Panienka z okienka/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Deotyma
Tytuł Panienka z okienka
Wydawca Księgarnia i Skład Nut Stanisława Sadowskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XII.

I trzecie wesele.



W


W kilka tygodni późniéj, znów buńczuczna brama Dobrowoli powiewała trofeami ze sztandarów; znowu schody gankowe były wyłożone purpurą, i znów przed ten ganek zajeżdżał orszak weselny, ale tym razem jeszcze sutszy, i liczniejszy, i radośniejszy niż pierwszy.
Zjechało się, nietylko już sąsiedztwo, ale prawie pół Wielkopolski. To téż i pański dom, i wszelkie zabudowania dworskie, nie wystarczały na pomieszczenie gości; musiano powyporządzać spichlerze i stodoły, gdzie ci którzy późniéj stanęli na miejscu, a zwłaszcza wszelka młodzież, mieścili się jak mogli, co nietrudno przychodziło ludziom przywykłym do trudów obozowych.
A jeśli orszak był liczny, jeszcze liczniejszych miał widzów. Nietylko z dóbr Starościny, ale ze dwudziestu wsi dokoła, zleciało się chłopstwo, i niezmierna mnogość różnorodnéj gawiedzi.
Bo téż dziwy opowiadano sobie o téj całéj «cudowné historyi,» a zwłaszcza o dzisiejszéj Pannie Młodéj, któréj nie nazywano inaczéj, tylko «królewną z za morza.»
Jakim sposobem Hedwiga, będąc odnalezioną córką Pani Starościny, była zarazem i królewną, tego ludzie na pewno nie wiedzieli, ale różnie to sobie tłumaczyli. W jednych wsiach, wieczorami, prządki rozpowiadały, że ją Tatarzy sprzedali królowi Szwedzkiemu, a ten ją chciał za córkę przybrać, i tron swój zapisać, byle jeno chciała się zlutrzyć. W innych wsiach mówiono, że Frajbitterowie duńscy porwali Starościankę na jakowąś wyspę, i tam okrzyknęli ją swoją królową, aż rycerz z Puckiéj flotty zjawił się, i odbił ją tym zbójom.
A wszystkie owe legendy powstały z powodu jednéj i téjże saméj wieści, mianowicie, że Starościanka przywiozła pełny ubiór królewski.
Wieść była prawdziwa. Jeszcze w Gdańsku, Pan Władysław, uwiadomiony przez Pana Kaźmiérza o życzeniu siostry, zakupił dla niéj na wyjezdném, cały strój ślubny zrobiony wedle starodawnéj Gdańskiéj mody, i wiadomość o tym stroju rozbiegła się, przez dziewki dworskie, między wiejską ludnością.
Pan Kaźmiérz, słysząc owe baśni, zaprzeczał im tylko półgębkiem, albo zgoła zachowywał fortelne milczenie, a w głębi duszy się cieszył. I jak nie miał doznawać uciechy, kiedy on zawsze kochał się w «poemach,» a te legendy czyniły go bohaterem najśliczniejszéj poemy, i cudownym nimbusem otaczały jego umiłowaną?
To téż wiara w one wieści rosła coraz bardziéj, a już co dzisiaj, to z wiary stała się przekonaniem, kiedy Oblubienica wystąpiła w ubiorze niezaprzeczenie królewskim. Ściany wiejskiego kościółka mało niepękły od natłoku, a teraz, gdy Nowożeńcy już wracali, obie strony gościńca i podwórcowe ogrodzenia były oblężone przez tłumy, które ciskając czapkami w górę, krzyczały z uniesieniem:
— Niech żyje królewna Szwedzka!
— Niech żyje królowa Duńska!
— Niech żyje nasza królowa!



Hedwiga była tak zmieszana swojém szczęściem, że nie zwracała uwagi na wyrazy, ale czuła w tych wykrzykach uwielbienie, i ze spuszczonemi oczami, przytulała się lękliwie do Kazmiérzowego ramienia.
A cudna była w tym swoim szkarłatnym płaszczu i gronostajowych wyłogach, spiętych perłową klamrą, na piękniejszéj od pereł szyi; w tych włosach jako bursztyn jasnych, rozsypanych po barkach i ramionach; w téj złotéj przezroczystéj koronie, i z temi turkusami w oczach, i z tym dziewiczym rumieńcem wschodzącej Aurory.
Cudna była istotnie jakby królewna z bajki, albo — co jeszcze lepiéj — jakby jakieś leciuchne przypomnienie wielkiéj królowéj Jadwigi, wprawdzie, w postaci ni takiéj wielkiéj, ni tak świętéj, ale szczęśliwszéj, bo wspartéj na ramieniu tego którego ukochała.

