Panna Franciszka/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Panna Franciszka
Podtytuł Obrazek z życia
Pochodzenie „Tygodnik Mód i Powieści“, 1889, nr 1-15, 17-24
Redaktor Jan Kanty Gregorowicz
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Pani Janowa z córką, wzięły jeszcze szczuplejsze mieszkanie. Nie było roboty, nie było żadnych dochodów, nie było już nawet co sprzedawać. Lepsze i kosztowniejsze rzeczy poszły między ludzi, zostały same tylko niezbędne, najpotrzebniejsze, bez których obyć się nie było sposobu.
Matka zrozpaczona nie wiedziała sama co robić, córka mizerniała i bladła.
Głód zaglądał do mieszkanka pracownic.
Jednego dnia, w tym właśnie czasie, kiedy pan Marcinkowski w Warszawie za interesami przesiadywał, do mieszkania pani Janowej, wszedł człowiek nieznany, niemłody już bo mu się włosy bieliły na skroniach, wszedł z nieśmiałością jakąś i jakby zażenowany.
Pani Janowa spytała, czego sobie życzy?
— Wybaczy pani — rzekł — moją śmiałość, ale przychodzę tu z prośbą, ponieważ jestem w wielkim kłopocie...
— Kto ich dziś nie ma — rzekła pani Janowa z westchnieniem.
— Wiem, łaskawa pani, że i wy nie stąpacie po różach i to ośmiela mnie trochę. Nieszczęśliwi łatwiej mogą wyrozumiéć cudze nieszczęście.
— O cóż panu idzie?
— Przyszedłem prosić panie o wielką łaskę.
— Nas?
— Tak jest, ale naprzód pozwólcie panie, że się przedstawię. Jestem Jan Zarębski, mam o kilka mil ztąd mająteczek i nieszczęśliwą, ciężko chorą żonę. Biedna kobieta prawie dogorywa, dzieci kilkoro, dom bez opieki. Radzono mi, abym się tu udał. Może pani — dodał zwracając się do panny Franciszki — raczyłabyś się podjąć...
— Ah! — rzekła pani Janowa — idzie więc o to, czy Frania zechciałaby wyjechać i pielęgnować chorą. Co myślisz o tem Franiu?
— Jeżeli mama pozwoli, pojadę. Przecież to praca uczciwa, a starałabym się godnie odpowiedziéć zaufaniu.
— Ja wynagrodzę wedle możności, sumiennie i wdzięczność na długo zachowam. To dla mnie łaska będzie... bo ja, widzi pani, nie mogę ciągle być w domu, gospodarstwo, interesa, kłopoty. Niech pani dobrodziejka nie odmówi.
— O to mi tylko idzie, jak mama tu zostanie sama jedna.
— Będziemy pamiętali o niej. Zaopatrzymy śpiżarkę, przyślę drzewa...
— Dobrze, pojadę...
— A więc rzecz ułożona. Ja teraz pójdę jeszcze do doktora, a za parę godzin wrócę tu, pomówimy o warunkach.
Gdy wyszedł, pani Janowa ręce jak do modlitwy złożyła.
— Bóg go zesłał — rzekła. — Bóg chyba... bo już wyczerpałyśmy wszystko, zrujnowały się zupełnie... głód nam grozi.
— Pociesz się mamo, jeszcze i nam kiedy zaświeci jaśniejsza gwiazda i nam się los uśmiechnie.
— Oj uśmiechnie się on, uśmiechnie...
— Kto wie, mamo.
— Tak, tak, już się nawet uśmiechnął. Zostań dozorczynią chorej, kiedy nie chciałaś być panią.
— Droga mamo — rzekła panna Franciszka — po co te wymówki? Czy mało mamy troski i cierpień? mało kłopotu o ten marny kawałek chleba, który pomimo pracy i usiłowań ciągle nam się jeszcze z rąk wymyka, ażeby zatruwać sobie życie wymówkami!
— Gdybyś była chciała, nie zaznałybyśmy były tej niedoli.
