Panna Franciszka/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Panna Franciszka
Podtytuł Obrazek z życia
Pochodzenie „Tygodnik Mód i Powieści“, 1889, nr 1-15, 17-24
Redaktor Jan Kanty Gregorowicz
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Jest piękny, słoneczny dzień letni. Cichy wietrzyk trąca łagodnie listki lip starych, rozłożystych, które już wieki czasu przetrwały. Wśród listków, kwiecie gęste, roznosi dokoła upajający słodki zapach, dziesiątki tysięcy pszczół z brzękiem głośnym zabiera na kosmate łapki delikatny pyłek kwiatowy. Za lipami ogród owocowy się ciągnie a z drugiej strony, od domu trawnik obszerny, równy, świeżo skoszony, pachnący, tuż przy nim rabatki z kwiatów, krzaki róż, klomby bzów już okwitłych i jaśminu.
Zwyczajny ogród wiejski. Kwiaty w nim pospolite, drzewa swojskie, zwykłe i stare, ścieżki niewygracowane starannie, ale powietrze krzepiące, cień miły, zapach upajający; słońce świeci jasno, ptaszki świergocą goniąc się po gałązkach, motyle różnobarwne unoszą się nad kwiatami.
Wszędzie życie, wszędzie wesele, cała przyroda tchnie młodością. Kołysze się dojrzewające zboże na polach, szumią lasy, pachną łąki, szemrze woda w strumieniach i w rzeczułce.
Troje dzieci biega po trawniku, bawiąc się i śmiejąc. Zrywają kwiatki, wieńce wiją, dobrze im i wesoło, bo nie mają jeszcze świadomości, nie mają przeczucia nieszczęścia jakie wisi nad niemi. Na progu życia, prawie nie wiedzą o śmierci, a ta śmierć krąży już koło domu, zagląda do okien, zbliża się coraz bardziej, aby rozbić rodzinę, zabrać kochającą żonę mężowi, dobrą matkę dzieciom, zburzyć gniazdko pracowicie, poczciwie zbudowane.
Niezadługo już, lada dzień, jękną smutnie dzwony wiejskiego kościołka, zabrzmi rozdzierająca serce nuta psalmu a czarna trumna zakołysze się na barkach dobrych ludzi.
Nieszczęście to spodziewane jest, oczekiwane lada chwila. Doktor już nie leczy, bo wie, że się to na nic nie przyda, przyjeżdża więcej z przyjaźni dla domu, niż z potrzeby, pocieszy chorą kilkoma słowami, nadzieję stara się w jej sercu obudzić, ale nadaremnie. Biedna kobieta czuje, że jej sił z każdym dniem ubywa, że godziny jej policzone są. Nie lęka się zgonu, tylko męża, dzieci jej żal. Kto te sierotki wychowa. Kto zaopiekuje się niemi?
Kazała się zanieść pod lipy, spełniono jej życzenie. Wpół siedzi, wpół leży w wielkim fotelu, głowa jej spoczywa na poduszkach, w ręce wychudłej, białej, przezroczystej prawie, trzyma różę.
Niegdyś musiała to być urodziwa kobieta o czem świadczą jeszcze piękne jej oczy i szlachetne linie profilu, ale obecnie to już tylko cień. Wyrok śmierci, wypisany jest na matowo bladej twarzy i na czole. Oczy zwróciła na bawiącą się dziatwę i obejmuje ją pełnem miłości macierzyńskiej spojrzeniem.
Tuż obok chorej, na ławeczce siedzi z robótką w ręku panna Franciszka, na twarzy jej smutek, w oczach ślad bezsenności i łez. Pełni swoje obowiązki jak siostra miłosierdzia, pielęgnuje chorą, ma opiekę nad dziećmi, zawsze cicha, łagodna, bez względu na porę dnia lub nocy, zawsze gotowa na każde skinienie.
Nieszczęście, niedola zbliża ludzi do siebie. Frania przywiązała się do bladej, umierającej kobiety i rada by jej ostatnie chwile życia osłodzić; pokochała jej dzieci na sieroctwo skazane, stała się duszą, aniołem opiekuńczym tego domu. I nie przykrzyła sobie ani nocy bezsennych, ani trudów, gdyż te kazały jej zapominać o własnym smutku, uspokajały jej żal za ukochanym, a utraconym na zawsze. O matkę też była spokojna, oddawała jej cały swój zarobek i wiedziała przynajmniej, że do szczupłego mieszkanka na poddaszu nędza nie zajrzy. I to jej było nie małą pociechą...
