Panicz (Mniszkówna, 1926)/Część II/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Panicz
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Wydanie szóste
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Ludwika Kapeli w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

Po powrocie Rosoławskiego na Litwę, rozmowa pomiędzy nim i Denhoffem trwała krótko. Ryszard dowiedziawszy się, komu i w jakich warunkach Wodzewo sprzedane wpadł w rozpacz.
— Ja pana nie upoważniłem do takiego czynu — wybuchnął. Pańskie obietnice utrzymania majątku spełzły na niczem, to tylko mrzonka dla mnie, aby mnie zwieść, aby mię łudzić!! Ale stało się! nieszczęście! Trzeba było jednak sprzedać komuś odpowiedniemu, nie tym szlachetkom zagonowym. Boże mój, czego ja dożyłem!
— Nie rozpaczaj, bo jakkolwiek z Wodzewa nie zostało ci prawie nic, gdyż wszystko pochłonęły długi, ale gdybyś ty jeszcze dotąd był właścicielem tego majątku, to już nie chcę domyślać się końca. Ja cię wyratowałem. Trudno przecie, żebym oddawał ci to, co dla mnie zostało ze sprzedaży, musiałem odebrać swój wkład.
Denhoff długo milczał. Głowę o wytwornym profilu, spuścił na piersi, ręce miał załamane kurczowo. Cała postać jego wyrażała ból tragiczny.
Zapytał głucho.
— Kiedy przyszłą mi moje rzeczy? żeby chociaż... dobrze opakowali.
— O jakich rzeczach mówisz? Garderobę wszakże masz z sobą.
Ryszard podniósł błędny wzrok.
— Ale moje pamiątki, meble, obrazy, no, wszystko co w domu zostało.
Rumieniec przemknął przez twarz Rosoławskiego, rzekł ostrym tonem.
— Wodzewo sprzedane z całkowitem umeblowaniem.
— Jezus Marja! Czy, czy to możliwe? — jęknął młodzieniec... Jakto wszystko? Wszystko sprzedane?...
— Wyłączyłem tylko parę koni, tych kasztanów i nowy powóz dla siebie. Przyda się tu, w Osowce.
Denhoff wstał, był straszny, patrzał nieprzytomnie na cyniczny uśmiech Rosoławskiego. Nagle skoczył jak wściekły i porwał byłego opiekuna za ramię.
— Mój klęcznik z obrazem po matce, mój klęcznik! Gdzie on jest? — ryknął ze zdławionej piersi.
— Klęcznik, ten rzeźbiony? Stoi w sypialni, jak stał, to także mebel.
— Więc... Boże mój! więc i to mi zabrano... i to?...
— Nie egzaltuj się mój drogi. Powtarzam, że sprzedane Powalskim... wszystko, nawet jednej serwety nie wyłączysz. Chciałem kupić parę rzeczy, ale nie dają.
Denhoff ścisnął głowę dłońmi, zamknął powieki. Z ust jego wydobywał się chrapliwy szept.
— Boże; Boże! Matko moja... ty na mnie wejrzyj... na moją krzywdę. Nie karz mię tak okrutnie.
Łzy obfite spłynęły mu z oczu.
Stał tak, jakby kontuzjowany, głuchy prawie na słowa Rosoławskiego, który mu opowiadał o Powalskim i Trawkowskim, o tem, że się zgorszyli obrazem Żmurki i posągiem bogini Venus. Mówił dowcipnie, jakby chcąc pupila swego zabawić. Drgania nerwowe wstrząsały ciałem Ryszarda. Gwałtowny ruch! ręce oderwał od bladego czoła, spojrzał nienawistnie i krzyknął.
— Ja to wydobędę od nich, ja to muszę wydobyć! Mój klęcznik po matce... moje pamiątki, muszę, muszę! Dziś, zaraz jadę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Południe było upalne i mgliste, zanosiło się na burzę. Przed ganek dworu wodzewskiego zajechała bryczka, najęta na stacji w Sołowie. Wysiadł z niej „panicz“ blady, zmieniony bardzo, opłacił furmana i wszedł do domu.