Pan Kaźmiérz był dziś przybrany, już nie w łosie skóry, ani nawet w «hatłasy,» ale w same takie rzeczy, o jakich dawniéj tylko marzył, a na które teraz — poślubiając bogatą Starościankę — mógł sobie śmiało pozwolić. Więc miał krótki pstry żupan z Lewantyńskiego koftyru[1], (materji tak drogiéj, że niegdyś królom w hołdzie ją składano,) świécący rzędem rubinowych guzów, a po wierzchu, granatową, axamitną, marmurkami podbitą ferezję, która pod szyją zahaczała się na brylantowe szpony. U szkarłatnego kołpaka zatknął pióra orle, brunatno-pozłociste, wijące się w bujną forgę, i dla pamiątki przeszpilił je owym zanklem żeglarskim, na którym wyemaljowane, świeciło godło królewskiéj Bandery.
Więcéj wszakże od piór i od klejnotów, zwracała uwagę inna jeszcze ozdoba kołpaka, wprawdzie skromna, lecz zastanawiająca oczy, bo nieznana tutejszym ludziom. Były nią, dwa małe zieloniuchne wianeczki, zaplecione w siebie jak ogniwa, i wpięte poniżéj forgi, tuż nad lewą skronią.
Między patrzącemi, niektórzy mówili:
— To na turniejach u króla Szwedzkiego zdobył one wieńce.
A drudzy przeczyli:
— Nie. To jest owo ziele, co to «szczęście niesie.» Ono rośnie gdzieś za morzami. Tam go sobie narwał, i téż wszystko mu się udało. Oj, żeby to tak choć jeden listek dostać z onych wionków!
Inne głosy po drodze go witały słowami:
— Niech żyje morski rycerz!
— Niech żyje ten, co zbawił królewnę!
Ale gdy orszak wtargnął na dziedziniec wszystkie te okrzyki ustały, a na ich miejsce wybuchnął inny, jednogłośny:
— Niech żyje Pani Starościna! Święta nasza pani!



Pani Starościna znów siedziała na ganku, zawsze nieruchoma, zawsze ze swojém białém futrem u kolan, ale z odmłodniałą i wypiękniałą twarzą, po któréj toczyły się ciche łzy szczęścia, podczas gdy drżące od wzruszenia jéj ręce, brały złocistą tacę z bochenkiem i solą.
A brały ją dziś już nie od Rękodajnego, ale od JMci Pana Miecznika Koryckiego, który pomimo swojéj groźnéj, wiarusowatéj twarzy, także musiał co chwila połykać łzy ciepłe, kapiące mu na srebrne wąsy, przyczém niekiedy powtarzał półgłosem:
— A niechże ich Turek zjé!

Pierwszy on wyrwał się z kościoła, i wyprzedził orszak Nowożeńców, ażeby jak najprędzéj stanąć z rycerską służbą przy «adorowanéj Pani-Matce,» zbawczyni i wychowawczyni jego cudnéj Krysi.
..................

