiec wszelkim gwałtom, Sternau zaś z trzema Apaczami skierował się ku drzwiom domu, które stały otworem. Nie zastanawiając się długo, wszedł do wnętrza. Wszystkie domy tej okolicy budowane były na jedną modłę, Sternau wiedział więc, gdzie ma szukać hacjendera. Przebiegłszy schody, otworzył pierwsze drzwi.
Napad nie mógł się, oczywiście, odbyć zupełnie bez hałasu. Mieszkańcy hacjendy obudzili się; na widok czerwonych ogarnęła ich nieludzka trwoga. Na folwarku było w tej chwili wraz z gospodynią tylko pięć kobiet, zebrały się wszystkie w pokoju gospodyni i formalnie konały ze strachu. Do tego właśnie pokoju wszedł Sternau ze swoimi czerwonymi towarzyszami. Na widok jego kobiety podniosły ogromny krzyk.
— Milczeć! — rozkazał doktór.
Łatwo było powiedzieć! Gospodyni rzuciła się przed nim na kolana, podniosła ręce i zaczęła błagać:
— Sennor, miejcie litość! Nie zrobiłyśmy wam przecież nic złego...
— Gdzie jest sennor Verdoja?
— Niema go tutaj. Odjechał wczoraj rano i nie wrócił do tej pory.
Wiadomość ta zachmurzyła czoło Sternaua. Przecież wyruszyli do hacjendy jedynie poto, by otrzymać wyjaśnienia do Verdoji. Jeżeli go niema, lepiej było zostać przy piramidzie.
Niezadowolenie jego i rozczarowania były tak widoczne, że gospodyni spytała:
— Czy kuzyn mój jest waszym wrogiem?
Sternauowi strzeliła nagła myśl do głowy, zapytał:
— Czy Verdoja to pani kuzyn?
— Tak, sennor. Jestem panią tego domu.
— Czy miał do pani zaufanie?
— Czy przypuszcza pan, że w przeciwnym razie powierzyłby mi klucze domu?
— Chodzi mi O co innego. Czy nie opowiada pani rzeczy, o których nie mówi nikomu?
— Czasami.
— Nie wie pani, dokąd pojechał?
— Nie wiem.
— Czy Verdoja spędził noc w hacjendzie?
— Tak.
— Czy pani zna piramidę, położoną niedaleko stąd?
— Owszem.
— Nie wie pani, czy ta piramida jest wewnątrz wydrążona?
— O tak. Verdoja bywał w niej nieraz.
— Ah, — mówił Sternau pocieszony — jak się tam dostawał?
— Tego nie wiem. Była to tajemnica jeszcze z czasów jego ojca. Ale na górze, w biurku, leży rysunek, z którego widać, jak wygląda wnętrze piramidy.
— Niech mnie pani zaprowadzi do biurka.
Stara powiodła Sternaua do pokoju Verdoji. Stało tam stare biurko, które Sternau z trudem otworzył zapomocą noża. Kiedy nareszcie zamek ustąpił, nasz westman znalazł w szufladzie plan, odnoszący się bezwątpienia do wnętrza piramidy. Ucieszony, schował go do kieszeni i pośpieszył nadół do Apaczów. Apacze tymczasem nie próżnowali; przetrząsnęli wszystko w poszukiwaniu amunicji; wreszcie znaleźli ją w piwnicy i wyciągnęli. Zabrali również kilka haków i prętów, które mogły się przydać w piramidzie. W pół godziny po napadzie na hacjendę, cały oddział ruszył w kierunku piramidy.
Przybywszy tam, Sternau zajął się studjowaniem karty.
Rysunek był bardzo wyraźny. Wnętrze piramidy składało się, według tego rysunku, z trzech pięter; pośrodku wydrążona była głęboka, czworokątna studnia. Obok studni biegły krużganki, połączone prostopadłemi korytarzami; po rogach mieściły się cele. Piramida miała u podstawy cztery wejścia; po każdej swej stronie, pośrodku, jedno.
Teraz trzeba było znaleźć jedno z tych wejść, prawdopodobnie zamurowanych. Sternau pokazał towarzyszom plan piramidy, poczem ruszył na poszukiwanie. Nie znajdował nic; w trakcie tego jednak wpadł na pomysł dokładnego odmierzenia, gdzie się znajduje środek jednej ze ścian.
Gdy ten środek ustalili, doszli do skały, w dziwny sposób porysowanej. Sternau zbadał ją, ale nic charakterystycznego nie znalazł; wreszcie ukląkł, zaczął z ogromnym wysiłkiem pchać kamień i — kamień się poruszył. Sternau stanął na równe nogi i zawołał:
— Mam, mam!
— Czy to możliwe?-zapytał Piorunowy Grot.
— Tak. Tu jest wejście; czułem to.
— Gdzie, gdzie? Prędko! — Trzeba ten środkowy kamień posunąć w głąb.
Piorunowy Grot ukląkł i, natężywszy wszystkie siły, zaczął pchać kamień, posuwać go zwolna w głąb, ukazując kamienne walce, na których głaz był umieszczony.
Sternau zbadał otwór.
— Tu stoi latarnia; musiało ich być więcej.
— A obok flaszka, pełna oliwy.
— Zapalmy prędko latarnię i do środka!
Piorunowy Grot zapalił latarnię i szybko podążył przodem, nie troszcząc się wcale o to, czy ktoś za nim idzie, czy nie. Wszyscy trzej: Sternau, Bawole Czoło i Niedźwiedzie Serce skoczyli w jego ślady.
Przebyli długi korytarz; wreszcie stanęli przed jakiemiś drzwiami. Sternau oświetlił plan latarką i przyglądał mu się bacznie.
— Drzwi nie zaznaczono w planie — rzekł. — Czy jest w nich zamek?
— Nie, — odparł Piorunowy Grot — lecz trzymają mocno.
— W takim razie zboku, czy też wewnątrz znajdzie się rygiel, albo też drzwi mają jakiś tajemny mechanizm. Nie możemy tracić czasu na badanie. Sztyletami wydrążcie kilka otworów między murem a drzwiami. Mur jest miękki; składa się z cegieł Przyniosę dynamit.
Przystąpili natychmiast do pracy; gdy Sternau wrócił, wszystko było gotowe. Otwory napełniono i zaopatrzono w lonty — sznury, natarte dynamitem. Zapaliwszy je, towarzysze pośpieszyli ku wyjściu.
Po krótkiej chwili usłyszeli kilka następujących po sobie wybuchów; już mieli znowu udać się do wnętrza, gdy stanął przed nimi Pogromca Grizly. Po szybkim jego oddechu poznać było, że śpieszył z nowiną wielkiej wagi.
— Co nam przynosi mój brat? — zapytał Niedźwiedzie Serce.
— Te psy Komancze mijają już las, przez który jechaliśmy wczoraj.
— Kto przyniósł tę wiadomość?
— Czerwony Jeleń.
— Wysłuchamy go; sprowadź go tutaj.
Wszedł Apacz, zwany Czerwonym Jeleniem.
— Niech brat mój powie, co widział — rzekł Niedźwiedzie Serce.
— Szedłem drogą, którąśmy przybyli, — rozpoczął Indjanin. — Szedłem brzegiem lasu. Nagle usłyszałem krakanie wielkiej ilości kruków. Spłoszył je ktoś, wędrujący po lesie. Dlatego ukryłem się w krzakach i postanowiłem czekać. Po niedługim czasie przeszli koło mnie te psy Komancze. Był to duży oddział, naliczyłem bowiem przeszło cztery razy dziesięć po dziesięć wojowników; wśród nich zaś było trzech wodzów.
— Czy znasz ich?
— Nie.
— Dokąd szli?
— Gdy minął mnie ostatni, ruszyłem wślad za nimi. Doszli aż do brzegu lasu. Tam odbyli krótką naradę i udali się do hacjendy.
— Więc zobaczymy ich wkrótce.
— Może dopiero dziś w nocy — rzekł Piorunowy Grot.
— Nie; otoczą nas, — oświadczył Sternau. — Potem zaś napadną pod osłoną nocy. Musicie czuwać bacznie, a gdy się stanie coś ważnego, wejdźcie do tego sklepienia i zawiadomcie nas.
Wrócili znowu na korytarz. Gdy doszli do drzwi, znaleźli je wyważone na ziemi. Zbadali dokładnie. Nie znaleźli nic, oprócz dwóch czworokątnych otworów na górze i dole. Starannie przeszukali miejsce, w którym były umocowane, jak również sufit; na górze i na dole zobaczyli żelazne zębate haki, umieszczone w otworach. Tkwiły mocno i nieruchomo; nie można było ustalić, w jaki sposób się poruszają.
— Nie pozostaje nam nic innego, jak wysadzić resztę drzwi, — rzekł Sternau. — Przyniosę jeszcze dynamitu. Chwilowo chodźmy dalej.
Uszli dobry kawałek drogi, zanim dotarli wreszcie do drzwi, położonych po prawej stronie muru, podczas gdy korytarz prowadził dalej. Sternau wziął plan do ręki i zaczął badać.
— Czego szuka mój brat? — zapytał Niedźwiedzie Serce.
— Miejsca, w którem się znajdują jeńcy. Uwięziona ich z pewnością pośrodku piramidy, wpobliżu studni, tam bowiem czuć się powinni najbezpieczniej. Te drzwi musimy wysadzić, gdyż po tym korytarzu dalej nie pójdziemy.
Pozostali zabrali się znowu do wiercenia otworów; Sternau napełnił je świeżo przyniesionym ładunkiem prochu. Cofnęli się na odpowiednią odległość; po detonacjach powtórzyło się to samo, co przedtem. I tu znaleźli żelazne haki, wystające z kamienia na kształt zębów, i tu nie mogli odkryć mechanizmu. Człowiek, który go wynalazł, z pewnością posiadał niepospolity dar fantazji.
Postępowali nadal według wskazówek Sternaua. On zaś przyniósł, oprócz prochu, motykę i żelazną dźwignię. Spróbowali tych narzędzi przy następnych drzwiach, nie osiągając jednak żadnej korzyści. Musieli znowu uciec się do prochu. Drzwi miały rygle z dwóch stron; trzeba więc było użyć więcej prochu, aniżeli dotychczas. W rezultacie wybuch był tak silny, że budowla zdawała się wstrząsać w posadach. Musieli więc przedewszystkiem uprzątnąć gruzy i podeprzeć sufity. Ponieważ nie mieli odpowiednich narzędzi, pochłonęło to kilka dobrych godzin.
Podczas tej pracy przybył posłaniec i wywołał wodzów. Wiedzieli, że los zamkniętych w piramidzie ofiar od jednego momentu zależy, ale czuli również. iż muszą iść za głosem dwustu Apaczów, których los został im powierzony.
Gdy wyszli przed piramidę, zorjentowali się, że Komanczowie otoczyli ich szerokim pierścieniem. Według pobieżnego obliczenia ilość wrogów nie o wiele przekraczała setkę. Znaczna ich część dosiadała wierzchowców.
— Zabrali konie z hacjendy Verdoji — rzekł Sternau. — Reszta szuka jeszcze. Nie rozpoczną jednak walki, zanim wszyscy nie zdobędą koni. Możemy więc spokojnie wrócić do naszego dzieła. — —