— Mamo, mamo, nikt sobie sam losu nie stwarza, lecz brać musi co Bóg daje. Dał nam ciężkie życie... trudno... trzeba przyjąć je takiem jakie jest i nie sarkać, bo może być jeszcze gorzej.
— Mówisz nie jak młoda dziewczyna, lecz jakbyś miała już sto lat życia.
— Kto wie, kochana mamo, może i mam.
— Pleciesz, sama nie wiesz co.
— Nie, nie! Wiem ja dobrze co mówię. Rok ma trzysta sześćdziesiąt pięć dni, to prawda, tak nas uczą i tak jest, ale mamo, jeżeli każdy dzień przechodzi w smutku i we łzach, jeżeli wlecze się powoli, że trudno upragnionego wieczoru doczekać, w takim razie, mamo, nie dziw, że można się zestarzéć przedwcześnie.
— Zawsze na moje wychodzi, Franiu, żebyś była została żoną Marcinkowskiego...
— To jużbym nie żyła dotychczas.
— O co to, to nieprawda! Byłabyś spokojna, szczęśliwa, byłabyś panią co się zowie.
— Nie mamo, to jest inaczej. Ja byłabym szczęśliwa, byłabym nawet bardzo szczęśliwa, a przypuszczam, że i mama także lepszą miałaby dolę niż dziś, gdyby nie te nieszczęścia ogólne, których świadkami byłyśmy. Droga mamo, co jam temu winna, co myśmy temu winne, że dano nam żyć w tej, a nie w innej epoce?
— To prawda, ale czyż gdyby nie było tych nieszczęść, czy byłoby tobie, albo mnie lepiej na świecie, przy takiem dziwacznem, marzycielskiem usposobieniu jak twoje.
— Co za pytanie!? Zostałabym żoną szlachetnego, dobrego, ukochanego człowieka. On pracowałby na kawałek chleba, jabym mu pomagała w miarę mojej możności i byłoby nam tak dobrze, ah! tak dobrze, że opowiedziéć trudno.
— Romanse moja Franiu, romanse! Zawsze co Marcinkowski, to Marcinkowski.
— Wiecznie to samo!
— Onby i dziś jeszcze, żebyś tylko palcem kiwnęła...
Panna Franciszka wybuchnęła śmiechem.
— Z czegóż się tak śmiejesz? — spytała matka — zdaje mi się, że nie powiedziałam nic tak niedorzecznego, żeby aż twój śmiech wzbudzić.
— Nie ze słów mamy się śmieję, ale z Marcinkowskiego. Powiada mama, że gdybym palcem kiwnęła, wnet padłby na kolana.
— A tak.
— Niestety, wprost przeciwnie, choćbym nie wiem jak kiwała, to już nic nie pomoże, już wszystko przepadło.
— A to dlaczego? cóż się stało?
— Nic wielkiego. Pan Marcinkowski żeni się, już po zaręczynach.
Pani Janowa zerwała się z krzesła.
— To nieprawda! — krzyknęła — to nieprawda, kto ci takie plotki opowiadał. Ja nie wierzę! nie wierzę!
— A jednak...
— Przecież jeszcze przed dwoma miesiącami, przed wyjazdem do Warszawy, był tu, prosił żebym cię nakłaniała, mówił, że bez ciebie żyć nie może, że w tobie jedynie widzi swoje szczęście.
— Widocznie zmienił przekonanie i gust.
— Nie, nigdy nie uwierzę; taki porządny, poważny, stateczny człowiek, to nie wietrznik, nie młodzik, który dziś tak myśli, a jutro inaczej, nie! Obmówili go.
— Może mama zechce uważać w najbliższą niedzielę, będą ogłoszone zapowiedzi.
— Franiu! słuchaj no, więc to prawda? Powiedz, zkąd wiesz? Kto ci powiedział o tem?
— Dziwię się, że mama nic nie słyszała. Całe miasto wie o tem i co prawda, o tem tylko mówi, jakby nie było bardziej interesującego przedmiotu.
— Z kimże się żeni?
— A jest taka, co kiwnęła na niego paluszkiem i padł na kolana. Ładny, a przynajmniej pulchny paluszek, bo pani Szlange ma paluszek nie od parady.