W tem cichem, wiejskiem ustroniu, miała panna Franciszka spokój i zajęcie ciągłe, które utrzymywało ją w równowadze i nie pozwalało oddawać się własnym smutkom i troskom.
Czas przepędzony na nieustannem czuwaniu przy chorej, na pilnowaniu drobnej dziatwy schodził dość szybko, a biedna dziewczyna tak się do obowiązków swoich przyzwyczaiła i tak pełniła je dobrze, jak gdyby była specyalnie do tego uzdolniona i przygotowana.
Niekiedy jednak myśl jej biegła daleko, daleko za ukochanym, a myśli towarzyszyły westchnienia. Gdzie jest teraz, gdzie go losy rzuciły, czy żyje, i pamięta?
Od chwili rozstania się nie dał znać o sobie, zniknął, przepadł jak kamień w wodzie. Kiedy panna Franciszka myślała o nim, wówczas oczy jej napełniały się łzami. Padała na kolana przed obrazem Ukrzyżowanego i modliła się żarliwie, gorąco, dopóki nie przywołano jej do chorej.
Bądź co bądź, w wiejskim zaciszu było jej daleko lepiej niż w mieście, nie męczyła jej przynajmniej troska o kawałek chleba, nie wyczerpywała sił ta nieustanna walka o grosz, jaką na bruku miejskim toczyć musiała.
Matka odwiedziła ją kilkakrotnie podczas pobytu na wsi. Była spokojniejsza, zdrowsza, mniej przykra w obejściu; mogło się zdawać, że o Marcinkowskim zapomniała już całkiem. Za każdym razem gospodarz domu przyjmował ją gościnnie i serdecznie, nie miał dość pochwał i podziękowań dla Frani, a kiedy pani Janowa chciała powracać do domu, odsyłał ją najlepszemi końmi, jakie posiadał, najwygodniejszą bryczką, którą tak kazał napełnić nowaliami różnemi i produktami wiejskiemi, że śpiżarka pani Janowej na długi czas była zaopatrzona.
Pod jesień skończyło się wszystko. Chora przestała cierpiéć. We śnie z pogodnym uśmiechem na ustach, marząc zapewnie o dziatwie swej ukochanej, wydała tchnienie ostatnie cicho i bez jęku.
Panna Franciszka pierwsza spostrzegła się co się stało. Zaniepokojona, że chora śpi dość długo, może przeczuciem tknięta, zbliżyła się do niej i dotknęła ręki zwieszonej bezwładnie.
Ręka była już chłodna i sztywna. Przerażona dziewczyna wydała okrzyk rozpaczy, na który wszyscy domownicy się zbiegli. Po całym dworku rozległy się jęki, szlochania, płacz dzieci, jeden tylko wdowiec nie płakał bo nie mógł. Chodził jak automat, blady, nieprzytomny prawie, wydawał różne drobiazgowe rozporządzenia, porozsyłał służbę do miasta po trumnę, do kościoła po lichtarze, po światło...
Ułożono zwłoki na zaimprowizowanym katafalku, obstawionym kwiatami, a kiedy już się trochę pierwszy popłoch uspokoił i uciszył, biedny szlachcic sam pozostał przy zmarłej, ukląkł i długo wpatrywał się w jej twarz martwą.
Nareszcie mógł zapłakać. Płakał cicho, bez jęków i bez łkań, płakał długo, oderwać się od zgasłej towarzyszki nie mogąc.
Panna Franciszka kazała dzieciom, aby poszły do ojca. Widok sierot wyrwał go z odrętwienia, powstał, ucałował je i wyprowadził z pokoju.
— Biedne, biedne robaczki — mówił — któż was wychowa? Kto wam matkę zastąpi?
Pani Janowa przyjechała przed wieczorem. Dowiedziawszy się o nieszczęściu, pospieszyła natychmiast, sądząc że obecność jej w takiej smutnej chwili bardzo się przydać może. I istotnie tak było, zmarła nie miała blizkich krewnych, wdowiec zaś miał tylko jedyną siostrę, starą pannę, mieszkającą daleko w innym kącie kraju. W najlepszym razie mogłaby ledwie za tydzień przyjechać.
Pani Janowa, przy pomocy Frani i kilku osób z sąsiedztwa, zajęła się wszystkiem, oddano zmarłej ostatnią posługę, złożono jej szczątki na cichym, wiejskim cmentarzu.