W przedpokoju spotkała go jakaś postać kobieca, niebrzydka, lecz pospolita i zakłopotana. Ryszard odgadywał, że to pokojówka, chciał prosić, by mu zdjęła palto, ale zrobił to sam, myśląc o Karolu i Anulce. Czy też oni służą tu jeszcze? Ponieważ kobieta stała milcząc, z rękoma założonemi na piersiach, więc Denhoff skierował się do salonu. Ona weszła za nim.
— Czy mogę zobaczyć pana lub panią Trawkowską? Proszę poprosić — rzekł wyjmując swój bilet.
— Ja właśnie jestem... pani Trawkowska.
Powiedziawszy to, siadła zaraz na krześle.
Denhoff oniemiał, lecz zdumienie jego zwalczył śmiech, załaskotał go tak silnie, że Ryszard z trudem powstrzymał jego wybuch.
— Ach to pani? przepraszam... Jestem Denhoff.
Widząc, że Trawkowska nie prosi go siadać, usiadł sam, krztusząc się od śmiechu.
— Czego pan sobie życzy? Mój mąż i ojciec są w polu.
— Przyjechałem, aby zabrać z Wodzewa niektóre moje rzeczy, co się tu zostały. Pani pozwoli, że ja wskażę.
Kiedy tu już nic panowego niema, to już wszystko nasze, pan Rosoławski wyłączył tylko nowy powóz i parę koni, nie wiem dlaczego, ale z domu nic. Powóz i konie może pan zabrać, bo jeszcze tu są.
— Proszę pani, pan Rosoławski nie wymienił detalicznie w remanencie Wodzewa, co zostawia, co zaś wyłącza, pozatem on nie zna mych pamiątek, które są mi bardzo drogie i które chcę zabrać jako swoją własność.
— Nie, tu już nic panowego niema — powtórzyła uparcie.
Denhoff podniósł się z krzesła.
— Pani pozwoli, że wskażę je naocznie. Najpierw klęcznik z sypialni. Czy jest tam jeszcze?
— Jest, ale dzieci tam śpią, nie można iść, zresztą klęcznika nie oddamy, taki ładny mebel.
— Dla pani on tylko ładny, dla mnie drogi, bo to pamiątka po mojej matce.
— Wszystko jedno, ale teraz on już nasz.
Denhoff tracił cierpliwość.
— Proszę pani, czy pani niema serca? Wszak pani jest matką, ma dzieci, niechże pani mię odczuje. Na tym klęczniku moja matka uczyła mnie pacierza, pierwsze moje modlitwy były skierowane do tego obrazu, przecie to dla mnie skarb, to dla mnie rzecz najdroższa. Te wgniecenia na aksamicie są od kolan mej matki. Ja... ten klęcznik kupię od państwa, jeśli inaczej nie można.
— Nie, panie, my nie sprzedamy. To niema o czem mówić.
Denhoff uczuł, że serce rwie mu się w piersiach. Nic nie powiedział już tylko poszedł w głąb domu, jak lunatyk. Trawkowska szła za nim w ślad w ślad. W palarni Ryszard wskazał na szafkę rzeźbioną z hebanu, zdobną w bronzy stylowe.
— W tej szafce są moje listy prywatne, może mi pani otworzy, chcę je zabrać.
— Nie mam klucza, zresztą nie można.
— Cóż pani zależy na cudzych listach?
— To już moja rzecz, ale ruszać nic nie dam.
— Więc i albumy pełne moich kart pocztowych i album z fotografjami i tego mi pani nie odda? Pani chyba żartuje? Co to jest? — wolał Denhoff zirytowany w najwyższym stopniu.
— Powiedziałam odrazu, że tu już nic do pana nie należy, to wszystko nasze.