V
OCALENIE

Podczas, gdy do piramidy zbliżało się coraz bardziej niebezpieczeństwo walki, czwórka naszych jeńców siedziała w jej wnętrzu i rozważała sposoby ratunku. Uwięzieni liczyli na Sternaua. Tymczasem już dwie noce minęły, co w ich warunkach równało się niemal wieczności. Woda była prawie na wyczerpaniu, pożywienia nie mogło starczyć na długo, trupy Pardera i strażnika wydawały odór nieznośny, ze studni zaś rozlegały się w regularnych odstępach czasu obłąkane ryki, lub wstrząsające jęki Verdoji. Indjanka Karja panowała nad sobą, lecz Emma napróżno walczyła z trwogą. Nie wierzyła już w możliwość ratunku. Mógł przyjść tylko z zewnątrz, a któż go miał przynieść? Wnętrze piramidy było tajemnicą, a ci którzy ją znali, teraz leżeli martwi, albo też wili się w nieludzkich bólach na dnie studni.
Emma złożyła ręce.
— Matko Boska, módl się za nami w tej strasznej godzinie. Nie pozwól nam zginąć w okrutnej ciemnicy. Daj nam ujrzeć światło dnia. Będę wielbiła Twą dobroć, póki życia mego!
Kapitan Unger milczał, Mariano zaś ujął rękę Emmy i zaczął prosić:
— Niech pani nie traci otuchy! Sternau wie, co nas czeka ze strony Verdoji i Pardera, więc dołoży starań, byle nas tylko odnaleźć i uratować.
— Któż mu powie, że tutaj jesteśmy? — Bóg się nad nami ulituje. Sternau znajdzie nas; wierzę w to święcie.
— A jeżeli jemu samemu przytrafi się jakie nieszczęście?
— Nie stanie mu się nic złego. Wie, co by to dla nas znaczyło, więc będzie ostrożny. Może właśnie ta ostrożność jest przyczyną zwłoki. Minęły zaledwie dwa dni; może teraz dopiero znalazł się w tej okolicy. Zapewne szuka śladów. Ah, zdaje mi się... Słuchajcie!
Wytężyli słuch; nic jednak ich nie dobiegło.
— Co to być miało? — zapytała Emma.
— Zdawało mi się, że słyszę jakiś łomot, jakgdyby grzmot daleki.
— To było złudzenie, sennor. Żaden głos z zewnątrz nie może do nas dotrzeć.
Długie milczenie przerwał Unger:
— Do djabła, nie mogę znaleźć!
— Czego? — zapytał Mariano.
— Środka na wysadzenie tej przeklętej piramidy w powietrze; oczywiście w ten sposób, abyśmy wyszli cało.
— Szkoda się głowić; daremny to trud. Tylko pomoc z zewnątrz może nas uratować.
— Niechże więc przychodzi, nie ze względu na mnie, gdyż jestem bardzo wytrzymały, ale ze względu na te panie. Straszna musi być taka powolna śmierć w podziemiach!
Teraz wszyscy usłyszeli coś, jakby odłos grzmotu.
— Ten sam huk, co przedtem, tylko znacznie mocniejszy.
Przecież niema burzy. A zresztą, nie byłoby słychać tutaj uderzenia piorunu.
— To nie był piorun — rzekł Unger. — To wystrzał.
— Więc jakim go cudem usłyszeliśmy? — zapytała Emma.
— A jeżeli strzał padł gdzieś wewnątrz piramidy...? — mówił Unger.
— Któżby tu strzelał?
— Tego nie wiem. Ale jako marynarz rozróżniam doskonale huk piorunu od huku wystrzałów. Gdyby wypalono poza piramidą, musiałby to być pocisk armatni, choć mam wątpliwość, czy i wtedy dobiegłby do nas; ponieważ jednak usłyszeliśmy huk, musiał paść we wnętrzu, na dole.
— Lecz żaden rewolwer, żadna broń ręczna nie wytwarza takiego odgłosu. Pocóżby zresztą strzelano? Czy po to, by nam dać znak? Sternau przecież wie, że nie możemy odpowiedzieć.
Na te słowa Emmy Unger skinął głową.
— Czy nie domyśla się pani, że to była detonacja?
— Boże miłosierny! Więc pan sądzi...?
Unger powtórnie skłonił głowę.
— Tak, sądzę, że Sternau jest tutaj. Widocznie postanowił wysadzić drzwi, nie mogąc ich otworzyć.
Słowa te wypowiedział z takiem przekonaniem i wiarą, że oczy Emmy ożywił błysk nadziei.
— Pociesza mnie pan, sennor Unger. Zdaje mi się teraz, że nie wszystko stracone. O mój biedny, dobry ojcze, czy zobaczę cię jeszcze?
Zalała się łzami. Ale wyciskała je raczej rozpacz, aniżeli nadzieja. Nagle — — od potężnego huku zatrzęsła się ziemia i mury. Gdy wślad za tem doleciał ich głuchy trzask, marynarz skoczył z miejsca i zawołał:
— Hura! Hura! Sternau jest tutaj bezwątpienia! To była detonacja; od niej załamała się ściana. Jesteśmy uratowani, uratowani!
Emma chciała wstać również, ale ugięły się pod nią kolana.
— Czy to możliwe? — szepnęła.
— Zdaje się, że sennor Unger ma rację, — rzekł Mariano. — A pani jak sądzi, sennorita Karja?
Karja zwolna otworzyła zamknięte oczy i rzekła:
— To Sternau; byłam pewna, że przyjdzie.
Emma przyjaciółkę objęła za szyję, ucałowała ją i zawołała:
— Dzięki Ci, Boże! Nigdy nie zapomnę, ile mi okazałeś miłości i łaski!
Przeszła długa chwila. Siedzieli w korytarzu, nasłuchując.
— Może podejdziemy do przednich drzwi? — zapytał kapitan.
— Dobrze. Wtedy będziemy lepiej słyszeć, co się dzieje, — rzekł Mariano.
Emma oparła się o jego ramię; podeszli do drzwi, które nie chciały ustąpić pod ich sztyletami. Usiedli na wilgotnej ziemi i nasłuchiwali. Zdaleka rozlegał się ustawicznie głuchy dźwięk przesuwanych i trącanych przedmiotów.
— Wie pani, co to za hałas? — spytał Unger. — Usuwają gruzy. Ostatnia detonacja była bardzo silna widać poważnie uszkodziła korytarz.
— Ah, gdyby tak było istotnie!
— Jest tak, sennorito. Milczałem w korytarzu, bo myślałem o żonie i bliskich. Oby mi Bóg zachował ich w zdrowiu!
— Teraz nic znowu nie słychać...
— Wypoczywają — pocieszał dzielny marynarz.
Była to właśnie chwila, w której wodzowie wyszli przed piramidę, aby popatrzeć na wroga.
Po długiej ciszy oczekiwania, nasi jeńcy usłyszeli znowu jakieś dźwięki. Były to jakby uderzenia siekierą, lub toporem w drzewo. Mieli wrażenie, iż słyszą z oddali głosy ludzkie. Zbliżyły się kroki...
— A teraz te drzwi — rzekł ktoś. — Prowadzą zapewne do studni. Mamy jeszcze dosyć prochu.
Jeńcy mieli wrażenie, że ich piorun poraził. Nie mogli wydobyć ze siebie słowa; trzymali się kurczowo za ręce.
— Sternau — szepnął wreszcie kapitan. — Wiedziałem, iż tak będzie. Wie, że te drzwi prowadzą do studni.
Słuchali. Ktoś opukał drzwi, ktoś drugi rzekł:
— Znowu trzeba będzie dużo prochu; te drzwi mają podwójne rygle.
Emma podniosła się teraz i zawołała głośno:
— Mój Boże! Antonio, Antonio!
Przez chwilę panowała za drzwiami cisza; niespodziane wrażenie sparaliżowało mowę. Wreszcie Piorunowy Grot zawołał:
— Emmo, Emmo moja, czy to ty?
— Tak, to ja, ja, mój ukochany!
— Bogu niechaj będą dzięki! Czy jesteś sama?
— Nie, jesteśmy tu wszyscy czworo.
Teraz zawołał inny głos:
— Wszyscy czworo? A więc i ty, Karjo?
Głos ten ożywił rumieńcem zachwytu blade policzki Indjanki.
— Tak — odparła. — Karja, siostra twoja, jest tutaj.
— Uff! Uff! — rozległ się drugi głos.
Policzki Karji pobladły znowu.
— Czyj to był głos? — zapytał kapitan.
— Znam go — rzekła Emma. — To Niedźwiedzie Serce, Bawole Czoło i Piorunowy Grot, ale gdzie jest Sternau? Nie słyszę go. Czyżbym się przedtem pomyliła?
Piorunowy Grot zapytał:
— Emmo, jak się macie wszyscy?
— Dobrze; teraz już dobrze!
Ktoś zapukał do drzwi i wreszcie odezwał się Sternau:
— Jakże się powodzi memu dzielnemu kapitanowi? Brat o nim zupełnie zapomniał.
— Dziękuję, doktorze, — zawołał Unger. — Trzymam się mocno. Niech pan tylko ukaże nam port, a wylądujemy.
— Zaraz. Mówić będziemy mogli później. Tylko jedno pytanie: Czy Verdoja jest z wami? A Pardero?
— Są wpobliżu i mają za swoje. Pardero i strażnik nie żyją. Verdoja wpadł do studni; złamał kręgosłup i obie ręce, ale jeszcze żyje.
— Co za zrządzenie Opatrzności... — rzekł Sternau. — Trzymaliście się dzielnie. A teraz żwawo do was! Czy ciemno tam w korytarzu?
— Nie. Mamy dwie latarnie.
— Dobrze. Cofnijcie się najdalej. Czy dosyć tam przestrzeni?
— Ależ, możemy się cofać swobodnie.
— Więc niezadługo do was zawitamy.
Cofnęli się aż do najbliższego korytarza. Po jakimś czasie nastąpiła straszliwa detonacja, którą nietylko usłyszeli, ale i odczuli. Ściany zachwiały się, ze sklepienia padały gruzy. Nareszcie rozległ się głos Piorunowego Grotu:
— Emmo, gdzie jesteś?
— Tutaj! — zawołała radośnie, śpiesząc przez korytarz.
Przy gruzach stał Piorunowy Grot. Oświetlała go latarka. Emma padła w jego objęcia.
— Mój Antonio! — szepnęła. — Byłabym umarła...
— Chwała Bogu, że zło minęło, — rzekł ciepło.
Obok niego wyrosła postać Bawolego Czoła.
— Gdzie jest Karja, córka Miksteków?
Zapytana przybiegła; padli sobie w objęcia.
Zjawił się Sternau, witając wszystkich uściskiem ręki. Opowiedziano sobie w krótkich urywanych zdaniach ostatnie zdarzenia.
— Jakto? Wyrwałaś nóż Verdoji i groziłaś temu łotrowi? — zapytał Piorunowy Grot narzeczonę.
— Tak. Nie pozwoliłam mu się dotknąć. Gdyby śmiał, zabiłabym jego, lub siebie.
— Moja ty bohaterko! — zawołał, przyciskając ją do piersi.
W tej samej chwili ktoś zapytał Karję:
— Córka Miksteków zabiła Paredera własną ręką?
Był to Niedźwiedzie Serce, którego Karja kochała, choć niegdyś była tak naiwna, że oddała serce hrabiemu Alfonso.
— Tak — powiedziała cicho.
— A później córka Miksteków oswobodziła towarzyszy?
— Tak.
— Córka Miksteków jest bohaterką i zasługuje na to, aby wejść do namiotu wielkiego wodza.
Apacz pogłaskał ją po głowie i odszedł. Karja wiedziała, że znaczy to u niego więcej, aniżeli tysiące słów.
Sternau przerwał powitalne rozmowy napomnieniem:
— Odłóżmy to na później, a pomyślmy o chwili obecnej. Trzeba obejrzeć cele, w których byliście zamknięci, i trupy zabitych.
Mariano, wziąwszy jedną z latarni, ruszył pierwszy. Zbawcy naszych jeńców wzdrygnęli się na widok wąskich, wilgotnych podziemi. Gdy podeszli do obydwóch trupów, nie mogli przemówić ani słowa. Uczuli, że stoją przed jawnym dokumentem karzącej sprawiedliwości Boskiej.
Nagle rozległ się przeraźliwy, długi krzyk.
— Co to? — zapytał Piorunowy Grot.
— To Verdoja — odparł Mariano.
— Okropność — rzekł Sternau. — Muszę go zobaczyć.
Ruszyli naprzód; obydwie dziewczyny uprosiły kapitana Ungera, aby pozostał z niemi.
Gdy doszli do studni, rozległ się znowu krzyk. Niema chyba na świecie zwierzęcia, któreby podobne dźwięki wydobyć potrafiło. Słuchaczy przejął taką grozą, że odwrócili się na chwilę od studni.
— Nie chciał powiedzieć, w jaki sposób można drzwi otworzyć? — zapytał Sternau.
— Nie. Chciał, byśmy zginęli.
— W takim razie to naprawdę jakiś potwór. Jednakże chciałbym z nim pomówić.
Rozwinął lasso, związał je w jedno z lassami Bawolego Czoła i Niedźwiedziego Serca, wziął latarkę i spuścił się nadół.
Na dnie oświetlił latarką leżącego Verdoję. Rozbitek otworzył nabiegłe krwią oczy, wpatrzył się w niego, jakby w upiora, poczem zawołał:
— Psie, czyś to ty naprawdę?
— Tak, to ja, — rzekł Sternau. — Dowiedz się, ty szatanie w ludzkiej skórze, że plany twoje runęły w gruzy. Przybyliśmy, aby uwolnić twych jeńców; drzwi są otwarte na wolność!
— Bądźcie przeklęci!
Verdoja, miotany pasją, chciał się podnieść, ale każdy ruch sprawiał mu takie boleści, że, zamiast słów, wydobył ze siebie jakieś przeraźliwe, nieartykułowane dźwięki.
— Stoisz u progu śmierci — rzekł Sternau. — Zamiast przeklinać, błagaj Boga o litość.
Verdoja chciał podnieść zaciśnięte pięści, lecz nie starczyło mu siły. Zgrzytnął więc zębami jak dziki zwierz i zawołał:
— Precz! Nie pragnę żadnej litości!
Ten okrzyk bezbożny zdusił w piersiach Sternaua ostatnią iskierkę współczucia.
— Więc dobrze, nie zaznasz Iitości, — rzekł. — Nie ruszymy palcem, aby złagodzić twe cierpienia.
Schylił się i rozpoczął badanie nieszczęśliwego.
— To kara Boża — rzekł. — Członki masz złamane; za parę godzin ubędzie cię z pośród żyjących.
Sternau przymocował do lass Verdoję, poczem dał znak, aby stojący na górze zaczęli ciągnąć. Przypuszczali, że to Sternau; po chwili, zbliżający się coraz bardziej ryk uprzytomnił im, kogo wyciągają. Wydobywszy Verdoję ze studni, umieścili go na korytarzu, zdjęli lassa i zarzucili napowrót, aby wspiął się po nich Sternau.
— Cóż poczniemy z tym człowiekiem? — zapytał Piorunowy Grot.
— Przyślę kilku Apaczów, — rzekł Sternau — by go umieścili w przednim korytarzu i orzeźwili wodą. Niech tam leży, aż odda życie. A teraz wracajmy na światło dzienne.
Udali się do niewiast i poprowadzili je przez wyważone drzwi ku wyjściu. Gdy Emma w niem stanęła, zatrzymała się nagle, jakgdyby ją ktoś oślepił. Po chwili oczy jej zaszły łzami; wyciągnęła ramiona, aby objąć Sternaua.
— Nigdy, nigdy, póki życia, nie zapomnę, com panu winna.
Bawole Czoło również wyciągnął dłoń do Sternaua.
— Matava-se, — rzekł — jeżeli zażądasz, bym ci oddał życie, usłucham.
Odsunęli się nieco od piramidy, aby mieć wolny widok. Liczba Komanczów zwiększyła się znacznie. Dochodziła do trzech secin. Wszyscy siedzieli na doborowych koniach i, o ile można było dojrzeć, broń mieli przednią.
Emma przeraziła się na widok tylu wrogów; ostatecznie jednak mężczyźni uśmierzyli jej obawy. Co zaś do Karji, ona zażądała tylko strzelby, by wziąć udział w obronie.
Zanim słońce zaszło, liczba nieprzyjaciół wzrosła do czterystu. Otoczyli piramidę zwartem kołem. Skoro się ściemniło, pozapalali ogniska. Apacze postąpili tak samo; smażyli przy ogniskach mięso świeżo ubitych bawołów. Około północy pogasły ognie, i jedne, i drugie.
Teraz należało zdwoić uwagę. Dopóki płonęły ognie nieprzyjaciela, płonne były obawy napadu, gdyż światło zdradziłoby każdy odruch. Wodzowie postanowili więc, aby wojownicy spać się nie kładli. Na skraju zarośli leżeli strzelcy, przenikając ciemność bystrym, czujnym wzrokiem. W myśl polecenia Sternaua, wystawiono posterunki między pozycją własną a nieprzyjacielską.
Posterunki podpełzły do wroga jak najbliżej. Ludzie uzbrojeni byli jedynie w noże; mieli rozkaz cofnąć się natychmiast, skoro tylko wróg gotowałby się do ataku.
Niedźwiedzie Serce sprawował władzę nad oddziałem, ustawionym po północnej stronie piramidy; Bawole Czoło przewodził Indjanom, czuwającym po stronie południowej; nad wschodnią miał pieczę Piorunowy Grot, nad zachodnią Sternau. Sternau objął równocześnie dowództwo ogólne; wybrał sobie trzech rączych gońców, którzy mieli komunikować towarzyszom jego rozkazy.
Około drugiej po północy, Piorunowy Grot pchnął do Sternaua człowieka z wiadomością, że nieprzyjaciel ciągnie na północ i na zachód. Niedługo potem, Niedźwiedzie Serce i Bawole Czoło przysłali meldunek, iż wszyscy Komanczowie podążają ku zachodowi. Wyjaśniało się, że wróg w przerażającej sile czterystu ludzi chce zaatakować Apaczów od zachodu. Sternau rozkazał więc, aby wszyscy Apacze zebrali się po jego stronie. Zaledwie spełnili to polecenie, przypełzły wysłane naprzód posterunki z wieścią, iż wróg idzie od zachodu.
Sternau zwrócił się do Niedźwiedziego Serca:
— Niechaj brat mój weźmie pięćdziesięciu wojowników, okrąży z nimi Komanczów i spadnie im na tyły. Łatwo znajdzie konie; niechaj wsiądzie na nie ze swoimi ludźmi i tratuje wroga.
— Uff! — odpowiedział Apacz, zachwycony pomysłem. — Matava-se to dzielny wódz; osiągniemy wielkie zwycięstwo.
Wódz odszedł. W ciągu krótkiego czasu niepostrzeżenie zniknął ze swoim oddziałem. Sternau wydał teraz rozkaz pozostałym stu pięćdziesięciu ludziom, aby nie strzelali do jeźdźców, ponieważ koni dosiądą ich bracia. Oczekiwali rozpoczęcia walki, której wynik był bardzo wątpliwy.
Gdy na wschodzie powoli zaczęła się przecierać jutrzenka i już można było od biedy rozróżnić poszczególne przedmioty, rozległy się nagle z czterystu piersi głośne okrzyki wojenne i Komanczowie ruszyli do ataku.
Napastnicy szli pieszo. Dzięki temu tworzyli dogodny cel dla Apaczów. Zaledwie się zbliżyli, Sternau dał rozkaz i padło równocześnie sto pięćdziesiąt strzałów.