Obcym kobietom nie wypadało zostawać dłużej u wdowca, odjechały więc do miasta i weszły w dawny, męczący tryb życia. Przywieziony ze wsi zapasik gotówki wyczerpał się dość szybko i znowu zaczęła się bieganina za robótkami, znowu całodzienne i nieraz całonocne ślęczenie nad szydełkiem, nad kanwą. Robótki były piękne, wykończone z benedyktyńską cierpliwością, ale nie znajdowały nabywców, jeżeli zaś trafił się jaki amator to płacił tak mało, tak bajecznie mało, że ledwie się za materyał wróciło.
Pani Janowa coraz zapadała na zdrowiu, ciągle była bardziej rozdrażniona i coraz przykrzejsza w obejściu, a panna Franciszka mizerniała i więdła przedwcześnie. Rysy jej zaostrzały się coraz bardziej, piękne oczy traciły blask, usta nie miały już karminowej barwy jak dawniej.
Smutek stał się nieodłącznym towarzyszem matki i córki, tylko że smutek matki objawiał się na zewnątrz nieustannem rozgoryczeniem i drażliwością niezmierną, smutek córki zaś był cichy i pełen rezygnacyi.
A o Alfonsie nic, żadnej wiadomości.
I tak przeszło dwa lata.
Jednego dnia w zimie przyjechał ów szlachcic, którego chorą żoną opiekowała się niegdyś panna Franciszka. Nie zdziwił jej ten przyjazd, albowiem szlachcic, bywając od czasu do czasu w mieście, odwiedzał panią Janowę.
Przyjechawszy bywało, posiedział z godzinkę, pogawędził o sierotkach swoich, o kłopotach gospodarskich, wypił szklankę herbaty i wracał. Znajomość zwyczajna, może serdeczniejsza, nieco bliższa, ze względu na dawny stosunek, ale tylko znajomość.
Tym razem przyjechawszy, oświadczył wprost pani Janowej, że ma do niej bardzo ważny interes i prosi o chwilę rozmowy na osobności. Ta rozmowa trwała dość długo, poczem pani Janowa wprowadziła go do pokoju, w którym znajdowała się panna Franciszka i rzekła:
— Oto jest Frania, niech pan z nią pomówi. Ona jest bardzo samodzielna, z mego zdania nie wiele sobie robi, miałam już dowody tego, niestety.
To rzekłszy pani Janowa wyszła.
Frania siedziała przy oknie nad krosienkami. Zdumiona słowami matki, spojrzała pytającym wzrokiem na szlachcica.
— Co się stało? co mama mówiła? — rzekła.
Szlachcic przysunął krzesełko ku oknu, usiadł i odezwał się tonem spokojnym.
— Zaraz się pani dowie. Mówiłem z mamą, o kwestyi bardzo ważnej jak dla mnie, a sądzę, że i do pewnego stopnia dla pań obydwóch. Czy zechce mnie pani wysłuchać?
— Proszę, niech pan mówi.
— Przed chwilą oświadczyłem się mamie o rękę pani, panno Franciszko, słyszałaś pani, jaką otrzymałem odpowiedź.
Panna Franciszka do najwyższego stopnia zdumiona, zerwała się z krzesła.
— Niech pani siądzie — rzekł — i niech się pani nie dziwi. Pomówmy spokojnie. Nie przychodzę do pani z wyznaniem szalonej miłości, bo jak pani widzi mam siwe włosy już i dawno wyszedłem z lat młodzieńczych, ale mam dla pani szacunek i wysoko cenię pani charakter.
— Po co mi pan to mówi?
— Po to łaskawa pani, żebyśmy przyszli do porozumienia. Ja nie jestem szczęśliwy i pani również. Straciłem żonę, którą kochałem szczerze, pozostały po niej sieroty. Zajęty gospodarstwem i interesami, wychowaniem tych dzieci kierować nie mogę. Siostra moja, stara panna, osoba schorowana przytem, nie może ani umie zająć się dziatwą. Gospodarstwo domowe w zaniedbaniu, służba robi co chce, nie ma ładu ani porządku, nie ma pani domu.
— Ależ...
— Pozwól pani dokończyć. Wspomniałem o mojem smutnem położeniu, wspomnę teraz o waszem. Czy sądzisz pani, że nie wiem jak wam ciężko i trudno.
— Ja się nie skarżę przecie.
— To postaci rzeczy nie zmienia, panno Franciszko. Ja wiem jak pracujecie obie i jak nędzne macie za to wynagrodzenie. Pani się męczysz, matka zdrowie traci, nie macie opieki żadnej, a przyszłość...
