Panna do towarzystwa/Część druga/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.

— Czy nie mógłbyś pan, mówił dalej Filip ponieważ sędzia śledczy nadał panu w tem wszystkiem władzę niemal dyskrecyonalną, prosić go, o zakomunikowanie mnie listów anonymowych, i wyjaśnień zebranych przez policyę, dotyczących punktu wyjścia pogłosek potwarczych w okolicy placu Saint-Sulpice.
— Z największą chęcią! odrzekł doktór Gilbert, pójdziemy razem zobaczyć pana Galtier, i bez wątpienia otrzymamy to czego pan sobie życzysz.
Rozmowa powyższa trwała dość długo.
Doktór zaproponował przechadzkę po świeżem powietrzu.
Propozycya ta przyjętą została z pośpiechem, i wszyscy udali się do parku w oczekiwaniu godziny obiadu.
Na zakręcie alei spotkano Juliana Vendama przechadzającego się, a raczej wiernego nałogowi szpiegowania, oddającego się topograficznym studyom własności.
Ukłoniwszy się z uszanowaniem, chciał odejść.
Gilbert zatrzymał go gestem i rzekł tonem dobrodusznym:
— Zapowiedziałem Wilhelmowi, aby pilnował, żeby na niczem ci nie zbywało, mój przyjacielu... Spodziewam się, że zastosowano się do moich poleceń...
— Dziękuję panu doktorowi, p. Wilhelm jest dla mnie bardzo uprzejmy, odrzekł Julian.
— To dobrze.
Powiedziawszy te słowa Gilbert, odszedł z dwoma kuzynami.
Vendame udając się w inną stronę myślał:
— Ten stary wcale mi się nie podoba!! Jego wzrok sięga aż do żołądka, jak świder, wcale to nie przyjemne!
Jednocześnie doktór Gilbert mówił do siebie:
— Nikczemną ma fizyonomią ten chłopak, minę skrytą, oczy nie szczere! Musi to być łotr najgorszego gatunku.
Odwracając się zaś do Filipa, dodał głośno:
— Bardzo przyzwoicie wygląda pański kamerdyner, baronie! Czy oddawna służy u pana?
— Od dwóch lat.
— Jestem pewny, że musisz być pan z niego zadowolony.
— Mogę tylko pochwalić go pod każdym względem.
Przechadzka się przedłużała, lecz przestano zajmować się Julianem.
O wpół do siódmej dzwon oznajmił obiad.
Doktór Gilbert wraz z gośćmi udali się do sali jadalnej. Obiad przeciągnął się do późnej nocy, poczem doktór zaprowadził młodych ludzi do przeznaczonych dla nich pokojów.
Vendame znajdował się w pokoju pana de Garennes, oczekując jego rozkazów.
Gospodarz domu życzył kolejno dobrej nocy obu kuzynom, zapowiedział im, ażeby byli na nogach bardzo wcześnie, i oddalił się.
Filip pozostał sam z Julianem.
Temu ostatniemu pilno było rozpocząć wypytywać swego pana.
— No i cóż panie baronie? zapytał.
— Cicho! rzekł baron z żywością — ani słowa tutaj!.. Jedno tylko pytanie...
— Jakie?
— Czy, kiedy chodziłeś w stronę placu Saint-Sulpice, ażeby rozpuścić pogłoskę o otruciu hrabiego de Vadans, miałeś na głowie czerwoną perukę?
— Tak panie baronie.
— To dobrze. — Jutro pójdziemy do Pontarmé, pójdziesz razem z nami.
Julian chciał odpowiedzieć...
— Cicho! powtórzył Filip, kładąc palec na ustach... Mogą nas podsłuchiwać... Każda rozmowa byłaby nierozsądkiem.
Lokaj był posłusznym i odszedł do małego pokoiku dotykającego do pokoju swojego pana.
Filip położył się ogarnięty niepokojem, przechodząc w umyśle wszystkie najdrobniejsze słowa zamienione z doktorem Gilbertem.
Raul zasnął myśląc o Genowefie.
Gilbert powrócił do swoich pokojów, gdzie oczekiwał na niego, jak zwykle, Wilhelm.
— Zamknij drzwi, rzekł mu.
Wilhelm pośpieszył wykonać rozkaz.
— Teraz słuchaj.
Stary sługa zbliżył się.
— Co ci mówił ten lokaj, podczas gdy byliście razem?