W szeregach Komanczów powstał popłoch; a tymczasem oddział Sternaua naładował strzelby i dał ognia, który poczynił takie same spustoszenie, jak za pierwszym razem.
Przeraźliwe ryki świadczyły o wściekłości Komanczów. Skupili się i po raz drugi usiłowali natrzeć. Apacze nie mieli czasu ładować jednorurek; zapowiadała się walka twarzą w twarz.
Już wyciągnęli tomahawki, gdy nagle nadciągnął w pełnym galopie jakiś oddział — był to Niedźwiedzie Serce ze swoimi pięćdziesięcioma ludźmi. Cichaczem wpadli na karki zwartych Komanczów, masakrując ich straszliwie.
Był już prawie dzień; Sternau mógł ogarnąć wzrokiem arenę walki. Zorjentował się natychmiast, co trzeba rzucić na szalę.
— Na koń — i w cwał zawołał.
Konie Apaczów stałe przypadkowo tutaj, po zachodniej stronie piramidy. W przeciągu niespełna minuty jeźdźcy ruszyli na Komanczów. Ci nie spodziewali się takiego ataku; do odparcia nie mieli siły. Zawrócili więc i, przedzierając się przez wrogów, zaczęli uciekać na równinę. Zwycięstwo osiągnęli Apacze; zdobyli blisko sto skalpów, sami jednak stracili około trzydziestu ludzi.
Gdy Apacze odpoczywali, Komanczowie zaczęli się gromadzić na zachodzie. Postąpili dziś tak samo, jak wczoraj: otoczyli piramidę, aby odciąć Apaczów.
Sternau odbywał naradę z wodzami.
— Teraz możemy się przedrzeć — rzekł. — Komanczowie nie zatrzymają nas; klęska odebrała im odwagę.
— Poco odchodzić? — zapytał Niedźwiedzie Serce. — Komanczowie nie mogą nas tutaj pokonać, a wkrótce przybędą moi bracia.
Reszta była tego samego zdania; Sternau więc musiał ustąpić.
Tymczasem Verdoję przeniesiono ku wyjściu, gdzie jeden z Indjan pozostał przy nim na straży. Apacz ten mógł wkrótce zejść ze swego posterunku, gdyż Verdoja zmarł w okrutnych mękach. — —
Ubiegły dwa dni, a oczekiwani wojownicy nie przybywali. Zdawało się, że liczba Komanczów wzrasta. Nareszcie w nocy jeden z najbardziej wysuniętych naprzód posterunków ujrzał człowieka, czołgającego się na brzuchu. Wzrok obydwóch spotkał się równocześnie; leżeli w odległości zaledwie ośmiu stóp od siebie. Apacz już miał dobyć noża, gdy wstrzymał go szept jakiś. Przeciwnik jego był również Apaczem, lubo należał do innego szczepu. Przyczołgał się bliżej i szepnął:
— Brat mój na warcie? Jaki wódz wyznaczył mu posterunek?
— Matava-se.
Nieznajomy zmieszał się i zamilkł. Po chwili rzekł:
— Czy Matava-se jest tutaj z moimi braćmi?
— Tak.
— W takim razie dokażą czynów bardzo walecznych. Gdzie mogę zobaczyć się z wodzem?
— Idź dalej. Zaprowadzę cię do niego.
Apacz usłuchał i przyczołgał się do zarośli; stamtąd poprowadzono go do Sternaua, który własnie odbywał naradę.
— Kim jesteś? — zapytał.
— Jestem Krążący Sęp, wódz Apaczów szczepu Llanero — brzmiała odpowiedź.
Na te słowa wstał Niedźwiedzie Serce i podszedł do przybysza.
— Tyś jest Krążący Sęp? Uff, w takim razie jesteś moim bratem. Witam cię. Kiedyż przybędziesz ze swoimi Apaczami?
— Przybywam jako posłaniec.
— Nie jako wódz?
— Nie. Latający Koń zebrał wodzów Apaczów, aby im powiedzieć, że wojna wybuchła w Meksyku i że Juarez jest przyjacielem Apaczów. Obecni byli wszyscy wodzowie. Ale oni nie chcą rozpoczynać wojny z prawym wodzem Meksyku. Dlatego zakopali w ziemię topór wojenny, mnie zaś posłali, abym ci o tem doniósł.
— A więc nie przybędą do nas wojownicy?
— Nie. Latający Koń kazał ci powiedzieć, abyś wrócił ze swoimi wojownikami na miejsce łowów robić mięso.
Niedźwiedzie Serce pochylił głowę. Przerwał pierwszy milczenie Bawole Czoło, który rzekł:
— Od kiedyż to mają Apacze dwa języki? Raz mówi Latający Koń, że winniśmy wziąć topór wojenny, to znowu, że należy go zakopać. Odnieśliśmy wielkie zwycięstwo, zdobyliśmy sto skalpów i mamy wracać, aby robić mięso?
— Od ciebie nikt nie wymaga posłuszeństwa; jesteś przecież wodzem Miksteków — odparł posłaniec.
— Więc milczę! — rzekł ostro Bawole Czoło.
— Cóż mówi na tę wieść Matava-se? — zapytał Niedźwiedzie Serce.
— Kocham pokój, choć pomagam przyjaciołom. Niechaj brat mój Niedźwiedzie Serce postąpi, jak uważa.
Posłaniec rzekł:
— Oznajmiłem, o czem mi oznajmić kazano; niechaj się bracia moi naradzą. Muszę wracać w ciągu tej jeszcze godziny, taka bowiem jest wola wodzów.
Po tych słowach pożegnał się Krążący Sęp i znikł tak samo pośpiesznie, jak przybył. Drogę miał bardzo niebezpieczną, musiał się bowiem przekradać przez straże Komanczów. Gdyby go schwytali, straciłby czuprynę.
Wodzowie chwilowo nie omawiali sprawy. —
Nad ranem dały się słyszeć z obozu Komanczów jakieś okrzyki triumfu; widocznie spotkało ich coś radosnego. Gdy się rozwidniło, można było ustalić przyczynę tej radości. Oto w nocy przybyły nieprzyjacielowi posiłki. Zebrało się teraz przeszło tysiąc Komanczów. Posiłki tworzyły elitę wojsk, wysłanych przez wodzów do dyspozycji prezydenta.
Sternau stracił ostatek nadziei. O ucieczce mowy być nie mogło, pozostawała tylko śmierć.
Wojownicy Apaczów posępnem okiem patrzyli na przeważające siły wrogów. Z chwilą, gdy odmówiono im pomocy, opuszczał ich również duch walki.
Matave-se wdrapał się na szczyt piramidy. Chciał być sam, chciał namyśleć się nad położeniem.
Położenie było groźne. Gra szła przecież o wolność, może o życie. Sternau pytał siebie, czy zobaczy kiedy swą rodzinę...
Sięgnął do kieszeni, aby przeczytać raz jeszcze ostatni list Rosety, a ponieważ zamiast listu wyciągnął plan piramidy, rozłożył go i po raz dziesiąty rzucił nań okiem, raczej nieświadomie, aniżeli celowo.
Korytarze były zbudowane regularnie; jeden tylko bardzo krótki, odbiegał od innych. Wyglądał na planie jak długa wąska cela. Na rysunku napisane było obok niego słowo: peta-pove; był to wyraz, którego Sternau nigdy nie słyszał.
Gdy tak rozmyślał biały wódz, wdrapał się na górę Miksteka.
— Czy brat mój słyszał kiedy słowo: peta-pove?
— Tak mówią Indjanie plemienia Jemes. Słowa znaczą: zestępować w dolinę. Dlaczego brat mój pyta o to?
Indjanin nie otrzymał odpowiedzi, Sternau bowiem podniósł się i zaczął badawczo patrzeć na zachód, gdzie się Kordyljery wznoszą z nad niziny Sonora. Przyszła mu teraz jakaś myśl do głowy; odwrócił się i rzekł:
— Niechaj brat mój idzie za mną!
Pośpieszył na to miejsce, gdzie miały swe posłanie dziewczęta. Tam wziął małą beczułkę prochu, należącą do zapasów hacjendy, zapalił większą ilość latarni i przywołał kilkunastu krzepkich Apaczów. Dał im do rąk młoty, motyki i drągi żelazne, polecił Niedźwiedziemu Sercu, aby doglądał obozu, poczem znikł, wraz z Bawolem Czołem w otworze, wiodącym do wnętrza piramidy.
Poszli po raz pierwszy na prawo, aż dotarli do drzwi. Ponieważ nie ustępowały pod uderzeniami motyk i drągów żelaznych, wysadzono je w powietrze, a wnet po nich i drzwi następne. Dotarli teraz do schodów, prowadzących wbok. Tu natrafili na drzwi, zamykające przestrzeń, którą Sternau uważał, według planu, za długą, wąską celę. Po wysadzeniu przegrody musieli zejść na kilka stopni wdół, aż dotarli do wąskiego, wysokiego sklepienia, które zdawało się nie mieć końca. To przejście podziemne, wydrążone w cegłach, prowadziło wprost ku zachodowi.
O tem właśnie myślał Sternau, usłyszawszy, co znaczy obce dlań słowo. Pośpieszył teraz ciemnym korytarzem, skąpo oświetlanym latarką. Szedł tak, nie wiedząc, jak długo idzie, aż zatrzymał się nagle przed jakiemiś stopniami. Wspiął się po nich na górę i ujrzał sklepienie napełnione olbrzymiemi głazami.
Teraz ujęto za motyki i drągi. Odsunięto głazy i — nagle zalało ich światło dzienne. Powiększono otwór; po jakimś czasie wszyscy wyszli przezeń i znaleźli się w małej dolinie, w której nie było nic, prócz kamiennych głazów.
W odległości jakiejś mili angielskiej ujrzeli na wschodzie kontury piramidy, między nimi zaś a dolinką gromady Komanczów. Konie nieprzyjaciół pasły się zaledwie o pięćset kroków od doliny.
— Cóż powie mój brat na to odkrycie? — zapytał Sternau wodza Miksteków.
— To odkrycie ratuje od zagłady wiele istnień ludzkich — odparł zapytany ze spokojem, choć z oczu jego można było wyczytać, iż serce ma wezbrane radością.
— Komanczowie posądzą nas o czary.
— Będą szukać Apaczów i nie znajdą; uciekniemy bowiem na ich własnych koniach. Karja, córka Miksteków, nie umrze z ręki brata swego, który nie dopuściłby, aby shańbiło ją małżeństwo z Komanczem.
Brat myślał zawsze o siostrze.
— Teraz jednak musimy wracać — ostrzegł Sternau. — Nikt nie powinien nas tutaj widzieć.
Zestąpili znowu do korytarza, zasłoniwszy otwór kopcem kamieni. Potem powrócili do piramidy przejściem podziemnem.
Rozpoczęła się wielka narada wodzów, do której wciągnięto i wojowników.
Postanowiono rozstać się dopiero za Kordyljerami. Wódz Apaczów dorzucił nawet:
— Niedźwiedzie Serce kocha swych przyjaciół; odprowadzi ich więc do Guaymas.
Policzki Karji spłonęły rumieńcem. Wiedziała doskonale, do kogo się te słowa odnoszą.
Ze względu na podróż przez góry, trzeba było pomyśleć o obfitym zapasie prowiantów. Ponieważ koni nie można było przeprowadzić przez podziemne przejście, postanowiono je zostawić na miejscu, a zagarnąć konie Komanczów.
Każdy był zajęty przygotowaniami do podróży. Trzeba było zabrać wszystko, co się tylko dało; Apacze przygotowali nawet swoje siodła; nie chcieli się bowiem rozstawać z niemi.
Gdy słońce skłoniło się ku zachodowi, Karja weszła na szczyt piramidy. Stanęła tu wysmukła i piękna; wiatr poruszał jej suknię; ciemne policzki ożywiły się pod pocałunkiem zachodzącego słońca. O czem myślała? Patrzyta w kierunku północnym. Nie leżała tam Guaymas, a bliższy cel ich podróży, ani utęskniona ojczyzna Karji, hacjenda dei Erina. Nie! Rozciągały się pastwiska i mateczniki Apaczów, Apaczów, z pośród których Niedźwiedzie Serce był tak bliski jej sercu.
Jakże mogła się łudzić, że kocha hrabiego Alfonsa. Jakże innym jest Niedźwiedzie Serce! Zatopiona w myślach, nie słyszała, że na drugą stronę piramidy ktoś wszedł: był to ten, o którym myślała.
Niedźwiedzie Serce, ujrzawszy ją, stanął jak wryty. Zachwycił go odblask słońca na jej włosach i policzkach, zachwyciły ciemne oczy, ze smutkiem wpatrzone wdal. Teraz usłyszała jego kroki i odwróciła się śpiesznie. Gdy go ujrzała, oblała się rumieńcem aż po koniuszczki włosów, mimo, że cerę przecież miała ciemną. Wódz zauważył jej zmieszanie. Podszedł o krok naprzód i rzekł:
— Córka Miksteków płoszy się na widok Niedźwiedziego Serca? Skoro tak, Niedźwiedzie Serce odejdzie, choć nie wie, czem ją obraził.
Odparła szeptem, ledwie dosłyszalnym:
— Nie obraził mnie wódz Apaczów.
Popatrzył na nią badawczo:
— Lecz nienawidzi go; chciałaby uciec, gdy on się zbliża?
— Nie.
— Czy wina to Niedźwiedziego Serca, że idzie za jej śladami? Czy może rozkazywać snom i mówić: to przynoście, tego zaś nie? Dlaczego oko jego widzi w falach rzek i w obłokach nieba zawsze jedną i tę samą głowę, jedną i tę samą postać? Przecież nie jestem Wielkim Duchem, Manitou, abym umiał zabić coś, co we mnie żyje.
Karja milczała. Niedźwiedzie Serce spostrzegł, że dziewczyna drży.
— Dlaczego Karja nie odpowiada? — zapytał. — Jak długo jeszcze będę ją widział? Może kilka dni, kilka godzin... Później zostanie żoną innego...!
— Nigdy nie zostanie żoną innego! — szepnęła.
Podszedł bliżej:
— Powiadasz, nigdy? Czy wierzysz w to, co mówisz? Czy jesteś tego pewna? Powiedz, kochasz mnie, Karjo?
— Kocham cię — rzekła cała w ponsach.
— I ja ciebie kocham. Bądź więc żoną Apacza, jedyną jego żoną. Nie będziesz pracować, jak inne kobiety; będziesz żyła jak białe niewiasty, których każde życzenie jest rozkazem.
Niedźwiedzie Serce objął Karję ramieniem, przytulił do siebie i ucałował, nie dbając o to, że stoją na szczycie piramidy i że ich mogą zobaczyć wszyscy Komanczowie. Tam na dole wydano już na nich wyrok śmierci, a oni tymczasem łączyli się na całe życie.
Stali tak, sprzęgnięci w uścisku, pogrążeni w błogiem zapomnieniu; słońce oświetlało ich purpurą zachodu. Nagle odwrócili się przerażeni, gdyż jakiś głos znajomy zapytał:
— Które z was chore, że się opiera na drugiem?
Był to Bawole Czoło. Ponieważ zbliżała się chwila wymarszu, postanowił poszukać siostry. Nie przeczuwał nawet, że ujrzy ją w objęciach Apacza.
Niedźwiedzie Serce, na chwilę stropiony. opanował się wkrótce i zapytał pewnym głosem:
— Czy Bawole Czoło jest jeszcze moim bratem i przyjacielem?
— Jest nim — odpowiedział tamten poważnie.
— Czy gniewa się na mnie za to, że mu zabieram serce jego siostry?
— Nie gniewa się, bo nikt mu go zabrać nie może. W sercu prawdziwej kobiety znajdzie się miejsce i dla męża, i dla brata.
— Czy pozwalasz mi przybyć do hacjendy dei Erina i przynieść ofiarę poranną?
— Pozwalam.
— Z czego ma się składać?
— Zdecyduj sam. Bawole Czoło nie sprzedaje siostry.
— Czy mam ci przynieść sto skalpów swych wrogów?
— Nie; wezmę je sam.
— Albo dziesięć skór szarego niedźwiedzia?
— Nie; mam ich poddostatkiem.
— Powiedz więc, czego żądasz?
Oczy cibolera zaszły łzą; objął Apacza ramieniem rzekł:
— Nie żądam od ciebie ani skalpów, ani skór, ani złota, ani srebra, żądam tylko aby Karja, córka Miksteków, była szczęśliwa w twoim namiocie. Jesteś mi przyjacielem i bratem, lecz gdyby siostra moja nie znalazła u ciebie szczęścia, rozpłatałbym ci głowę tomahawkiem, a mózg twój oddałbym mrówkom na pożarcie. Idź na swoje pastwiska, pomów ze swoimi, a potem wracaj do hacjendy i bierz dziewczynę.
Po tych słowach Bawole Czoło oddalił się i opuścił piramidę. Podążył za nim dumnie i wyniośle Apacz, którego serce przepełnione było szczęściem z powodu słodkiej rozmowy z niewiastą. — —
Nie wolno było opuścić obozu, dopóki się nie ściemniło. Wojownicy mieli ruszyć z nastaniem ciemności. Gdy więc zapadł wieczór, udali się Apacze do wnętrza piramidy; każdy miał broń przy sobie i rzeczy najniezbędniejsze. Gdy ostatni z nich próg przestąpił, zasunięto wejście kamieniem i orszak cały ruszył w drogę. Na czele szedł Niedźwiedzie Serce, na końcu Sternau.
Minęli schody. Sternau podłożył ładunek prochu pod korytarz i, zapaliwszy lont, podążył za innymi. Nie krzesając światła szczęśliwie minęli przejście podziemne, poczem zasypali natychmiast jego wylot.
Usłyszeli teraz cichy huk, coś jakgdyby dalekie trzęsienie ziemi; nie widać było jednak żadnego błysku. Mina wybuchła i wysadziła korytarz. Teraz nikt nie mógł odkryć, w jaki sposób uciekli.
Coprawda, wydostali się z potrzasku, ale trzeba było jeszcze zagarnąć sto siedemdziesiąt koni.
Posłano wywiadowców, aby zbadali, jak wierzchowce są strzeżone. Wrócili z wiadomością, że spostrzegli trzech wartowników. Wysłano ich zpowrotem, by straż usunęli, poczem wszyscy ruszyli naprzód.
Były to konie indjańskie; dopuściły do siebie czerwonoskórych. nie parsknąwszy nawet i nie zdradziwszy niepokoju. Na rozkaz Sternaua zachowano wszelkie środki ostrożności. Aby nie obrócić na siebie uwagi Komanczów, Apacze dosiadali koni pojedyńczo i pojedyńczo odjeżdżali. Większość ich odprowadzała je o kilkaset kroków i potem dopiero wskakiwała na siodła.
Prerja była tu miękka, więc nikt nie spostrzegł, że konie porwano. Gdy następnego ranka znaleziono ciała trzech zabitych wartowników, Apacze oddalili się już o pół dnia drogi. Komanczowie napróżno usiłowali wytłumaczyć sobie tajemnicze zniknięcie wrogów. — —



