Panna do towarzystwa/Część druga/XLIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIII.

Genowefa była śmiertelnie blada.
Osłabiona niezmiernie, napróżno usiłowała podnieść się.
Śmierć zbliżała się zwolna, lecz zbliżała się na pewno.
Biedne dziecko myślało o Raulu, który miał przyjść, a ona nie będzie mogła wyjść do niego.
Wzruszenie jej było widocznem.
Zwróciło to zaraz uwagę pani de Garennes.
— Pewno to na dziś wieczór, rzekła do siebie.
Godzina śniadania wybiła.
Zarówno jak i z rana, Genowefa nie była w stanie opuścić łóżka.
Zaledwie mogła wypić filiżankę mleka, podaną jej przez baronowę.
Około szóstej wieczorem chora zdawała się odzyskiwać w części energię. — Gwałtowne rozdrażniemoralne, jak gdyby galwanizowało ją.
Widzieć Raula, było to żyć, a ona żyć chciała...
Genowefa wstała, ubrała się bez pomocy, zeszła na dół, zabrała miejsce przy stole, rozmawiała gorączkowo, zmuszając się do uśmiechu, udało jej się ukryć cierpienia.
Nic nie uchodziło przed okiem baronowej de Garennes i przekonanie, że schadzka oznaczoną jest na noc dzisiejszą, z każdą chwilą wzmacniało się. Pozostała długo w salonie i zatrzymała młodą dziewczynę dłużej, aniżeli zwykle.
Dziesiąta wybiła.
— Moje dziecię, — rzekła wtedy baronowa — czas na ciebie udać się na spoczynek... Zapewne spać ci się już chce.
— Spać? odrzekła Genowefa. — Nie pani, raczej czuję potrzebę wyciągnąć się na łóżku.
— A więc, przyjdę w tej chwili dotrzymywać ci towarzystwa... Zresztą dziś wieczorem masz zażyć podwójną dozę mikstury, według polecenia doktora.
Genowefa zadrżała na całem ciele.
Przypomniała sobie, że mikstura zawsze wywołuje nadzwyczaj bolesną kryzys.
Kryzys ta może przeszkodzić wyjściu z pawilonu, a przynajmniej przejściu przez park aby się dostać do muru i otworzyć młodemu człowiekowi drzwiczki wychodzące na brzeg rzeki.
— Jeżeli to pani wszystko jedno, wyjąknęła, nie wezmę mego lekarstwa dziś wieczór? Pani de Garennes udała wielkie zadziwienie i Zawołała.
— Nie chcesz brać lekarstwa, — i dla czegóż to moja śliczna?
— Czuję się jakby zbita...
— Tem bardziej należy zachowywać przepis lekarza.
— Rzeczywiście, pani... ale mnie się zdaje, że doktór nie dobrze się poznał na mojej chorobie.
— Cóż za przyczyna wzbudza w tobie takie myśli?
— Bo lekarstwo to, nietylko że nie uspokaja moich cierpień, ale owszem zwiększa je... a tak pragnęłabym, przynajmniej dziś wieczór, uniknąć tych strasznych boleści.
Nastawać, byłoby niezręcznością.
— Nie masz słuszności, rzekła baronowa, jednakże niech się tak stanie, jak sobie życzysz.... Ale przynajmniej napijesz się mleka.
— Nie, pić nie chcę, proszę cię pani, nic mi nie dawaj...
Niepokój powstał w umyśle pani de Garennes, i zapytała siebie:
— Czyżby ona powzięła jakieś podejrzenie?
Poczem po chwili namysłu, odpowiedziała sobie.
— Nie, to niepodopna... Nie domyśla się niczego, a dowodem tego jest, że przed chwilą pić nie odmówiła... Jest to zapewne kaprys chorej, a nic innego. Genowefa wstała z krzesła z wysileniem.
Baronowa zbliżyła się do niej z pośpiechem, i rzekła:
— Oprzej się na mojem ramieniu, moja najdroższa.
— O! niepotrzeba, mogę iść sama... Dziękuję pani po tysiąc razy, prawdziwie czuję się zawstydzoną, widząc panią otaczającą mnie ciągle takiemi staraniami. Jakimże sposobem zdołam się wywdzięczyć za tyle troskliwości?
— Pozwalając mi dalej, spełniać przy tobie rolę siostry miłosierdzia... No, chodź moje dziecię...
Biorąc wtedy pod rękę Genowefę, pomimo słabego jej oporu, wyszła z salonu i wolnym krokiem udała się w stronę pawilonu.