— Nic interesującego panie. — Zdaje się być małomównym... Słuchając go zdawałoby się, że czuł by się szczęśliwym, mieszkając na wsi, — ogrodnictwo bardzo mu się podoba, całe południe przepędził przypatrując się drzewom w sadzie.
— Czy mówił co o swoim panu?
— Mówił mi tylko, że służy już dwa lata u pana barona de Garennes, i bardzo czuje się zadowolonym ze swego miejsca.
— To wszystko?
— Tak panie, to wszystko.
— A teraz posłuchaj, i zatrzymaj dobrze w pamięci wszystko co ci powiem...
— Może pan być spokojnym, nie zapomnę niczego.
— Jutro rano pojedziesz do Chapelle-en-Serval.
— Dobrze panie.
— Udasz się do oberży pod „Białym Koniem“.
— Tam gdzie się zatrzymuje dyliżans kolejowy? przerwał Wilhelm.
— Tak.
— Dobrze panie, znam to miejsce.
— Powiesz oberżystce, żeby przygotowała śniadanie na trzy osoby, i pamiętała o tem, o czem z sobą umówiliśmy się...
— A teraz, dobrej nocy Wilhelm ie... Możesz już odejść.
Podczas gdy to wszystko się działo w Kwadratowym domu w Morfontaine, zobaczmy co robiono w Bry-sur-Marne, w willi baronowej de Garennes.
Instalacya została ukończoną w zupełności, Genowefa zajęła w posiadanie pawilon dodany do głównego korpusu domu.
Od czasu jak młoda dziewczyna Paryż opuściła zdawało jej się, że pozostaje w wielkiej próżni.
Ani kosze kwiatów żywych kolorów, ani cieniste aleje, ani prześliczny horyzont rozlegający się tak daleko jak okiem sięgnąć można, ani głęboki spokój i samotność, nie były w stanie rozproszyć niepokoju ogarniającego jej duszę, ani coraz wzrastającego smutku.
Pierwszy dzień zapełniony tysiącznemi szczegółami wewnętrznego urządzenia, wydawał się długim nieskończenie.
Pani de Garennes zauważyła postawę smutną i strapioną Genowefy, lecz mało ją to obchodziło, ponieważ młoda dziewczyna skazaną była bez apelacyi.
Nazajutrz przeświadczona, że należy skończyć jak można najprędzej, postanowiła rozpocząć zbrodniczą robotę, powierzoną jej przez syna.
O jedenastej rano oznajmiono jej, że śniadanie zostało podane.
Genowefa przyszła do pokoju jadalnego z twarzą cokolwiek mniej smutną, aniżeli dnia poprzedzającego.
— I cóż moje drogi6 dziecko, zapytała baronowa, nieprawdaż, że będziemy sobie żyć spokojnie w willi Róż, przez czas ostatnich ładnych dni?
— Tak, pani... Trudnoby żyć spokojniej.
— Czy podoba ci się n asza samotność?
— Podziwiam piękność tej okolicy...
— Dla czegóż jesteś taka smutna?
— Nie jestem smutna. Jestem cokolwiek zdenerwowaną, ale to przejdzie z pewnością.
— Może obawiasz się mieszkać tutaj sama ze mną?
Blady uśmiech ukazał się na ustach Genowefy, i odpowiedziała:
— Obawiać się! O, nie pani... Wszak nie jestem tak nierozsądną!!! Czegóż mogłabym się obawiać przy pani?
— Niczego, z pewnością, lecz strach jest symptomem nerwowym, tak jak ten o którym przed chwilą mówiłaś... Trzeba być wesołą, pozbyć się czarnych myśli, używać dużo ruchu, dobrze jeść i spać, a świeża i kontenta oczekiwać będziesz chwili powrotu do Paryża... Oto zacznij od tego...
Mówiąc te słowa pani de Garennes, położyła skrzydło kurczęcia na talerzu Genowefy i nalała wina Bordeaux w kieliszek młodej dziewczyny, która zmięszana takiem nadskakiwaniem, pozwalała na wszystko mocno się czerwieniąc.
— Pij — mówiła dalej baronowa — ten stary Medoc da ci siły do przechadzki po parku.
Genowefa posłuszna umoczyła usta w kieliszku.
— Wybornie! rzekła pani de Garennes, później dodała odmiennym tonem: — Czy chcesz mnie zrobić pewną przysługę, moje dziecię?