VI
ZAGINIENI

Zachodnio-amerykańska rzeka Colima uchodzi do oceanu przez wielką zatokę, zwaną Puerto de Colima lub Manzanillo. Miasteczko zaś Colima leży w bardzo żyznej okolicy i uprawia ożywiony handel. Przy ujściu rzeki zarzucają kotwicę statki o niemałym tonnażu. Właśnie stał teraz w porcie jeden z takich statków. Kadłub posiadał kształtny i miły dla oka; wyglądał jak nowy. Dwaj ludzie, stojący w przystani, przyglądali mu się z zadowoleniem; po jakimś czasie jeden z nich rzekł:
Goddam, to piękny statek. Zbudowano go z pewnością w jakiejś amerykańskiej stoczni.
Człowiek, który to mówił, był wysokiego wzrostu i szczupły; ubranie miał postrzępione.
Widać to z pierwszego rzutu oka — odparł drugi. Ten był szeroki w barach, krępy; gdyby nie podarte lakiery na nogach i pęknięte rękawiczki na rękach, możnaby go śmiało wziąć za marynarza.
— Czy nie możnaby na nim umieścić jakiej armaty?
— Pocóż się pan pyta, kapitanie? Zna się pan przecież na tem lepiej ode mnie.
— Hahaha, tak sądzisz? Ale nie nazywaj mnie kapitanem, gotów bowiem jesteś wygadać się i wtedy, gdy nas będą podsłuchiwać. Jestem czcigodnym dyrektorem teatru — nazywam się Guzman — a ty — no — czermże ty właściwie jesteś?
— Reżyserem.
— Tak, moim reżyserem. Nazywasz się Hermilio Martinez. Zrozumiano?
— Rozkaz, panie dyrektorze! — odpowiedział tamten z karykaturalnym ukłonem.
Dyrektor pytał dalej:
— Jak sądzisz, dokąd ten okręt wyrusza?
— Kto to wie? Ale można się dowiedzieć. Chłopak okrętowy, który siedzi tam w łodzi, należy, zdaje się, do załogi.
Podeszli bliżej do brzegu, przy którym stała łódź kapitańska. Siedział w niej szesnastoletni chłopak i swawolnie przyglądał się obydwom dziwnym postaciom. Dyrektor zapytał:
— Sennor, czy pan ze statku?
Chłopca jeszcze nikt nie tytułował sennorem. Obydwaj więc nieznajomi natychmiast przypadli mu do serca.
— Tak — odparł.
— Jak nazywa się ten okręt?
— „Lady“. Przecież nazwa wypisana jest złotemi literami.
— Nie zauważyłem tego, sennor. Czy ten piękny okręt posiada również kapitana?
— Oczywista — uśmiechnął się chłopak. — Jakżeby bez kapitana?
— Myślałem sobie, może komendant jest porucznikiem.
— To się zdarza tylko na okrętach wojennych.
— Jakże się nazywa ten kapitan, mój panie?
— Master Wilkers.
— Czy pochodzi z Ameryki Północnej?
— A jakże. I ja również.
— Spodziewam się, sennor. A co wieziecie na okręcie?
— To owo. Między innymi sporo rzeczy do Guaymas.
— Do Guaymas? Hm. Czybyście nas nie zabrali? Chcemy również dostać się tam. Gdzie kapitan?
— Na lądzie, ale powinien wkrótce wrócić. Oto i on!
— Który, ten niski?
— Ten z rękami w kieszeniach.
Do nieznajomych zbliżał się mały, suchy człowieczek; zaczerwienione policzki, chwiejny chód i wodnisty wzrok zdradzały, że wypił dziś nieco za wiele.
— Hola, Coq, ruszamy! Idę już! — wołał zdaleka do chłopca.
— Nie tak prędko, sir, — odparł tamten.
— Nie? I dlaczegóż to? Kiedy się zjawiam, wszystko powinno iść raz, dwa; musimy robić trzydzieści węzłów na kwadrans. Zapamiętaj to sobie!
— Chwileczkę cierpliwości. Ci gentlemani chcą z panem mówić.
— Ze mną hm, ze mną? Cóż to za jedni?
Kapitan obrzucił obydwóch dobrodusznem spojrzeniem, uśmiechnął się, strzelił z palców i rzekł:
— Szczury lądowe, co?
Nieznajomi zdjęli kapelusze i stali przed nim w uniżonej postawie. Długi rzekł:
— Wybaczcie, panie kapitanie. Jestem dyrektorem teatru; nazywam się Guzman; a to mój reżyser Martinez.
— Aktorzy? Mili ludzie, zabawni ludzie. Czegóż chcecie ode mnie?
— Słyszeliśmy, że pan płynie do Guaymas. Ja również chciałbym się tam dostać z moją trupą.
— Do djaska! Z ilu osób składa się ta trupa?
— Sześciu panów i pięć młodych, pięknych, wesołych kobiet, sennor.
— Do pioruna, to byłaby frajda! — uśmiechnął się kapitan. — Czy zapłacicie za tę podróż, hę?
— Jeżeli nie dużo...
— Pięć dolarów od osoby, ale tylko za przejazd. Reszta do was należy.
— A więc razem pięćdziesiąt pięć. Czy nie wystarczy jednak okrągłe pięćdziesiąt, sennor?
— Pięćdziesiąt to niby za mało. Ponieważ jednak jesteście aktorami, a w dodatku wodzicie ze sobą kobiety, niech i tak będzie. Ale zapłacić musicie przy wsiadaniu na okręt, inaczej wrzucę was do wody.
— Kiedy odjazd? — Jeszcze dziś wieczorem. Przypływ rozpoczyna się o dziewiątej; o jedenastej ruszamy.
— Dziękujemy pięknie, sennor, za pańską uprzejmą gotowość. O pół do dziesiątej będziemy na pokładzie.
Obydwaj ukłonili się głęboko i odeszli. Posławszy im wesołe spojrzenie, kapitan wszedł na pokład.
Obydwaj aktorzy włóczyli się po wybrzeżu; po pewnym czasie doszli do jednopiętrowej rudery, w której mieścił się szynk; weszli do środka. Nie byli tu obcy; kilka indywiduów, siedzących przy nadłamanych stołach nad sokiem agawy, powitało ich radośnie.
— Cóż, dyrektorze, jeszcze nie?
— Owszem, nareszcie dziś!
— Już czas. Ale jak?
— Aktorzy. Sześciu mężczyzn, pięć kobiet.
— Haha, doskonale! A to stypa!
Dyrektor wychylił jedną szklankę, poczem opuścił knajpę. zapowiadając, iż przyjdzie zabrać całe towarzystwo.
Minął dzień, nastał wieczór. „Lady“ stała gotowa do żeglugi. Wybiła już godzina dziewiąta; marynarze, przechylając się przez, poręcze, z ciekawością wypatrywali pasażerów. Nareszcie przybyła trupa w liczbie jedenastu. Nie mogła się pomieścić w małej łódce; trzeba ją było rozdzielić na dwie części.
Kapitan Wilkers, stojący przy drabince, wyciągnął rękę; dyrektor zapłacił, poczem kapitan udał się na pokład. O paszport lub inne dowody osobiste nikt nie pytał. Nasi pasażerowie zachowywali się nad wyraz skromnie i spokojnie; ustępowali każdemu z drogi. Po jakiej godzinie ich pobytu na statku marynarze orzekli, że przyjęli na pokład towarzystwo zgoła przyzwoite
— Ale czy te ladies wytrzymają podróż? — niepokoił się jeden z nich.
— Fale wysokie; o chorobę morską nietrudno.
Były to próżne obawy; nikt z podróżnych nie dostał mdłości. Okoliczność ta, bądź co bądź zastanawiająca, nie wpadła w oko marynarzom. Aktorzy siedzieli na przednim pomoście, gawędząc. Sternik stał za nimi i obserwował gwiazdy, kapitan zaś, zamknięty w swej kajucie, we śnie szukał ukojenia po wypitce. Nasi artyści siedzieli zbitą gromadą na żaglu; miało się wrażenie, że śpią. Około godziny drugiej po północy poruszył się dyrektor.
— Już czas — szepnął — Mamy za sobą Quatalaxacę. A więc do roboty!
— Wszyscy razem? — zapytał jeden z wrzekomych aktorów, przebrany za kobietę.
— Tak — odparł dyrektor. — Czy widzicie tę chmurę? Zbliża się do nas. Gdy będzie ponad statkiem, niechaj każdy wybierze sobie jednego człowieka. Nóż prosto w serce i nie wyciągać ostrza; wtedy nie popłynie ani kropla krwi.
Przeszło kilka minut; chmura zawisła nad statkiem. Ściemniło się jeszcze bardziej.
— Wstawać! Naprzód! — szepnął dyrektor.
Dziesięciu ludzi zrzuciło teraz jasne części ubrania, by ich zdradzić nie mogły; w ciemnych odzieżach zaczęli się snuć jak cienie. Słyszeć się dały westchnienia, ktoś kilka razy odetchnął głębiej, wkońcu zapanowała cisza.
Dyrektor udał się na tylny pokład. Tutaj stał sternik, zapatrzony w chmury. Poczuł nagle w sercu coś zimnego, twardego; chciał krzyknąć, nie mógł jednak głosu wydobyć ze siebie i padł na ziemię. Przy sterze stanął dyrektor.
Gwizdnął cicho; niebawem wyrósł obok niego reżyser.
— No i cóż? — zapytał dyrektor.
— Wszystko dobrze, sennor.
— Zostańcie przy sterze; ja pójdę do kapitana.
— A cóż będzie z chłopcem? Śpi na dole.
— Nie możemy go użyć.
— Szkoda, taki był miły z niego brzdąc.
Tak rozstrzygnięto los dwóch egzystencyj ludzkich. Dyrektor zszedł do kajuty. Klucz w zamku nie był obrócony. Otworzył więc drzwi i wszedł. Kapitan spał. Morderca podniósł ze spokojem jego kołdrę i z potworną precyzją wpakował mu; ostrze noża w samo serce. Nie wyjmując sztyletu, wyniósł kapitana na pokład.
Po kilku minutach przyniesiono tam również chłopaka okrętowego. Wyciągnięto z pokładu kilka ciężkich kamieni, przymocowano je trupom u nóg, potem wrzucono pomordowanych do morza.
— Przed Cap Lucas będzie krzyżowanie — rzekł dyrektor do swego reżysera i wrócił do kajuty. Tam zaczął studjować dokładnie księgi okrętowe, tabele i wszystkie papiery, które znalazł. Trwało to aż do świtu, poczem wyszedł znowu na pokład. Dmuchnięcie w małą srebrną gwizdawkę zgromadziło wszystkich ludzi.
— Żart się udał, chłopcy, — rzekł przywódca. — No, teraz zaczniecie żyć po królewsku. Tylko chwilowo jeszcze musimy być ostrożni. Wieziemy towar do Guaymas. Tam nikt nie zna ani statku, ani załogi. Zatrzymamy więc nazwę „Lady“, wpisaną do ksiąg okrętowych. Jestem kapitanem Wilkers.
Ochrzcił każdego odpowiedniem nazwiskiem i porozdzielał role. —
Śmigły żaglowiec już następnego dnia zawinął do portu Guaymas.
Guaymas to schludne i sympatyczne miasteczko portowe w prowincji meksykańskiej Sonora. Leży wśród przepięknej okolicy, do której marynarze chętnie urządzają wycieczki.
Kapitan Wilkers z taką swobodą informował się u policji portowej i u kupca, co ma robić, jakby istotnie był właścicielem podanego nazwiska i statku. Załoga spędziła na hulankach kilka dni, choć Guaymas leżało tak blisko od miejsca zbrodni.
Pewnego też dnia kapitan wybrał się na wycieczkę w towarzystwie swego sternika. Wynajęli dwa muły i ruszyli w góry. Nad wieczorem wrócili. Spędziwszy kilka godzin w knajpie, udali się na statek. Po drodze spotkali jakiegoś mężczyznę. Gdy się doń zbliżyli, blask lampy, padający z otwartego okna, oświetlił na chwilę nieznajomego tak, że twarz można było rozpoznać.
Obydwaj, i kapitan i sternik, zmieszali się na widok tej postaci.
— Do djabła! — rzekł pierwszy. — Czy to był duch?
— Jakie podobieństwo... — odparł drugi.
— Niech mnie djabli porwą, jeżeli to nie on! Chodźmy za nim.
Zawrócili za nieznajomym. Zatrzymał się właśnie obok domu, położonego w ogrodzie, i zadzwonił do drzwi. Po krótkiej chwili otworzono mu; w drzwiach ukazała się piękna, młoda kobieta z lampą w ręce. Światło lampy padło na przybywającego; rozległ się głos:
— Ach, więc to naprawdę pan, sennor Mariano? Dobry wieczór! Sennor Sternau oczekuje pana.
— Do djabła, to on! — rzekł kapitan.
— We własnej osobie — potwierdził sternik.
— Wiecie, kto tu mieszka? Ten Sternau, który napadł na nas koło Jamajki i powystrzelał wszystkich moich oficerów, mnie jednego tylko raniąc. Uratowaliście mi wtedy życie, dlatego zostaliście u mnie sternikiem.
— Do kroćset! Czy nie możnaby mu przynajmniej jedną ratę zapłacić? Mam do tego djablą ochotę!
— Co do mnie, to nietylko mam ochotę, ale schwytanie tego łotra jest dla mnie kwestją życia i śmierci. Baczność, wchodzą na werandę ogrodową. Będziemy podsłuchiwać. Jazda, przez płot!
Przeleźli przez płot i schowali się w bujnie rozrośniętych krzakach.
Mieszkańcy domu wyszli tymczasem na werandę. Zsunięto razem dwa stoły i nakryto białym obrusem. Potem umieszczono na nim lampę i postawiono nieco owoców. Rozpoczęła się ożywiona rozmowa. Przy stole siedzieli Sternau, Mariano, Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce, Piorunowy Grot, kapitan Unger, Emma i Karja.
Przybyli do Guaymas dopiero wczoraj, a ponieważ w porcie nie było jeszcze statku, który by ich zawiózł do celu podróży, wynajęli sobie prywatne mieszkania; teraz zebrali się wszyscy w mieszkaniu Sternaua.
Z początku rozmowa toczyła się na tematy, zupełnie dla naszych szpiegów obojętne; wreszcie Emma rzekła:
— Sennor Sternau, co pan zamierza robić po powrocie do Meksyku?
— Chcę skoczyć do Afryki — odpowiedział Sternau. Będę tam szukał starego hrabiego Fernanda de Rodriganda.
— Więc przypuszcza pan, że hrabia jeszcze żyje?
— Nie sądzę, aby umarł w Meksyku. Pani chyba słyszała o tej kanalji nazwiskiem Enrico Landola?
— O tym piracie, którego pan rozgromił koło Jamajki?
— Tak. To on właśnie uprowadził starego hrabiego do Afryki i umieścił na jednej z wysp wschodnich. Wiem dokładnie, gdzie go mam szukać. Jeżeli nie umarł, jest w Harrarze.
— I pan przypuszcza, że wtedy będzie można wreszcie zaciągnąć pętlicę na szyjach Cortejów?
— Tak. Ale pomówmy o czemś weselszem. Dziś pisałem do żony; nie chciałbym wspomnienia jej, tak mi drogiego, zaciemniać ponuremi myślami.
Rozmowa potoczyła się znów na obojętne tematy. —
— Łajdak ten Sternau! — zgrzytnął kapitan, którym nie był nikt inny, tylko właśnie Enrico Landola.
— Musimy go schwytać, master, — rzekł sternik.
— Choćbym miał życiem przypłacić. Ale jak się zabrać do rzeczy?
— To się pokaże. Przedewszystkiem trzeba rozejrzeć się w stosunkach i planach tej całej kompanji — z ukrycia.
— Pah, mam przecież ze sobą moje fałszywe brody i wąsy.
— Wobec takich ludzi lepiej nie ryzykować. Będę działał za was; jutro zacznę szpiegować. Niech mnie djabli wezmą, jeżeli celu nie dopnę!
— Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. Uważajcie, już się żegnają. Musimy pójść za Marianem dowiedzieć się, gdzie mieszka. Przesadzimy płot, później schowamy się za rogiem ulicy. Powinniśmy się rozstać; niech jeden idzie za drugim. Jeżeli jeden z nas ślad zgubi, drugi mu dopomoże.
Przeczekali, aż Mariano ich minął i poszli za nim zosobna, udając beztroskich spacerowiczów. Na wybrzeżu Mariano wszedł do jakiegoś domu.
Kapitan zwrócił się do sternika.
— Wiemy teraz, gdzie mieszka on i gdzie doktór.
Trzeba tylko wytropić ich zamiary.
— Dowiem się — rzekł sternik. — Nie zna mnie Sternau, ani nikt z jego towarzyszy.
— Postaraj się o to jaknajprędzej; najlepiej już jutro rano. —
Następnego dnia o świcie sternik postanowił przystąpić do dzieła; naprzód jednak udał się do przystani, by popatrzeć, czy na pokładzie wszystko jest w porządku. Szczęście mu sprzyjało; na brzegu stali Sternau i Mariano. Obydwaj przyglądali się statkowi. Gdy spostrzegli, że sternik zdąża na pokład, w przeświadczeniu, że należy do załogi, zapytali:
— Czy wiecie, jaki to okręt, sennor?
Sternikowi strzeliła w tej chwili do głowy myśl, która powinna była przynieść wielkie korzyści kapitanowi. Postanowił zrealizować ją, poinformowawszy się jednak naprzód o zamiarach Sternaua. Dlatego odparł:
— Dlaczego pytacie o to, sennor? Czy chcielibyście wsiąść na statek, czy też powierzyć nam jakiś fracht?
— Mam zamiar udać się z kilkoma towarzyszami do Acapulco lub do jakiego innego południowego portu.
— Hm, — rzekł sternik — toby się dało ubić, miałem, bowiem zamiar zawinąć do portu Acapulco.
— Ah, więc pan jest kapitanem?
— Tak jest.
— Kiedy pan rusza?
— Jutro o świcie. Pasażerowie muszą być na pokładzie już dzisiaj wieczorem. Czy chcecie sennores obejrzeć statek?
— Może za godzinę, dobrze? Wtedy omówimy wszystko szczegółowo.
Sternau chciał obejrzeć statek w obecności kapitana Ungera, gdyż ten miał w tej dziedzinie wielkie doświadczenie. Udał się więc wraz z Marianem do miasta, sternik zaś podpłynął do statku. Był zadowolony, iż Sternau obejrzy „Lady“ dopiero później; w międzyczasie można będzie usunąć wszystko, co mogłoby wzbudzić podejrzenie, i urządzić wnętrze statku tak, aby pasażerów nie odstraszało.
Załoga otrzymała odpowiednie zlecenia; gdy po jakimś czasie Sternau wrócił w towarzystwie Ungera, przyjęto ich z wyszukaną grzecznością. Oględziny wypadły tak pomyślnie, że Sternau natychmiast ubił sprawę i zapłacił za podróż zgóry.
Drogę do hacjendy del Erina mogły nasze panie w towarzystwie Piorunowego Grota i obydwóch wodzów odbyć lądem. Była jednak niebezpieczna i wyczerpująca. Dlatego zdecydowały się pojechać również do Acapulco, stamtąd zaś udać się do Meksyku i wrócić do hacjendy. Bawole Czoło i Niedźwiedzie Serce obrali drogę lądową, by wcześniej przybyć do dei Erina i przynieść jej właścicielowi upragnioną wieść, iż córka jego, ocalona, przybędzie wkrótce ze stolicy Meksyku. Obydwaj chcieli jednak ostatni wieczór przed rozstaniem spędzić razem z przyjaciółmi.
Landola, wysłuchawszy sprawozdania sternika, zacierał ręce z zadowolenia.
— Nie potrzeba mi ani sztucznej brody, ani przebrania. Przyjdę na pokład, gdy wieczór nastanie. Wtedy zabierzemy się do nich.
— Czy mają żyć, czy też zginąć?
— Wolałbym wziąć ich żywcem.
— Będzie straszna walka. Każdy z tych łotrów może stawić czoła kilku z nas.
— Pah, napadniemy na każdego zosobna. Nie sprawi to wielkiej trudności. Sternau jest najniebezpieczniejszy, jego więc przedewszystkiem trzeba unieszkodliwić.
— Chyba nieprędzej, aż obydwaj Indjanie opuszczą statek?
— Nie opuszczą wcale; schwytamy ich razem z tamtymi, aby później żywa dusza nie wiedziała, w jaki sposób wszyscy zniknęli. Gdy ich już obezwładnimy, ruszymy na zachód. Znam pewną samotną wyspę, do której nie zbliża się żaden statek. Tam ich wysadzimy. Będą mogli wyżyć na niej, znajdą bowiem wodę źródlaną i owoce. Każda próba ucieczki będzie daremna; zostaną więc naszymi jeńcami, jak długo zechcemy.
— Gdzie leży ta wyspa?
— Daleko od zwykłej drogi statków, pod czterdziestym stopniem szerokości; lepsze to więzienie od warowni, otoczonej Bóg wie jakiemi murami. Wyspa nie ma nazwy; składa się z raf koralowych. Drzewa na niej rosną za małe, aby zbudować okręt. Gdyby się to zresztą nawet jeńcom udało, nie mogliby na tak nędznej tratwie przepłynąć przez wzburzone fale, które dzień i noc walą o brzeg koralowy.
— Będziemy mieli jednak zbyt wielu świadków. Każdy z naszych ludzi może później zdradzić tajemnicę.
Kapitan spojrzał z politowaniem na sternika i rzekł doń wolno, z naciskiem:
— Nie będziemy mieli żadnych świadków; my dwaj tylko żywi opuścimy statek po powrocie z podróży.
Słowa te były aż nazbyt jasne. Sternika przejął dreszcz. Pomyślał o tem, iż kapitanowi może wpaść do głowy, że i dwóch par oczu za wiele, to też postanowił mieć się na baczności. —