— Jaka pani Szlange?
— Nie zna mama? Ta wdowa po rzeźniku, taka tłusta niezwykle, a czerwona jak burak.
— Chryste Jezu! co ja słyszę! ty, Franiu chyba żarty ze mnie stroisz, to niepodobieństwo!
— Dlaczego? kobieta wprawdzie nie pierwszej młodości, ale podobno bogata. Jak słyszałam ma dwa domy, a prócz tego podobno place, ogrody, no, zapewne i gotówkę. Dla Marcinkowskiego idealna żona. Na co mu lepszej? Połączą swoje majątki, będą handlowali, pożyczali na domy i dobra, dorobią się.
— Wiesz co Franiu, ta wiadomość uderzyła we mnie jak piorun. Ubieram się w tej chwili i idę do pani Kowalskiej.
— Nawet zrobi mama tym sposobem miłosierny uczynek.
— Jakto?
— Bo pani Kowalska od wczoraj jest chora. Oczy jej zapuchły, głowa boli, leży w łóżku. Mówiła mi to jej córka, którą spotkałam dziś rano na ulicy.
— Z czegóż ta biedna kobieta zasłabła? Przeziębiła się zapewne... teraz opał taki drogi.
— Nie, pani Kowalska jest chora z innej przyczyny.
— Z jakiej znowu!
— Śmieszna to rzecz, ale myślę, że gdyby się w naszem kochanem miasteczku wieża zegarowa zapadła, to trzebaby się dopatrywać w tem sprawki pana Marcinkowskiego.
— Co ty mówisz!
— Powiadam, że przyczyną cierpień pani Kowalskiej jest także pan Marcinkowski.
— Widzisz, widzisz, jaka ona poczciwa! jak cię kocha! Zaraz muszę iść do niej.
— Czy ona bardzo poczciwa i czy mnie kocha nie wiem; sądzę że przedewszystkiem powinna kochać swoją córkę i starać się dla niej o taki skarb, a nie dla mnie. Ostatecznie nie zastanawiam się nad tem. Od córki pani Kowalskiej zaś to wiem, że wczoraj była gwałtowna scena.
— Gwałtowna scena! z jakiego powodu... o co?
— Przyszedł on do pani Kowalskiej i mówił o jakichś kilku tysiącach, chciał odebrać jakiś tam kwit, czy co. Pani Kowalska oddać nie chciała, groziła sądem, on znów powiedział, że się żadnych sądów nie boi, że najlepszemu adwokatowi się nie da, a cóż dopiero jakiejś babie!
— Istotnie tak powiedział?
— Nie rozumiem, dlaczego miałby sobie żałować? Nazwał panią Kowalskę babą, a ona go cyganem i oszustem. Potem trzasnął drzwiami aż wszystkie szyby zadzwoniły i poszedł, a pani Kowalska dostała serdecznego płaczu, rozchorowała się i dziś leży.
— A to łotr! — zawołała pani Janowa w najwyższem oburzeniu.
Panna Franciszka pocałowała matkę w rękę.
— Dziękuję mamie — rzekła — bardzo dziękuję.
— Za co znowuż!
— Za to, że przynajmniej raz w życiu podzieliła mama moje zdanie.
— Twoje zdania nie mają za trzy grosze sensu. Ty jesteś winna wszystkiemu!
— Ja?
— Ma się rozumiéć. Gdyby nie twój dziecinny upór, wszystko byłoby dziś inaczej. Byłabyś panią, co się zowie panią, a teraz wszystko stracone. Co cię czeka? Siostrą miłosierdzia, dozorczynią chorych zostaniesz!
— Dlaczego nie, mamo, wszak to mi żadnej ujmy nie przyniesie.
— Jak sobie chcesz, ja już nie mam na ciebie sposobu.
— Niech mi tylko mama pozwoli pracować i korzystać z nadarzającej się okoliczności.
— Jak ci się podoba, jedź jeżeli chcesz.
— Pojadę, mamo. Zapakuję rzeczy...
— Tak, tak, pojedziesz, pojedziesz. Nawet choćbyś nie miała chęci, to musisz.
— Muszę?
