Panna do towarzystwa/Część druga/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

Jak słyszeliśmy już przedtem, Julian Vendame obiecał Filipowi wystarać się o truciznę konieczną do usunięcia sukcesorki hrabiego de Vadans.
Jakim zbiegiem okoliczności nędznik ten mógł się znaleść w możności dotrzymania obietnicy?
Wyjaśnimy to zaraz czytelnikowi.
Służba u barona de Garennes, była niemal synekurą, Filip bowiem rzadko jadał u siebie w domu śniadanie, obiadu zaś nigdy.
Tym sposobem Julian mógł robić co mu się podobało popołudniu i wieczorem, tem bardziej, że pan jego miał zwyczaj powracać późno i sam się rozbierać.
Gracz zapalony i lubujący się w miłośnych awanturkach, Vendame, wolny swój czas dzielił pomiędzy małą kawiarnię będącą w pobliżu, gdzie grał w pikietę lub w bezika, a szwaczki lub też panny służące, które zaszczycały go swemi względami.
Mówił z łatwością i pamięć miał przepełnioną frazesami miłosnemi, zapożyczanemi z przeczytanych romansów, lub ze sztuk słyszanych w teatrach; wypowiadał te tyrady z namiętną egzaltacyą wywołującą zwykle efekt ogromny.
Vendame w tej chwili był faworytem małej brunetki, bardzo ładnej, będącej w służbie u pewnej wdowy, mieszkającej na ulicy Vaviu.
Wdowa ta, kobieta około lat pięćdziesięciu wieku mająca, umierała na chorobę serca, w ostatnim stopniu.
Liza, tak się nazywała panna służąca, zajmowała pokój w mieszkaniu swojej pani, i nie odmawiała sobie bynajmniej przyjmować w nim od czasu swego kochanka.
Przez nią Julian wiedział o naturze choroby wdowy, i wiedział, że dla przedłużenia cokolwiek życia, biedna kobieta zażywała co dzień, silną dozę digitaliny.
Nadużywała nawet tego środka i w nadziei wyzdrowienia, które było niemożliwem, przesadzała dozy przepisywane przez doktora.
Doktór przepisał receptę, którą Liza nosiła do apteki co chwila, i wdowa posiadała zawsze u siebie w zapasie flaszeczkę digitaliny.
Julian wiedział o tem, i w porę przypomniał sobie podczas rozmowy ze swoim panem.
— Przez Lizę, mówił do siebie, mieć będę to, czego nam potrzeba, Chora nigdy nie wychodziła ze swego pokoju.
Liza więc miała wszelką swobodę i używała jej też bez żadnego skrupułu.
— Mam narzeczonego, który się ze mną ożeni, mówiła do swojej pani, — bardzo poczciwy chłopiec, służący w domu handlowym. — Prosiłabym pani o pozwolenie przyjmowania go czasami, naturalnie nie w żadnej uchowaj Boże złej myśli...
Wdowa dała chętnie żądane pozwolenie.
Julian więc mógł przychodzić, będąc pewnym dobrego przyjęcia.
Opuszczając mieszkanie swego pana, udał się na ulicę Vavin.
Była może godzina siódma wieczorem.
Liza skończyła służbę.
Zadurzona w Yendamie, wydała okrzyk radości ujrzawszy go niespodzianie.
— Czy przychodzisz wieczór ze mną przepędzić? zapytała go.
— Tak moja gołąbko, — jestem wolny aż do północy i cały ten czas będę przeglądał się w twoich ślepkach...
— Jak to ślicznie! Jesteś prawdziwy amorek! Moja pani nieźle się czuje dziś wieczór — jest spokojniejsza. — Położyła się do łóżka i wkrótce zaśnie. Przygotuję tylko lekarstwo, zadam jej i będziemy mogli pójść do Beuglant[1] na ulicę Contrescarpe. — Wypijesz może kieliszek curaęao sec? Mamy wyborny.
— Z największąchęcią.
— I do tego parę ciasteczek, nieprawdaż co? Pani lubi je bardzo, i ja także. A że to ja kupuję i sama jem, rozumiesz więc, że muszą być dobre.
— Niech więc będą i ciasteczka rzekł Julian śmiejąc się.
— Chodź do sali jadalnej.
— A jeżeli pani nas posłyszy?
— To mi wszystko jedno, zresztą ona myśli, żeś ty mój przyszły.
Bufet sali jadalnej, do której Liza zaprowadziła Vendama, w którym wdowa od dawna nie ja dała, był zapchany flaszkami od lekarstw, wszelkich rozmiarów; jedne były pełne, inne puste, inne nakoniec do połowy zapełnione.
Liza była uosobieniem nieporządku. Wystarczało rzucić okiem do koła pokoju, aby mieć niezbite tego dowody.
Otworzyła jeden z przedziałów bufetu, wyjęła dzbanek kryształowy, talerz pełen ciastek, dwa kieliszki, i postawiła to wszystko na stole pokrytym kurzem grubo na palec.