Nad wieczorem pasażerowie przybyli na pokład; zostali przyjęci z wielkiemi honorami. Dano im obfitą kolację, którą spożyli w kajucie kapitana; w trakcie tego zjawił się na statku Landola. Przystąpiono do dzieła natychmiast.
Mrok panował głęboki, a ponadto leżała na wodzie mgła tak gęsta, że o trzy kroki nic widać nie było. Kilku najsilniejszych marynarzy stanęło na przednim pomoście, jeden zaś z pośród załogi zszedł do kajuty. Tu ofuknął go domniemany kapitan, którym był w istocie sternik:
— Czego tu szukasz w kajucie, co?
— Przepraszam, sennor capitano, — rzekł marynarz. — Przybył właśnie w łódce jakiś człowiek, który chce mówić z panem Sternauem.
— Ze mną? — zapytał Sternau. — Któż to taki?
— Powiada, że jest właścicielem mieszkania, w którem pan mieszkał. Ma sennorowi coś do powiedzenia w cztery oczy.
— Dobrze; już idę.
Sternau wstał i poszedł za marynarzem, który go zaprowadził na pokład. Tu nagle dwie potężne łapy zasznurowały mu gardło, równocześnie zaś otrzymał w głowę tak straszliwe uderzenie drągiem, że padł na ziemię nieprzytomny, nie jąknąwszy nawet.
— No, z tym sprawa załatwiona, — rzekł pógłosem Landola. — Zwiążcie go i umieśćcie pod pokładem. Po nim sprowadzimy tego Indjanina, ubranego w skórę bawolą; mam wrażenie, że to po doktorze najsilniejszy pasażer z całej kompanji.
Po jakimś czasie marynarz zjawił się znowu w kajucie i rzekł do Bawolego Czoła, iż Sternau prosi na chwilę. Gdy Bawole Czoło, nic nie przeczuwając, wyszedł na pokład, spotkało go to samo, co Sternaua. Po kilku minutach przyszła kolej na Niedźwiedzie Serce.
Ponieważ nikt z nich nie wracał, Mariano wstał od stołu.
— Ciekaw jestem, co to za tajemnicza nowina. Muszę się dowiedzieć.
Opuścił kajutę. Obydwaj bracia, którzy pozostali z paniami i domniemanym kapitanem, napróżno czekali jego powrotu. Po chwili wstali również od stołu, by zobaczyć, co to za ważne sprawy zatrzymują ich towarzyszy.
Przeszło sporo czasu; wreszcie rozległy się kroki. W drzwiach stanął Landola. Panie popatrzyły na niego z lękliwem zdumieniem. Złożył im uprzejmy ukłon i rzekł:
— Moje panie, bądźcie łaskawe pójść ze mną. Panawie chcą z wami pomówić.
Nie przeczuwając nic złego, usłuchały. Wyszły z kajuty na ciemny pokład. Tam pochwyciło je dwóch mężczyzn. Gdy wydały przy tem okrzyk przerażenia, Landola skarcił je temi słowy:
— Proszę milczeć i słuchać, co powiem. Panie same i panowie, którzy wam towarzyszą, zachowaliście się tak wrogo w stosunku do mnie i moich przyjaciół, że muszę was trzymać pod strażą. Panowie są już ujęci; obecnie aresztuję was, moje panie.
— Jakiem prawem? — zapytała Indjanka, szybko wróciwszy do równowagi.
— Prawem silniejszego — rzekł z uśmiechem. — Nie wiem, czy mnie panie znają? Nazywam się Landola.
— Landola, pirat morski, — szepnęła przerażona Emma.
— Tak, we własnej osobie, — odparł z rubaszną dumą. — Wszelki opór pogorszyłby tylko wasze położenie. Nie stanie się paniom nic złego; będziecie nawet mogły chodzić po pokładzie, oczywiście pod strażą; ale jeżeli spróbujecie wyłamać się z pod moich rozkazów, towarzysze pań utracą życie. Nie zobaczą ich panie podczas całej naszej podróży; leżą związani pod pokładem. Powiem sennorom, aby nie próbowali nawet sprzeciwiać mi się, w przeciwnym bowiem razie panie stracą życie.
— Cóż się ma stać z nami? — zapytała Karja spokojnie.
— Osadzę panie wraz z panami na bezludnej wyspie, aby was unieszkodliwić. Po drodze włos wam z głowy nie spadnie, żaden z moich ludzi nie dotknie. Wzamian wymagam bezwzględnego posłuszeństwa i zrezygnowania ze wszelkich prób ucieczki, lub buntu. Teraz proszę za mną; zobaczycie panie miejsce, w którem będziecie przebywać podczas podróży.
Zaprowadził je po schodkach nadół do ciasne] celi, którą zamknął na klucz. W celi było zupełnie ciemno. Obydwie dziewczyny padły sobie w objęcia i tak przytulone do siebie pozostawały bez ruchu przez długą chwilę. Okrutny los wtrącił je znowu ze szczytu szczęścia w potworną otchłań nędzy i rozpaczy...
Landola udał się do mężczyzn. Umieszczono ich nisko pod pokładem, gdzie balast piasku sięgał do wysokości trzech metrów. Ponieważ do najlepszego nawet statku dostaje się zwykle nieco wody morskiej, więc i tu piasek zwilgotniał. W piasku tym leżeli nasi jeńcy. Byli związani łańcuchami, przymocowanemi do palów okrętowych; mogli rozmawiać ze sobą, ale jeden nie mógł dotknąć drugiego. Ręce i nogi mieli skrępowane mocnemi powrozami; nie mogli ruszyć się z miejsca.
Gdy Landola zszedł do nich, przyświecając sobie latarką, która tutaj była potrzebna nawet i w dzień, stwierdził, że wszyscy odzyskali przytomność. Przeszukał ich, potem zaś usiadł obok Sternaua, który go poznał od pierwszego wejrzenia.
— Sennor Sternau, czy przypomina mnie pan sobie? — zapytał uprzejmie.
Sternau udawał, że go wcale nie widzi.
— Ach tak, nie chce mnie pan widzieć? — szydził Landola. — No, cóż począć! Ponieważ jednak inni panowie mnie jeszcze nie znają, powiem, że się nazywam Enrico Landola i jestem kapitanem Sławnej „Pendoli“. Niektórzy nazywają mnie Grandeprisem ze statku „Lion“. A więc przedstawiłem się; mam nadzieję, że słyszeli o mnie panowie, co?
Panowało głuche milczenie.
— Niech i tak będzie — rzekł pirat. — Jestem pewien, że to tylko strach odebrał wam mowę, dlatego też chcę sennorom zakomunikować, jakie mam wobec nich zamiary.
Gdy i teraz nikt nie odpowiedział, obrzucił jeńców złośliwem spojrzeniem i ciągnął dalej:
— Polecono mi unieszkodliwić was wszystkich. Nareszcie jesteście w mojej mocy i mógłbym was bez wysiłku pozabijać. Postanowiłem jednak nie czynić tego, nie przez litość, — tej bowiem słabości Enrico Landola nigdy nie okazywał — ale ze względu na zwykłe wyrachowanie. Jeżeli was unieszkodliwię, czeka mnie wielka nagroda. Nagroda może mnie jednak minąć, gdyby upewniono się, że co do joty spełniłem dane mi polecenie. Jeżeli wam jednak daruję życie i ukryję was tylko, mogę wydobyć was w razie potrzeby na światło dzienne. A więc ten, kto mi obiecał nagrodę, będzie zmuszony dotrzymać słowa. Jeżeli zapłaci, będziecie musieli zginąć bez wieści; jeżeli nie zapłaci, wyciągnę was i uwolnię, ale pod warunkiem, że wynagrodzenie od was otrzymam i zobowiążecie się zaniechać zemsty. Widzicie z tego, że nie chcę waszej zguby, przeciwnie, możecie przy pewnych okolicznościach liczyć nawet na uwolnienie. Dlatego przypuszczam, że będziecie roztropni. Rozumiem przez to rezygnację z jakiejkolwiek próby ucieczki. Przyniosłoby to wam tylko szkodę. Obydwie panie są również schwytane. Będą traktowane godnie, tak samo jak wy; ale za każdą próbę jednej strony, druga życiem zapłaci; za to ręczę słowem.
Landola przerwał w tem miejscu, chcąc zorjentować się, jakie wrażenie wywarły te słowa na jeńcach. Oni leżeli jak przedtem, nie mówiąc ani słowa.
— Komunikuję wam jeszcze, że będziecie tutaj przez całą drogę leżeli, jak teraz; codziennie będzie zachodził ze mną majtek, aby rozwiązywać wam ręce do posiłku. No, to wystarczy. Nie zapominajcie, że macie do czynienia z człowiekiem, który za najmniejsze nieposłuszeństwo karze śmiercią. Życzę dobrej nocy!
Kapitan wziął po tych słowach latarkę, wyszedł i zawarł drzwi na ciężkie, żelazne rygle.
W przeciągu kilku minut w ponurej, wilgotnej komorze panowała cisza. Słychać tylko było, jak od czasu do czasu przebiegają po podłodze szczury okrętowe, zwykli goście pod pokładami statków. Wreszcie Apacz wydał ze siebie jeden jedyny dźwięk:
— Uff!
— Uff! — odparł po chwili Bawole Czoło, wódz Miksteków.
Znowu zapanowało milczenie, tym razem krótkie. Mariano zapytał swego sąsiada, Sternaua:
— Cóż ty na to, Carlosie?
— Nic — brzmiała poważnym tonem wypowiedziana odpowiedź. — Czy nie mógłbyś w przeciągu nocy zwolnić się z łańcucha?
— Niepodobna! Łańcuch za mocny. A zresztą, mamy przecież skute ręce i nogi.
— Cóż, w takim razie musimy się poddać.
Sternau powiedział to głosem spokojnym, zgrzytanie jednak zębów, towarzyszące jego słowom, wskazywało co się z nim dzieje. Wszyscy już nieraz patrzyli niebezpieczeństwu i śmierci w oczy; nie mieli zwyczaju biadać, wiedzieli bowiem, że tylko przy zupełnym spokoju i jasnym umyśle można się uratować. A jednak wszystko w nich wrzało, choć duma nie pozwalała im tego okazać. Po długiem milczeniu, rzekł Bawole Czoło:
— Ten zbój jest zgubiony, jeżeli Karji, siostrze wodza Miksteków, choć włos jeden z głowy spadnie.
Wielki strzelec i teraz myślał nie o sobie, tylko o siostrze.
— Czekałyby go wówczas najstraszniejsze męki — rzekł Apacz.
— Niechaj ich piekło spali, jeżeli choćby w najmniejszym stopniu uchybią Emmie, — powiedział teraz Piorunowy Grot. — Nie zginiemy chyba na tym przeklętym statku.
Sternau, który zawsze ujmował istotę rzeczy, zapytał:
— W jaki sposób pana napadnięto? Czy schwytano sennora za gardło, czy też uderzono?
— Zasznurowano mi gardło — odparł zapytany.
— W takim razie może pan to uważać za szczęście. Uderzenie w głowę, na której są jeszcze ślady rany. byłoby śmiertelne. Ale nie narzekajmy teraz i nie wygrażajmy, a zastanówmy się, czy naprawdę żaden z nas nie mógłby się uwolnić z łańcuchów. Mną zajęli się najqorliwiej: jestem mocniej spętany od was. W przeciwnym razie, udałoby mi się odkręcić żelazo.
Poszli za jego radą. w ciemności słychać było szczęk żelaza, uderzenia o śruby. Wszystkie wysiłki okazały się daremne.
— Nie poradzimy — rzekł Mariano. — Musimy zdać się na przypadek.
— To rzecz bardzo wątpliwa, aby nam pomógł, odparł Sternau. — Ten człowiek na pewno wypłynie w nocy na morze. Jeżeli do tego czasu nie uwolnimy się, zostaniemy jeńcami i będziemy nimi tak długo, dopóki nie raczy nas zabić, lub wysadzić na bezludną wyspę. W drodze będziemy musieli walczyć nietylko z ludźmi, ale i z naturą. Więzów nie potrafimy rozpętać. Jedyna ewentualność to ta, że paniom się uda dostarczyć nam narzędzi, dzięki którym moglibyśmy się uwolnić od łańcuchów. Gdyby to nawet było możliwe, zaniechałyby tego, naraziłyby nas bowiem na śmierć. Uważam, że najlepiej będzie znosić ciężką próbę cierpliwie. Jeżeli będziemy mocni w sobie i ufni, jeżeli będziemy starać się o to, aby zdrowie nasze niezbyt ucierpiało, godzina wyzwolenia nadejdzie dla nas bezwątpienia. Wierzę, iż Bóg nas nie opuści!
Te słowa, pełne siły i przekonania, dodały jeńcom otuchy. Zapadła znowu głęboka cisza. Od czasu do czasu słychać było tylko ocieranie się łańcuchów o piasek. Po jakimś czasie nasi jeńcy zasnęli. Obudzili się dopiero wtedy, gdy fale morskie obryzgiwać zaczęły dolny pokład pianą; był to dowód, że statek opuścił przystań. Dokąd ich niósł, o tem nie mieli pojęcia...
Jak i poco opisywać dnie, tygodnie, spędzone w ciemnej norze pod pokładem? Jak opisywać przeżycia jeńców podczas tej strasznej podróży? Obie dziewczyny cierpiały najbardziej, choć mogły zażywać powietrza i światła. Brak im było tego twardego samopoczucia, które mieli mężczyźni, nie tracący ani na chwilę przekonania, że dzień wyzwolenia przyjść musi.
Po długiej, nieskończenie długiej podróży, podczas której nie zatrzymali się ani razu, fale zaczęły pewnego dnia uderzać o pokład coraz wolniej; dał się słyszeć zgrzyt kotwicy, nastąpiła cisza, poczem rozległ się odgłos kroków ze stopni, prowadzących na dolny pokład.
— Teraz zbliża się rozstrzygnięcie — rzekł Sternau. — Lepsze to od tej śmiertelnej niepewności.
Otworzono celę. Wszedł Landola z marynarzami.
— Zdjąć łańcuchy! — rozkazał. — Ale związać ich tak, by nie mogli ani stanąć, ani ruszać rękami.
Zaniesiono jeńców na pokład i ułożono, jak kloce. Po raz pierwszy od długiego czasu oddychali wolnem, czystem powietrzem. Nie głodowali przez ten czas, nie dręczyło ich pragnienie, ale od długich tygodni nie mogli się umyć, uczesać; leżeli w napół przegniłych ubraniach, zjedzonych przez szczury. Wpobliżu stały obie dziewczyny. Były dziś również związane.
Po prawej stronie szumiało morze szerokie, po lewej zaś ujrzeli wyspę, otoczoną rafami koralowemi; o brzegi jej gwałtownie biły spienione fale. Wśród tych raf było tylko jedno wolne miejsce, przez które mógł przepłynąć jedynie dobrze zbudowany statek. Jeńcy niebardzo interesowali się wyspą. Byli przeważnie zajęci oglądaniem załogi statku, która zebrała się na pokładzie z kapitanem na czele.
Landola zwrócił się do jeńców:
— Jesteśmy więc u celu, panie i panowie, wyspa ta ma bowiem być waszem mieszkaniem. Nie dowiecie się nigdy, jak się nazywa i gdzie znajduje; nikt nie może was o tem poinformować, wyspa bowiem leży daleko od szlaków morskich i nikt jej nie odwiedza. Nie zginiecie z głodu, nie skonacie z pragnienia, na wyspie są bowiem dwa źródła, owoce, ryby, ptaki i dziczyzna. Broni, którą wam zabrałem, nie otrzymacie zpowrotem, ale możecie przecież zastawiać sidła, lub sporządzić sobie łuki i strzały, by zdobyć żywność i skóry na ubrania. Jak powiedziałem już, może się jeszcze zobaczymy. Moi ludzie przybiją teraz z wami do brzegu wyspy. Gdy się oddalą, będziecie mogli zapomocą ostrych kamieni z łatwością uwolnić się z więzów. Bądźcie zdrowe, sennoritas, bądźcie zdrowi, sennores!
Marynarze umieścili jeńców w dwóch łodziach i odepchnęli je od statku. Udało im się szczęśliwie przepłynąć przez wzburzone fale. Przy brzegu wyspy wylądowali, ułożyli jeńców na ziemi, poczem zawrócili.
Sternau bezwłocznie zaczął trzeć więzy o rafę koralową; czynił to póty, aż oswobodził z nich ręce. Odłamkiem rafy przeciął teraz sznury, krępujące nogi. Po krótkim czasie nikt z pośród jeńców, nie miał już więzów na ciele.
Bawole Czoło podniósł rękę i, wskazując nią na statek, rzekł:
— Czy bracia moi wierzą w to, że uda nam się zdobyć wielkie kanu wrogów?
Mimo tragizmu położenia, Sternau uśmiechnął się rzekł:
— To niemożliwe.
Bawole Czoło wskazał ręką na wodę wzburzoną i niespokojną:
— Czy bracia moi boją się tych fal? Wódz Miksteków przepłynie przez każdą wodę.
— Ale zanim wypłynie, statku już nie będzie. Oto naciąga żagle. Rusza. Jakiż pływak go dosięgnie?
Stało się tak, jak Sternau przewidział. Statek ruszył, a ponieważ dobre miał żagle, wkrótce wyspa zginęła z oczu załogi. — — — — — — — — — — —
Kapitan stał na górnym pokładzie i przyglądał się wyspie przez lunetę. Gdy już nie był w stanie rozpoznać jej konturów, odłożył lunetę i rzekł do sternika:
— Rzecz załatwiona. Ci ludzie mi nie ujdą.
— Naprawdę? A gdyby im się udało oswobodzić?
— To się nigdy nie uda. Oni już nie sprawiają mi żadnych trosk, ale ci ludzie...
Landola wskazał na marynarzy.
— Trzeba zastosować odpowiednie środki — odparł sternik, kryjąc uśmiech.
— Tak, uczynimy to, — potwierdził kapitan. — Kierujmy się na północny zachód. Chcę przybić do wyspy Pitcairn.
— Hm! — mruknął sternik, kiwając głową; widać było, że zrozumiał swego kutego na cztery nogi towarzysza.
Dojechali szczęśliwie do Pitcairn. Kapitan udał się na ląd na swym małym gigu[1]
— Muszę się mieć na baczności — pomyślał sternik.
Landola wrócił zirytowany.
— Nie udało się — rzekł. — Chciałem naszych ludzi zamienić na nową załogę, lecz nie miałem wcale zamiaru tutaj się zatrzymywać. Ale to długa sprawa. Będziemy musieli czekać kilka dni.
— A może ja się tem zajmę, kapitanie? — zapytał sternik.
Nie czuł się dobrze na statku. Landola dał mu wyraźnie do zrozumienia, że pragnie usunąć świadków swojej zbrodni. Reszta załogi nie znała położenia geograficznego tajemniczej wyspy; jedynym więc niebezpiecznym świadkiem naocznym był on!... Dopiero teraz uświadomił sobie, że życiu jego grozi niebezpieczeństwo. Ale Landola uśmiechnął się, jakby mu kamień spadł z serca i odpowiedział:
— To byłoby najlepiej. Możecie zabrać ze sobą jeszcze kilku ludzi, powiedzmy czterech; sądzę, że do jutra znajdziecie, czego mi trzeba.
— Dobrze. Jestem gotów.
— Nie zapominajcie o broni, bo mieszkańcy wyspy nie znają żartów.
Kiedy sternik odszedł, kapitan uśmiechnął się szyderczo i mruknął przed siebie:
— Ten łotr zwietrzył pismo nosem. Ale co do tej załogi, to dał się podejść. Dobrze, że znalazłem towarzystwo z rozbitego okrętu harpunników! Te bestje mają tak znieczulone sumienie, że mogę załatwić wszystko bez ceremonij.
Kapitan poszedł za sternikiem. Ten wkładał właśnie nową marynarkę, przybraną srebrnemi guzikami, na których wyryta była kotwica. Na małym stoliku obok leżał rewolwer. Sternik nabił go, miał bowiem zabrać ze sobą na ląd, jako ochronę przed krajowcami.
— Naładowany? — zapytał kapitan, biorąc do rąk rewolwer.
Podejrzliwego sternika tknęło jakieś przeczucie. Chwyciwszy kapitana za rękę, zawołał:
— Uwaga, kapitanie! Nie żartować z tą sztuką!
— Ani mi w głowie żarty!
Po tych słowach kapitan wyrwał rękę, w której trzymał rewolwer, i pociągnął za cyngiel. Kula przeszła sternikowi przez oko aż do mózgu. Padł zabity.
Teraz kapitan skoczył na pokład i wszczął alarm.
— Sternik się zranił! — zawołał. — Obchodził się nieostrożnie z rewolwerem.
Cała załoga zbiegła nadół i stwierdziła, że sternik poprostu nie żyje. Kto teraz zostanie sternikiem? Oto pierwsza myśl, która nasunęła się tym ludziom bez serca. Trupa wpakowano do worka i wrzucono do wody. W ten sposób Landola pozbył się głównego świadka, który na podstawie swych fachowych wiadomości marynarskich mógłby odnaleźć samotną wyspę. — Ponownie zwołał załogę i oświadczył, że teraz dopiero przystępuje do dzieła na wielką skalę i z tego powodu zaangażował załogę z rozbitego statku.
— Uważają nas za zwykłych kupców; prawdy mogą się dowiedzieć dopiero z biegiem czasu. Dlatego zachowajcie wobec nich milczenie i miejcie się na ostrożności. Nie powinni nawet przeczuwać, jak się nazywam.
Przez dobre traktowanie udało się Landoli pozyskać dla swych celów świeżą załogę. Jeszcze przez szereg lat niepokoił wybrzeża morskie, aż wreszcie zdobyte krwią bogactwo pozwoliło mu na wycofanie się z interesu. — —