I nietylko dzisiaj, ale już do końca życia, służył swéj pani po rycersku. Gdy się bowiem skończyły uroczystości weselne, (co, — mówiąc nawiasem — nieprędko nastąpiło, bo przy święceniu podwójnych Oczepin, przez całe dwa tygodnie dwór był pełen kwiatów i wiwatów, pląsania młodzieży i strzelania z moździerzy,) gdy nakoniec goście się porozjeżdżali, i pozostały tylko dwie rodziny, a raczéj dwa szczątki rodzin, jakby cudem ocalałe i złączone, wtedy zaczęto rozmyślać nad sposobem urządzenia sobie przyszłości?
Namysł był krótki. Pani Starościna od razu oświadczyła, że nigdy na to nie pozwoli, aby jéj Marychna-Jadwichna, ledwie co po tylu latach odzyskana, miała ją znów opuszczać, i za mężem iść gdzieś aż pod Karpaty. O wyjeździe Krysi tak samo nie mogła nawet myśléć. Postanowiła więc, że obie młode pary z nią razem zamieszkają, a niechcąc Pana Miecznika rozłączać z synem ani z córką, prosiła go, aby także się tutaj przesiedlił, i wszystkim najłaskawiéj ojcował.
Pan Miecznik, podrożywszy się ile przystało, z wewnętrzną radością przyjął zaprosiny, wydzierżawił swoją wiosczynę, a sam został na zawsze w Dobrowoli, którą przezwał swoją «Dobrą dolą.»
Tu istotnie, starcowi zgrzybiałemu od nieszczęść i samotności, zachód życia pięknie się rozpromienił. Wprawdzie nic mu już nie mogło przywrócić, ani małżonki śpiącéj na Czarnorudzkim cmentarzyku, ani dwóch synów śpiących pod kopcami dalekich pobojowisk. Ależ Krysia, ta Krysia opłakana, szukana, ukochana, odnalazła mu się, i jaka! Piękna, bogata, szczęśliwa, poczciwa. I syn oto, postanowiony tak świetnie, jak się ojczulkowi wcale nie marzyło. I prawdę mówiąc, miał już nie jedną córkę, lecz dwie córki, nie jednego syna, lecz dwóch synów, a wszystko to kochało go, i służyło mu na wyścigi, tak jak lubił, z «moresem» i wesołością.
Pani Starościnie także nic już niemogło przywrócić, ni srodze zamordowanéj matki, ni przedwcześnie zmarłego męża, ni straconego bez ratunku zdrowia. Ale Bóg przywrócił jej Maryśkę, czy Jadwiśkę, (bo i tak i tak ją nazywano,) i tą jedną gwiazdą, rozjaśnił cały wieczór jéj żywota.



Już to trzeba przyznać, że owe przedweselne tygodnie oczekiwania na córkę, były dla Pani Starościny strasznemi. Nietylko bowiem pożerała ją niecierpliwość macierzyńskiego serca, połączona z niepokojem o skutek wyprawy, ale trapiły ją i różne inne postrachy. Bała się mianowicie, (i z Krysią często dzieliła tę obawę,) czy Władek jéj nie przywiezie jakiéj sztywnéj, pospolitéj mieszczki, o pojęciach i nawyknieniach, nielicujących z ich starodawném życiem? Lękała się jeszcze bardziéj, czy nie przywiezie jakiejś pół-Niemkini?
Pierwsze spojrzenie na rozkoszną buzię panienki, pierwsze jéj padnięcie do nóg matce, pierwsze jéj rzucenie się na szyję Krysi, rozwiało wszystkie te obawy.
Hedwiga wprawdzie zachowała niektóre przyzwyczajenia z przeszłości, ale tylko same chwalebne. I tak naprzykład, nic nie mogło w niéj zachwiać zamiłowania do porządku; wszystko w koło niéj, czy to w komnatach, czy w kuchni, musiało zawsze świecić się i bielić, jakby czyste srebro i złoto. Z początku, służba dworska mruczała na te wymysły młodéj pani, z czasem jednak przywyknięto, i dwór Dobrowolski zasłynął w całém sąsiedztwie, z niewidzianéj dotąd, iście hollenderskiéj schludności.
Pod innemi wszystkiemi względami, Hedwiga dziwnie szybko zrosła się ze swojém nowém życiem, bo dusza u kobiet bardzo młodych, jeszcze jak wosk miękka, łatwo przyjmuje wszelką pieczęć, zwłaszcza jeśli ta pieczęć jest wyciśnięta przez gorące i silne serca, a takich w koło naszéj «królewny» nie brakło.
Umiała téż sercem za serce płacić. Jéj cześć i miłość dla matki, przechodziły zwyczajną miarę, jakby chciała tę matkę wykochać za wszystkie lata stracone. Dla Pani Krystyny także miała cóś podobnego do części, jako dla swojéj odkupicielki przed Bogiem, — «bo» — powtarzała nieustannie, — «gdyby Pani Matka nie była Krysi wzięła sobie za córkę, nigdy by Pan Bóg nie był mię oddał Pani Matce.» — To téż dwie młode panie zespoliły się całą duszą, nie jak dwie bratowe, ale jak najrodzeńsze siostry, i tak, nie upłynęło dużo wody w Warcie, a już śliczna Gdańszczanka stała się pieszczoszką całego Starościńskiego domu
Czy Pan Kaźmiérz miłował żonę, o to podobno i nie godzi się pytać. Skarb dle nas tém droższy, im więcéj kosztowało nas jego zdobycie.
Wprawdzie, taż sama gwałtowność, z jaką junak ukochał i zdobył panienkę, teraz na widnokrąg małżeński sprowadzała niekiedy krótkie burze. z mężem «impetykiem» życie różnie się toczy. Ale mądra żonka znalazła na to sposób. Ile razy Pan Małżonek zaczął fukać, zaraz cała drżąca przystawała w kąciku, i przysłaniając oczy wyszywaną chusteczką, (u któréj zawsze musiały być chwaściki,) utyskiwała ze łkaniem:
— O ja nieszczęśliwa! Ja dla niego znosiłam srogie więzienie i tortury, a teraz co mam za to, co?
Jak tylko Pan Kaźmiérz wspomniał na «srogie więzienie z torturami,» zaraz miękł i oprzytomniewał. Dla niepoznaki trochę jeszcze pohukał, ale po chwili zaczynał o czém inném kręty dyskurs, a po godzinie już przypadał do nóg Jadwichny, i jak na «złotym ganku,» całował jéj błękitny trzewiczek.



