Panowie bracia/Wstęp

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Panowie bracia
Podtytuł Szkic z życia szlachty zagonowej
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom III
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wpośród szarej, siermiężnej ludności wioskowej, która spracowanemi dłońmi pługi dźwiga i ziemię-matkę własnym potem skrapia, istnieje spora gromadka „panów braci“.
Ich wioski, z pozoru takie jak i wszystkie wioski nasze, a po bliższem poznaniu wcale nie takie, spotkać można wśród lasów i łąk, położonych w części na Podlasiu, nad Bugiem, nad Liwcem i dalej na północ, ku Ostrołęce, ku prastarym kurpiowskim siedzibom.
Zdaleka „pana brata“, zwłaszcza w polu przy robocie, trudno od chłopa odróżnić.
Bosy, ogorzały od słońca, biega za broną, albo kosą macha na łące, lub też zgiąwszy grzbiet w kabłąk, z sierpem się po zagonach uwija.
Pracuje jak chłop — i taki silny jest i taki wytrzymały i taki niekiedy abnegat jak chłop, ale dość mu raz w oczy spojrzeć — aby dostrzedz różnicę.
W chłopie powolność pewną znać, w „panu bracie“ fantazyę jakąś i zacięcie; pierwszy wąsy goli lub je przy samej wardze przystrzyga, drugi rad je do góry zakręca.
Na jednej ziemi wzrośli, jednym się chlebem żywią, jedną prawie sferę pojęć mają — a przecież tak mało podobni do siebie.
Wieków to dzieło.
Pan brat fantazyę swoją ma, bo wie, że pradziad jego wojewodom był równy, choć im się kłaniał do ziemi; że na sejmiki jeździł, szerpentynę na sznurkach mając u pasa.
I to „pan brat“ wie także, że gdyby wszystkich swych pradziadów ze świętej ziemi wykopał, gdyby ich spróchniałe trumny pootwierał, toby znalazł tam i mitry pleśnią wieków pokryte i buzdygany zardzewiałe i pieczęcie...
Niewiele to dziś warto, co prawda; chleba stare honory nie dadzą — ale przecież niekiedy i wspomnieć miło.
W starym pancerzu żelaznym dziś kwoka wysiaduje kurczęta — i pancerz można nazwać teraz kurzem gniazdem, lecz zawsze to pancerz.
Na strychu wala się zardzewiałe strzemię i ostroga wielka, o trzech kolcach, po szwedach — zwyczajnie stare żelaztwo bez użytku.
Ktoby tam dziś zabiédzoną kobylinę strzemionami obwieszał, ktoby z jej boków obitych, rajtarską ostrogą krew puszczał?... ale czasem zdarzy się, że dzieciak na strych zajrzy, że taką osobliwą rzecz znajdzie — to się zaraz i pyta: „a co to, tatulu, a na co?“
Zwyczajnie dzieciak ciekawy.
Tatulo jeżeli zły, to krzyknie, pięścią w kark ciekawego uderzy, do gęsi odpędzi — ale jak się trafi, że tatulo dobry jest, a jeszcze w zimie wieczorem, albo przy święcie — to gada.
Gada, a dzieciak przycupnie pod piecem, oczy jak młoda sowa wytrzeszczy i słucha. Kartofle mu ostygną, ale on nic nie pyta, wciąż słucha i sen nawet go nie zmorzy.
Tak to, bywało, dziadek powiadał ojcu, ojciec znów synowi dziadkowe gadanie powtarzał, a tamten je z kolei swoim dzieciom oddawał; że zaś każdy coś od siebie dorzucił, więc to opowiadanie szło jak ów pielgrzym, który sobie co roku do opończy nową łatę przyszywał — tak, że po latach opończy już poznać nie było sposobu...
Pod strychami rdzewieje stare żelaztwo, a w domach poszukawszy, znalazłby papiery ciekawe.
I jakie jeszcze papiery!
Jedne pożółkłe, bardzo dawne, z pieczęciami wielkiemi, które czas już zniszczył i pokruszył, po łacinie pisane — inne zaś opatrzone stęplami z nowszej epoki. Są to archiwa rodzinne; nadania, dokumenty, pozwy i wyroki — a tych ostatnich najwięcej, bo „panu bratu“ do procesu aż się oczy śmieją.