Młoda dziewczyna ze drżeniem myślała:
— Jeżeli długo przy m nie zostanie, nie będę mogła wyjść na spotkanie Raula...
Irytacya nerwowa, będąca rezultatem tej obawy, wywołała gwałtowne palpitacye, lecz chociaż prawie mdlejąca, Genowefa nie skarżyła się.
Pani de Garennes pomogła jej rozebrać się, położyła ją i tak jak poprzedniej nocy, zabrała miejsce przy łóżku.
— Przeczytam f ci „Nouvelles Diverses“ i feljeton, moja droga, rzekła.
Poczem rozkładając dziennik, który wyjęła z kieszeni sukni, czytać głośno zaczęli.
Genowefa nie słuchała i literalnie była jak na torturach.
Głos baronowej uderzał jej uszy, jakby jakieś monotonne i denerwujące mruczenie, wśród którego nie odróżniała ani jednego słowa.
Bezustannie patrzała na zegar, którego wskazówki coraz bardziej zbliżały się do godziny naznaczonej na schadzkę.
Wzruszenie biednej dziewczyny, zwiększało się z każdą chwilą.
Trucicielka, czytając nie traciła z oczu jej spojrzenia i powtarzała sobie:
— Nie omyliłam się, chwila nadchodzi.
Nagle, młoda dziewczyna, nie mogąc już dłużej wytrzymać, zawołała:
— Ależ pani się męczy, i to dla mnie! Wstyd mi prawdziwie, przestań pani czytać, proszę.
Pani de Garennes uśmiechnęła się, odpowiadając:
— Wcale mnie to nie męczy, moja droga „Nouvelles diverses“ są dziś bardzo interesujące... Posłuchaj tylko...
I znowu czytać rozpoczęła:
„Nogent-sur-Marne. — Wczorajszej nocy złoczyńcy wdarli się przez mur do własności pana Ginesty bankiera... Widocznym ich zamiarem było zrabowanie willi bankiera, która od dni kilku była wcale niezamieszkaną. — Interwencya ogrodnika i dwóch ogromnych brytanów, przeszkodziła wykonaniu zbrodniczego zamiaru. — Złoczyńcy uciekli pozostawiając w parku, żelazne szczypce i pęk wytrychów. — Władze sądowe zajmują się wyśledzeniem sprawców tego zamachu“.
Tym razem Genowefa słuchała, czuła śmiertelne zimno mrożące krew w jej żyłach.
Oczy jej znowu z niepokojem zwróciły się na zegar.
Wskazówki wskazywały jedenastą.
Pani de Garennes, cieszyła się w duszy, widząc wzruszenie swej panny do towarzystwa.
— Przeraża mnie to prawdziwie, że okolice Paryża tak są teraz niepewne, rzekła. — Nie dawniej jak przedwczorajszej nocy, tutaj w Bry-sur-arne, byliśmy w niebezpieczeństwie.
Mówiąc te słowa, baronowa patrzała Genowefie prosto w oczy.
— W niebezpieczeństwie.. powtórzyła ta ostatnia, drżącemi ustami.
— Tak jest moja mała.
— Jakim sposobem?
— Tak samo jak do bankiera w Nogent, jakiś złoczyńca dostał się przez mur do mego parku...
— Czyż to podobna pani? wyjąknęło młode dziewczę, której ciało drżało pod kołdrą.
— Najzupełniejsza prawda!... Wczoraj rano znaleźliśmy na murze i w krzakach wyraźne ślady przejścia tego nędznika... Życzę mu miłosiernie, aby nie próbował przyjść tu poraz drugi, bo jeśli powróci będzie dobrze przyjęty... Środki są przedsięwzięte.
Genowefa traciła oddech, serce jej biło tak, że o mało nie rozerwało piersi.
— I jakież to środki? zapytała zaledwie dosłyszalnym głosem.
— Mój Boże, najprostsze w świecie!.. Od wczoraj wieczór Hieronim stoi na straży w parku, w pobliżu miejsca, przez które ten bandyta raz już wdarł się do parku. Uzbrojony jest w dobrą strzelbę i ma rozkaz w razie potrzeby, użyć broni.
Obłok zasłonił oczy młodej dziewczyny.
Zegar wybił wpół do dwunastej.
W tej samej chwili, wśród ciszy nocnej, dał się słyszeć wystrzał w głębi parku.
Genowefa wydała krzyk, chciała się podnieść, wyciągnęła naprzód ręce i upadła na poduszki bez przytomności.