Cięższemi od tych zawieruszek, były chwile, kiedy surmy wojenne zagrały, i kiedy Pan Kaźmiérz — obecnie Pułkownik piechotny — razem z pancernym Panem Władysławem, wyruszał gdzieś daleko pod chorągiew. Natenczas, dla Starościny, dla Miecznika, i dla dwóch pań młodszych, nastawały śmiertelne miesiące trwóg, niepewności, wyczekiwania na listy i wieści. Ale takiém życiem żyły u nas wszystkie ówczesne niewiasty. Marja-Hedwiga przyjęła je z odwagą, a na tę odwagę zdobyła się tém łatwiéj, że dziwnie szczęśliwe zwroty jéj dotychczasowych losów, dawały jéj ślepą ufność i w przyszłe błogosławieństwo Boże.



Ten pogodny pogląd sprawiał, że i na swoją przeszłość patrzyła teraz już tylko z uśmiechem. Obraz Pana Schultza, stawał przed nią w coraz łagodniejszém świetle; wspomnienie doznanych odeń ucisków, zacierało się z każdym rokiem, a jego zasługi występowały coraz jaśniéj. W tém poczuciu bezwzględnéj wdzięczności utwierdzała ją Pani Starościna, która niemogła myśléć bez rozrzewnienia o ludziach co uratowali jéj dziecko. Nikt-by na żadnym różańcu nie policzył wszystkich Mszy Świętych, jakie rokrocznie odprawiały się w Dobrowoli za duszę Pani Doroty Schultzowéj; był to dla prawdziwéj matki, jedyny już sposób odsłużenia się matce przybranéj. A i w rozmowach o Panu Schultzu, Starościna trzymała się tejże zasady co względem umarłych: «Aut nihil, aut bene,» i jeśli mówiła o nim, to tylko przychylnie. O jego niedoszłych zalotach nigdy nie wspominała. Czasem nawet bywało, gdy sam na sam siedzi z Miecznikiem, to powiada:
— Nie indygnuj się Waszmość na tego nieboraka. Wszakci on niewiedział z jakiego domu ona się wywodzi? A że chciał na całe życie do piersi przytulić takie złote stworzenie, to i co dziwnego? Ktoby niechciał? Biedne człeczysko, my mu ją zabrali. Ile mnie szczęścia, tyle jemu szkody.
Tak rozumowało anielskie serce Pani Starościny. Więc kilka razy do roku szły dla Pana Rajcy pyszne upominki, drogie futra, piękna broń myśliwska, domowe konfekty, przytém listy od Pani Hedwigi pełne wdzięcznych zapewnień, a przy każdym liście dopisek, w którym Pani Starościna zapraszała go do siebie, choćby na dni kilka, — «bo» — pisała — «żałosno mi będzie umiérać, bez obaczenia benefaktora mojéj córki.»
Ale z Panem Rajcą twarda była sprawa. Za dary, przysyłał niemniéj piękne dary; na listy odpisywał sztywno i lodowato; a na zaprosiny, odpowiadał zawsze jedno i toż samo:
— «Z moją Florą za dobrze mi doma, abych ja się miał z niego ruszać. To żona którą Pan Bóg stworzył richtig dla mnie, i głupim ja był, kiedym Panu Bogu kontrował.»