— Z największą chęcią, pani.
— Upał zaczyna mi dokuczać, a zostawiłam wachlarz w salonie, czy też w gabinecie tualetowym...
— Biegnę poszukać go.
Genowefa wstała z krzesła i wyszła szybko z pokoju jadalnego.
Pani de Garennes, jak tylko znalazła się samą, wyjęła z kieszeni flakon, dany jej wczorajszego dnia przez Filipa, otworzyła i wlała dwie krople w kieliszek panny do towarzystwa.
Ręka jej nie zadrżała bynajmniej.
Twarz jej nie wyrażała nic innego, oprócz radości ze spodziewanego tryumfu.
Kiedy Genowefa powróciła, przynosząc wachlarz, flakon zajął napowrót swe miejsce w głębi kieszeni baronowej.
— Dziękuję ci moja droga... rzekła trucicielka, przepraszam cię, żeś się trudziła, i zabierz się napowrót do śniadania.
Młoda dziewczyna usiłowała udawać, że je z apetytem, i wypiła do ostatniej kropli kieliszek, który pani de Garennes uśmiechając się znowu napełniła.
Po śniadaniu obie kobiety wyszły do parku.
Baronowa opierała się na ramieniu Genowefy.
Szły zwolna aleją ocienioną stuletniem i lipami i rozmawiały o rzeczach obojętnych.
Nagle młoda dziewczyna schwyciła się ręką za lewą stronę piersi, głucho krzyknęła i zachwiała się.
— Co ci się stało, moje dziecię? Co takiego? zapytała pani de Garennes, udając przerażenie, i obejmując Genowefę ramionami aby nie upadła.
— Nic, pani... to już przeszło, wyjąknęła panna do towarzystwa. Mówiąc te słowa słabym głosem, ocierała chustką skronie potem okryte.
— A le cóż to ci było? pytała baronowa.
— Nie wiem... dziwnego doznałam uczucia, jakiegoś bólu.
— Gdzie?
— W sercu... zdawało mi się jak gdyby szpilkę rozpaloną do czerwoności włożono mi w serce, a jednocześnie, uczułam lodowaty dreszcz po całem ciele.
— Może chcesz powrócić do domu?
— Nie pani... Zostańmy w parku, proszę panią... Czuję, że świeże powietrze dobrze mi robi.
— Jeżeli dobrze ci robi, moja droga, przechadzajmy się dalej, ale jak tylko uczujesz zmęczenie powiedz mi, i powrócimy do domu. Wszak obiecujesz uprzedzić mnie?
— Tak pani, ponieważ jesteś tak dobrą, żeby pozwolić mi...
— Czy to po raz pierwszy, moje drogie dziecię, doświadczasz tego bolesnego uczucia?
— Tak pani, po raz pierwszy.
— Nigdy nie powiedziano ci, że jesteś skłonną do choroby serca?
— Nie pani, nigdy...
— Czy nie miewasz czasem zaduszenia, bicia serca?
Genowefa dała znak głową przeczący.
Baronowa mówiła dalej:
— Czy chcesz abym posłała po miejscowego lekarza?
— Oh! pani, nie czyń tego, proszę cię! zawołała młoda dziewczyna. — Po co sprowadzać lekarza? nie chodzi wcale o żadną chorobę, lecz jakieś cierpienie przechodnie. — Czuję się już zupełnie dobrze.
— Czy na prawdę?
— Przysięgam pani.
Genowefa istotnie powróciła do stanu normalnego i odzyskała zwyczajny wyraz twarzy.
Doza trucizny zadanej jej, nateraz nie powinna sprowadzić innego symptomatu, jak tylko ten którego doświadczyło młode dziewczę.
W pół godziny później, baronowa de Garennes objawiła życzenie powrotu.
Udano się drogą do Willi i całe popołudnie przeszło na rozmowie i czytaniu, bez żadnego innego wypadku.
Wieczorem Genowefa uczuła znowu palenie w sercu, lecz mniej gwałtowne jak pierwsze, i baronowa o tem nie wiedziała.
O dziesiątej, w chwili kiedy Raul w Morfontaine życzył dobrej nocy doktorowi Gilbertowi, Genowefa wchodziła do pawilonu, i przed położeniem się do łóżka, uklękła prosząc Boga, aby czuwał nad tym, którego kochała i strzegł go od wszelkiego niebezpieczeństwa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.