VII
PANTERA POŁUDNIA

Podczas, gdy Enrico Landola wiózł swych jeńców przez Ocean Spokojny, skazując na samotność najgłębszą i zapomnienie, w ojczyźnie wypatrywano ich nadaremnie. Daremnie również czekali w Meksyku lord Dryden i Amy na jakiekolwiek wieści od Mariana. Nawet Pablo Cortejo i córka jego Józefa nie mieli pojęcia o losie swych wrogów.
Minęły bez wieści tygodnie, miesiące. W Meksyku panowały w tym czasie stosunki polityczne tego rodzaju, że o stałej komunikacji mowy być nie mogło. Piękny ten i dziwny zarazem kraj nawiedzały wstrząśnienia, których nikt nie potrafił uśmierzyć.
Prezydent Herrera, zwalczany przez Juareza, ustąpił w roku 1850 miejsca swym następcom, których panowanie trwało bardzo krótko. Skazany niegdyś na banicję, wybitny działacz partyjny Santa Anna, został w roku 1853 odwołany z wygnania, lecz, gdy zaledwie ujął ster rządów w swe ręce, został powtórnie obalony i powtórnie musiał uciekać zagranicę. Obalił go Juan Alvarez, który, tak samo jak Benito Juarez, wywodził się z Indjan, a którego ze względu na okrucieństwo, jakiem się wsławił, zwano „Panterą Południa“.
Alvarez, człowiek okrutny, lecz gorący patrjota, złożył dobrowolnie prezydenturę w roku 1855, a miejsce jego zajął Ygnacio Comonfort. Za jego prezydentury został Juarez ministrem spraw wewnętrznych i prezydentem najwyższego trybunału, a tem samem wiceprezydentem republiki.
Współzawodnikiem Comonforta był generał Miguel Miramon, który później zdradził kraj Francuzom, przechodząc na stronę wysłannika Napoleona III, cesarza Maksymiljana. —
Był rok 1857. Minęło siedem lat od czasu, gdy Sternau, Mariano i Unger opuścili Meksyk.
Od północy przybył do miasta jakiś jeździec, okryty kurzem. Widocznie odbył długą, uciążliwą drogę. Za nim jechało kilkanastu vaquerów. Podobnie, jak ich przywódca, uzbrojeni byli od stóp do głów; wyglądali znacznie młodziej od niego. Prowadzili ze sobą muła, który dźwigał jakiś ładunek starannie opakowany, nieduży, lecz, zda się, bardzo ciężki.
Starzec, jadący przodem, minął kilka ulic i zatrzymał się przed pałacem najwyższego trybunału. Tam zsiadł z konia i zapytał odźwiernego, czy może mówić z ekscelencją Benito Juarezem. Odźwierny obrzucił przybysza lekceważącem spojrzeniem i rzekł:
— Dla was niema go w każdym razie.
— Dlaczegóż to?
— Czy rozkazał wam, byście dzisiaj do niego przybyli?
— Nie.
— Czekajcie w takim razie. Bez meldowania przyjmuje tylko przyjaciół.
— W takim razie zamelduj mnie, należę bowiem do jego przyjaciół.
Ta pewna siebie odpowiedź starca wywarła na służącym silne wrażenie. Zapytał:
— Jak się nazywacie, sennor?
— Nazywam się Pedro Arbellez i jestem właścicielem hacjendy dei Erina.
— Ach tak, to co innego, sennor! Odbyliście daleką drogę; wasz wygląd wprowadził mnie w błąd. Muszę dbać o to, by pana mego nie trudzono zbytnio wizytami. Cały świat chce z nim mówić, gdyż u nikogo innego nie można znaleźć sprawiedliwości. Niech sennor wejdzie i niech poleci, aby służba jego zatrzymała się na dziedzińcu.
Vaquerzy wjechali na podwórze, służący zaś zaprowadził Arbelleza do pokoju, który mimo swej przestronności posiadał tylko jedno okno. Wisiały tam dwa hamaki. Na stole stały przybory do pisania i leżał stos papierów. W każdym hamaku siedział człowiek z papierosem w ustach. Jednym z nich był Benito Juarez, najwyższy sędzia kraju. Podniósł się na widok gościa i rzekł:
— Ach, kogo widzę, sennor Arbellez! Nie widziałem pana od siedmiu lat, kiedy to dałem panu w dzierżawę hacjendę Vandaqua. Cóż mi przynosicie?
— Czynsz dzierżawny, sennor, — odparł zapytany. — Oprócz tego mam do pana wielką prośbę.
— Czy to sprawa osobista?
— Nie. Przychodzę do sennora, jako do sędziego.
— Zostanie pan wysłuchany; ale naprzód muszę załatwić sprawę tego sennora. Proszę odłożyć przybory pisemne na podłogę i usiąść na stole. Niestety, nie ma innego miejsca.
Arbellez wahał się przez długą chwilę, ale Juarez poruszył ręką z gestem tak dobitnym, że dzierzawca usłuchał. Teraz zwrócił się Juarez do drugiego gościa. Był to człowiek w średnim wieku, twarz miał zarośniętą i ciemne oczy przenikliwe.
— A więc, sennor, kazałem was zawołać z więzienia, aby pańską sprawę jak najprędzej załatwić. Czy papieros pański pali się jeszcze?
— Tak, panie.
— Dobrze — mówił Jaurez lekkim, wesołym tonem. — Jak długo siedzi pan w areszcie?
— Od trzech tygodni, sennor.
— Ach, to niegrzecznie, muszę przyznać. Muszę prosić panów sędziów o szczyptę szacunku dla obywateli. Wyrok jeszcze nie zapadł?
— Niestety, nie. Wierzę jednak, że będę z niego zadowolony.
— Jestem o tem przekonany — rzekł uprzejmie Juarez. — Nie skrzywdzę nikogo, ani pana, ani pańskiego przeciwnika. A wiec chodzi o strzał?
— Tak jest.
— Czy strzał był celny?
— Trafił tę panią prosto w głowę. Celowałem dobrze.
— Ach, w takim razie jest sennor dobrym strzelcem. Cieszy mnie to, gdyż dobrzy strzelcy są w tych ciężkich czasach bardzo cenni. Dlaczegóż to strzelał pan do tej pani?
— Ponieważ powiedziała mi, że wyjdzie za innego zamąż. Prosiłem grzecznie, aby się opamiętała, ale nie chciała ustąpić, więc ją zabiłem.
— No tak, to jasne, — rzekł Juarez. — Nie chciała pana, więc strzelił sennor do niej. Każdy musi sam ponosić konsekwencje swych czynów. Pański papieros się skończył, czy mogę służyć świeżym?
Podał papierosa gościowi; gość zapalił, Juarez zaś mówił dalej:
— Ojciec tej pani zawiadomił, niestety, władze, musimy więc pomówić o całej sprawie. A więc sennor, przyznaje, że ją zastrzelił?
— Tak.
— W takim razie będziemy zaraz gotowi. Za morderstwo przewidziana jest kara śmierci, każę więc rozstrzelać sennora. Dobrze, mój panie?
Człowiek, do którego te słowa były skierowane otworzył szeroko oczy. Nie liczył się wcale z możliwością takiego wyroku, gdyż Juarez prowadził śledztwo tonem miłej pogawędki.
— Ależ ekscelencjo! Mam wrażenie...
— Pst! — przerwał Juarez. — Między prawdziwymi mężczyznami nie może być w takiej prostej, jasnej sprawie żadnej kwestji. Zastrzelił ją pan, więc zostaniesz sennor rozstrzelany. Każdy musi ponosić skutki swych czynów, jak powiedziałem przed chwilą. Czy da mi pan nieco ognia, bo mój papieros już zgasł?
Juarez zapalił papierosa o papieros mordercy, włożył palec do ust i gwizdnął dwa razy przenikliwie. Natychmiast zjawili się dwaj policjanci.
— Dajcie mi arkusz papieru i zanurzcie pióro w kałamarz! — rozkazał.
Gdy to uczynili, rozłożył papier na kolanach i napisawszy na nim słów kilka, podał mordercy.
— Niech pan czyta. Oto wyrok. Zgadzasz się senor, abym pana zaraz rozstrzelać kazał?
Morderca, trupio blady, rzekł:
— Ekscelencjo, prosiłbym jednak...
— Pst! — przerwał Juarez z uśmiechem pobłażliwości, — Skarżył się sennor przed chwilą, że czekał trzy tygodnie, musiałem więc czem prędzej wymierzyć mu sprawiedliwość. A więc natychmiast, nieprawdaż, sennor? Czy papieros pański jeszcze się pali?
— Tak, dziękuję, — wyjąkał tamten.
— Doskonale! Niech mi sennor wybaczy, że nie mam już dla niego czasu. Adios!
Złożył mordercy uprzejmy ukłon; tamtem uczynił to samo i oddalił się wraz z policjantami. — — Po chwili rozległ się odgłos kilku strzałów. Juarez rozciągnął się w swym hamaku i rzekł:
— Nie żyje. Cóż pan powie o mojej metodzie sądowej, sennor Arbellez?
Zapytany, który śledził przebieg całej sprawy z niezwykłą uwagą, odparł:
— Uważam, że to w każdym razie metoda niezwykła.
— Tak, ale praktyczna, mój drogi Arbellezie, — rzekł sędzia najwyższy. — Wymiar sprawiedliwości musi być naprawdę sprawiedliwy, przyjazny i szybki. Dlatego i my nie powinniśmy tracić czasu. A więc, przywozicie czynsz dzierżawny?
— Tak. Zaraz go przyniosę.
— Zostawcie to, sennor. Przyśle mi pan pieniądze, kiedy się pożegnamy. Wiem, że mnie pan nie oszuka. Przejdźmy lepiej do pańskiej prośby.
— Uprzedzam, ekscelencja, że z nią nie taka prosta sprawa, jak z wyrokiem śmierci.
— To nam nie będzie przeszkodą; każda przecież sprawa wymaga innego czasu. Więc przychodzicie do mnie jako do sędziego?
— Tak. Błagam o sprawiedliwość dla mnie i dla moich.
— Przeciw komu?
— Przeciw wielu. To długa historja, sennor; cierpiałam i cierpię dotychczas tyle, że ojcowskie moje serce ma prawo prosić, abyś mnie, ekscelencjo, wysłuchał.
— Mówcie więc, mój poczciwy Arbellezie, — rzekł sędzia najwyższy. — Wysłucham was aż do końca. Ale zapalcie naprzód mego papierosa.
— Nie mogę palić. Jestem zrozpaczony; łzy mnie dławią.
— Właśnie dlatego powinniście palić. Mam szacunek dla rozpaczy i łez, jeżeli są szczere, ale muszę stwierdzić, że mogą one łatwo w błąd wprowadzić. A najważniejszem zadaniem sędziego jest bezstronne oświetlenie sprawy. Dlatego zapalcie, a potem, gdy miną łzy, opowiecie, co was do mnie sprowadza. Oto ogień.
Arbellez musiał ustąpić. Zapaliwszy, zaczął opowiadać szeroko i długo o swych przeżyciach.
— Przez siedem lat czułem się bezbronny, — zakończył — nie można było bowiem znaleźć w Meksyku sprawiedliwości. Do was jednak mam zaufanie, jak każdy Meksykanin, kochający ojczyznę.
lndjanin słuchał uważnie. w milczeniu; podniósł się z hamaku i zaczął chodzić po pokoju. Rozważał coś długo, poczem stanął przed hacjenderem i rzekł:
— Gdyby to nie pan, sennor Arbellez, opowiadał mi tę historję, nie uwierzyłbym w jej prawdziwość. Ponieważ jednak uważam was za uczciwego, szczerego człowieka, więc ufam każdemu słowu i przyrzekam moją pomoc. Nie wiem jeszcze na czem ona będzie polegać, muszę to dokładnie obmyśleć i poinformować się o różne sprawy. A wtedy, przyrzekam wam solennie, że to całe haniebne sprzysiężenie zostanie odkryte i poniesie karę. Czy zostajecie tu przez czas jakiś?
— Tak, u sir Drydena.
— Ach, u niego. Dlaczegóż to właśnie u niego?
— Chcę zwrócić się do niego z prośbą. Jak już mówiłem przedtem, Piorunowy Grot otrzymał podarunek z pieczary skarbu królewskiego. Brat jego, mieszkający w Niemczech, ma bardzo utalentowanego syna. Piorunowy Grot, który jest narzeczonym mojej córki, postanowił przed siedmioma laty, to jest przed swem zaginięciem, że chłopiec otrzyma połowę skarbu. Wśród ciężkich zamieszek lat ostatnich nie mogłem mu jej posłać, a tymczasem mija okres, w którym zasobne wyposażenie jest chłopcu najbardziej potrzebne. Dlatego wziąłem skarby ze sobą i przywiozłem tutaj: zawiozę je do lorda, niechaj prześle do Europy.
— Gdzie mieszka ten chłopiec?
— W Moguncji, na zamku, którego nazwę zapomniałem. Zamek będzie jednak łatwo znaleźć, należy bowiem do kapitana i leśniczego von Rodensteina. Zapamiętałem sobie to nazwisko.
— Zostawcie więc skarb mnie, zamiast Anglikowi. Gdyby lord go wysyłał, nie przepuściliby go nasi bravos. Chciałbym jednak zobaczyć takiego Meksykanina, któryby dotknął skarbu, jeżeli ja wysyłać go będę. Zastosuję wszystkie środki ostrożności i prześię go do banku w Moguncji. Bank już znajdzie adresata.
— Bardzo jestem wam wdzięczny, sennor; kamień mi zdejmujecie z serca.
— Jak się nazywa chłopiec?
— Kurt Unger. Ojciec jego jest kapitanem okrętu.
— Zapiszę to sobie. Proszę pana. by sennor zamieszkał raczej u mnie, aniżeli u tego Anglika. Może będziemy musieli nieraz pomówić o całej sprawie. Każę panu przygotować wygodny pokój; sir Dryden nie weźmie nam tego za złe. Możecie go przecież odwiedzać. Przynieście skarb. Razem z nim możecie przynieść i czynsz dzierżawny.
Hacjendero kazał zdjąć ciężar z muła i wniósł go z pomocą kilku vaquerów do pokoju. Ładunek składał się z dwóch pakunków; obydwa były zaszyte w surową skórę bawolą. Pierwszy zawierał czynsz dzierżawny w złocie; sędzia najwyższy pokwitował odbiór. Gdy otworzono drugi, klejnoty zalśniły wszystkiemi barwami tęczy. Benito Juarez wydał okrzyk podziwu:
Dios! Co za cud! — zawołał. — Jakie skarby!
Po chwili dodał z ponurą miną:
— Ten skarb, ukryty w pieczarze królów, mógłby uszczęśliwić Meksyk; ale mieszkańcy jego nie są tego warci. Wódz Miksteków ma rację; niechaj tajemnica zginie wraz z jego śmiercią. — Więc to tylko połowa skarbów, które otrzymał narzeczony waszej córki?
— Tak.
— Czy drugą połowę ukryto bezpiecznie?
— Tak. Zakopana leży w miejscu, którego nikt nie odnajdzie.
— I tą część chcecie naprawdę wystać do Europy? I ma ja otrzymać chłopiec, który nie zna wartości skarbu i nie potrafi go z pewnością użyć?
— To już nie moja sprawa; wódz Miksteków sam tak postanowił, muszę więc być posłuszny. Jeżeli powróci, pochwali mnie z pewnością za to, że wykonałem jego wolę.
— Cóż robić? W takim razie kraj nasz musi wypuścić ten skarb. Może dostanie się w godne ręce.
Juarez podszedł do stołu, otworzył szufladę i wyciągnął książkę, w której zaczął czegoś szukać. Zawierała szereg nazwisk, kursy akcyj i papierów wartościowych. Szukał czas jakiś, poczem rzekł:
— Oto Moguncja. W indeksie moim figuruje dom bankowy Voigt & Wallner. Wyślę tam przesyłkę; jestem przekonany, że bank, wobec jej ogromnej wartości, odszuka adresata. Czy chcecie dołączyć jakiś list?
— Ach, sennor, pisać przychodzi mi teraz tak ciężko. Wyręczy mnie miss Amy.
— Przynieście list jeszcze dzisiaj, chciałbym wysłać skarb jutro. Dam mu wyborną eskortę. Sporządzimy teraz wykaz szczegółowy; potem dostaniecie kwit, że skarb z rąk waszych odebrałem.
Gdy się to stało. hacjendero poszedł do pokoju dlań przeznaczonego; oporządziwszy się z drogi, pospieszył do lorda Drydena. W mieszkaniu zastał tylko miss Amy, która przyjęła go z niekłamaną radością:
— Co za niespodzianka, sennor Arbellez! Jakież wieści mi pan przynosi? Czy są jakie nowiny?
— Od czasu mego ostatniego pobytu u pani, żadnych. Opowiem pokrótce, poco tutaj przybyłem.
Usiadł i zaczął opowiadać. Amy słuchała uważnie; zapomnieli zupełnie, że nie są sami, obok w hamaku siedziała dziewczyna, która przed przybyciem Arbelleza czytała coś miss Amy. Była to duenna, towarzyszka miss Amy.
Dziewczyna była ładna. Widać było z pierwszego rzutu oka, że to metyska, córka ojca białego a matki Indjanki. Takie skrzyżowanie ras wydaje zwykle dorodne owoce; jednakże często pod piękną powłoką dziecko ukrywa wszystkie przywary rodziców.
Dziewczyna miała oczy wdół spuszczone i udawała, że zajęta jest wyłącznie książką. Aliści baczny obserwator mógłby zauważyć, że słucha słów starca z natężoną uwagą. Od czasu do czasu zerkała na oboje z pod rzęs; spojrzenie jej miało w siebie coś ze wzroku drapieżnego zwierza, który rzuciłby się chętnie na ofiarę, gdyby nie wstrzymywał go strach. Bystry obserwator i znawca ludzi nie miałby nigdy zaufania do tej dziewczyny. — —
W tym samym czasie w innym domu prowadzono rozmowę na ten sam temat. Domem tym był pałac hrabiego de Rodriganda. W jednym z pokojów leżała w hamaku Józefa Cortejo. Lata, które minęły, nie złagodziły jej brzydoty. Schudła jeszcze bardziej, jeżeli wogóle schudnąć mogła.
Była w złym humorze; gdy służąca weszła, aby ją uczesać, Józefa nie odpowiedziała na uprzejmy ukłon ani jednem słowem. Była to Amaika, ta sama Indjanka, która służyła u Józefy przed laty. W milczeniu zaczęła ubierać swą panią. Po jakimś czasie Józefa zapytała:
— Czy mówiłaś ze swą córką?
— Nie — brzmiała odpowiedź.
— Dlaczego?
— Nie mogę przecież pójść do niej; toby nas zdradziło. A u mnie dotychczas nie była.
— Widzę, że jesteście obydwie niedbałe. Dowiaduj się, że Amy Dryden poszukuje duenny, nie cofam się przed wydatkami i kłopotami, aby polecić twą córkę, widzę ku mej radości, że się plan udaje, że dziewczyna jest przyjęta, a tymczasem, gdy szpieg ma mi donieść coś naprawdę ważnego, niema go!
— Niech sennorita będzie spokojna; przyjdzie — odparła służąca, uspakajając swą panią. — Niech pani pamięta, że ona musi się naprzód wkraść w łaski tej chłodnej Angielki.
— Wiem o tem. Ale służy u niej dosyć długo i mogłaby wreszcie pokazać, że można się zdać na nią. Ta Amy musi zniknąć, albo umrzeć. Gdybym tylko wiedziała, co się stało z Lautreville’em i jego kompanją! — Słyszę kroki ojca. Przynosi mi pewnie gazety.
Stara wyszła. Na progu spotkała Corteja. Ten stwierdził naprzód, czy Amaika odeszła i czy nie podsłuchuje pod drzwiami, poczem wszedł do pokoju córki. Uderzył ją rozpromieniony wyraz jego twarzy. Zauważywszy, że w ręku trzyma opieczętowany list, zapytała prędko:
— List? Od kogo? Czy to wiadomość, na którą czekamy?
— Tak — odparł, oddychając z ulgą.
— Cóż to za list? Pokaż.
Józefa wyciągnęła rękę, lecz Cortejo odsunął ją, podniósł list wysoko do góry i zawołał głosem triumfującego, wyrafinowanego łotra:
— Wygrana, nareszcie wygrana! Teraz możemy być spokojni!
Ojciec wręczył list w drżące ze zniecierpliwienia, chude piszczele córki.
— Bierz i czytaj! Największa to radość i satysfakcja, jakiej doznałem w życiu.
Józefa nie mogła usiąść ze wzruszenia, chodząc po pokoju, czytała, co następuje:

Drogi bracie!
Nareszcie, po długich latach, mogę Ci zakomunikować niezmiernie cenną wiadomość. Wczoraj był u mnie Landola i sprzedał mi ją. Otóż mieszka już od dłuższego czasu w Hiszpanji, o czem nie wiedziałem, i żyje z pieniędzy, zarobionych podczas ostatnich wypraw. Przepuściwszy je do ostatniego grosza, zwrócił się do mnie po nowe. Sprawa tak się przedstawia: spotkał przed laty w porcie Guaymas Sternaua, Mariana, dwóch Niemców, nazwiskiem Unger, i dwóch Indjan, z których jeden zwie się Bawole Czoło, drugi zaś Niedźwiedzie Serce. Ponadto były z nimi dwie dziewczyny — siostra Bawolego Czoła i Emma, córka Pedra Arbellez, hacjendera na del Erina.
Osoby te chciały się dostać morzem do Acapulco; nie znały kapitana. Przyjął wszystkich na swój statek, aby ich zawieźć do tego portu. Na statku związał całe towarzystwo; od dziewcząt dowiedział się, że wszyscy uszli szczęśliwie z rąk Verdoji, któremu poleciłeś ich zniszczyć. Pierwszego wieczora podróży, gdy wszystko było pogrążone we śnie, a po pokładzie przechadzał się tylko jeden wartownik, Landola podłożył lont pod ładunek prochu, mieszczący się na statku i kryjomo odjechał na małej łódeczce. Statek wyleciał w powietrze i poszedł na dno, topiąc załogę i podróżnych. Kapitan przekonał się o tem naocznie. Nikt nie uszedł cało. Przez ten śmiały czyn kapitana jesteśmy wolni od wszelkich trosk. Donoszę Ci o tem pokrótce; postaram się wrócić jeszcze przy okazji do tego tematu.

Twój brat
Gasparino Cortejo.