— A cóż? Może byś chciała być na ślubie Marcinkowskiego aby narazić się na złośliwe uśmiechy i żarciki.
— A to z jakiego powodu? — spytała panna Franciszka, a na bladej jej twarzyczce wykwitnął rumieniec gniewu i oburzenia. — Czem mogłam dać przyczynę do szeptów i uśmiechów?
— Całe miasto wiedziało, że się o ciebie starał, a teraz oto osiadłaś na koszu. Wstyd to i dla ciebie i dla mnie. Szczęście, że się to miejsce trafia, ty wyjedziesz a ja zamknę się w domu i ani mnie ludzkie oko zobaczy, przynajmniej dopóki się plotki nie uciszą. Tak, tak, wybierz się do drogi, a ja muszę odwiedzić panią Kowalską.
Gdy matka wyszła, Frania przygotowała niewielki tłomoczek z bielizną i ubraniem, włożyła na siebie skromną popielatą sukienkę i oczekując nowego chlebodawcy swego, usiadła z robótką przy oknie.
Nie czekała długo. Biednemu, skłopotanemu człowiekowi pilno było do chorej, do dzieci, do gospodarstwa; załatwił też szybko sprawunki i pragnął niebawem wyjechać, aby być w domu.
Wszedł zadyszany i zmęczony.
— Proszę pani — rzekł po przywitaniu się — skoro pani łaskawie przyjęła moją propozycyę, to możebyśmy pomówili o warunkach.
— Sądzę, że to zbyteczne — odrzekła.
— Zbyteczne?
— Tak. Ja nie wiem jeszcze dokładnie, jakie mnie czekają obowiązki, pan również nie wie czy tym obowiązkom podołam. Zostawmy więc układy na później. Pierwsze parę tygodni pobytu mego u państwa niech będzie rodzajem próby.
— Tak pani mówi, jakby chcąc zostawić sobie możność najszybszego odwrotu.
— W odpowiedzi na to, wskazuję panu ten oto tłomoczek, to mój cały pakunek, jestem gotowa do drogi. Wszak pan życzy sobie, żebym pojechała dziś?
— A tak, proszę pani, każda godzina droga.
— Rozumiem, panie. Chora czekać nie może.
— Chora i dzieci małe.
— Służę panu, choćby za godzinkę, tylko mama powróci, muszę się z nią pożegnać.
Pani Janowa powróciła niebawem, a przygotowania do podróży Frani nie trwały długo. Pożegnanie matki z córką było na pozór dość chłodne. Pani Janowa pod brzemieniem przerażającej dla niej wieści, była jak przybita i już o czem innem myśléć nie mogła. Frania zaś myślała o obowiązkach, jakie ją czekają i drżała z obawy, czy tym obowiązkom podoła.
Pierwszy raz w życiu, matka z córką rozstawały się na dłużej. Frania mogła odjechać spokojnie, gdyż nowy jej chlebodawca zostawił pani Janowej kilkanaście rubli i przyrzekł, że za kilka dni nadeszle drzewa i różnych produktów do zaopatrzenia śpiżarni.
Po odjeździe córki, pani Janowa zostawszy sama, rozpłakała się rzewnemi łzami. Dotychczas łudziła się nadzieją, że niedostatek i kłopoty jakich doznaje, są tylko czasowe, że prędzej czy później upór Frani zostanie przełamany i małżeństwo z Marcinkowskim przyjdzie do skutku. Dziś ten promyk nadziei zgasł zupełnie, ostatnie słodkie złudzenie rozwiało się i trzeba będzie aż do końca życia męczyć się i męczyć, robić niemożliwe wysiłki, ażeby zdobyć jaki taki zarobek i marny kawałek chleba.
I dotychczas pani Janowa nie stąpała po różach, lecz życie było znośniejsze bo opromienione nadzieją, teraz wszystko skończone, daremnie się łudzić, trzeba będzie bez odpoczynku, bez wytchnienia pchać przed sobą tę ciężką taczkę, w niedostatku, w zgryzocie.