— Trącę się z tobą... rzekła stawiając dwa krzesła, siadajmy i nalewaj kieliszki...
Julian usiadł, napełnił, uderzył swój kieliszek o kieliszek Lizy, i wychylił jednym tchem do dna, oświadczając, że curaçao jest wyborne, i począł zagryzać ciastkiem, rzucając wzrok badawczy na flaszki w bufecie.
Lecz niepodobna mu było rozróżnić flaszki z digitaliną.
— A więc, rzekł, to ty sama przyprawiasz lekarstw o dla pani?...
— Tak, nie trudne to, ani męczące. — Pięć kropli digitaliny wlać do szklanki ocukrzonej wody...
— Pięć kropli!! zakrzyknął Julian.
— Ani mniej, ani więcej.
— Ależ myślałem, że digitalina jest trucizną?
— Naturalnie, i to jedną z najniebezpieczniejszych.
— Jakimże sposobem, nie zabija to twojej pani?
— Bierze ona to już od lat kilku, zaczęła od jednej kropli. Teraz już przywykła... Dozy takie łagodzą boleści, lecz czynią ją jakby sparaliżowaną. Nie może się prawie poruszać.
— No jeżeli chcesz ażebyśmy poszli do „Beuglant“, przyrządź lekarstwo i zanieś je pani.
— Oh! na to nie będziesz długo czekać.
Liza wzięła szklankę, włożyła kawałek cukru, na który nalała wody zimnej, i mięszała łyżeczką, aby przyśpieszyć rozpuszczenie się cukru...
— Chodzi teraz tylko o to, ażeby w tę szklankę wpuścić pięć kropli tego, — dodała wstając i biorąc z pośród najrozmaitszych flaszek, mały flakonik, płynu brunatnego koloru.
Julian śledził bystrym wzrokiem każdy jej ruch.
— Jeżelibyś się mnie przeniewierzył, — mówiła dalej subretka, wychylę duszkiem całą taką jak ta flaszeczkę i crac! już po mnie, nie długoby to trwało!
— Nie gadaj głupstw! odrzekł Julian, wiesz dobrze, że nie mogę żyć bez ciebie, a co do wierności, jestem prawdziwym pudlem.
— To też żartowałam, mój drogi! Nie myślę wcale o zniszczeniu swojej osoby, a zresztą mam do ciebie zaufanie.
Liza odkorkowała flakon, i wpuściła pięć kropli digitaliny do szklanki wody ocukrzonej.
— Dwie albo trzy krople więcej, rzekła, a jutro rano znalezionoby moją biedną panią umarłą. Ale ja jestem ostrożną, nie mylę się... Bardzo to dobra kobieta, i mam nadzieję, że mi co z drobnych rzeczy zostawi.
Liza zakorkowała flakonik, włożyła go napowrót do bufetu, i zamięszała napój.
— Aptekarz nie dałby pewno bez recepty doktora tego lekarstwa tak niebezpiecznego... rzekł Julian.
— Z pewnością nie dałby, odpowiedziała Liza, ale ja już recepty nie potrzebuję, odnoszę tylko flaszeczkę, na etykiecie której naznaczony jest numer, i dają mi w zamian drugą. — No — już gotowe. — Pójdę dać to mojej pani i zaraz powracam...
Liza wyszła z sali jadalnej, niosąc w ręku szklankę.
Zaledwie zamknęła drzwi za sobą, Julian wstał, poszedł do bufetu, schwycił flakon z digitaliną i wsunął go szybko do kieszeni.
— Koteczka, tak jest nieporządna, pomyśli sobie, że flakon gdzieś się zapodział, rzekł do siebie.
Poczem usiadł na nowo przy stole, nalał sobie kieliszek curaçao i zakąsił kilku ciastkami.
Po pięciu minutach Liza powróciła z pokoju swej pani.
— Zaczekaj chwilę, ubiorę się i pójdziemy, rzekła, pani pozwoliła mi wyjść. — Robi wszystko co tylko zechcę...
— Spiesz się.
Liza nie dała długo na siebie czekać.
Po kwadransie ukazała się w wielkiej tualecie i udała się ze swym ukochanym do Cafe-Concert na ulicę Contrescarpe, gdzie towarzyszyć im strzedz się będziemy.
O jedenastej Liza powróciła do swej pani, a Julian do mieszkania swego pana na ulicę Assas.
Myślał, że może Liza posądzi go o zabranie flakonu. Lecz cóż to szkodzi?
Wytłómaczyć jej, że jest w błędzie, dzieckoby potrafiło.
Główna rzecz posiadać truciznę.
Bardzo zadowolony z tak szybkiego udania się swej misyi, Vendame oczekiwał barona de Garennes.
Temu ostatniemu pilno bardzo było dowiedzieć się, czy kamerdyner wykonał przyjęte zobowiązanie. Krótko więc bawił u matki.
Wyszedł razem z Raulem, i dwaj młodzi ludzie umówili się spotkać się nazajutrz, aby odprowadzić baronowę de Garennes na kolej.