Józefa wypuściła list z ręki. Była trupio blada, niewiadomo czy ze strachu, czy z radości.
— A więc zginęli wszyscy! O Dios! A więc i on! — triumfowała.
— On? Kto taki? — Prawdziwy Alfonso, zwany Marianem.
— Tak. Pozbyliśmy się ich na zawsze. Myśl o nich pozbawiała mnie snu i spokoju. Teraz jestem pewny siebie i beztroski. Mogę przystąpić do realizacji moich planów.
— Twych planów? Co to za plany?
Cortejo uderzył się z dumą w piersi.
— Milczałem dotychczas, ale widzę, że muszę wreszcie wyjawić ci wszystko. Jak ci wiadomo, mamy teraz dwóch prezydentów; uważam, że jeden z nich nie utrzyma się na stałe, kraj bowiem wymaga rządu jednolitego; wymaga człowieka, który przy bezwzględnym sprycie posiadałby środki do przekupienia swych przeciwników. Tylko taki człowiek zostanie naprawdę prezydentem, tylko on będzie rozporządzał wszystkiemi bogactwami kraju. Tym zaś człowiekiem będę ja.
— Ty? — zapytała Józefa, nie ukrywając zdumienia.
— Tak, ja! — odparł z dumną wyniosłością. — Może cię to dziwi? Bratanka swego uczyniłem hrabią Rodriganda, brata zarządcą jego dochodów. Majątek Rodrigandów wart jest miljony. Czy mam odejść z pustemi rękami? Nie; muszę zatrzymać ich meksykańskie posiadłości. Przedstawiają wartość ośmiu miljonów pesów. Pertraktuję już oddawna z Panterą Południa. Za miljon mogę rozporządzać nim i jego ludźmi. Mamy się spotkać w tych dniach. Może przybędzie nawet dziś wieczorem. Zwolennikami jego są wszyscy mieszkańcy gór, oraz wolni Indjanie południa. Skoro mu dam miljon, rozpocznie werbunek i zjawi się w mieście na czele przeszło dziesięciu tysięcy ludzi. Benito Juarez zostanie schwytany i zabity. Z pozostałymi rzecz pójdzie jak z płatka.
Oczy Józefy płonęły zachwytem.
— A więc to prawda?
— Myślałaś, że śnię?
— O nie. To mnie się zdawało, że śnię. Ja, Józefa Cortejo, od której inni odsuwają się dumnie, mam zostać córką prezydenta, najwyżej postawioną damą tego kraju, Ktoby to przypuścił! Och, pokażę ja tym wszystkim, którzy sobie wyobrażają teraz, że stoją ponad mną. Zapłacą mi za wą pychę wszyscy, wszyscy!
Cortejo przytaknął jej skinieniem głowy.
— Taką ciebie lubię słuchać i oglądać; wtedy wiem, że płynie w tobie krew Cortejów. Było to naszym zwyczajem, żeśmy pognębiali naszych władców i mścili się na ciemiężcach naszych. Czem jest brat mój, czem fałszywy Rodriganda wobec mnie i ciebie? Będę panem kraju. Stworzę z Meksyku królewstwo dziedziczne; jedynym kandydatem na męża dla ciebie będzie potomek królewskiego rodu.
— Ach, gdyby się tak stało! A więc chodzi o mlljon?
— Tak, o okrągły miljon.
— Skąd wziąć tę ogromną sumę, zanim przyznane ci zostaną meksykańskie posiadłości Rodriqandów?
— Sprzedam jedną z nich w imieniu właściciela, albo, co będzie znacznie mniej kłopotliwie i prostsze, daruję Panterze Południa. Mogę poważyć się na wszystko, skoro zniszczyliśmy wrogów.
— Ale czy naprawdę niema już nikogo, kto mógłby wykryć, że Alfonso nie jest prawdziwym synem starego Rodriganda?
— Nie boję się nikogo z tych którzy pozostali przy życiu.
— A Roseta de Rodriganda, obecna pani Sternau?
— Otrzymała cały przypadający jej spadek i jest nieszkodliwa.
— A kapitan Enrico Landola, który zna tajemnicę?
— Otrzymuje ode mnie pieniądze i dlatego będzie milczał. Również nic nie znaczą Arbellez i Marja Hermoyes.
— A więc nie mamy kogo się obawiać. Ale gdybym mogła się zemścić na Amy Dryden, nie narażając nas na jakie złe skutki, byłabym zupełnie szczęśliwa.
— Może i to się uda. Trudno przewidzieć przyszłość. Mam nadzieję, że nic nie zamyślisz, nie poradziwszy się przedtem ze mną. Teraz wiesz o wszystkiem. Muszę iść do prezydenta. Im bardziej wkupię się w jego łaski, tem mocniej będę go później trzymał za gardło. Adios, moja córko!
— Adios, ojcze!
Cortejo ucałował Józefę, odpowiedziała mu również pocałunkiem. Od lat nie okazywali sobie takich czułości.
Gdy odszedł, Józefa podbiegła do lustra i zaczęła się w niem przeglądać, jakgdyby zapytywała siebie, czy jest wystarczająco piękna na córkę prezydenta, albo króla Podczas gdy tak się radziła lustra, zapukał ktoś cicho do drzwi. Józefa rzekła: — wejść — i w drzwiach zjawiła się metyska, która służyła obecnie u Amy Dryden.
— Ach! — rzekła Józefa. — Nareszcie! Myślałam już, że zapomniałaś, na czyim jesteś żołdzie. Czy dowiedziałeś się o czem ważnem?
— O tak, o czemś bardzo ważnem, sennorita, — odpowiedziała piękna łotrzyca.
— Opowiadaj więc!
Dziewczyna usiadła bez ceremonji w hamaku.
— No więc? — zapytała Józefa niezbyt przyjaznym tonem, porównanie bowiem swojej urody z pięknością dziewczyny wyprowadziło ją z równowagi.
— Mam nadzieję, że mnie dzisiaj sennorita dobrze wynagrodzi, — rzekła dziewczyna — przynoszę bowiem dwie niesłychanie ważne nowiny. Pedro Arbellez był dziś u nas.
— Hacjendero z del Erina? — zapytała Józefa zdumiona.
— Tak. Był również u sędziego najwyższego, który mu nawet zaproponował, by u niego zamieszkał.
— Matko Boska! Cóż to znaczy?
— Niewiele. Słyszałam wszystko, byłam bowiem w pokoju miss Amy, gdy Arbellez przybył i wszystko opowiadał. Przywiózł sędziemu najwyższemu czynsz dzierżawny, a oprócz tego jakieś skarby, które mają być wysłane do Moguncji.
Józefa nie dała po sobie poznać, jak silne wrażenie sprawiły na niej te słowa. Rzekła tylko:
— To pierwsza nowina. Niebardzo mnie obchodzi. A druga?
— Jeżeli pierwsza niebardzo panią obeszła, wątpię, czy obejdzie druga. Otóż w domu lorda są wielkie skarby.
— Ach tak! — rzekła Józefa.
— Przechowują tam miljony. Miss Amy mówiła o tem z hacjenderem. Chciał prosić lorda, by w jego imieniu posłał do Europy pewne kosztowności; ale najwyższy sędzia sam się tem zajął, ponieważ los kosztowności, przesyłanych przez lorda, mógłby być niepewny. Miss Amy zupełnie się z tem zgodziła. Oświadczyła, że ojciec jej trzyma w piwnicy około pięciu miljonów pesów i że nie może ich wysłać, w obawie przed bravos. Pesy te nie należą do niego, lecz kapitalistów angielskich, którzy pożyczyli Meksykanom pieniądze. Są to częściowo procenty, częściowo zaś kapitał.
— I to mnie mało obchodzi — odparła Józefa, z trudem ukrywając zadowolenie i radość, — Czy znasz tę piwnicę?
— Tak. Czasami przynoszę z niej żywność.
— Czy wielka?
— Bardzo. Zprzodu mieści się piwnica kuchenna, za nią winiarnia, dalej zaś niewielkie wgłębienie, zabite mocnemi, żelaznemi drzwiami. Tam stoją pieniądze w skrzyniach, również żelaznych.
— Skąd wiesz o tem?
— Miss Amy powiedziała to hacjenderowi, aby mu uprzytomnić, jak przezornie trzeba u nas ukrywać pieniądze.
— I właśnie dlatego postąpiła nieostrożnie. A jeżeli się ktoś o tem dowie i wtargnie do piwnicy?
— To wykluczone, gdyż codzień wieczorem lord odbiera klucze od piwnic. Klucz od wgłębienia, w którem złożone są pieniądze, nosi przy sobie i nigdy się z nim nie rozstaje. Zamyka je wszystkie razem do skrytki w szafce nocnej.
— Tak, w takim razie nikt się istotnie nie może dostać do pieniędzy. No, widzę przynajmniej twoją dobrą wolę. Masz tu pięć dukatów. Uważaj dalej dobrze, zwłaszcza zapamiętaj i powtórz mi dokładnie wszystko, co będzie mówione o zaginionej córce hacjendera i o niejakim Marianie, lub Lautreville’u. Możesz odejść.
Dziewczyna zeszła z hamaku, zarzuciła śmiało swą mantylę, ukłoniła się i opuściła pokój. Józefa nadsłuchiwała, aż zamilkły kroki, potem zaczęła klaskać w dłonie i wołać:
— Zemsta gotowa, gotowa! Gdyby tylko Pantera Południa przybył prędko. —
Ale Pantera Południa nie przybył ani tego dnia, ani następnego. Zato trzeciego zjawił się niespodzianie. Józefę odwiedził znowu jej szpieg w spódnicy, dowiedziała się, że Pedro Arbellez odjechał. Późnym dopiero wieczorem opowiedziała to swemu ojcu. O innych sprawach jeszcze z nim nie mówiła. Nagle otworzyły się drzwi i wsunęła się przez nie jakaś postać tak bezdźwięcznie, jak cień.
Józefa wydała okrzyk przerażenia; nawet Cortejo zerwał się na równe nogi. Wtedy nieznajomy wystąpił z ciemności w orbitę światła i uspokoił oboje ruchem ręki. Był ubrany w zwyczajny strój peona, tylko broń budziła wątpliwość, czy należy do parobka. Ciemne, kręcone włosy, bronzowa skóra i cały zarys twarzy śmiałej, zżartej namiętnością, wskazywały, że człowiek ten należy do rasy indjańskiej. Był to Juan Alvarez, okrutnik, zwany Panterą Południa.
— Ach, sennor Alvarez, tak nas pan przestraszył! — rzekła Józefa. — Czekamy na sennora od przedwczoraj. Witajcie.
Indjanin obrzucił ją wzrokiem zimnym, zdziwionym, i rzekł do Corteja:
— Przychodzę w ciemnościach nocy, aby nie mieć świadków. A wy dajecie mi kobietę za świadka!
— To moja córka — usprawiedliwiał się Cortejo.
— Czy córka nie jest kobietą? — brzmiało ostre zapytanie.
Józefa podeszła do Indjanina i rzekła z pewnością siebie:
— Czy sądzicie, że się lękam Pantery Południa? Czyż to moja wina, że jestem kobietą? Czyż wśród mężczyzn niema bab? Dlaczegóż więc wśród kobiet nie miałoby być mężów? Ojciec mój dzieli się ze mną wszystkiem i nigdy jeszcze tego nie żałował. Przekonajcie się i wy, że jestem godna waszego zaufania i że umiem postępować jak mężczyzna.
Na wąskie usta Indjanina wystąpił lekki, ironiczny uśmiech. Odpowiedział:
— Mówi jak mężczyzna, sennor Cortejo. Jeżeli nie postępuje po męsku, to już wasza sprawa. Pantera Południa zdradza tylko tym ludziom swe tajemnice, którym zdradzać ma ochotę. Przejdźmy jednak do naszej sprawy.
— Siadajcie — rzekł Cortejo, podsuwając Indjaninowi krzesło.
— Nie, — odparł tamten; założył ręce na piersi, obrzucił Corteja wzrokiem pełnym dumy i ciągnął dalej: — będę mówił, stojąc. Ponieważ znalazłem się wobec świadka, o którego obecności nie uprzedzono mnie zawczasu, nie będziemy rozwlekali. Czy macie pieniądze?
— Nie w gotówce.
— W takim razie rzecz skończona.
Indjanin odwrócił się i miał zamiar odejść. Cortejo chwycił go jednak za ramię i rzekł:
— Zostańcie jeszcze chwilę i posłuchajcie, co wam powiem. Mówiłem, że nie mam pieniędzy w gotówce, któż bowiem może dziś położyć na stół cały miljon? Ale mam posiadłości, a każda z nich warta miljony. Gdy sprzedam jakąś, otrzymam pieniądze. Czy mam wam podarować którąś z nich, czy też udamy, że została przez was kupiona? Co wolicie?
Indjanin słuchał odniechcenia; teraz odwrócił się i rzekł:
— Czy macie prawo do sprzedaży, lub też darowania tych posiadłości?
— Mam.
— Czy jesteście wyłącznym ich właścicielem?
— Nie, ale hrabia Rodriganda dał mi jak najszersze pełnomocnictwa. Mogę podpisywać akty w jego imieniu.
— To wasza sprawa. Ja osobiście w to nie wierzę. Ani chcę kupować hacjendę, ani życzę sobie, aby mi darowywano coś, co prędzej czy później zostanie odebrane. Bądźcie zdrowi.
Odwrócił się znowu. Tym razem zatrzymała go Józefa.
— Zaczekajcie, sennor! — rzekła. — Załatwię tę sprawę.
Indjanin znowu uśmiechnął się szyderczo i rzekł niecierpliwie:
— Poco trwonimy słowa? Jakżeż można ubić sprawę, skoro niema pieniędzy, które mi są konieczne.
— Będziecie je mieli.
— Kiedy? — zapytał.
— Kiedy chcecie.
— Miljon?
— Nie; pięć miljonów!
Indjanin cofnął się zdumiony o kilka kroków.
— Ta sennorita nie jest przy zdrowych zmysłach — powiedział.
Cortejo był również oszołomiony. Józefa nie dała się jednak zbić z tropu.
— Nie będę owijała w bawełnę. Ojciec mój przyrzekł wam miljon, nieprawdaż? Chciał wypłacić tę sumę na stół; mogliście ją bez kłopotów schować de kieszeni. Daję o cztery miljony więcej i stawiam dwa warunki: musicie sobie sami przynieść pieniądze i musicie przyrzec, że dotrzymacie obietnicy, danej memu ojcu.
— Gdzie są te pieniądze? — zapytał szybko Alvarez.
— Powiem wam o tem, skoro mi tylko dacie słowo i skoro porozumiemy się jeszcze co do jednego punktu.
— Słucham.
Indjanin stanął przed obojgiem ze złożonemr na piersi rękoma i wpił się wzrokiem w Józefę, która mówiła dalej:
— Są na świecie dwie osoby, na których muszę się zemścić. Powinny umrzeć, albo przynajmniej zniknąć w górach, których jesteście władcą. Ta para, to ojciec i córka. Mają przy sobie pięć miljonów gotówką i mieszkają tu w mieście. Znam skrytkę, w której przechowują te pieniądze, wiem również, w jaki sposób można się tam dostać. Musicie sami sobie wziąć miljony. Musicie uprowadzić te obydwie osoby. Jeżeli to się wam uda, musicie uznać, że ojciec mój zapłacił wam miljon, i dotrzymać danego mu słowa. W razie przyjęcia tych warunków, powiem kogo i jakie miejsce mam na myśli.
— Do djabła! Teraz rozumiem, o kim mowa!... — zawołał Cortejo. — I wiesz dokładnie, że ta olbrzymia suma tam się znajduje?
— Jak najdokładniej. Przecież znasz mego szpiega.
Indjanin położył rękę na jej ramieniu i rzekł zniżonym głosem:
— Sennorita, Pantera Południa nie daje się wywieść w pole, zwłaszcza przez kobietę. Jeżeli kłamiecie, zamorduję was.
— Pozwalam wam na to — odparła bez lęku, patrząc w jego oczy, rozpalone żądzą złota. — Jestem pewna swego.
— W takim razie nie stoi przede mną kobieta, ale mężczyzna. Kto zemstę ceni wyżej nad pięć miljonów, temu można ufać. Zgadzam się na propozycję i przyjmuję warunki.
Nareszcie sprawa została pomyślnie załatwiona. Blade policzki Józefy nabrały rumieńców. Zapytała.
— Porwiecie ojca i córkę na pewno?
— Tak — brzmiała odpowiedź.
— Pokwitujecie memu ojcu odbiór miljona?
— Tak.
— Pomożecie mu zdobyć godność prezydenta?
— Tak.
— Przysięgnijcie.
Wyciągnął obie ręce i rzekł donośnym głosem:
— Przysięgam, że dotrzymam słowa, jeżeli powiedzieliście prawdę. A teraz wymieńcie miejsce, sennorita.
— Czy znacie Anglika lorda Drydena?
Indjanin słuchał; otworzył nieco usta i wydał przez zęby cichy, gwiżdżący ton:
— A więc to u niego?
— Tak. Mam wrażenie, że was to zaskoczyło. Czy chcecie się cofnąć?
— Nie. Mówcie dalej.
— Piwnica ma trzy części; zprzodu mieści się śpiżarnia, za nią piwnica z trunkami i wreszcie ta część w której ukryto ogrom złota. Jest niewielka, zamyka się na drzwi żelazne. Stoją w niej skrzynie, również żelazne. Tam znajdziecie miljony. Wszystkie klucze leżą w tajemnej skrytce szafki nocnej, która stoi w sypialni Drydena. Oto wszystko, co mam do powiedzenia.
— To wystarczy — rzekł Indjanin. — Bądźcie jutro wieczorem w domu, sennorita.
— Poco? Czy macie zamiar przybyć tutaj?
— Tak. Jutro zabiorę pieniądze. Będziecie na miejscu.
— Ja? Dlaczego? — zapytała, przerażona. — Cóż mam robić?
— Nic. Nikt was nie zauważy; umieszczę was w bezpiecznem miejscu. Jeżeli pieniądze znajdą się w piwnicy, odprowadzę sennoritę do domu i dotrzymam słowa; jeżeli zaś wszystko okaże się kłamstwem — następnego ranka powieszę was na drzwiach piwnicy.
— Dios! A jeżeli pieniądze są, a nie będziecie mogli ich dobyć?
— W takim razie żadna wina na was nie spada, ja zaś dotrzymam słowa. Widzicie, że stawiam sprawę uczciwie. Jeżeli jutro wieczorem nie stawicie się, zginęliście — a z wami i ojciec.
Pantera Południa nie czekał odpowiedzi; odszedł zostawiając ojca, i córkę w niezbyt różowym nastroju. A jeżeli szpieg się pomylił? Indjanin nie słyszał tych słów, jakkolwiek wypowiedziano je głośno. Przeszedł wśród ciemności, jakby to był jasny dzień. Jak kot, dostał się na podwórze i przeskoczył przez mur. Szedł teraz przez ulice; po jakiejś godzinie przystanął na brzegu kanału, otoczonego drzewami. Przywarły tam do ziemi liczne ciemne postacie.
Jedna z nich podniosła się na odgłos jego kroków.
— Czy to ty, ojcze?
— Tak, Diego, to ja, — odparł Indjanin. — Wstawajcie; wracamy.
Wszyscy podnieśli się z ziemi; sprowadzono konie, ukryte wpobliżu, niebawem cały oddział był już w ruchu.
Pantera Południa jechał na czele ze, swym synem; reszta podążała w oddaleniu kilku kroków, jak wymagał szacunek dla wodza. Konie szły pewnie, choć noc była ciemna; zdawało się, że znają drogę doskonale. Mijali okolicę, pogrążoną w głębokiem milczeniu. Milczał również Pantera Południa. Wreszcie zapytał syna:
— Czy pamiętasz, jak w roku 1855 wypędziliśmy z Meksyku prezydenta Santa Anna?
Zapytany skinął głową na znak, że sobie przypomina.
— Doszło do strasznej walki ulicznej, w której nasz mały oddział omal nie został rozbity.
— Tak. Otrzymałem cios w piersi, uderzenie w głowę i zwaliłem się na ziemię. Kiedy się obudziłem, leżałem w łóżku, w pięknym pokoju.
— W domu lorda Drydena. Z pewnością byłbym cię wtedy utracił, każda bowiem rana twoja była nieomal śmiertelna. Ale pielęgnowano cię jak syna i wkońcu uratowano. Przysięgliśmy sobie wtedy odwdzięczyć się kiedyś.
— Dotychczas nie było okazji.
— Ale będzie jutro. Mam zabrać z domu Anglika pieniądze, a jego i córkę zabić. Przekona się, że Pantera Południa nie zapomina o dobrodziejstwie, którego doznał. Pieniądze zabiorę, nie zabiję jednak ani ojca, ani córki, tylko wyślę ich oboje, jako jeńców, w dalekie góry Chiapa. Nie powinni nas widzieć; nie powinni wiedzieć, kto im zrabował pieniądze. Dlatego oddam Drydenów w ręce drugiego; ten pochwyci ich i zaprowadzi na miejsce przeznaczone, z którego nie będą mogli uciec, dopóki sam nie zwrócę im wolności.
— Ile jest tych pieniędzy?
— Pięć miljonów pesów.
Syn nie odpowiedział ani słowa. Suma ta była dla niego tak fantastyczna, że nie mógł wprost na myśl o niej tchu złapać. Równie fantastyczne wydawało mu się postępowanie ojca, który z wdzięczności postanowił nie zabijać swych ofiar, ale pieniądze zrabować. — —
Następnego wieczora lord Dryden czuwał wraz z córką stosunkowo dłużej, aniżeli codziennie. Sporządziwszy jakiś szczegółowy raport dla swej władzy przełożonej, gawędził teraz z Amy o niedawnej wizycie starego, poczciwego dzierżawcy oraz o zaginionych przyjaciołach. Amy była pogrążona w smutku i melancholji, lord również usposobiony gorzej, niż zwykle. Męczyło go nerwowe tempo życia meksykańskiego, marzył o powrocie, o chwili, kiedy wydostanie się z tego niespokojnego kraju. Po długiej i wesołej gawędzie rozstali się ojciec i córka. Ponieważ służba już spała, lord sam zapalił światło w sypialni, poczem otworzył szafkę nocną i nacisnął tajemną sprężynę; natychmiast wyskoczyła szuflada; włożył do niej szereg kluczy i zasunął ją takiem samem naciśnięciem sprężyny.
Nie zauważywszy, że z pod łóżka śledzi go czworo oczu, rozebrał się, zgasił światło i udał na spoczynek. Po chwili oddech jego wskazywał, iż zasnął.
— Czy zauważyłeś sprężynę? — rozległ się głos z pod łóżka.
— Znajdę ją w ciemnościach — brzmiała odpowiedź.
— Chodź więc!
Żaden dźwięk, żaden szmer najmniejszy nie zdradził, iż dwie postacie wylazły z pod łóżka i stanęły przy kotarze. Jeden z mężczyzn wyciągnął z kieszeni chustkę, nalał kilka kropel jakiegoś płynu, zawartego we flaszeczce, odsunął kotarę i podszedł do śpiącego. Podsunął mu chustkę pod usta i nos, potem zaś okrył nią całą jego twarz.
— Gotów — rzekł półgłosem. — Dawaj maskę.
— Czy zapalić światło?
— Tak; ale spuść naprzód firanki.
Zapalili światło. Głowę leżącego w narkozie lorda okryli czarną maską podwiązaną pod brodą; maska miała otwory na oczy i usta. Uczyniwszy to, obydwaj Indjanie ubrali go i, z obawy, że się może obudzić, wpakowali mu knebel w usta przez otwór w masce. —
Amy udała się do swojej sypialni; usiadła tyłem do drzwi, przerzucając album, zawierający fotografje znajomych osób. Oglądając ukochane rysy, przypomniała sobie czasy, w których je ujrzała i pokochała na zamku Rodriganda. Była tak zatopiona we wspomnieniach, że nie słyszała wcale cichego szmeru, który się obok niej rozległ. Nie zauważyła również, jak się drzwi otworzyły i weszli ci sami dwaj, ludzie, którzy przed chwilą uwijali się po sypialni lorda.
Obydwaj dali sobie jakieś znaki. Starszy wyciągnął chustkę do nosa i zwilżył kilkoma kroplami płynu z flaszeczki. Teraz zbliżyli się do zatopionej w myślach Amy. Jeden chwycił ją za gardło, drugi położył chustkę na usta i nos. Po chwili leżała w krześle, jak zemdlona.
— Jaka piękna! — szepnął napastnik.
— Nie sprawiajmy jej bólu — rzekł drugi. — Uratowała syna Pantery.
Pierwszy zaczął przerzucać kartki albumu; po chwili rzekł:
— Kocha tych, których fotografje są w tym albumie. Czy pozwolimy jej zabrać ze sobą album?
— A Pantera nie będzie się gniewał?
— Czy musi o tem wiedzieć?
— Więc weź album.
Jeden wziął album do ręki, drugi zaś wysunął się z pokoju; po chwili wrócił z kilkoma Indjanami. Ludzie ci zgasili światło, wzięli ojca i córkę na ręce i ponieśli przez sień i schody. Uszedłszy, otworzyli tylne drzwi, prowadzące na podwórze. Wyrosła teraz przed nimi ciemna sylwetka. Był to Pantera.
— Nareszcie! — rzekł stłumionym głosem. — Za długo się guzdracie. Czy ci oboje żyją jeszcze?
— Żyją.
— Macie klucze?
— Oto są.
— Dobrze. Czy wiecie, gdzie szukać drzwi od piwnicy?
— Tuż pod naszym bokiem, obok schodów.
— Wsadźcie tych dwoje na konie i wywieźcie za miasto. Przyślijcie mi tutaj pozostałych. Czekają tam, w kącie podwórza. Gdyby was kto ujrzał lub schwytał, jesteście zgubieni.
Indjanie, niosący jeńców odeszli; po kilku chwilach podkradły się inne postacie, w liczbie około trzydziestu; weszły do mieszkania i zaryglowały za sobą drzwi od wewnątrz, by im nikt nie mógł przeszkodzić.
Pantera zaczął szukać miejsca, które mu wskazano, i znalazł wreszcie drzwi. Namacawszy na ich płycie żelaznej otwór do klucza, Alvarez dobrał klucz odpowiedni, bez hałasu obrócił go w zamku, i rzekł cicho:
— Drzwi otwarte. Chodźcie za mną po schodach. Niech dwaj ostatni wyciągną klucz, niech zamkną drzwi za sobą i zostaną na najwyższym stopniu schodów, jako warta. Światło zapalimy dopiero na dole.
Tak też się stało. Gdy już wszyscy z wyjątkiem dwóch wartowników znaleźli się w spiżarni, zapalono kilka małych latarek. Teraz można było od biedy się rozejrzeć.
Na prawej ścianie piwnicy mieściły się drzwi. Pantera zbadał zamek, dobrał łatwo klucz. Znaleźli się teraz w zasobnej piwniczce; stały tu rzędem beczki, napełnione winem. Ztyłu widniały żelazne drzwiczki. I do nich klucz znaleziono. Zamek otwierał się ciężko, więc Alvarez odstąpił nieco, by zebrać siły i uderzyć. Nagle drzwi się otworzyły i padły dwa strzały; dwaj Indjanie runęli na ziemię. Reszta cofnęła się w popłochu, jedynie Alvarez nie stracił zimnej krwi. Schylił się nad postrzelonymi i rzekł sucho:
— Nie żyją. Że też nie przewidziałem strzałów automatycznych. Było ich aż dwa. Odsuńcie trupy.
Oświecając piwnicę latarką, uspakajał swych ludzi.
— Nikt nie usłyszy na górze tych strzałów. Przygotowano je dla obrony, a nie poto, by budziły mieszkańców domu. Zresztą, mamy obydwóch wartowników i broń do dyspozycji. Wejdźmy więc!
Mała piwniczka nie mogła pomieścić wszystkich przybyszów. Ci, którzy do niej weszli, zobaczyli sześć czarnych żelaznych skrzyń. Nikt nie wiedział, poco właściwie buszują tutaj. Wódz nie uznał za potrzebne wtajemniczyć swych ludzi, iż ma zamiar zrabować pięć miljonów.
— Bierzcie skrzynie! — rozkazał.
Do podniesienia każdej trzeba było czterech chłopów naschwał.
— No, jazda, zanieść na podwórze.
Pantera oświetlał drogę latarką podczas, gdy ludzie jego wynosili skrzynie.
— Czy słyszeliście strzały? — zapytał wartowników.
— Słyszeliśmy jakieś głuche uderzenie.
— Czy przeczuwaliście coś podejrzanego?
— Nie.
— Więc chodźcie. Zgaście latarnie i zostawcie tutaj.
Tylko wódz nie zgasił latarki; oświetlał nią korytarz i schody. Znalazłszy wszystko w porządku, otworzył drzwi, prowadzące na podwórze, i dopiero teraz zdmuchnął światło. Indjanie podążyli za nim, uginając się pod ciężarem.
Doszedł do muru. Wartowało tu dwóch ludzi przy bloku kamiennym, od którego kilka mocnych desek przerzucono na szczyt muru. — Starannie obmyślił Alvarez przygotowania do kradzieży.
— Czy wozu jeszcze niema? — zapytał wartowników.
— Czeka już — odparł Indjanin.
— Czy było słychać, jak nadjechał?
— Nie; przecież owinęliśmy kopyta koła. Tylko konie parskały nieco.
— Więc uwińcie się szybko.
Po drugiej stronie muru stał wóz, zaprzęgnięty w cztery konie. Ładowano skrzynie. Nie można było uniknąć przy tem hałasu, ale wszystko odbywało się tak błyskawicznie, że Pantera nie czuł obawy, aby ktoś z domowników mógł powziąć podejrzenie. Kiedy już umieszczono skrzynie na wozie, Alvarez dał znak do odjazdu. Jeden z jego ludzi odważył się zapytać:
— Czy nie zabierzemy trupów naszych towarzyszy?
— Nie — odparł ostro Pantera. — Pozostaną tutaj razem z latarkami i deskami, aby nikt nie mógł przypuścić, iż Anglik sam uciekł ze skrzyniami. A więc naprzód! Musimy szczęśliwie opuścić miasto. Kto nam stanie na przeszkodzie, do tego strzelać bez pardonu!
Wóz ruszył. Alvarez stał jeszcze przez chwilę pod murem. Wyciągnął z kieszeni kartkę, rzucił ją na dziedziniec i skoczył na ulicę. Skradał się po niej czas jakiś, poczem spotkał przy ciemnym rogu dwóch mężczyzn i jedną kobietę.
— Możecie iść i sprowadzić mego konia — rozkazał mężczyznom.
Oddalili się pośpiesznie. Alvarez, przeczekawszy, aż ucichły ich kroki, rzekł:
— No cóż, sennorita, nudziła się pani?
— Strasznie — odparła z gniewem. — Obecność moja była najzupełniej niepotrzebna.
— Ależ przeciwnie, nawet bardzo potrzebna. — rzekł szyderczo.
— Czy się udało?
— Dotychczas tak.
— Czy macie wszystkie skrzynie?
— Wszystkie.
— A więc dotrzymacie słowa?
— Nie złamię go, oczywiście, jeżeli w skrzyniach jest pięć miljonów.
Józefa uświadomiła sobie, iż szpieg jej nie mówił o pełnych pięciu miljonach, a o sumie, zbliżonej do wysokości pięciu miljonów. Rzekła więc:
— Przypuszczam, że nie skorzystacie z tego, gdyby trochę niedostawało?
— Czy chcielibyście, abym także trochę nie dotrzymał słowa? — zapytał szyderczo. — Nie mogę rozłożyć swego słowa na części, nie pozwolę więc, aby suma, o której mowa, miała zostać naruszona. Będę się uważał za zwolnionego od słowa, w razie, gdyby zabrakło choć jednego pesa.
— To byłoby ohydne! — zawołała Józefa głośno, zapominając o ewentualnem niebezpieczeństwie. — W takim razie zmusilibyście mnie do zdradzenia, kto zabrał skrzynie.
W słowach tych brzmiała niedwuznaczna groźba. Alvarez uśmiechnął się i rzekł tonem lodowatym, Pełnym szyderstwa:
— Wtedy ja musiałbym zdradzić, kto te skrzynie wyszpiegował, kto mi o nich powiedział i kto tu stał na straży. Oto i mój koń. Dowidzenia, sennorito! Zawiadomię was, ile pieniędzy znalazłem; policzę je co do grosza.
Po tych słowach dosiadł konia i odjechał. Józefa musiała sama wrócić do domu wśród ciemnej nocy w poczuciu, że postawiła na kartę miljony, które jej może nic nie przyniosą. — —
Następnego ranka cały Meksyk był poruszony wiadomością o zniknięciu pieniędzy. Był to rabunek niesłychany. Ludzie nie mogli pojąć, w jaki sposób go dokonano, mimo, iż ślady były przecież wyraźne. Znaleziono aparat do automatycznych strzałów, obydwa trupy, latarnie, deski oraz kartkę, na której ktoś napisał, co następuje:

Taki los powinien spotkać obcych, którzy przybywają do Meksyku pod pozorem spełnienia misji, a w istocie gromadzą bogactwa, aby ogołocić z nich kraj.
Jeden z tych, którym zemsta zawsze się udaje.

Wszystkie poszukiwania spełzły na niczem. Nikt również nie wybadał, co się stało z lordem i jego córką. Przez szereg lat nie było o nich żadnej wieści; wiedziano tylko, ze oboje nieszczęśni znikli wraz z pieniędzmi. Według notatek Drydena, w piwnicy leżała suma czterech i pół miljona w złocie i papierach państwowych. Gdy się o tem dowiedzieli Cortejo i Józefa, ogarnęła ich wściekłość bezgraniczna. Umowa z Alvarezem była zerwana. Musieli skrzętnie ukrywać rozczarowanie, które wzmogło się jeszcze, gdy otrzymali w kilka dni po zbrodni wycinek z gazety, omawiający rabunek i wysokość zrabowanej sumy. Na wycinku tym widniał dopisek:

Skwitowaliśmy się z naszych przyrzeczeń. Pomyślcie nad tem, czy się nadajecie wogóle na prezydenta i czy sennorita Józefa byłaby godną córką najwyższego dostojnika kraju.

Tak samo, jak zginął lord i Amy, przepadł list, napisany przez Amy w sprawie Pedra Arbelleza do Niemiec. List nie dotarł do miejsca swego przeznaczenia. Podobnie stało się z wartościową przesyłką, do której był dołączony. Sędzia najwyższy wyekspedjował ją, zachowując wszystkie środki ostrożności, a ponieważ nie było reklamacyj — adresat wogóle nie miał pojęcia, iż wysłano doń jakąś przesyłkę, — więc Juarez był przekonany, że przesyłka, dostała się do właściwych rąk.

∗             ∗

Roseta powiła przed laty córeczkę, ku ogólnej radości wszystkich mieszkańców zamku Reinswalden.
Przed porodem, kobiety okazywały wszelką pomoc pięknej położnicy, męźczyźni zaś pomrukiwali:
— Psiakość, żeby to był chłopak!
Kapitan siedział w swym gabinecie i liczył coś bez końca; wreszcie zauważył, że zamiast dodawać odejmował, a zamiast mnożyć dzielił. Gdy wrócił znowu do swej roboty, tak poplątał zające, psy, morgi, jelenie, jodły, cietrzewie, że musiał odrzucić pióro i, nawpół gniewnie, nawpół żartobliwie, zawołał:
— Do kroćset fur beczek! Człowiek traci głowę, gdy chodzi o to, czy za chwilę zamelduje się na świat Boży chłopak, czy dziewczyna. Chwała Bogu, że się nie ożeniłem. Gdybym miał dwanaścioro lub szesnaścioro dzieci, zpyszna miałyby się moje rachuneczki! Pomieszałbym wszystko: dęby, korki, jamniki, konie, — wszystko!
Gdy to mówił, otworzyły się drzwi i wszedł Ludwik. Stanąwszy na baczność, czekał, aż go zapytają.
— Czego chcesz? — zapytał leśniczy.
— Z przeproszeniem pana kapitana, chciałbym zapytać, właściwie co?
— Co? — zapytał kapitan, zdumiony tem pytaniem. — Cóż to takiego, do djabła!
— Otóż to — co? Co, do djabła? Niewiadomo zupełnie, czy to „co“ będzie chłopiec, czy dziewczyna.
Kapitan wpadł na Ludwika z krzykiem:
— Łotrze, czyś postradał zmysły?
— Wedle rozkazu, panie kapitanie! Pod drzwiami stoją horniści i czekają. Jeżeli będzie chłopak. zagrają piosenkę męską, jeżeli dziewczyna, panieńską.
Leśniczy słuchał uważnie, a wreszcie ryknął:
— Łotrze, człowieku bez czci i wiary, czy mam wyrzucić cię razem z twoją orkiestrą? Czy to uchodzi rżnąć nad uchem słabej położnicy? Spróbuj-no ty się położyć i powić dziecko, a nie wiem, czy będziesz zachwycony, gdy ci kto koncert urządzi. Nie, to niesłychane! Mam wrażenie...
Tu leśniczy przerwał, drzwi się bowiem otworzyły stanął w nich zadyszany Alimpo.
— Dziewczyna, panie kapitanie! — zameldował.
— Dziewczyna? — zapytał leśniczy. — Naprawdę?
— Tak. Moja Elwira mówi to samo.
— Hura! Zdrowa, co?
— Jak ryba!
— Victoria, hura, hura! Biegnij Alimpo, opowiedz wszystkim, że to dziewczyna, dziewczyna! No, nygusy, czegóż to stoicie z rozdziawionemi gębami? Każdy dostanie dziś ode mnie porządną porcję piwa. Niech panna Sternau upiecze zaraz placek ze śliwkami. A Henryk niech idzie do księdza i zakrystjana.
Poczciwy kapitan czuł się wniebowzięty. —
Tymczasem młoda matka leżała w łóżku i przypatrywała się swemu śpiącemu dziecku. Obok siedziała pani Sternau, matka jej męża.
— Jak się czujesz teraz, Roseto? — szepnęła, zatroskana.
— Jestem osłabiona, ale szczęśliwa, — odparła Roseta. — Daj mi jego fotografję.
Przy tych słowach wskazała na ścianę, na której wisiała fotografja Sternaua. Pani Sternau zdjęła ją i położyła na łóżku obok dziecka. Roseta przyjrzała się dziecku i fotografji, porównując.
— Czy podobna do niego? — zapytała cicho.
— Bardzo — odparła zapytana z uśmiechem, bo też trudno w noworodku określić jakie podobieństwo.
— Ach, gdyby mój poczciwy, dobry Carlos wiedział o tem!
Z oczu Rosety popłynęły łzy; zaczęła modlić się za tym, który był gdzieś daleko. Błądziła wzrokiem od dziecka do fotografji; wreszcie zmęczona zasnęła. We śnie radość i szczęście matki mąciły rozpacz i smutek kobiety, która wie, że ukochany jest gdzieś daleko, narażony na nędzę i niebezpieczeństwo. —
Po kilku tygodniach dziecko zostało ochrzczone. Rodzicami chrzestnymi byli hrabia Manuel, pani Sternau i kapitan Rodenstein. Dziecko otrzymało imię matki; zdrobniale nazywano je Różyczką.
Radość życia domowego mąciła tęsknota za bliskimi, o których wszelki słuch zaginął Przeszedł rok, przeszedł drugi, zdawało się, że zginęli. Roseta uważała się już za wdowę. Gdyby nie Różyczka, nie przeżyłaby swej rozpaczy. Całą miłość swą i czułość zwróciła w kierunku córki i ojca, który powoli wracał do zdrowia. —
Upłynęły trzy lata od narodzin Różyczki. Roseta spacerowała ze swym ojcem po lesie. Był piękny dzień letni. Przechadzając się, myśleli o zaginionych ukochanych i o dawnych minionych czasach. Nagle coś zajaśniało w zaroślach. Podeszli bliżej i zobaczyli Różyczkę. Dziecko miało na sobie wieniec z jedliny; bioderka przepasało sobie również zielonemi gałązkami; klęcząc przed nią, pomagał Różyczce dwunastoletni Kurt.
— W co się bawicie? — zapytała Roseta.
— Różyczka mieszka przecież w lesie, więc ją ubieram w to, co las dać może.
Hrabia pochylił się i ucałował małą serdecznie. — —





  1. Lekka łódka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.