— Jam już nie młoda i chora — mówiła sama do siebie półgłosem — mnie nie długo, może nawet krócej niż myślę, ale Frania! Frania? Jaka przyszłość przed nią? co ją czeka? jak sobie da rady po mojej śmierci, sama jedna, bez pomocy żadnej, bez opieki.
O robotę coraz trudniej, powstały nowe magazyny, zasobniejsze, bogate nawet, mogą zrobić szybko i na zapłatę czekać, mody mają świeższe i modele z zagranicy, gdzie dwom biednym szwaczkom konkurować z niemi? Mogłaby Frania lekcye dawać, za nauczycielkę w obowiązek pójść, ale i o to coraz trudniej. Inne dziś żądania, inne wymagania, a przytem kto się do nauczycielstwa nie bierze? Cała inteligencya uboga, wszystko co wykolejone, z dawnych dostatków i świetności, jedynie tylko jakie takie wykształcenie wyniosło, chwyta się tego wykształcenia jak jedynej deski ratunku i szuka lekcyi za najnędzniejsze wynagrodzenie, byle istniéć tylko, byle żyć.
Panny z domów niedawno jeszcze zamożnych, panny którym nigdy przez myśl nawet nie przeszło, że będą potrzebowały kłopotać się o byt, za najlichszą zapłatę, biegają od domu do domu, z piętra na piętro, w charakterze nauczycielek.
Pozostają lekcye muzyki, ale i na tem polu przeludnienie i konkurencya niesłychana. Trudno marzyć o zarobku.
Igiełka, szydełko, kanwa! oto wszystko, bieganie do znajomych, poszukiwanie roboty, żebranie o pracę, jak o jałmużnę, życie ciężkie, bez jutra, oto cała przyszłość. Smutna przyszłość, bez pociechy, bez nadziei.
Marcinkowski żeni się, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Za parę tygodni ślub, a tak przyrzekał, tak przysięgał, że czekać będzie dopóki Frania nie da zwalczyć swego uporu, dopóki nie zgodzi się na małżeństwo.
— Któż winien? któż winien? — mówi do siebie zapłakana matka — sama sobie zgotowała taki los, sama odrzuciła szczęście i dlaczego? Boże miłosierny! dlaczego?
Do późnej nocy medytowała pani Janowa nad smutnem swojem położeniem. Zapomniała nawet lampki zapalić, zapomniała herbaty sobie przyrządzić, zapłakana, zmartwiona, wzdychała ciężko, usiłowała modlić się, a gdy ją sen zmorzył i siły opuściły, zasnęła na kanapce w ubraniu i otworzyła oczy dopiero, gdy już światło dzienne weszło do ubogiego mieszkanka.
Zapyta czytelnik dlaczego pan Marcinkowski wyrzekł się małżeństwa z Franią i sukcesyi po starym dziwaku. Historya to cała. Wyrzekł się bo musiał, bo ponętne widmo wielkiego majątku, za którem tak gonił wytrwale, rozwiało się jak mgła letniego poranku, bo został sromotnie oszukany. On! taki majster do interesów, on który miał to przekonanie, że siedmiu żydów w przebiegłości zwycięży, został wyprowadzony w pole, wystrychnięty na dudka i wyśmiany. I przez kogo? przez jakiegoś szaławiłę, człowieczynę nie mającego nawet całych butów i porządnego paltota.
Istotnie w życiu doświadczonego geszefciarza był jeden dzień fatalny, dzień okropny zaiste.