— W ręku Boga, panie.
— To prawda, ale myśléć o niej potrzeba. Ja dla was obydwóch będę opiekunem i przyszłość wam zabezpieczę, tak, że będziecie miały choćby nawet po mojej śmierci, byt skromny, ale niezależny. Będzie tu więc pomoc wzajemna. Ja od pani nie wymagam miłości, proszę tylko o szacunek, zaufanie i przyjaźń; zostań pani moją żoną.
— Dlaczego pan do mnie z tą propozycyą przychodzi? Czyżby pan nie znalazł innej osoby...
— Nie.
— Jakto?
— Nie znalazłbym z tego powodu, że nie myślałem szukać. Przyszedłem do pani, ponieważ panią znam, ponieważ umiałaś zjednać sobie miłość moich dziatek. Byłaś dobrą opiekunką mej nieboszczki, z poświęceniem pełniłaś przy niej obowiązek siostry miłosierdzia, masz uczciwe zasady, prawy charakter, więc dlatego przychodzę do pani.
Panna Franciszka milczała.
— Dlaczego pani nie chcesz mi odpowiedziéć?
— Bo... doprawdy... ja sama nie wiem.
— Mów pani otwarcie, co stoi na przeszkodzie?
— Panie, propozycya którą mi pan robi, dla dziewczyny tak biednej jak ja, to los, tembardziej że w słowach pańskich jest tyle delikatności... tyle dobroci. Ja to umiem cenić, ja pana zawsze szanowałam i szanuję teraz więcej jeszcze, ale ręką swoją rozporządzać nie mogę.
Uśmiechnął się łagodnie.
— Znam pani przeszłość, panno Franciszko, lepiej niż ci się zdaje... komu dotrzymujesz słowa? Cieniowi biednego marzyciela, który jak liść przez wicher porwany...
— Cieniowi? co pan mówi! Więc on nie żyje? Boże! Boże!... zkąd pan miałeś wiadomość?
— Niestety, pani, nic o nim nie wiadomo. Zresztą czy żyje, czy nie żyje, dla pani wszystko to jedno, przecież tu powrócić nie może.
Panna Franciszka spuściła oczy i umilkła. Wspomnienia całą siłą odezwały się w jej duszy. Przyszła jej na myśl pamiętna chwila w ogrodzie, złote rojenia i sny cudowne, a potem cięższa nad wszystko niewiadomość, niepewność... i smutek, smutek ciągły, nieodstępny towarzysz lat ubiegłych. Nagle, rzuciwszy okiem na gościa, oprzytomniała, wróciła do rzeczywistości.
Co mu odpowiedziéć? Gdyby była sama jedna na świecie, mogłaby jeszcze zaufać swoim siłom i pędzić dalej życie samotne, choćby bez nadziei doczekania lepszych dni w przyszłości, ale matka! Biedna, chora, pozbawiona wygód, zdaje się wymagać od córki poświęcenia i ofiary. Czy wolno więc odrzucać tę jedyną, a może już ostatnią nadzieję ratunku.
Nie!
Szlachcic odezwał się.
— Panno Franciszko, rozumiem że propozycya moja spada na panią niespodziewanie, może potrzebujesz pani zastanowić się dłużej, myśli zebrać, wreszcie porozumiéć się z matką. Jakkolwiek pragnąłbym aby moje dzieci jak najprędzej znalazły opiekunkę, jednak nie nalegam. Jeżeli pani żąda zwłoki i czasu do namysłu... poczekam.
— Nie... na cóż zwłoka?
— Więc, bez namysłu odpowiadasz mi pani odmownie?
— Przeciwnie, rozważywszy dobrze, odpowiadam, że zostanę... opiekunką pańskich dzieci.
— Dzięki ci pani, że chcesz być matką dla moich biednych sierot, a kiedy już mam pani słowo, to sądzę, że nie mamy co odwłóczyć. Załatwiwszy jak najprędzej konieczne formalności, weźmiemy ślub i zaraz przeprowadźcie się panie obie z matką na wieś. Pani zajmie pokoje mojej nieboszczki, jeżeli nie będą smutnych wspomnień budziły, a dla mamy pani każę wyporządzić mieszkanko w drugim domu. Będzie tam miała wygody wszelkie, spokój, własny ogródek. Czy pani pozwoli żebym dziś jeszcze zajął się załatwieni formalności.
— Jak pan chce, ale jeszcze jedno słowo.
— Słucham pani.