— Brawo! pomyślała baronowa — właśnie dziś dziś wieczór miał przyjść, a z pewnością Hieronim nie chybił!!
Nie zajmując się więcej Genowefą, zeszła na dół, otworzyła drzwi pawilonu, i pobiegła do parku, ku miejscu, w którem, jak wiedziała, Hieronim stał na straży.


Raul de Challins, aby nie być zmuszonym tak jak przedwczorajszej nocy, wracać piechotą do Paryża, pojechał do Nogent-sur-Marne o siódmej wieczorem.
Zjadł obiad u restauratora trzymającego jednocześnie umeblowane mieszkania, zamówił pokój w którymby mógł przenocować, przewidując, że powróci bardzo późno.
O dziesiątej wieczorem wyszedł z restauracyi, i skierował swe kroki ku brzegowi Marny.
Było jeszcze za wcześnie, aby myśleć o dostaniu się przez mur do parku.
Pomimo już późnej godziny, wielu przechadzających się używało chłodu nad brzegiem Marny.
Słyszał śpiewy, szepty zakochanych, odgłosy pocałunków, wybuchy śmiechu.
Gdzieniegdzie błyskał ogień cygara.
Trzeba było czekać.
Młody człowiek wybrał samotne miejsce, usiadł, na trawie i palił cygaro dla zabicia czasu.
W tej samej prawie chwili ogrodnik Hieronim, wychodził z mieszkania ze strzelbą w ręku, i udał się ku temu samemu miejscu parku, w którem już wczorajszej nocy odbywał bezskuteczną straż, to jest u stóp muru ponad którym miał się ukazać nocny gość.
Niebo było pochmurne.
Chwilami księżyc ukazywał się i białym promieniem oświecał wierzch muru.
Przykucnąwszy za krzakiem i trzymając w ręku fuzyę z odwiedzionemi kurkami, Hieronim czatował z podziwienia godną sumiennością.
Słyszał jak zegar wybił w pół do jedenastej, potem jedenastą.
Kilka minut jeszcze upłynęło.
Ogrodnik, patrzał na wierzch muru, a jednecześnie śledził uchem najmniejszy hałas.
Nagle posłyszał odgłos szybkich kroków za murem.
Idący zatrzymał się.
Kamienie staczać się poczęły.
— Nadchodzi! myślał Hieronim, oto chwila zarobienia na obiecaną gratyfikacyę.
Fuzyę przyłożył do ramienia.
Chcąc być prawdomównym historykiem, wyznać należy, że niejakie wzruszenie spowodowało u starego ogrodnika bicie serca.
Nagle ujrzał cień ludzkich kształtów zjawiający się i wznoszący ponad wierzch muru.
Wycelował, nie śpiesząc się i pociągnął za cyngiel.
Błyskawica rozjaśniła ciemności; echa wzgórzy Nogent powtórzyły wystrzał, poczem wszystko wróciło do zwykłej ciszy.
Hieronim pobiegł do miejsca, gdzie według niego, powinien paść ów człowiek.
Znalazł tylko odłamki tynku i cegły, rozrzucone po ziemi.
— Jednakże dobrze celowałem, zamruczał ogrodnik zdumiony. — Niepodobna ażebym chybił... Człowiek ten spadł na tamtą stronę muru.
W tej chwili szybkie kroki dały się słyszeć od strony willi.
Hieronim zwrócił się ku wielkiej alei i napotkał baronowę.
— No i cóż? zapytała go chciwie.
— A cóż pani baronowo, — widziałem go.
— Wszak strzelałeś! słyszałam huk wystrzału.
— Tak pani baronowo, strzelałem właśnie, kiedy łotr siedział na wierzchu muru.
— Trafiłeś go?
— To dosyć możliwe...
— Więc nie jesteś pewny?
— Nie pani, ponieważ łotr ten zapewne upadł na drogę do holowania.
— Powinieneś był czekać, ażby wskoczył do parku.
— Być może, ma pani baronowa słuszność... A jednak tak dobrze miałem go na celu...
— Chodźmy zobaczyć...
Pani de Garennes wraz z ogrodnikiem postępującym za nią, udała się do furtki, otworzyła ją, i oboje pobiegli do miejsca, w którem około muru leżał stos kamieni.
— Niema nikogo! zawołała baronowa ze złością.
— Nikogo! powtórzył Hieronim. — To rzecz szczególna! Wycelowałem jednakże doskonale! Musi gdzieś leżeć dalej trochę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.