Na trzeci, czy na czwarty dzień po powrocie z Warszawy, gdzie tyle gorzkich komplementów od swego niegdyś kolegi usłyszał, pan Marcinkowski otrzymał z poczty list rekomendowany, w dużej kopercie. W pierwszej chwili ucieszył się, sądząc, że to dokument odnoszący się do sprawy sukcesyi, lecz rozerwawszy pieczęć przekonał się, że ma przed sobą tylko arkusz papieru niezwykle dużego formatu, a na nim śmiałym wprawnym charakterem nakreślone te słowa:

„Winogrona za kwaśne są dla ciebie, przebiegły, stary Lisie, więc się nie wspinaj po nie, daj im za wygranę. Pociesz się przytem wiadomością, że nigdy jeszcze nie ulokowałeś tak dobrze pieniędzy, jak u mnie przed kilkoma dniami. W garderobie, którą za nie sprawiłem wyglądam jak lord angielki. List ten wrzucam do skrzynki pocztowej na dworcu kolei, a w chwili gdy go czytać będziesz para uniesie mnie bardzo, bardzo daleko. Zapewnie żałujesz, że nie możesz mnie ucałować. Istotnie, kochany przyjacielu, tak długich rąk nie masz. Uczyń to jednak w myśli i licz na wzajemność z mojej strony. Wyjeżdżam z kraju na zawsze, z kimś komu sprzedałem pewne dokumenta, który był tak mądrze urządzony, że mógł w każdej chwili zlikwidować swe interesa i być gotowym do drogi. Pieniędzy, które dostałem od ciebie, naturalnie już nigdy w życiu swojem nie zobaczysz, żałuję tylko, że nie dałeś mi więcej. Spodziewam się, że z tęsknoty za mną nie skrócisz dni swoich samobójstwem, nie czyń tego, chyba jeżeli będziesz chciał koniecznie. Nie dopisała ci boska Wenus, wyjątkowo niełaskawym okazał się Plutus, radzę ci ażebyś na pierwszą więcej nie spojrzał, drugiego zaś żebyś przebłagał. Jak się dorobię za oceanem, to przyślę coś dla tej, na którą zapewne od chwili otrzymania tego listu nie spojrzysz. Znam doskonale twoje zacne serduszko. Bywaj zdrów, adresu mego nie posyłam, gdyż nie sądzę żebyś chciał zaszczycać mnie swoją korespondencyą.

Twój N.”


Przeczytawszy ten list stary dependent o mało apopleksyi nie dostał. Chwycił się oburącz za głowę i biegał po stancyi swojej jak szalony.
Stracił sporą sumkę w gotówce, stracił nadzieję obłowienia się grubym majątkiem, widział że cały pracowicie obmyślany plan przepadł z kretesem, bez nadziei ratunku. Prócz tego w rękach pani Kowalskiej pozostał dokument, który trzeba było koniecznie wycofać.
Zajął się tem zaraz. Z początku próbował podstępu, ale jejmość była nieufna i nie dała się podejść, próbował groźb i obelg i to nie poskutkowało, energiczna babina wyrzuciła go za drzwi. Po kilku dniach powrócił przepraszający, pokorny, aby wejść na drogę układów. Proponował trzecią część, połowę; płakał, mówił że jest biedak, że na kilku niefortunnych spekulacyach wszystko stracił, w rezultacie dokazał tyle, że pani Kowalska opuściła mu część szóstą i dokument został wycofany.
Na wdowę po rzeźniku, a raczej na jej majątek, od dość dawna stary dependent miał oko, widząc więc, że z sukcesyi nic nie będzie i że o Frani nie ma co marzyć, udał się odrazu do pani Szlange i bez żadnych wstępów wprost zaproponował jej spółkę matrymonialno-handlową, na co jejmość bez wahania przystała. Ułożyli punkta intercyzy przedślubnej, postanowili nabywać puste place i budować domy na współkę. To był główny cel małżeństwa. Mimo tego pan młody postanowił w dalszym ciągu pracować u regenta i prowadzić różne operacye finansowe w dotychczasowym zakresie, pani młoda zaś miała nie porzucać dotychczasowego procederu i przy pomocy zwiększonej liczby czeladników, uszczęśliwiać ludzkość wędlinami w najlepszym gatunku.
Przygotowania przedślubne trwały niedługo, po kilku tygodniach szczęśliwe stadło zdołało już stoczyć pierwszą walną batalię o rachunek, w którym po sprawdzeniu okazała się niewielka omyłka na korzyść pana domu.
Okazało się, że aczkolwiek mąż jest bardzo biegły w rachunkach, choćby najbardziej zawikłanych jednak żoneczka w pole wyprowadzić się nie da.
Plotkarki miejskie długo o młodej parze mówiły, ale potem stało się coś nowego i państwa Marcinkowskich pozostawiono w spokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.