— Określmy warunki jasno.
— O! możesz pani być przekonana, że co do zabezpieczenia jej losu...
— Nie o tem chcę mówić. Pańska uczciwość jest najlepszą gwarancyą, innej nie żądam.
— A więc?
— Proszę pana raz jeszcze, pomyśl co robisz.
— Myślałem, pani, bardzo długo myślałem.
— Wspomniałeś pan, że znasz moją przeszłość, wiesz więc zapewne, że kochałam kogoś siłą duszy... zostawszy pańską żoną postaram się zapomniéć o przeszłości, ale nie żądaj pan abym mogła dać ci miłość. Będę żoną uczciwą, opiekunką dzieci pańskich, będę pana szanowała i ceniła tak jak dziś szanuję i cenię... ale oto wszystko co panu ofiarować mogę...
— To mi wystarczy, pani, nie żądam tego co niemożliwe.
— Jeżeli tak, to podajmy sobie ręce.
Właśnie w tej chwili weszła pani Janowa.
— Mamo — odezwała się panna Franciszka — pan Zarębski oświadczył się o moją rękę i... przyjęłam.
Pani Janowa ucałowała córkę i szepnęła:
— Bóg cię natchnął dobrą myślą, teraz już będę mogła umrzéć spokojna.
Tego dnia rozmowa przeciągnęła się bardzo długo. Dopóki był przyszły mąż panny Franciszki, mówiono o dzieciach, o gospodarstwie, o obowiązkach, jakie panna Franciszka do spełnienia miéć będzie.
Wychodząc narzeczony odezwał się w te słowa:
— Pewny jestem, że moja żona nieboszczka, którą bardzo i szczerze kochałem, patrząc na nas z innego świata, cieszyć się będzie z mego wyboru. Nie szukałem majątku, nie żenię się dla jakich osobistych względów. Pragnę tylko uczciwej opiekunki dla moich sierot kochanych i tę, jak sądzę, znalazłem.
Po odejściu Zarębskiego, pani Janowa ucałowała powtórnie córkę.
— No, kochana Franiu — rzekła — tym razem postąpiłaś bardzo rozumnie. Rozumniej niż myślałam.
— Proszę mamy...
— Wiem ja dobrze, wiem co mówię. Całe twoje nieszczęście, to owe fanaberye niepotrzebne, drożenie się, oczekiwanie na księcia udzielnego. Taki nie przyjdzie, trzeba brać co Bóg daje i nie grymasić.
— Mamo! wszakże zdecydowałam się prawie bez namysłu.
— Zapewne, teraz; ale przypomnij sobie co wyrabiałaś z Marcinkowskim, a w każdym razie była to przecież partya o całe niebo lepsza. Majątek, bogactwo, dostatki, wszystko przemawiało za nim.
— Niechże mama nie krzywdzi tem porównaniem uczciwego człowieka, zresztą do czego nas ta rozmowa doprowadzi? Tamto się już nie wróci, zajmijmy się lepiej tem co jest i co nas czeka.
Kiedy pani Janowa udała się na spoczynek, panna Franciszka uklękła przed obrazem i modliła się długo, bardzo długo. Prosiła zapewne o dodanie jej mocy w nowem życiu, mocy do spełnienia obowiązków i zapomnienia o najdroższych marzeniach przyszłości.
Nazajutrz wiedziano już w mieście o losie, jaki robi biedna panienka, boć ostatecznie pod wieloma względami małżeństwo to losem dla niej było. Znajomi przychodzili winszować, pani Kowalska rozpłakała się z wielkiego rozczulenia, ale wszystkie życzenia i powinszowania panna Franciszka przyjmowała obojętnie dosyć.
— Dziwna dziewczyna z niej — mówiła pani Kowalska do pani Janowej — dziwna doprawdy.
— Myślałam, że i tym razem drożyć się będzie.
— Ha, proszę pani, teraz co innego. Nauczona smutnem doświadczeniem widocznie nabrała rozumu. W każdym razie powinszować jej można, ma szczęście bo ma...
— Jak to pani rozumie?
— Pani droga! obejrzyj się tylko dokoła, pomyśl co to za czas! Po tych nieszczęściach, przejściach okropnych, najpiękniejsze panny się starzeją, młodzieży nie ma, utrzymać się trudno.
— To prawda.
— Mogłabym wymienić setki, tysiące panienek ładnych, wykształconych, poczciwych. Cóż je czeka? Osiądą na koszu i będą, jak to powiadają, siały rutkę, bo któż je weźmie! Choćby niedaleko szukając moja córeczka. Zimno mi się robi, gdy pomyślę o jej losie.