Ryszard poszedł dalej, Trawkowska za nim.
— Pilnuje mię... jak złodzieja — szepnął do siebie przez zwarte zęby.
W sali stołowej zauważył już szkody; obdarty kawał pięknej tapety, waza cenna z sewrskiej porcelany nadtłuczona, kredens wspaniały, stylowy miał nacięcia nożykiem nisko nad ziemią, widocznie przez małych Trawkowskich. Na kredensie leżała szeroka, srebrna opaska, z pięknym złotym monogramem. Ryszard wziął bez pytania.
— To jest obrączka na serwetę, służyła mi przez cały czas nauk za granicą. Chyba mi pani tego nie zabroni wziąć?
— Owszem, to także zaliczone do remanentu naczyń stołowych do obrusów i serwet. To już nie pana — rzekła Trawkowska z flegmą, wyjmując obrączkę z rąk Denhoffa.
Spojrzał na nią wzrokiem pobłażliwym, wzrokiem niemal policzkującym, jak na kogoś, nad kim trzeba się litować.
Bez słowa wszedł do gabinetu. Popatrzał na biurko, na fotografję Dory, stojącą na nim, potem na swój napis w ramach „Ora et labora“ i bezwładnie upadł na fotel. Twarz schował w dłoniach.
— Nie, ja się nie rozpłaczę, ja... się tu... przecie... nie rozpłaczę... Boże!
Siedział chwilkę, usłyszał szmer i odkrył oczy. Na otomanie siedziała Trawkowska z założonemi rękoma, nieruchoma, bierna.
Wzruszył lekko ramionami i zaczął przeglądać papiery.
— Tam są rachunki mojego męża, niech pan nie pomiesza.
— Proszę się nie lękać. Czy pani i na tej fotografji także coś zależy? Chciałbym ją zabrać — rzekł wskazując podobiznę Dory.
— Samą fotografję można, ale ramka zostanie, bo tu ja będę włożona.
— Pani się fotografowała? Doprawdy w Sołowie?
— Nie, w Warszawie.
— Ooo!
Trawkowska wyjęła portrecik Zborskiej z ramki ozdobnej i oddała go Ryszardowi, nawet się do niego uśmiechnęła.
— A dlatego coś pan wycyganił. To smoła z pana!
— Zabieram tylko swoją własność, niech pani o tem nie zapomina i... raczy wyrażać się... oględniej. Pozabieram również i te duże fotografję ze ścian, ramy państwu zostawię — dodał sarkastycznie.
— Nie, tamtych nie dam. Tę pannę miałami i sama wyrzucić, więc dlatego oddałam.
— Ależ fotografję w ramach są to zdjęcia amatorskie z Worczyna i innych miejsc, zupełnie dla pani obojętnych, osoby na grupach, moi znajomi i przyjaciele, chyba panią nie obchodzą? fotografję w albumie również, karty, listy, przecież to śmieszne zostawiać dla siebie takie rzeczy.
— Niech pan mówi co chce, ale dlatego zostaną: album byłby pusty bez fotografji, ramy też, co można zamienić na inne, to można, ale jak nie, to nie. Ot, mój mąż i ojciec przyszedł, zaraz ich tu nadeszlę.
Popatrzała na Denhoffa trochę niepewnie i wyszła z gabinetu.
On zaś zaśmiał się gorzko.
— Jeszcze mię gotowi rewidować jak będę wyjeżdżał, czy przez tę chwilę... Ach Boże! takim ludziom sprzedać Wodzewo.
Spostrzegł brak posążka Venus milońskiej. Przypomniał sobie opowiadanie Rosoławskiego słyszane jak we śnie, obraz Żmurki był na miejscu, lecz ciało kobiety aż do szyji opinała teraz różowa bibułka.
— Brawo! Voilá! Moja Venus pewno w spiżarni, ustrojona w wianki cebuli — pomyślał Ryszard, ale już obojętnie. Czuł w sobie znużenie i apatję krańcową.