Ongi, ongi, tak dawno, że już tego nikt spamiętać nie może, na miejscu dzisiejszej szlacheckiej wiosczyny był dwór jeden i szlachcic w nim jeden — a ziemi dokoła, a boru, a łąk, jak człowiek okiem zasięgnął!
Błogosławił Pan Bóg szlachcicowi, dał mu dorodnych synów i córek kilka, a szlachcic majątku z sobą do grobu nie brał, lecz dzieciom nakazał, aby się wszystkiem sprawiedliwie, według równości, podzieliły.
I oto obok starego dworu powstało nowych sześć, w nich sześć młodych rodzin osiadło — i dobry Pan Bóg nie dał zacnemu rodowi zaginać, ale rozmnożył go w potomstwie w dziesięcioro.
I znowuż działy zrobiono, synowie pożenili się, córki zamąż poszły; zamiast kilku dworków, stanęło kilkanaście, a dalej, z czasem... wioska cała.
Poćwiertowano bór, podzielono łąki na skrawki, pola na zagony — i najeżyła się cała przestrzeń kopcami, a wśród zagonów pokładły się długie miedze, kaleczone i obszarpywane ciągle kości niezgody...
Ród rozmnożony licznie jeść żądał, a ziemia jedzenia nastarczyć nie mogła, więc „pan brat“ pychę z serca zruciwszy, parobka odprawiał i sam się do sochy zabierał, jejmość z panienkami do żniwa poszła — panicz bydełko w pole wypędzał...
Dziczało to rozmnożone plemię, ciemniało — i w szarpaninie nieustannej, w walce o kawałek zagona, o chleb, zatracało powoli szlachetniejsze instynkta — ale często z tej sfery odrywały się także jednostki śmielsze, szły przebojem, z losem przeciwnym walcząc, i zdobywały sobie naukę, stanowiska, stawały się dobremi sługami kraju.
Takich pracowników dzielnych, za młodu w twardej szkole życia chowanych, możnaby setkami wyliczać.
Kto wie? może to właśnie te same ciekawe dzieciaki, które dopytywały ojców o stare strzemiona i ostrogi na strychu; dzieciaki, co źrenicami roztwartemi szeroko usiłowały przeniknąć, co jest w papierach zbutwiałych, które ojciec ze czcią religijną przechowuje na samem dnie skrzyni, pod kłębkami nici i wełny, pod najparadniejszem świątecznem odzieniem.
Może to właśnie były te dzieci, które nie zważając, że kartofle stygną, albo że się wiśnie na drzewie czerwienią, słuchały opowieści ojcowskich o wielkich biskupach, rycerzach, o mądrych ludziach, co pieczęci królewskich strzegli i kodeksy praw własnemi rękami pisali.
Dużo tych dzieciaków wybiło się nad poziom szarego tłumu — niejeden pełną garścią dorzucił szczerego złota do skarbca obywatelskich zasług, lub nauki.
Ogół biedny, przykuty do roli, do brony i sochy, pcha wytrwale ciężką taczkę życia, skąpi i pożądliwie na ziemię spogląda, widząc w niej szczyt marzeń swoich i dążności.
Ogół dumny jest z tych zagonków swoich, rozrzuconych w dziesięciu polach, wąziutkich a długich tak szkaradnie, że jak oracz od jednego końca sochą je krajać zacznie, to ledwie na południe do granicy przeciwległej dojdzie. Ideałem każdego z takich siermiężnych pracowników roli, również jak i chłopskim ideałem, jest zdobyć jak najwięcej tych zagonów, jak najwięcej ziemi!
Na tym to gruncie wyrosła i pracowitość mrówcza i chciwość bez granic i skąpstwo — i namiętności dzikie, nieokiełznane niczem.
Pójdziemy czytelniku właśnie między tę sferę ludności wiejskiej, jakiej żaden kraj nie posiada; między tych pracowników roli, co mają ręce i grzbiety żelazne, fantazyę bujną, a tradycyę dawną i pełną poetycznego uroku.
Między zagonowców pójdziemy...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.