Wchodząc do siebie Filip, od pierwszego rzutu oka zauważył wesołość malującą się na fizyonomii Juliana.
— Dobre nowiny, nieprawdaż? zapytał go. — Zanadto wesołą masz minę, aby ci się miało nie udać.
— Tak jest istotnie, panie baronie, dobre przynoszę wiadomości, odpowiedział Julian.
— Więc masz... to czego mi potrzeba?
— Oto jest.
Mówiąc te słowa Julian, podał swemu panu mały flakonik.
Filip wziął go i począł oglądać.
— Ależ cóż to znaczy, rzekł, widzę nazwisko aptekarza i numer porządkowy na etykiecie. Więc to było wydane za zwykłą receptą doktora?
— Tak panie baronie.
— Jakimże sposobem otrzymałeś receptę?
— Nie dla mnie była pisaną... Czy pan baron nie widzi, że flaszeczka jest napoczęta?
— Od kogoż u dyabła dostałeś ją?
— Od pewnej młodej osoby, która zaszczyca mnie swemi względami, i której pani umiera na chorobę serca.
— Prosiłeś więc ją, aby ci dała tę flaszeczkę? zawołał Filip.
— Poprostu zabrałem ją, nie pytając się o pozwolenie.
— Ależ ona się spostrzeże, żeś ty ją wziął.
— Bardzo być może, lecz niech pan baron nie kłopocze sobie tem głowy... Obowiązuję się przekonać Lizę, że to jej się tylko zdaje... Liza to właśnie owa młoda osoba, o której wspomniałem... Jedna rzecz tylko mnie niepokoi.
— Cóż takiego?
— Czy pan baron jest zupełnie pewny, że digitalina jest gwałtowną trucizną?
— Najzupełniej pewny.
— Dla tego, że ta zacna dama, używająca tego lekarstwa, bierze aż po pięć kropli od razu i to od dawna.
— Przyzwyczajenie absorbowania tej trucizny łagodzi jej skutki. W każdym innym razie doza taka wystarczyłaby do sprowadzenia śmierci... Jutro matka wyjeżdża do Bry-sur-Marne. Wszystko się skończy za miesiąc, być może wcześniej. Pojutrze, mówił dalej Filip, wyjeżdżam z Paryża i ciebie z sobą zabieram.
— Będziem więc podróżować? zapytał Julian z pewnem zadziwieniem.
— Tak, pojedziemy przepędzić kilka dni w Morfontaine. Kuzyn Raul będzie nam towarzyszył.
— W Morfontaine? powtórzył kamerdyner. — Pan baron ma więc przyjaciół w tamtej okolicy?
— Jedziemy do doktora Gilberta...
Bendame podskoczył.
— Do doktora Gilberta! zawołał. Człowieka który nam tyle złego uczynił!.. który produkuje akt urodzenia córki pańskiego wuja, szuka wszędzie tej zawadzającej nam dziewczyny, i otrzymuje od sądu wypuszczenie na wolność pana de Challins! Ależ to nie jest przyjaciel, ale wróg i to bardzo niebezpieczny!
— Właśnie dla tego pragnę mu zajrzeć w oczy.
— Mamy dobrowolnie rzucać się w wilczą paszczękę...
— Czy nie boisz się przypadkiem, mości Julianie? zapytał baron ironicznym tonem.
— Mówiąc między nami panie baronie, czuję się trochę niespokojnym... i do licha jest dla czego!! Pomyśl pan tylko!! Morfontaine niedaleko leży od Chapelle en Serval i Pontarmé, a włóczyłem się właśnie tam tędy dnia poprzedzającego zeskamotowanie trumny...
— Czy boisz się, aby cię nie poznano? zapytał Filip.
— Eh, eh! poszepnął Julian.
— Byłeś przebrany za chłopa... miałeś na głowie czerwoną perukę...
— Zapewne, ale pomimo przebrania, wystarczyć może jeden ruch, intonacya głosu, aby obudzić podejrzenia... Wolałbym nie pokazywać się w tam tych stronach.
— To niepodobna... Trzeba zaryzykować i jeśli jest niebezpieczeństwo, stawić mu czoło odważnie... Z wielu przyczyn podróż ta jest konieczną... Nie dowierzam doktorowi Gilbertowi, a nawet i Raulowi... Mają oni pewne wątpliwości, z któremi muszę walczyć wszelkiemi możliwemi środkami... Uzbrój się w zimną krew, tak ja to uczynię i skorzystaj z pobytu w Morfontaine, aby przypatrzyć się wszystkiemu, wystudyować, zdać sobie ze wszystkiego sprawę.
— Pan baron może być spokojny, odrzekł Vendame. — Ponieważ niebezpieczeństwo jest nieuniknione, odważnie stawię mu czoło i pokażę co umiem... Mam honor życzyć dobrej nocy panu baronowi.
— Dobranoc.
Pan i sługa udali się do swoich pokojów.





  1. Kawiarnia śpiewająca ostatniego rzędu. (Przyp. tłom, ).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.