— Nie trzeba tracić nadziei.
— Tak się to pani zdaje. Nie każdy ma szczęście; Frania ma, moja córeczka nic a nic. Wprawdzie młoda jeszcze...
— W wieku Frani.
— Może nawet i trochę młodsza, a tymczasem, czy pani da wiarę, dotychczas nie miała ani jednego konkurenta.
— Jednak sama pani wspominała przed rokiem...
— Boże! Czyż to konkurent, trzydzieści dni na miesiąc pensyi, to nie to co pani kochanej zięć, obywatel ziemski, właściciel dóbr, to zupełnie a zupełnie co innego.
— Przecież jeszcze nie zięć.
— Po słowie to już tak jak zięć, tembardziej że oto jak słyszę, już w przyszłą niedzielę pierwsza zapowiedź będzie.
— To niczego nie dowodzi.
— Żartujesz pani, czy co?
— Nie żartuję. Przecież i od ołtarza się rozchodzą.
Pani Kowalska zerwała się z krzesła.
— Jezus, Marya! co też pani mówi! Jeszcze, broń Boże, w złą godzinę...
Panna Franciszka zajęła się szyciem skromnej swej wyprawki, na którą pieniądze dał narzeczony, a dał je w sposób tak delikatny i nieupakarzający, że pani Janowa nie mogła się od przyjęcia wymówić.
Czas zbiegał szybko na czynieniu różnych sprawunków i zakupów, termin ślubu zbliżał się.
Na trzy dni przed uroczystością weselną, Zarębski stawił się w mieszkaniu pani Janowej.
Blady był jakiś i nie swój.
Wszedłszy, przysunął krzesełko do stołu, usiadł i przez chwilę nic nie mówiąc z trudnością oddychał.
— Czy pan nie chory? — spytała Frania.
— Chory nie, ale czuję się zmęczonym. Chodziłem dużo i po schodach, a co prawda, nie jestem do schodów przyzwyczajony.
— Możeby po doktora posłać?
— Nic, to przejdzie. Jeżeli łaska niech mi pani każe dać szklankę zimnej wody.
— Natychmiast sama przyniosę.
Po wypiciu szklanki wody, powiedział, że mu cokolwiek lepiej, czuje tylko wielkie osłabienie i zupełny brak sił.
— Nie wiem doprawdy co mi się stało, ale literalnie ruszać się nie mogę.
— Czy pan doznawał już kiedy takich ataków? — zapytała pani Janowa.
— Zaledwie parę razy. Co prawda nie cieszyłem się nigdy wyjątkowo kwitnącem zdrowiem, ale też i nie zdarzyło mi się chorować obłożnie. Chodziłem, krzątałem się, pracowałem, a gdym czasem użalał się na jakie dolegliwości, pocieszali mnie ludzie przysłowiem, które powiada: że skrzypiącego drzewa najdłużej. Od czasu śmierci nieboszczki żony mojej, może z powodu zmartwień nieustannych, a może z innej przyczyny, zacząłem doznawać jakichś cierpień nieznanych mi przedtem i od czasu do czasu wpadałem w osłabienie, tak jak oto dziś.
— Czy pan się radził doktora?
— Radziłem nawet dwa razy, czy trzy.
— I cóż panu powiedział?
— Jedno z drugiem nic; mówił że to jakieś cierpienie wewnętrzne, małoznaczące, że można z niem żyć choćby do stu lat. Dzisiejsze osłabienie bardzo mi nie na rękę. Właśnie chciałem prosić, żebyście się panie pofatygowały ze mną do regenta. Kazałem przygotować akcik w celu zabezpieczenia przyszłości panny Franciszki.
— Cóż pilnego, panie, można to będzie zrobić jutro, pojutrze, czy kiedy panu będzie dogodniej — rzekła pani Janowa. — Teraz radziłabym żeby pan pojechał do hotelu, posłał po doktora, położył się do łóżka, odpoczął...
— Do hotelu nie, ale do domu pojadę.
— Na taki czas?! będąc chorym?
— Nie bardzo to daleko, droga dobra, okryję się ciepło i pojadę.
Uparł się, aby na swojem postawić. Nie pomogły prośby i perswazye, posłał po swój ekwipaż i zszedłszy z wielką trudnością ze schodów, odjechał... przyrzekłszy, że nazajutrz, jak mu będzie trochę lepiej, powróci.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.