Weszło do pokoju dwuch mężczyzn, Trawkowski ojciec i syn. Denhoff od pierwszego rzutu oka poznał, czego może się po nich spodziewać, zwłaszcza że poprzednio słyszał w przedpokoju cichą, prędką rozmowę. To Trawkowska uprzedzała męża i ojca o gościu, oraz o celu jego przyjazdu. Młodzieniec powtórzył prośbę o oddanie mu klęcznika, oraz listów z hebanowej szafki, o innych drobiazgach zamilknął, bo i tak już zwalczał siebie! Obiecywał za klęcznik zapłacić, ale nic nie wskórał. Młody szlachcic na wszystko ruszał głową przecząco, stary zaś poklepał Denhoffa po łopatce i rzekł.
— He, he, dobrodzieju, a dy już przestań z tym klęcznikiem, niech już tu zostanie. Pójdźmy napijemy się piwa, bo gorąco i burza idzie.
„Panicz“ skoczył jakby pod dotknięciem bata.
— Wolno panom odmawiać mi tego, o co proszę, lecz nie wolno poufalić się ze mną. Do widzenia!
Wybiegł z domu, wzburzony, drżący. Zawahał się, iść do parku, czy nie? Podszedł do figury Matki Boskiej i oparł czoło o zimny metal jej płaszcza. Mszyste róże kwitły tu obficie, z głębin parku nadlatywały wonie duszne, znajome, ach jak znajome. Szumiały korony drzew, wabiąc młodzieńca do siebie. Już, już chciał ulec tej pokusie przeogromnej, gdy trzasnęły drzwi wchodowe domu.
Denhoff zesztywniał. Rzucił spojrzenie ostatnie, łzawe, rozpaczne spojrzenie na park szumiący i wolnym krokiem przez gęsty tunel grabowy poszedł do budynków. Spotkanemu stangretowi kazał zaprządz kasztany do nowego powozu. Ale spotkała go niespodziewana owacja. Stangret i kilku fornali obrządzających konie na południe, rzuciło się do dawnego dziedzica z powitaniem. Całowano go w ręce, jakiś chłopak podjął go pod nogi. Ludzie ci wyrażali po swojemu żal, po stracie ulubionego pana, kilku z nich miało w oczach łzy. Nagłe z za węgła obory wysunęła się smukła postać Anulki. Ze szlochaniem dopadła do „panicza“, klęknęła i głowę swą jasną jak len przytuliła do jego kolan.
Denhoff wielką siłą woli powstrzymywał płacz. Rozrzewnił go żal całej służby.
— Gdzież teraz jesteś Anulka?
— W domu, jaśnie paniczu, w czworakach u ojców; nie będem służyła u tych ślachciurów — mówiła łkając.
Ryszard sięgnął do kieszeni, pragnął ofiarować im wszystkim jakiś datek, ale odrazu uprzytomnił sobie z przeraźliwą trzeźwością, że... niema na to. On, Denhoff, „panicz“, dziedzic Wodzewa, nie może już teraz dać nawet po rublu tym oto. ludziom, żegnającym go tak serdecznie bo... nie wystarczy mu na wyjazd stąd... Okrutna ironjo losu! Cios mściwy nazbyt i bolesny. Denhoffa oblał war wstydu i okropnego upokorzenia.
Była to dlań chwila jedna z najcięższych w życiu.
Takie momenty kują człowieka w stal albo go łamią.
„Panicz“ uśmiechnął się przychylnie do służby i każdego z nich pocałował w głowę. Za ich serce zapłacił im już tylko sercem.
Tak pożegnał Wodzewo. Goniły za nim żałosne spojrzenia dawnych jego ludzi i gonił szum parku tęskny, podniecony nadlatującą burzą. Zdaleka huczał grom, niebo zaćmiło się ołowianą chmurą, rozdzierały je błyskawice jaskrawo złote.
Denhoff jechał do Worczyna.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.