Nakoniec mieszkańcom Dobrowoli zrobiło się markotno, że Pan Schultz chce zawsze uchodzić za niezapłaconego wierzyciela, i zaczęli przemyśliwać, czémby go tu, prawdziwie wspaniałém obdarować?
Aż i wymyślili: nobilitację.
Chcieli go przypuścić do swego Nałęcza. (Z tą wszakże odmianą, że binda miała być nie biała i fałdzista jak zwykle, ale żółta i perełkowana, niby przepaska z bursztynu).
Rzecz ta, co prawda, przedstawiała niemałe trudności; trzeba ją było wyrabiać aż na Sejmie, i to — szczerze mówiąc — niewiadomo za jakie zasługi? Chyba właśnie za ocalenie Starościanki od pogańskiéj niewoli.
Zaczęto jednak zabiegi; te, szły opornie i zwolna; skutek był więcéj niż wątpliwy. Ale Pani Hedwiga niechciała o nim wątpić, i już sobie roiła że sama ów Klejnot zawiezie dawnemu «Dobrodziejowi,» bo chciało jéj się koniecznie raz jeszcze śliczny Gdańsk odwiedzić, i rada téż była pochwalić się tam przed wszystkiemi dwojgiem wdzięcznych dziatek, jakie już po jéj alkierzu biegały. Pan Kaźmiérz także byłby chętnie znowu zobaczył swoje morze, i Władysławowskie szańce, i starego «Łabędzia,» i starych towarzyszów od Wodnéj Armaty. Pani Starościna pochwalała zamiar, tylko nie radziła zabierania dziatek; wieloletnie doświadczenie ostrzegało ją, że widok tych «kinderków,» nie będzie miły dawnemu współzalotnikowi, témbardziéj że jak wiedziano z listów, i teraz pozostał on bezdzietnym. Pani Jadwiga (zwyczajem wszystkich matek,) niemogła zrozumiéć aby widok jéj dzieci mógł być komukolwiek na świecie niemiłym, ciągnęły się więc daléj rozmysły i narady, gdy znienacka los wszystko przeciął.


Pewnego dnia, przyszedł list z czarną pieczęcią, gdzie Pani Flora donosiła, że Pan Johann Schultz rażony apoplexyą, niespodzianie zakończył żywot.
— «Medyki gadają» — pisała — «jakoby przez cerewizyę był spalon. Ale to azynusy. Wszakci tyle lat pijał, i nic mu nie było? Ja wiem, że jeśli co go spaliło, to jeno gorącość affektu dla mnie, bo jako żyję nigdym jeszcze nie widziała takiéj zacnéj passyi, i póki mi życia, póty po nim łzów i desperacyi.»
Poczém podpisano było:
«Niepocieszona wdowa,» i t. d.



Trzy panie, popłakały się serdecznie nad śmiercią byłego «Dobrodzieja,» nad jego niedoczekaniem Klejnotu, i nad opuszczeniem biednéj wdowy.
I znów Pani Jadwiga podała myśl, aby przynajmniéj Panią Florę sprowadzić do dworu Dobrowolskiego, już jeśli nie na długo, to chociaż na pierwsze miesiące żałoby. Pani Starościna mniéj chętnie tym razem przyzwalała, bo ją nieco straszył obraz owéj niewiasty, ale — nie było co mówić — i owa niewiasta przyczyniła się do szczęścia córki, więc napisano zaprosiny.



Przez długi czas nie było żadnéj odpowiedzi. Nakoniec przyszła, znowu z żałobną pieczątką, krótka i jękliwa.
Pani Flora «submitowała się, jako niemoże przybyć, bo do śmierci nie opuści tego domu, gdzie na każdym kroku widzi andenkieny i jakoby drogą umbrę swojego Johanna.»
Potém, wszystko przycichło.
Aż oto, po roku i kilku niedzielach, przyszedł znowu list, ale teraz już z pieczęcią czerwoną, i to ogromną, Magistracką[2].
Osnowa listu była następująca:


Wielce mnie Miłościwa
Jaśnie Wielmożna JMciPani Starościno
Dobrodziejko!
«Znając łaskę wielce mnie Miłościwéj JMci Pani na mnie, mam onor donieść, jako w dniu wczorajszym połączyłam się węzłem małżeńskim in 3-0 voto z JMci Panem Krzysztofem Freimuthem, wdowcem, Prześwietnym Burmistrzem miasta Gdańska. Co sobie mam za wielkie sygnum łaski Bożéj, albowiem JMci Pan Freimuth uczcił mię takowym affektem, co jako żyję na świecie, jeszczem nie widziała podobnie zacnéj passyi. Przytém człek to potężny. O wojażach już mi nie myśléć, teraz kiedy całki Gdańsk na mojéj głowie. Wczora z okkazyi naszego Hymenu, cały dzień w mieście były festyny z ogniami, a z wieczora przeniosłam się do Burmistrzowego Dworu, gdzie żyję w królewskich luxusach, ale w kamiennicy mego męża in 2-do
voto, ś. p. Johanna Schultza, ostawiłam monument moich usług dla Jaśnie Wielmożnych Państwa. A racya takowa: Kiedy JMci Panna Starościanka nas odjachała, zara ludzie poczęli po staremu stoić podle naszéj kamiennicy, i wypatrować ono skulptowane okienko, i admirować jako to przez taką cyrkumferencyę, człowiecza persona mogła się przewinąć? Tedy mój Mąż in 2-do voto, ś. p. Johann Schultz, jako człek zagryźliwy, od którego piwnych ja humorów niemałom ucierpiała, irrytował się na takowe tumulty, i ze złości, kazał ode środka zamurować okienko, tak co w onéj obręczy, ostało się jeno wybielone wkląknięcie. Ale i to nie pomogło. Ludzie znowu stawali podle naszéj kamiennicy, aby się naśmiéwać z onéj złości. Teraz tedy, kiedy posessya po ś. p. Johannie Schultzu przeszła na mnie, zara wedle mojego nakazania, skulptor w oném wkląknięciu wyimainował z kamienia głowę młodej frajleiny z krézą i cudną facyatą, na konterfekt Jaśnie Wielmożnéj Panny Starościanki. Zaś niżéj zamalowana jest lazurem rozbujała szarfa, na szarfie złotemi literamy napisane: Amor alatus est. Niechże ornament ten reprezentuje wdzięczne hommagium dla
Jaśnie Wielmożnych JMci Państwa
od uniżonéj sługi
jakową mam onor się pisać
Flora Freimuthowa
Burmistrzowa Miasta Gdańska.
List Pani Burmistrzowéj sprawił na mieszkańcach Dobrowoli wrażenia rozmaite, ale co epilog, to wywołał jednomyślny poklask, Ów «ornament,» nie zdradzający żadnych imion, a jednak tak wymowny, przypadł wszystkim do serca. Zwłaszcza téż Pan Kaźmiérz, aż głaskał się po piersiach, na myśl że jego Hedwiga została w kamieniu unieśmiertelniona, i że pamięć o niéj przetrwa między ludźmi jakby jakowe poema.

I rzeczywiście, przez długie czasy, ile razy jaki podróżnik zwiedzał Gdańsk i jego ciekawości, zawsze pokazywano mu ową główkę wyrzeźbioną w kamiennym pierścieniu, przyczém opowiadano dziwy, o pięknéj, niegdyś więzionéj tu dziewicy, i o jéj nadpowietrzném porwaniu przez morskiego rycerza.
A że mieszkańcy Gdańska słyną z poszanowania dla zabytków przeszłości, więc kto wié? Może i ta pamiątka jeszcze się u nich przechowała? Może do dziś dnia, panienka z okienka tam wygląda, i tęsknie czeka, i wypatruje, czy raz jeszcze nie pojawi się przed nią, marynarz od Puckiéj flotty?


Pisałam w Warszawie 1891 r.

KONIEC.





  1. «Koftyr, materja kosztowna jedwabna turecka, takiéj 200 sztuk corocznie dawać musiał Jagielle Wojewoda Wołoski.» Ubiory w Polsce p. Łuk. Gołębiowskiego — wyd. Tur. Str. 139.
  2. «Monarcha ten (Kaźmiérz Jagiellończyk) nadając wiele Gdańskowi..... ukoronował pieczęć tego miasta, na czerwonym ją wosku odciskać po królewsku upoważniał itd. « — Góra Biskupia pod Gdańskiem i Szotland albo przedmieście Szkockie, przez Zygmunta Komarnickiegow Bibliotece Warszawskiéj — z r. 1859 — Kwiecień — Zeszyt 28 — Str. 18.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Łuszczewska.